Cztery, a nawet pięć I (Aurelius)  4.86/5 (23)

51 min. czytania

Aurélien Glabas, „Iustitia”, CC BY-NC-ND 2.0

Drgnęła przerażona; szeroko, jak najszerzej otworzyła oczy, odruchowo poderwała głowę. Zasnęła, naprawdę zasnęła! Zaraz mnie wyrzucą, prezes albo ktoś inny. Rozejrzała się dyskretnie – chyba nikt nie zwrócił uwagi. Spojrzała na duży ścienny zegar – upłynęło dwie, może trzy minuty.

Ale spała na pewno, ponieważ miała sen. Unosiła się w powietrzu podczepiona do wielkiej płachty materiału lub czaszy spadochronu, wynoszona ku górze przez prądy wstępujące niczym ptak, w jaskrawych promieniach przedpołudniowego słońca, rozgrzaną skórę na plecach i ramionach chłodził delikatny wietrzyk. Była taka szczęśliwa, wolna…

Teraz wróciła do pięknego snu na jawie, który niebawem się skończy. Musi tak być. Miała wielkie szczęście, że wciąż tu jest.

Najpierw gruchnęła wieść, że u Orkisza szukają stażystki. Wyjątkowa okazja, bo ostatnio szukali kogoś nowego cztery lata temu. O prawnikach Orkisza, ich umiejętnościach, wygranych sprawach i zarobkach krążyły legendy. Taki staż to przepustka do wielkiej kariery; nic dziwnego, że zainteresowanie było ogromne.

Pukali się w głowę. „Po co tam idziesz”, „Nie masz szans” „To niemożliwe”. Tak samo mówili, gdy zdawała na studia prawnicze. I co? Dostała się bez problemu. Mówili, że nie wytrzyma nawet semestru. Skończyła studia jako jedna z najlepszych. I najbiedniejszych. Problem pojawił się dopiero wtedy, gdy trzeba było zrobić aplikację. Nie miała odpowiednich, a nawet żadnych znajomości i wszyscy zaczęli ją przeskakiwać, jeden po drugim.

Stawiła się w sekretariacie kancelarii na dwie godziny przed zamknięciem oferty, z wymaganymi dokumentami. Dyplom ukończenia studiów prawniczych z wynikiem bardzo dobrym, certyfikat znajomości języka angielskiego CPE oraz TOLES, zaświadczenie o dobrym stanie zdrowia, zaświadczenie o niekaralności za przestępstwa umyślne oraz aktualny paszport. To wymagania minimalne, ale im więcej zaświadczeń, certyfikatów, ukończonych kursów, poświadczeń umiejętności i innych niepotrzebnych papierków, tym lepiej.

– Jest pani czterysta osiemdziesiąta trzecia – oznajmiła kobieta w nienagannie skrojonej garsonce, ze złośliwym uśmieszkiem przylepionym do ładnej, owalnej twarzy – czeka ktoś jeszcze?

– Chyba nie… – odparła niepewnie. Porażająco wielka liczba zdmuchnęła i tak wątły promyk nadziei.

– Szkoda. Założyłam się, że przekroczymy pięćset – westchnęła i spojrzała na dziewczynę w taki sposób, iż ta wstrzymała oddech – coś jeszcze?

– A… ile jest miejsc?

– Jakich miejsc?

– No.. ile osób zostanie przyjętych.

– Tylko jedna! – prychnęła z mieszaniną złości i pogardy – jedna albo nikt!

Uciekła stamtąd jak oparzona, miała już nigdy więcej nie oglądać tej kobiety i tamtego miejsca. Cóż, trudno, co nas nie zabije, to nas wzmocni. Stało się inaczej.

Niecałe dwa tygodnie po niefortunnej wizycie odebrała telefon z zaproszeniem na rozmowę. Pomyślała, że to standardowa procedura, że odpytują wszystkich kandydatów. Dopiero później, dużo później, dowiedziała się, że do drugiego etapu dopuszczono dwieście kilkadziesiąt kandydatek, mniej niż połowę wszystkich zgłoszeń.

Miała wyznaczoną godzinę spotkania, ale czekała kilkanaście minut pod drzwiami gabinetu. Została przyjęta przez mężczyznę w średnim wieku, o gęstych szpakowatych włosach i przenikliwym spojrzeniu błękitnych oczu. Zadawał pytania, głównie z zakresu prawa cywilnego. Uścisk silnej dłoni, szczery uśmiech i po dwudziestu minutach była wolna. „Zadzwonimy do pani”. Tak, na pewno.

A jednak po dziewięciu dniach telefon znowu zadzwonił. „Proszę, zapraszam panią” – powiedziała wysoka kobieta o krótko obciętych czarnych włosach. Miała pierścionek z wielkim czerwonym kamieniem na jednym z długich palców, była elegancka i bardzo piękna. Niczym hrabina z epoki wiktoriańskiej. „Proszę się rozgościć, spędzimy ze sobą trochę czasu”. Usiadła w wygodnym fotelu, kobieta gdzieś zadzwoniła. Podano kawę, sok pomarańczowy i ciasteczka.

Zaczęły rozmawiać. Aleksandra (och, na początku wyciągnęła do niej rękę mówiąc – „jestem Aleksandra, mówmy sobie po imieniu”. Kobieta co najmniej piętnaście lat starsza) pytała o jej plany, marzenia, rodzinę, co lubi robić w wolnym czasie, co jeść, oglądać, czytać. Śmiała się przy tym i żartowała.

Potem nie było już tak wesoło. Dostała kazusy prawne, które musiała rozwiązać. „Nie spiesz się, mamy czas – uspokajała Aleksandra – nigdy nie działamy pochopnie. Nie oczekujemy cudu; jeśli czegoś nie wiesz, to zapytaj. Napij się kawy”.

Pracowała szybko i skutecznie. Dzięki przyjaznej atmosferze była całkowicie rozluźniona i skoncentrowana. Stres? Nic z tych rzeczy!

Kobieta słuchała wyjaśnień zagryzając ciastko. Nie wtrąciła ani słowa, ale wielkie czarne oczy były ruchliwe i czujne.

– To wszystko – przerwała jej w pół słowa. – Dziękuję ci.

Spojrzała na Aleksandrę, następnie przeniosła wzrok na niedopitą kawę. Koniec..? Już? Jest w życiowej formie; chce mówić, walczyć, wyjaśniać, przekonywać, wygrywać sprawę za sprawą!

– Koniec…? – powiedziała cicho. Czyli co, zadzwonimy do pani, tak? Miała wielką ochotę zapłakać, tu i teraz. Tak oto skończył się piękny sen; nie miała żadnych wątpliwości, że się skończył.

Piękna pani ułożyła kartki w zgrabny stosik i wyszła zza biurka.

– Tak, koniec – powtórzyła. – Dziękuję ci.

Stała oszołomiona, jakby arystokratyczna dama wymierzyła jej siarczysty policzek. Ogromna szansa przesypywała się między palcami. A jeśli padnie na kolana i zacznie błagać..?

– Możesz już iść – usłyszała, ale nogi były jak z waty i odmówiły posłuszeństwa. Chciała wyjść, uciec, ale nie była w stanie.

I wtedy stała się najdziwniejsza rzecz, chociaż była pewna, że z puli wyciągnęła już wszystkie dziwne karty. Kobieta podeszła blisko, na wyciągnięcie ręki, i gdy pomyślała, że chce się pożegnać, objęła ją, przytuliła, następnie poklepała po plecach, pogładziła włosy, a na koniec pocałowała w czoło.

– Nie bój się, moje dziecko – wyszeptała, wprost do ucha dziewczyny. – Wszystko będzie dobrze.

Jechała do domu kompletnie oszołomiona. Już byłoby lepiej, gdy powiedziała wprost, że jest beznadziejna, że się nie nadaje i może z czystym sumieniem wracać do zapyziałej wioski karmić świnie.

Było już po dwudziestej drugiej, ale w domu paliło się światło. Mama czekała.

– Coś długo zeszło – powiedziała krzątając się po kuchni. – Martwiłam się.

– Wiem mamo, zapomniałam zadzwonić. Przepraszam. Spotkanie trwało prawie trzy godziny, nie zdążyłam na pociąg.

Matka obrzuciła ją przelotnym, ale uważnym spojrzeniem.

– Ojej, strasznie długo. Odgrzeję ci zupę.

– Nie jestem głodna.

– A co jadłaś?

Właściwie to nic, oprócz dwóch ciasteczek w gabinecie. Były takie emocje, że naprawdę nie czuła głodu. A kawa była znakomita.

– Siadaj, zagrzeję herbatę.

Usiadła przy stole. W jednej chwili opadło ją zmęczenie, jakby zarzuciła na plecy ciężki przemoczony płaszcz.

– Jak poszło?

– W sumie to… nie wiem. Chyba dobrze.

– Powiedzieli że zadzwonią, tak?

Nie mamo, nie powiedzieli, ale nie sądzę by zadzwonili. A jeśli nie zadzwonią, a nie zadzwonią na pewno, to nie wiem co dalej, bo nie zadzwonili też z żadnej kancelarii, do której składałam papiery.

Dziwne, bo mam dobre papiery, a nie potrafię się wybić. Zupełnie jakby miała buty z ołowiu. A może oni wszyscy mają rację i po prostu się nie nadaję?

Już miała powiedzieć coś wymijającego, dającego nadzieję, gdy otworzyły się drzwi i do kuchni weszła mała, pucołowata dziewczynka o długim blond lokach.

– Cześć, ciociu – pisnęła.

– Zuzia! Jeszcze nie śpisz?

– Czekała na ciebie od popołudnia – wtrąciła mama. – W końcu Marzena wygnała ją do spania, ale widzisz…

Wzięła Zuzię na kolana, odgarnęła splątane włosy. Duże niebieskie oczy patrzyły z bezgranicznym zaufaniem. Uwielbiała tę małą.

– Co mi kupiłaś, ciociu..?

Przytuliła dziewczynkę jeszcze mocniej.

– Nie miałam czasu, skarbie. Byłam na spotkaniu o pracę.

– Ciocia będzie prawnikiem, bardzo ważną osobą – to znowu mama. Znad głowy dziewczynki posłała jej karcące spojrzenie: „Nie opowiadaj dziecku takich rzeczy”.

– Ale następnym razem kupi ci tego misia.

– Tego dużego..? – wyszeptała dziewczynka, jakby się bała powiedzieć głośno najskrytsze marzenie.

– Największego. Jak tylko mnie przyjmą.

Gdziekolwiek.

* * *

Rozpoczęło się oczekiwanie. Minął tydzień, po nim drugi. Nadzieja powoli gasła. Co z tego, że wypadła nieźle, czy nawet bardzo dobrze (to ty tak twierdzisz, moja droga, bądź obiektywna), jeśli inne wypadły jeszcze lepiej? Miejsce było tylko jedno, jedno jedyne. Przecież nie była tak naiwna, by sądzić, że była najlepsza spośród pięciuset świetnych kandydatek. Oczywiście, że nie była.

Zadzwonił telefon. Hmm… numer prywatny Akurat zaczynał się ulubiony film – „Misja”. Widziała go kilka razy, ale każdy następny raz oglądała z przyjemnością i nie mniejszym wzruszeniem.

W słuchawce odezwał się kobiecy głos, brzmiał jakoś znajomo. Gdy kobieta się przedstawiła i powiedziała kogo reprezentuje, poczuła bolesny skurcz w okolicy serca.

– Zapraszamy panią na testy, końcowe – oznajmiła rzeczowo. – Po nich zostanie wyłoniona stażystka.

Ściskała telefon w spoconej dłoni. Boże, jeszcze nie wszystko stracone!

– Halo! Jest pani tam?

– Tak… – powiedziała, balansując na granicy omdlenia.

– Jest pani zainteresowana?

– Tak. Oczywiście że tak.

– Godzina dziewiąta, w siedzibie firmy. Adres pani zna. Proszę się nie spóźnić.

– Ale…

– Tak?

– Ale kiedy?

– Jutro – usłyszała jeszcze, a po nim już tylko przeciągle buczenie zerwanego połączenia.

Wpadła do kuchni, gdzie siedziała mama i przy kuchennym stole zszywała rozdarty rękaw koszuli któregoś z dzieciaków. Podniosła głowę i widząc wzburzenie córki rzuciła niespokojne:

– Co się stało?

– Dostałam się! Dzwonili z kancelarii Orkisza!

Na twarzy staruszki pojawił się uśmiech, jakiego nie widziała od dawna.

– A widzisz? Mówiłam, że cię przyjmą.

– Nie, jeszcze mnie nie przyjęli. Mam jechać na testy, po których wybiorą jedną osobę na staż. To ostatnia selekcja.

– Po której zostaniesz przyjęta – oznajmiła matka, z niezwykłą pewnością w głosie. Wiadomo, każdy rodzic powinien wspierać swoje dziecko, ale wszystko ma swoje granicę. Nadmierne dmuchanie balonika spowoduje, iż zderzenie z brutalną rzeczywistością zaboli jeszcze bardziej.

– Mamo, przyjmą jedną osobę – powiedziała łagodnie – tylko jedną.

– A dlaczego nie ciebie? Znasz dwa języki, świetnie mówisz po angielsku.

Podeszła do matki i położyła dłoń na chudym ramieniu, tak bardzo podobnym do swojego.

– Mamo, są inne kandydatki, o wiele lepsze niż ja. Zostanie przyjęta któraś z nich.

– Po co w ogóle jedziesz?

Teraz na jej twarzy pojawił się promienny uśmiech. Mało miała okazji do takich uśmiechów.

– Chcę zobaczyć ten wielki świat, chociaż kawałek. Tych prawników, pieniądze, władzę, co potrafią i co mogą, na co ich stać. Chcę być w pobliżu, chociaż przez chwilę. Na pewno dużo zobaczę i się czegoś nauczę. Będę miała o czym opowiadać.

– Dzieciom.

Nie. O tym przestała marzyć już dawno temu.

– Zuzi i innym dzieciom. Pojadę, a jak wrócę, zobaczymy co dalej. Może znajdę coś w Warszawie, może ktoś zadzwoni.

Matka potrząsnęła głową. Widziała ten gest wiele razy i doskonale wiedziała co oznacza. Ty mów swoje, a ja wiem swoje. Zobaczymy, kto ma rację.

– To kiedy masz rozmowę?

– Jutro, o dziewiątej.

Zobaczyła jak oczy kobiety stają się okrągłe, zapewne pod wpływem strachu.

– Ale jutro nie ma autobusu!

– To nic, Marzena mnie odwiezie na dworzec.

– Nie odwiezie. Samochód stoi pod sklepem, nie mogła zapalić. Chyba wysiadł akumulator.

Poczuła jak skóra na karku marszczy się i napina.

– Autobus jest dopiero po siódmej – zawołała – nie zdążę!

– To… zadzwonimy po taksówkę.

– Taksówkę? Z miasta? Wiesz ile to będzie kosztowało?

– Mam trochę, odłożone.

– Nie, nie ma mowy – powiedziała tonem nie znoszącym sprzeciwu. – Pieniądze są potrzebne.

– Może zadzwonię do Adama? Podwiezie cię.

– Nie trzeba. Pójdę pieszo.

Matka ściszyła głos do szeptu, jakby się bała, że ktoś usłyszy.

– Chcesz iść sama, po nocy?

– Ojej, tylko trzy kilometry.

– Ktoś cię może napaść i… – wyraźnie się speszyła – no wiesz…

– Mamo, mnie..?

Staruszka speszyła się jeszcze bardziej.

– Nigdy nic nie wiadomo.

Błagam, tylko nie mów, że jestem młoda i atrakcyjna i na takie dziewczyny czyha mnóstwo niebezpieczeństw. Nie zaczynajmy od początku, nie tutaj i nie teraz.

– No nic, muszę iść, bo nie wstanę – powiedziała kończąc dyskusję zanim wkroczyła w niebezpieczne rejony.Wzięła szybką kąpiel i poszła spać. Zegarek nastawiła na trzecią. Plan był taki, że trzeba przejść te trzy (prawie cztery) kilometry na dworzec kolejowy, wsiąść w osobówkę, przejechać trzy przystanki, złapać pospieszny i dojechać do stolicy. Jeśli nie będzie większych opóźnień, zjawi się w Warszawie jedenaście minut po ósmej.

Wstała cichutko, ale gdy wyszła z pokoju, spakowana i gotowa do wyjścia, w korytarzu czekała mama. Zgarbiona sylwetka w znoszonych kapciach i kraciastej chuście. Zawsze tak było. Ilekroć próbowała wymknąć się cichaczem mama była na posterunku.

– Czemu nie śpisz? – Powiedziała z wyrzutem. – Wystarczy, że ja muszę wstać.

– Martwię się o ciebie.

– Nic mi nie będzie.

– Oby tak było – posłała jej słaby uśmiech. – Zobaczysz sama, jak będziesz mieć dzieci.

Chciała powiedzieć, że posiadanie dzieci w jej przypadku graniczy z cudem, ale nie było sensu rozpoczynać dyskusji. Straci cenny czas, a mamy i tak nie przekona. Matka nie zamierzała dyskutować. Podeszła do córki, zapięła jej kurtkę i pogładziła włosy.

– Idź – powiedziała cicho – nie przynieś mi wstydu.

– W żadnym wypadku, mamo.

Kobieta chciała coś powiedzieć, uczynić jakiś gest, ale zamiast tego spuściła głowę jakby godząc się z tym co nieuniknione.

Wyszła z domu i ruszyła przed siebie, w zacinającym deszczu. Mama będzie stała na ganku i patrzyła w ślad za odchodzącą córką. Najchętniej zamknęłaby ją w złotej klatce, ale nie mogła powstrzymać tego, co nieuniknione.

Miała przed sobą prawie godzinę i mnóstwo spraw do przemyślenia. Właściwie po co tam jechała? Przecież nie liczyła, że zostanie przyjęta; wybrana zostanie tylko jedna i na pewno nie ona. Było tak jak powiedziała mamie – chce się wzbić wysoko i popatrzeć na wszystkich z góry, zanim spadnie w przepaść.

„Coś sobie znajdzie, tam w Warszawie”, powiedziała Marzena, starsza o piętnaście lat siostra. Wcale nie z troski, lecz z wyrachowania. Była matką sześciorga dzieci i w ciasnym domu liczył się każdy wolny kąt. Gdyby się wyprowadziła do wielkiego miasta, zwolniłaby pokój który zajmuje.

Owszem, można i tak. Wyprowadzić się, wynająć mieszkanie, znaleźć jakąś pracę. Coś by znalazła, dla chętnych pracy nie brakuje. W końcu znała dwa języki, co nie? Ale nie chciała zadowalać się byle czym. Nie po to spędziła pięć ciężkich lat na forsownej nauce, by teraz…

Można by na początek zatrudnić się byle gdzie, a potem zmieniać pracę na lepszą, stopniowo piąć się w górę. Ale jaką ma gwarancję, że ścieżka kariery pójdzie we właściwym kierunku?

Chłopak Anety, jej współlokatorki, niejaki Paweł Skarbek, magister prawa, na początek znalazł pracę jako sprzedawca w markecie budowlanym. A potem zamiast piąć się w górę zaczął spadać w dół. Ostatecznie wylądował w supermarkecie, na stanowisku ochroniarza. Piękna kariera, panie mecenasie.

Nieprawda. Skarbek miał coś z głową, dlatego tak skończył. Może za dużo nauki, może białego proszku..

Mogłaby zrobić ten cholerny kurs i zostać nauczycielką angielskiego w rodzinnej wiosce. Nigdzie się nie wyprowadzać i żyć tam aż do śmierci. Nie pójść na rękę Marzenie tak jak mama, która się przeniosła do wilgotnej i ciemnej sutereny, opalanej piecem kaflowym.

Odbębni dzisiejszą rozmowę, a w poniedziałek zastanowi się na poważnie, co dalej.

Droga prowadziła pod górę, cały czas po górę. Czemu jednym wszystko przychodzi tak łatwo, a inni muszą walczyć, wyrywać każdą garść szczęścia?

Trzeba mieć szczęście już na samym początku, urodzić się w bogatej, szanowanej rodzinie. I w pięknym opakowaniu.

Nic z tych rzeczy nie stało się jej udziałem.

Była owocem romantycznej miłości Doroty i Jana, która dojrzewała przez lata, by ostatecznie znaleźć tragiczny finał.

Ale najpierw był Stanisław, pierwszy mąż mamy. Drwal, wielki i silny chłop. W zasadzie dobry człowiek, chociaż od czasu do czasu lubił zajrzeć do kieliszka, ale na wioskach abstynenci należą do rzadkości. Żonę kochał i szanował na swój prymitywny i szorstki sposób. Pewnie żyliby tak, w zgodzie i względnej symbiozie aż do śmierci, gdyby nie zdarzył się nieszczęśliwy wypadek. Podczas pracy w lesie spadł mu na głowę czubek odciętego drzewa. Mężczyzna stracił przytomność i upadł, a zanim pospieszono z pomocą, ogromny buk zwalił się wprost na niego. Trzeba było ściągnąć dźwig by wydobyć zmasakrowane zwłoki.

Dorota została sama, z jedenastoletnią córką. Samotność nie miała trwać zbyt długo, bowiem na horyzoncie pojawił się Jan, niedaleki sąsiad. Właściwie był obecny od zawsze; wiele lat temu starał się nawet o rękę Doroty, ale przegrał z kretesem i ze Staszkiem.

Pech chciał, że w jednej chwili zakochali się w niej dwaj mężczyźni. Jan był statecznym i rozważnym typem myślącego intelektualisty, Staszek dziki, nieprzewidywalny i spontaniczny. Dorota właściwie skłaniała się w stronę Jana, jednak ostatecznie wybrała drugą opcję – głównie pod wpływem rodziny. Chodziło o to, że Staszek był rówieśnikiem Doroty, a Jan osiemnaście lat starszy. Skołowana dziewczyna uległa presji otoczenia. Wzięła ślub, zaś Jan z bólem serca przyjął rolę serdecznego przyjaciela. Ciągle był blisko, chociaż nie tak blisko jakby chciał.

Sytuacja uległa zmianie, gdy skończył się okres żałoby po śmierci Staszka. Wtedy ta sama rodzina namawiała do związania się z Janem. Dorota była już po czterdziestce, miała dziecko na utrzymaniu i żadnej pracy, a Jan był ustawiony i w ogóle. No i wzięli ślub.

Spędzili razem cztery cudowne lata. Był wspaniałym mężem, czułym kochankiem i wzorowym ojcem dla Marzenki. Gdy Dorota zaszła w ciążę, mając czterdzieści cztery lata, uznali to za prawdziwy dar niebios. Razem ze Staszkiem pragnęli mieć gromadkę i ledwo wystarali się o jedno; nie przypuszczała, że jeszcze kiedykolwiek…

Pewnego deszczowego przedpołudnia, tuż po śniadaniu (Dorota źle się czuła, więc została w łóżku dłużej niż zwykle) Janek wstał od stołu, dziwnie apatyczny i ociężały. Zbliżył się do żony, opadł na kolana, pogładził wzdęty brzuch i ucałował wilgotne czoło („z miłością i sama nie wiem z czym, jeszcze nigdy mnie tak nie całował”). Otworzył usta jakby chciał coś powiedzieć, ale nie dał rady. Poruszał bezgłośnie wargami, następnie spojrzał na żonę bezgraniczne smutnym wzrokiem („jakby mnie przepraszał” mówiła opowiadając po latach o wszystkim, co wtedy zaszło, zaś ona, chociaż słyszała historię już wiele razy, przy tym fragmencie miała wilgotne oczy, kolejny raz i kolejny), a potem osunął się na dywan i umarł. Tak po prostu, bezgłośnie.

Dorota wybiegła z domu w samym tylko szlafroku i kapciach, przeraźliwie krzycząc wzywała pomocy. Przybyły lekarz (za późno, o wiele za późno) stwierdził zgon. Zatrzymanie akcji serca. Prawdopodobnie gdyby lekarz czaił się tuż za rogiem, nie zdołałby uratować mężczyzny.

Zaczęła się dziwnie zachowywać. Gadać od rzeczy, śmiać się, gdy nie opowiadano żartów, siarczyście kląć i złorzeczyć w miejscach publicznych – szczególnie w kościele. W końcu miarka się przebrała; przyjechali i ją zabrali, prosto do psychiatryka.

Stres i ogromny szok spowodował, że córeczka przyszła na świat sześć tygodni przed spodziewanym terminem. Dziecko urodziło się małe, słabe i brzydkie. I tak już zostało. Stan matki wcale się nie poprawił.

* * *

Zmierzał korytarzem przytrzymując się ściany, krok za krokiem szurając po wypolerowanym linoleum. Przesuwał palcami po szorstkich cegłach, niczym ślepiec badał ostrożnie każdą wypukłość. Stanął przed drzwiami i zapukał. Nie usłyszał odpowiedzi. Nacisnął klamkę i wszedł do środka.

– Pokój temu domowi – wymamrotał.

Ściany pokryte ciemnożółtą, obdrapaną lamperią, brudna lampa w osiatkowanym koszyczku pod sufitem, prosty stół, krzesła, grube kraty w oknach i dwa łóżka, z których jedno było puste.

I było coś jeszcze. Wyłaziło z brudnych kątów, z każdej dziury i pęknięcia w łuszczącej się farbie. Skumulowany mrok, ogrom cierpienia, rozedrgany i bolesny krzyk niewinnych istot. Przenikał przez skórę, drażnił nerwy, wygniatał oddech z nadwątlonej piersi. Rozedrgana fala zła napierała ze wszystkich stron. Jeszcze nigdy nie był tak mały i słaby. Drżącymi palcami namacał krzesło, ciężko usiadł i spuścił głowę.

Panie, odsuń ode mnie ten kielich…

Na łóżku leżała kobieta, na plecach. Miała ciemne splątane włosy, bladą twarz, a ręce i nogi spinały szerokie skórzane pasy. Niemożliwe, żeby ona…

Przyszedł stoczyć najważniejszą bitwę życia, a czuł, że opuszczają go siły. Przecież mówił, że jest za stary i za słaby. I zbyt przerażony, by uciec.

Tego wieczora obudził się nagle, szeroko otwierając oczy. W pierwszej chwili nie wiedział gdzie jest, świadomość wracała falami. Najpierw go przywiązali, potem dostał zastrzyk, w końcu zasnął. Standardowa procedura.

Niespodziewanie wyczuł czyjąś obecność. Ktoś tu był, ale żaden z tamtych oprawców. Wytężył wzrok – rzeczywiście, pod ścianą dostrzegł ciemną sylwetkę.

Nagle pokój zalała fala światła, tak jaskrawego, że musiał zmrużyć oczy. W pierwszej chwili pomyślał, że ktoś zapalił żarówkę..

Och, gdyby nawet, to nie świeci tak mocno.

Dopiero po chwili uświadomił sobie, że blask dochodzi z miejsca, gdzie stoi tajemnicza osoba.

– Wstań i chodź – usłyszał w swej głowie. Miękki, aksamitny głos. Ach, jak cudowny! Mógłby go słuchać i słuchać.

Jego odzienie stało się lśniąco białe..

– Panie mój – wystękał.

– Stoczysz walkę.

Na Boga, jaką walkę..?!

– Panie, jestem stary i słaby – wyszeptał drżącym głosem – nie dam rady walczyć.

– Wybrałem ciebie.

Nafaszerowali mnie jakimś gównem i nadal śnię. To się nie może dziać naprawdę.

Podbudowany tą myślą uśmiechnął się lekko i wzruszył ramionami. Na ile pozwalały krępujące więzy.

– Jestem na coś chory, ale nie chcą mnie leczyć. Słyszałem, jak mówili, że się nie opłaca, że szkoda leków. Jestem słaby, bo nie mogę jeść. Nie wiem jak długo pożyję. Gdybym…

– Jeszcze dziś będziesz ze mną w Raju.

Postać wciąż emanowała blaskiem tak silnym, że przez zmrużone powieki obserwował jedynie zarys. Był duży, o wiele większy niż… Dobry Boże, to coś ponad nim przypomina….

Nagle ogarnął go strach. A jeśli to nie sen? Nie jest gotowy na spotkanie z…

– Panie, jestem związany – wybełkotał – trzymają mnie w zamknięciu, to źli ludzie. Biją niewinnych; dla przyjemności każą im jeść i pić na czworakach, z psiej miski.

– Wiem. Cokolwiek uczyniliście najmniejszemu z braci moich, mnieście uczynili.

– Nie wiem jak mógłbym..

– Wstań i chodź.

Gdyby nie ten ból… Towarzyszył mu od paru tygodni, gdzieś w podbrzuszu, silny, uporczywy. Chwile względnego spokoju gdy zamieniał się w tępe pulsowanie były coraz rzadsze.

Niezdarnie się przekręcił. Coś nie pasowało, było inaczej niż zwykle. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że ból zniknął. Nabrał głęboko powietrza i wypuścił go z sykiem – wtedy bolało najbardziej. Ale nie teraz.

Poczuł nagle niezwykły przypływ sił i optymizmu. Jakby dostał zastrzyk czystej adrenaliny. Ale było w tym coś jeszcze. Uwierzył, naprawdę uwierzył, że jest wybrańcem Najwyższego.

Podniósł się, usiadł, ostrożnie wstał z łóżka, jak człowiek po długiej chorobie. Nie był niczym skrępowany. Świetlista postać oddaliła się bezgłośnie, a następnie przeniknęła ścianę. Gdy tam dotarł zderzył się z zimnym murem. Na szczęście tuż obok były drzwi – nacisnął klamkę i wyszedł na zewnątrz.

Na korytarzu nie zastał nikogo, ale wiedział już gdzie się udać. Teraz przy łóżku obcej kobiety, oszalały ze strachu, miał stoczyć ostatnią walkę. Blade usta poruszały się w bezgłośnej modlitwie. Nie miał pojęcia, z czym przyjdzie mu się zmierzyć.

Kobieta niespodziewanie otworzyła oczy. Były szeroko rozwarte i puste; szklane jak u lalki.

– Ty kto? – powiedziała ostrym, przenikliwym głosem. – Po co tu?! Dajcie wina!!!!

Przyjrzał się uważniej i wtedy dostrzegł, że na jej twarzy zbiera się warstwa ruchliwego cienia, niczym ciemny kurz. Wkrótce mroczny cień pokrył całą sylwetkę kobiety. Poczuł dławiący strach, ale w następnej chwili był już spokojny.

– Choćbym szedł ciemną dolina, zła się nie ulęknę – powiedział drżącym, ale pewnym głosem – bo Ty jesteś ze mną.

Twarz kobiety stała się ruchliwa, drgała jak pod wpływem wysokiego napięcia. Cień urósł i przybrał realne kształty. Stwór, który się wyłonił, miał wąskie czoło, wydłużoną czaszkę zwieńczoną baranimi rogami, grube mięsiste wargi, spomiędzy których wystawał spiczasty język i wielkie, czarne oczy.

– Co za spotkanie – wysyczał. – Bardzo się stęskniłem. Naprawdę bardzo.

– Twój kij i Twoja laska są tym, co mnie pociesza…

– O tak, kij i laska – stwór zaśmiał się ochryple – nazwij to jak chcesz. Pamiętasz Andrzeja?

Jak mógłby zapomnieć… Ksiądz Andrzej, doktor teologii, wybitny znawca prawa kanonicznego. Uwielbiał jego wykłady, często zadawał dodatkowe pytania, na które tamten odpowiadał z cierpliwym uśmiechem. Pewnego wieczora natrafił na ważny problem, który należało pilnie rozwiązać. Nie mógł czekać do rana. Zapukał do jego pokoju, usłyszał przyzwolenie i wszedł. Ksiądz doktor stał nagi, przed nim klęczał jeden z młodych kleryków i ssał mu penisa, który był naprężony i wielki. Chłopiec poruszał głową, do przodu i w tył, masywny organ pojawiał się i znikał.

– Co tam, chłopcze – zagadnął ksiądz doktor, uśmiechając się łagodnie. – Masz jakieś pytania? A może chcesz się przyłączyć? Masz ochotę?

Uciekł wtedy, ale się nie załamał, nie poddał. Wszak każdy błądzi, a ten, co jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamień. Został księdzem, ale na pierwszej parafii wcale nie było lepiej.

– Ksiądz Piotr i młode dziewczęta – zaskrzeczał stwór. – W końcu odkryłeś jego tajemnicę.

Ksiądz Piotr zajmował się przygotowaniem uczniów do bierzmowania. Głównie uczennicami się zajmował. Jak ona miała na imię? Monika, Marta…? Stała rozebrana do pasa, a ksiądz Piotr masował piersi dziewczynki. A piersi miała wyjątkowo dorodne. Potem lizał, ssał.. Dopiero później się dowiedział, że takich dziewcząt było więcej, a ksiądz Piotr dawał im pieniądze i drobne prezenty. Za drobne usługi.

Potem były kolejne parafie i historie się powtarzały. I jeszcze raz, i jeszcze.

– Taka jest twoja wiara! – Zawył demon. – Pieniądze i przyjemności świata doczesnego.

Spuścił głowę i milczał. Ale nie wszyscy są tacy, na Boga, przecież nie wszyscy!

– Trudno im się dziwić. Seks jest bardzo przyjemny. Ale co ty wiesz, nigdy nie spróbowałeś!

Niestety, znowu miał rację.

– Posłuchaj, co straciłeś…

Stwór jakby się wycofał, wtopił na powrót w leżącą kobietę, która otworzyła oczy i zaczęła mówić.

– Mój pierwszy mąż był głupim i prymitywnym chujem. Pieprzył tak samo jak mówił, szybko i bez sensu. Raz, dwa i było po robocie. Mówię ci, ksiądz, nic kurwa nie użyłam. Nie tylko w łóżku; wstyd się było pokazać, taki był głupi. Burak jebany. Na szczęście drzewo spadło mu na łeb, i chuj mu w dupę. Potem był drugi facet i ten pieprzył wyśmienicie. Powoli i z wyczuciem; wiedział, czego potrzeba kobiecie. Jak mnie pieścił; mówię ci, ksiądz, skurwysyńsko dobry był w te klocki. Używał głowy, nie tylko kutasa. Gdyby nie on, do dziś nie wiedziałabym co to jest orgazm! – Zaczęła się śmiać, hałaśliwie i dziko. – Tylko i on szybko kopyrtnął, bo był już stary. Mogłam za niego wyjść, gdy był jeszcze młodszy, ale rodzina doradziła mi tego głupiego chuja. A ja, głupia cipa, posłuchałam!

Nie godzi mi się słuchać takich rzeczy…

– Wiesz, ksiądz, jak to jest? – Spojrzała prosto na niego, ale oczy miała niewidzące, puste. – Jak dziewczyna obejmuje cię udami, przyciąga do siebie? Piersi takie jędrne, słodkie; dotykasz je, pieścisz… – Z otwartych ust kobiety wychynął suchy język, obrzydliwy niczym martwa ryba – … Wiesz?

– Nie – wyznał cicho, ze wstydem – widziałem…

– To chuj z ciebie, nie facet! – zarechotała. – Widziałem, widziałem.. Całe życie patrzyłam na święte obrazki i chuj, żaden nie przemówił!

Stwór znowu się pojawił. Ogromne, czarne oczy z żółtą pionową źrenicą patrzyły tak, że chciało się krzyczeć i uciekać jak najdalej.

– Wiesz chociaż dlaczego tu jesteś? – syknął.

Nie, nie wiedział. Pewnego wieczoru, tuż po kolacji, poczuł się źle. Świat stracił kolory i ostrość, położył się (na chwilę) i zasnął. Gdy się ocknął, był już tutaj. Otumaniony, faszerowany lekami spędził w tym okropnym miejscu siedemnaście lat. To znaczy… nie wiedział ile czasu minęło, ale odprawił pasterkę siedemnaście razy.

– Wiesz, komu to zawdzięczasz?

Nie, tego też nie wiedział.

– Biskup Stefan, do którego jeździłeś na skargę. Pamiętasz go?

Oczywiście że pamiętał. Niełatwo było załatwić audiencję u samego biskupa ordynariusza, ale kilka razy się udało. Skarżył się na proboszczów oraz innych księży, na ich niemoralne, skandaliczne zachowanie. Biskup obiecywał załatwić sprawę – i w końcu załatwił.

– Ach, ten biskup Stefan. Kanalia jakich mało, najgorszy ze wszystkich. W każdy weekend jeździł na dziwki, ciągle nie miał dość. Pieprzył swoją gosposię, bez dnia przerwy; żebyś widział, jak porusza tłustym, czerwonym zadem. Znał się na robocie jak mało kto. Dorobił się dwóch córek, jednej wybudował dom, a drugiej kupił mieszkanie. Za pieniądze wiernych i pobożnych katolików. Takich głupców jak ty.

Opuścił głowę i milczał. Niełatwo było słuchać takich rzeczy, ale wiedział, że demon mówi prawdę. Korzenie zła sięgały głęboko.

– Świątobliwy ksiądz biskup chodzi w procesji, a małe dziewczynki, na kolanach całują jego dłoń. O tak, lubi małe niewinne dziewczynki. Nieskalane. Ustawia je w szeregu; one klęczą, nagie, ze złożonymi do modlitwy dłońmi, a ksiądz biskup udziela im komunii. Karmi swoim ciałem.

Panie mój, pospiesz z odsieczą…

– Twoje marne życie dobiega końca – potwór wyszczerzył ostre zęby. – Co osiągnąłeś? Czym możesz się poszczycić?

– Wiernie służyłem panu Bogu swemu i jego Kościołowi – rzekł z głębokim przekonaniem.

– Zdrajcom, złodziejom, mordercom, kłamcom i cudzołożnikom. Dobrana kompania – stwór zaśmiał się krótko, szczekliwie. –  Tak oto wygląda twój Kościół i jego słudzy. Byłeś głupcem służąc tym, którzy cię oszukiwali. Ale możesz to naprawić.

Naprawić? Jak..?

– Możesz przeżyć swoje życie jeszcze raz, wedle własnego uznania. Będziesz miał dużo kobiet, zaznasz wiele przyjemności i rzeczy, których sobie odmawiałeś.

Wstrzymał oddech. Tyle rzeczy zrobiłby inaczej, lepiej…. gdyby tylko dostał drugą szansę.

– Posiadam moc, aby to sprawić. Do ciebie należy wybór.

– Gdybym się zdecydował – rzekł niepewnie – co muszę zrobić…

– Wystarczy, że padniesz na kolana i oddasz mi pokłon.

– Nie będziesz wystawiał Pana Boga swego na próbę – uniósł dumnie głowę.

– Nie ma żadnego Boga, głupcze – zaskrzeczał demon.

– Jest – odparł z mocą – mam dowody, że istnieje.

– Głupcze, nie masz żadnych dowodów – wysunął długi spiczasty język.

– Mam!

Demon wykrzywił się z pogardą.

– Przedstaw je zatem.

– Ty nim jesteś. Ty jesteś dowodem.

Stwór wybałuszył wielkie ślepia.

– Oszalałeś księże. Postradałeś zmysły!

– Nie. Skoro ty istniejesz, to Bóg także istnieje. A światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnie.

Niespodziewanie wyskoczył z ciała kobiety, urósł aż pod sufit, w jednej chwili stał się wielki i przerażająco mroczny. Spanikowany ksiądz cofnął się gwałtowne, natrafił na łóżko i upadł na plecy.

– WYRWĘ CI DUSZĘ!!!

W mgnieniu oka rzucił się na księdza wyciągając szpony, ale mężczyzna był przygotowany. Odruchowo wyciągnął przed siebie krucyfiks, który zabrał ze sobą i wciąż ściskał w dłoni. Wystrzelił z niego snop oślepiającego światła i starł się z napierającą ciemnością.

Zaczęła się rozpaczliwa walka. Drżał z wysiłku, światło nieco przygasło, ale się nie poddawał. Stwór ryknął tak, że zadrżały mury i skoczył, ale bariery nie przełamał. Odbił się od ściany, uderzył w okno, wybił szybę i uciekł w przepastną noc.

Sylwek, jak co rano, pierwszy otworzył drzwi. Gdy zobaczył wybite okno, przewrócone krzesło, a drugie łóżko odsunięte aż pod ścianę natychmiast wezwał pomoc.

– Co się tu stało?

– Nie wiem, panie doktorze.

– Ktoś tu wchodził, w nocy?

– Nie, na pewno nie. Tylko ja mam klucze, na pewno nikt nie wchodził.

Lekarz rozejrzał się uważnie i wzruszył ramionami.

– Może wiatr wybił okno i przewrócił krzesło?

– Może.

Zerknął na kobietę. Miała otwarte oczy i patrzyła całkiem przytomnie.

– Rozwiążcie mnie – powiedziała do mężczyzny w fartuchu – jestem głodna.

Nie rozwiązali od razu, ale nakarmili. Nie wykazywała oznak choroby i po dwóch tygodniach obserwacji została zwolniona do domu.

Kontynuowali obchód. Weszli do sali księdza, mężczyzna jeszcze spał. Dziwne. Lekarz dotknął chudego ramienia i cofnął rękę jak oparzony.

– Nie żyje – bąknął.

Drugi z lekarzy, wysoki i chudy blondyn, zacisnął palce na nadgarstku księdza. Po chwili skinął głową.

– Jego twarz – odezwał się dziwnym, zdławionym głosem. – Spójrzcie.

Popatrzyli. Martwy ksiądz uśmiechał się promiennie, jakby spotkało go niezmierzone szczęście.

– Może trafił do Raju.

– Może. Wierzysz w takiej miejsce?

– On wierzył. Ciągle o tym mówił.

– No nic, niezależnie od tego gdzie jest, zostawił po sobie ciało. Trzeba coś z nim zrobić – zauważył ordynator. – Sylwek, przygotuj go.

Lekarze odeszli, a mężczyzna zabrał się do pracy. Trzeba było uwolnić go z pasów, nigdzie już nie ucieknie. Ha, w zasadzie nigdy nie próbował, ale trzymanie księdza w pasach było pewnego rodzaju tradycją. Rozrywką, jedną z wielu.

Rozpiął klamry; wtedy zobaczył, że skóra na wewnętrznej części prawej dłoni księdza jest czerwona, purpurowa. Jakby przez dłuższy czas ściskał coś gorącego.

Momentalnie przeniósł wzrok na duży metalowy krucyfiks. Ksiądz używał go podczas odprawiania niedzielnych mszy, dla siebie samego i kilku mamroczących wariatów.

Srebrny wizerunek ukrzyżowanego Chrystusa był dziwnie matowy, jakby poczerniały. Dotknął go ostrożnie; okazało się, że jest pokryty sadzą, z wyjątkiem kilku błyszczących śladów. Jeszcze raz obejrzał poparzoną dłoń martwego księdza.

Tknięty dziwnym przeczuciem wrócił do pokoju tamtej kobiety. To co zobaczył na ścianie sprawiło, że wybiegł z budynku i zdjęty panicznym strachem pojechał do najbliższego kościoła. Zdumionemu księdzu oświadczył, że pilnie potrzebuje spowiedzi.

Czy był złym człowiekiem? Nie! Zakładali tym ludziom obrożę, prowadzili na smyczy, kazali szczekać, jeść i pić z miski; śmiał się wtedy, ale śmiali się wszyscy, a zabawę wymyślił ten doktor z kozią bródką, nie on.

Karolina….. No, pracowali razem, od czasu do czasu zostawali sami, na nocnym dyżurze. Tematy do rozmów szybko się wyczerpały, dziewczyna była młoda, ładna… Tak, robiła mu loda, pieścił ją i całował, ale do seksu nie doszło. Owszem, mieli w planie… posunąć się…. dalej, ale do niczego nie doszło!

Z kościoła wyszedł już inny człowiek. Złożył wypowiedzenie, zaczął pracować w normalnym szpitalu jako ratownik medyczny. Dla żony był czuły i kochający, dla córek wyjątkowo opiekuńczy.

* * *

Wróciła do domu, cała i zdrowa, ale w małej i hermetycznej społeczności pobyt w szpitalu psychiatrycznym był gorszy niż odsiadka. Pić można było, a nawet trzeba, ale chorować na głowę – nigdy! Z tego nie można się wyleczyć, wariat już na zawsze pozostanie wariatem. Gorszy był tylko gej. Pedał, w dupę jebany.

Nie wróżyło to dobrze na przyszłość.

Jan zostawił dom i spore oszczędności. Tak duże, iż wdowa nie zarobiłaby takiej sumy nawet przez dziesięć lat wytężonej pracy. Zajęła się domem i córkami, najlepiej jak potrafiła.

Jednak pieniądze to nie wszystko. Starsza córka boleśnie odczuła stratę ojczyma; coś się rozsypało, zgubiło, straciła oparcie, autorytet, ogromne pokłady dobroci i ciepła. Opuściła się w nauce, wpadła w złe towarzystwo i… zaszła w ciążę tuż po siedemnastych urodzinach. Na szczęście chłopak, ledwie trzy lata starszy, po raz drugi stanął na wysokości zadania. Wzięli szybki ślub, a po nim wyjechał do Niemiec. Pracował na budowach i z czasem stał się cenionym fachowcem. W domu bywał rzadko, tylko na krótkie chwile, które wykorzystywał na zrobienie kolejnego dzieciaka.

Dorota zajmowała się wychowaniem młodszej z córek. Wszystko zaczęło się walić, jakby wraz ze śmiercią męża otworzyła się puszka Pandory, szczęście uciekło i nie dało się już schwytać. Te plotki… Że wyszła za mąż dla pieniędzy i wygodnego życia u boku Jana, że dla seksu i rozpusty, że wycisnęła z niego wszystkie soki, ciągle domagała się spełnienia powinności małżeńskich i serce biednego chłopa nie wytrzymało, że klęczała na pomoście nad jeziorem każdej księżycowej nocy i robiła loda tajemniczemu facetowi (podobno ktoś ją śledził i widział), że zajeździła męża na śmierć i nawet gdy już umarł, posuwała trupa jeszcze przez kilka godzin.

W końcu wariatka, a po takiej można spodziewać się wszystkiego.

Absurdalne i chore plotki rozsiewała niejaka Katarzyna Bargiel, kobieta która chciała poślubić Jana, głównie dla pieniędzy i wygodnego życia, ale została odrzucona, ponieważ jej nie kochał, a co gorsza wciąż kochał inną. Teraz, po jego śmierci, mściła się na wdowie. Nikt w owe bajki nie wierzył, ale wszyscy się od niej odsunęli. Na wszelki wypadek, bo w każdej bajce tkwi ziarno prawdy.

Dziecko miało jeszcze gorzej. Córka była niewysoka, chuda i drobna, o wąskiej czaszce zwłaszcza w części twarzowej, blisko osadzonych oczach, wysokim czole, bladej skórze, małych ustach, dużych zębach, jakby wyskubanych brwiach i nosie….

Czasami rysuje się czarownice w długiej sukni i na miotle, z nieodłącznym czarnym kotem. Mają spiczastą brodę i haczykowaty nos, z dużym garbem pośrodku. Dziewczyna właśnie taki miała, duży i garbaty, wiecznie zakatarzony.

Ale to nie wszystko. Prawe oko uciekało gdzieś w bok, zawsze chodziła ze spuszczoną głową, by ukryć koszmarną usterkę. W ogóle spojrzenie miała dziwnie mętne, dalekie i nieobecne. Jakby była naćpana. Kaprawe oko, tak mówili.

I jeszcze znamię w kształcie gwiazdki na lewej skroni.

No i się zaczęło. Wygląd córki był ewidentnym dowodem winy matki. Miała zeza, bo Dorota łypała okiem bacząc czy nikt nie idzie, gdy robiła loda tamtemu facetowi. Ten nos, znamię.. nie wiadomo, kim naprawdę był ów facet. To może być córka Szatana.

Bo córką wariatki była od zawsze.

Życie dziecka zamieniło się w koszmar. Ciągłe prześladowania, śmiechy, drwiny, okrzyki, wyzwiska. Czarownica. Kapciuch. Maszkara. Potwór.

Uciekała na cmentarz, gdzie na neutralnej i poświęconej ziemi odnajdywała spokój i wytchnienie. Przychodziła na grób ojca, by się wyżalić i poradzić, rozmawiała z nim, jakby był tuż obok. Cóż, właściwie był.

Nie miała koleżanek, przyjaciół, znajomych. O chłopaku mogła tylko pomarzyć. Uciekała we własny świat – wiedzy i fantazji. Bo uczyła się znakomicie.

Gdy podrosła, ataki nie ograniczały się tylko do okrzyków i poszturchiwań. Oprócz tuzina wad miała też zalety. Generalnie zasada była taka, że czym niżej tym lepiej. Twarz miała brzydką, ramiona zgarbione, biodra wąskie, ale nogi świetne. Gdy założyła pończochy i krótką spódniczkę była szalenie atrakcyjną dziewczyną, dopóki się nie odwróciła.

Dorwali ją pod szkołą; dwóch wyrostków chwyciło dziewczynę za ramiona, przycisnęło do grubego pnia lipy, a trzeci poderwał spódniczkę wysoko do góry i trzymał nieprzyzwoicie długo. Patrzyli wszyscy; uczniowie, nauczyciele, niektórzy złośliwie rechotali. Nigdy wcześniej nie czuła się tak upokorzona. Do czasu.

Nastroje były takie, że prędzej czy później coś musiało się wydarzyć. Niecały rok później, tuż po siedemnastych urodzinach, doszło do ostatecznej konfrontacji. Wieczorem na cmentarzu, gdy zaczęło się ściemniać. Zatopiona w modlitwie nie zauważyła napastników; gdy wyrośli tuż przed nią, w kominiarkach, było już za późno na ucieczkę. Podjęła rozpaczliwą walkę, ale szybko została schwytana. Wykręcili jej ręce, obalili na kolana, któryś z nich przycisnął twarz dziewczyny do zimnej płyty nagrobka.

– Cześć suko – usłyszała ochrypły szept. – Co za spotkanie. Cieszysz się?

Spotkanie nie było przypadkowe. Śledzili ją od paru tygodni, poznawali rozkład dnia, zwyczaje i nawyki. Starannie planowali. „Trzeba załatwić tego kapciucha, dać nauczkę, wycisk, niech popamięta” – powtarzał Konrad, który niedawno wyszedł z poprawczaka i był zaprawiony w bojach. Ciągle to powtarzał, jątrzył, podburzał innych, szybko zebrał grono popleczników, stanął na czele.

Dziewczyna była inna, a wszelka odmienność budziła lęk. Musieli rozwiązać ten problem, czym szybciej tym lepiej.

– Dawać ją, tam!

Wiedzieli co robić. Chwycili za ręce i nogi, ułożyli na płycie grobowca. Potem zaczęli systematycznie rozbierać. Sweter przez głowę, buty, spodnie, bluzka, odpięli stanik, zerwali majtki. Silne palce, brutalne dłonie. Nie próbowała się bronić, ale i tak dostała otwartą dłonią w twarz, kilka razy. Dla zasady. Bo suka powinna się słuchać.

Leżała na zimnym i mokrym kamieniu, napastnicy złapali ją za kolana, rozłożyli uda.

– Widzicie, cipa niegolona! Nie mówiłem? Wygrałem stówę!

– Dobra, dymamy kapciucha! Kto pierwszy?

W głosie zamaskowanego napastnika rozpoznała Konrada. Próbowała się jakoś wykręcić, ale żelazny uścisk ani drgnął. Krzyczeć, wołać o pomoc? Nigdy. Zrobi się zbiegowisko i upokorzenie stanie się jeszcze większe.

– No, który pierwszy? Co jest!

Rozłożyli uda dziewczyny jeszcze szerzej, ale nikt się nie kwapił.

– Mam wam pokazać czy jak?

– To gwałt – mruknął któryś z chłopców. – Pójdziemy do pierdla.

– Gwałt? Ale to kapciuch, maszkara! Jaki, kurwa, gwałt!

– A jak zgłosi?

– Co ty. Będzie się cieszyć, że ktoś w końcu ją przeleciał. Mam rację kapciuchu?

Nachylił się do dziewczyny, ale w następnej chwili szybko się podniósł.

– Co jest…?

– Jak się dziwnie patrzy – wymamrotał Konrad.

Jeden z napastników gwałtownie odskoczył.

– A nie mówiłem że czarownica?! Mówiłem, żeby tego nie ruszać. Kurwa mać!

– Wierzysz w takie pierdoły?

– A ty nie?

Zapanowała konsternacja. Zastygli w bezruchu, nie wiedząc co robić. Dziewczyna była wolna, mogła uciekać. Wybiec na drogę całkiem na golasa.

– Ludzie, ogarnijcie się! – zawołał ten niższy, piskliwym głosem. Marek Ciebień, bez cienia wątpliwości – to nie średniowiecze! Wierzycie w czarownice? Wierzycie, że jej matka dupczyła się z szatanem? Wszystko wymyśliła pojebana Kaśka, bo Janek nie chciał się żenić. Nie ma, kurwa, żadnego Szatana!

Tak, chłopak miał rację. Gdy skończyła czternaście lat (i już wiedziała, skąd się biorą dzieci) mama przeprowadziła z nią poważną rozmowę, w której wyjaśniła wszystkie niedopowiedzenia. Nigdy nie uprawiała seksu nad jeziorem ani gdziekolwiek indziej z kimś innym niż Janek. Ojca bardzo kochała; jest córką Janka – jego i tylko jego. A co do Szatana….

– Możesz wierzyć w co chcesz, ale mnie nie przekonasz – powiedział Konrad. – Nie ruszę jej palcem ani kutasem. Spadam, wy róbcie co chcecie.

Odwrócił się i poszedł. Reszta stała nieruchomo, niczym kołki w płocie. Nikt się nie kwapił, by przejąć rolę lidera. Odwaga gdzieś wyparowała.

– Dymamy kapciucha czy nie? – spytał któryś, chociaż pytanie było retoryczne. W czary nie wierzyli, ale nikt nie chciał ryzykować. Szczęściem, zdrowiem i własnym fiutem.

Z drugiej jednak strony nie mogła odejść wolno, jakby się nic nie stało. Nie ma mowy!

– To co robimy…?

Pytanie zawieszone w próżni szybko znalazło odpowiedź.

– Wsadzimy jej świecę.

Chwila ciszy i zbiorowy rechot napastników.

– Włożymy do dupy! – zapiał nieduży grubasek. Tego też poznała. „Krzysiu jest zdolny, będzie inżynierem.” – Odwróćcie ją!

Złapali skuloną dziewczynę, położyli na płycie grobowca, wykręcili ręce na plecy i związali sznurem, który wziął się nie wiadomo skąd (zapewne wcześniej przygotowany), rozstawili nogi i już była gotowa.

– Idź, przynieś świecę!

– Ale skąd…?

– Kurwa, przecież nie z domu! Weź z jakiegoś grobu, idź poszukaj!

Chłopak poszedł, nie było go dłuższą chwilę, w końcu wrócił z pustymi rękami.

– Gdzie świeca?

– Nic nie znalazłem, tylko znicze – tłumaczył się. – Za ciemno.

– Ciemno – przyznał nowy dowódca. – Musimy się pospieszyć. Ktoś, coś?

– Może dajmy jej lanie – odezwał się ten, który jeszcze nie mówił. Tego głosu nie rozpoznała, chłopak zasłonił usta kominiarką, a z sylwetki był podobny zupełnie do nikogo. – Solidne manto, na gołą.

– Dobry pomysł! Tylko czym?

– Pasem.

– A masz?

– Nie, ale ona miała pasek, w spodniach.

– To dawaj!

Już po chwili usłyszała krótki świst i na wypięty tyłek spadło piekące uderzenie. Szarpnęła się gwałtownie, ale trzymali na tyle mocno, że nie miała szans aby się uwolnić.

Sypały się kolejne razy, skórzany pasek krążył pomiędzy napastnikami. Każdy chciał mieć swój udział w wielkim dziele totalnego zeszmacenia znienawidzonego kapciucha.

Nie odzywała się, nie skarżyła. Od głupiego pyskowania wypadają zęby, jak mawiał wujek Czesiek.

– No jak, fajnie dziwko? – przekrzykiwali się wzajemnie. – Jesteś czarownicą czy nie?!

Tyłek pulsował nieznośnym bólem; zaczęła jęczeć, po każdym uderzeniu coraz głośniej.

– No proszę, wiedźma daje głos! Zrobisz coś? Rzucisz czar, czy będziesz stękać jak kurwa? Ty jebana szmato!

Przez chwilę nic się nie działo i gdy już pomyślała, że nastąpił koniec udręki spadło kolejne uderzenie, o wiele mocniejsze niż poprzednie. Porażona silnym i niespodziewanym bólem poderwała głowę, a potem uderzyła czołem o gładki marmur.

– Tatuś nie dał ci porządnego lania, co? Nie zdążył, bo matka-kurwa zajeździła go na śmierć! Nadrobimy to.

Okładali pasem tyłek dziewczyny, który zdążył już nabrać purpurowej barwy i śmiali się do rozpuku.

– Proś dziwko, błagaj o litość!

Kolejne dwa mocne uderzenia. Nie wytrzyma bólu, dłużej nie wytrzyma..

– Zaczekaj!

Wiedziała już kim był tamten chłopak. Jak mogła od razu go nie rozpoznać? Wszystkie głosy były znajome.

– Musi być przytomna.

– Do czego?

– Widzicie? Nic się nie dzieje – chłopak rozłożył ramiona. – Nie jest żadną czarownicą, a Konrad to zwykły cykor. W poprawczaku musiał robić za cwela. Lamus jebany.

Nikt nie stanął w obronie dezertera. Konrad cieszył się w grupie wielką estymą, ale teraz reputacja lidera mocno ucierpiała.

– W takim razie spuszczę się kapciuchowi na ryj. Dawać ją, na kolana!

Podnieśli ją i zmusili by uklękła. Unieruchomili głowę, trzymając mocno za włosy. Chłopak rozsunął rozporek i wyciągnął na wpół miękkiego penisa. Zaczął się masturbować, tuż przed twarzą dziewczyny. Szybko, coraz szybciej. Członek zaczął sztywnieć.

– Dochodzę, kurwa, dochodzę – dyszał przez zaciśnięte zęby. – Otwieraj mordę, szeroko…. JUŻ!!!

Wystrzelił jak z armaty, prosto w otwarte usta; część z obfitego wytrysku spłynęła po brodzie i policzkach.

– Przełknij wszystko, grzecznie i jak należy. O taaaak…. Kto następny?

– Ja bym chciał, ale żeby wzięła do ust i ssała – zwierzył się przyszły pan inżynier.

– To w czym problem?

– A jak ugryzie?

Prowodyr zbliżył metalową sprzączkę pasa do bladej i przerażonej twarzy.

– Niech tylko spróbuję, to przerobię buźkę na kotleta. Jasne?

Pokiwała głową. Zrobi co musi zrobić i sobie pójdą, oby jak najszybciej. Otworzyła szeroko usta jednocześnie przymykając oczy. Czekała na wyrok i wtedy to się stało. Zerwał się wiatr, gwałtowny, nie wiadomo skąd, z każdą chwilą przybierał na sile. Rzucał w twarz zeschłe liście, sypał kurzem i drobinami piasku. Usłyszała okropny huk, gdzieś w pobliżu zwaliło się drzewo. Chłopcy odskoczyli przerażeni.

– Czarownica! Kurwa mać, spadamy!

W następnej chwili już ich nie było, a wiatr stopniowo się uspokajał. Uwolniła się z więzów przecierając sznur na ostrej krawędzi grobowca, pozbierała rozrzucone ubrania. Zanim opuściła cmentarz uklękła jeszcze przy nagrobku i pocałowała zdjęcie przystojnego, starszego pana o łagodnym uśmiechu.

– Dziękuję…

W domu nie przyznała się do niczego, ale mama dostrzegła wzburzenie i dziwne zachowanie córki.

– Stało się coś..?

– Nic.

– Przecież widzę – odparła łagodnie, by jej nie drażnić.

– Znowu mnie wyzywali – powiedziała, i to w zasadzie było prawdą.

Wzięła córkę w ramiona, przytuliła mocno.

– Wszystko się odmieni, zobaczysz.

O dziwo tym razem mama miała rację. Szykany i napaści słowne skończyły się jak nożem uciął. Cóż, prawdopodobnie rozeszła się wieść, że to jednak czarownica, nie wiadomo przez kogo zrobiona, i lepiej z taką nie zadzierać, bo jak rzuci urok, to krowy się nie ocielą, mleko skwaśnieje i żaden kutas nie stanie. Nie wiadomo co gorsze.

Przygoda skończyła się dobrze, ale na tyłku nie mogła usiedzieć przez dobry tydzień.

* * *

Szczęśliwie i bez większych opóźnień dojechała do Warszawy, dwadzieścia minut przed czasem. Udała się na przystanek; do przejścia miała tylko jeden kwadrat ulic, a mimo to stanęła na przystanku. I wtedy się zaczęło.

Dopadł ją strach, okropny, paraliżujący, skręcał wnętrzności i pozbawiał tchu. Jeszcze nigdy nie doświadczyła czegoś podobnego.

Wracaj tam skąd przyszłaś, nic tu po tobie. Nie dostaniesz się. Nigdzie się nie dostaniesz.

Podjechała jedenastka, potem dwudziestka trójka, a ona stała jak sparaliżowana. Nie mogła się ruszyć. Czekała na coś, co ją wybawi, meteoryt który rozpirzy Pałac Kultury i Nauki i wszelkie castingi zostaną wstrzymane na czas nieokreślony. Spojrzała w niebo, ale cud się nie wydarzył. W końcu na zdrętwiałych nogach wsiadła do jedynki. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że to ostatnia podróż tramwajem w stolicy. Potem nastąpi przerwa, bardzo, bardzo długa.

Budynek zwany jako Rondo One był nowoczesny i piękny. Ogromna masa szkła i błyszczącego metalu pięła się wysoko do nieba. Kończyła liceum gdy go otwierali, dobrze pamięta te reklamy – „Rondo One, witamy w Europie”. Najlepsze firmy, najbardziej prestiżowe i bajecznie drogie lokalizacje. I pomyśleć, że będzie tu pracować. To znaczy… starać się o pracę.

Śmiałym krokiem ruszyła do przeszklonego wejścia, po wcześniejszym paraliżu nie został nawet ślad. Stanę do walki z najlepszymi prawniczkami młodego pokolenia, nawet jeśli przegram to żaden wstyd.

Tuż po wejściu zatrzymało ją dwóch ochroniarzy. Jakim prawem? Przecież to budynek użyteczności publicznej!

– Dzień dobry – odezwał się mężczyzna w średnim wieku, był wysoki, postawny i mocno opalony. Gdyby założył spraną koszulę i kapelusz wyglądałby jak kowboj ze starych reklam Marlboro. Ale miał na sobie mundur i świetnie w nim wyglądał. – Słucham panią?

– Ja do kancelarii Orkisz i Henderson.

– Jest pani umówiona?

– Tak.

Uśmiechnął się łagodnie, bez śladu zniecierpliwienia. Chyba lubił swoją pracę i takie sytuacje, gdy mógł poczuć się ważny.

– Kancelaria jest nieczynna. Proszę przyjść w poniedziałek, zaczynają o dziewiątej.

– Ale jestem umówiona na dzisiaj.

Na nieskazitelnym wizerunku pojawiła się rysa.

– Na dzisiaj? – powtórzył niczym echo.

– Tak.

– Niemożliwe… Musiała się pani pomylić.

– Mam rozmowę o pracę.

Spojrzał na kolegę, potem zerknął na intruza i jeszcze raz na kolegę. Czuła się jak kiepska aktorka głupawego filmu. I była już spóźniona.

– Daj listę.

Drugi z mężczyzn, znacznie młodszy i taki…hmm… nieskazitelny… (zbyt idealny, by był realny, moja droga) podał mu dwie zalaminowane kartki.

– Pani godność?

Podała nazwisko.

Zatrzymał się w połowie drugiej. Widocznie znalazł i nie wiedział co robić.

– Mogę poprosić jakiś dokument tożsamości? Ze zdjęciem.

Wyciągnęła dowód osobisty. Starannie go obejrzał.

– Wszystko się zgadza – powiedział, wyraźnie zawiedziony. Odsunął się by zrobić miejsce. – Zapraszam.

Pobiegła korytarzem zerkając nerwowo na zegarek. Trzy minuty po czasie, a jeszcze musi dojechać. Wsiadła do windy, ruszyła na trzydzieste siódme piętro, na spotkanie ze wschodzącym słońcem i przeznaczeniem.

Już z daleka wiedziała, że coś jest nie tak. Bardzo nie w porządku. Z mocno bijącym sercem skręciła w lewo.

Cały korytarz przed wejściem do kancelarii, dobrych kilkanaście metrów, tarasowały potencjalne stażystki. Chyba z pięćdziesiąt. Szczęśliwe zajmowały tych kilka foteli, reszta stała w grupkach, w powietrzu unosił się szmer przyciszonych rozmów, stłumione śmiechy i zapach drogich perfum.

Stała na glinianych nogach; miała ochotę krzyczeć, tłuc pięściami o ścianę, płakać, odwrócić się i uciekać, a wszystko jednocześnie. Testy mające wyłonić najlepszą, najbardziej obiecującą prawniczkę? Dobre sobie! A nie wybory miss polonia?

Bo dziewczyny były piękne, och-jak-piękne! Wysokie (niektórym sięgała do ramienia), długie nogi, smukłe uda, pończochy, szpilki, krągłe tyłeczki, wydatne biusty, idealnie dopasowane garsonki, gustowne kurteczki, długie lśniące włosy, pięknie wykrojone usta, długie rzęsy, olśniewająco białe zęby, torebki i aktówki firm, których produkty oglądała w błyszczących katalogach marząc o…

Pod powiekami gromadzą się ciężkie gorące łzy. Oczami wyobraźni zobaczyła gębę Jarka, wykrzywiona w złośliwym uśmiechu. „Jak jest kapciuchu, jak leci? Wszyscy zdrowi? A oprócz ciebie? Zbierasz już forsę na operacje plastyczne? Sporo potrzeba, no nie? Mamy wysyłać esemesy o treści „KAPCIUCH”?”. Zaczynał przedstawienie gdy zebrało się kilka osób, odstawiał teatrzyk ku uciesze gawiedzi. Próbowała go ignorować, ale się nie zniechęcał. Ciągle wymyślał nowe zaczepki, złośliwe teksty, na granicy wulgarności i dobrego smaku. Nie chciał się odczepić. Był jej katem przez całą szkołę średnią. Przez niego nie poszła na studniówkę… ale czy naprawdę przez niego? Co miałaby tam robić – podpierać ściany?

Właśnie wyskoczył zza rogu, stanął na baczność salutując do pustej głowy. „Kapciuch, mordo moja, ty tutaj? Aaaa.. pracujesz! Nawet w wolne soboty? Ciężko się utrzymać w stolicy, zwłaszcza z takim ryjem, co? To w czym robisz? Przyniosłaś pizzę? Nie? Już wiem – sprzątasz! W tej kurteczce z pomocy dla powodzian nawet ci do twarzy. Ojej, daj spokój, przecież żadna praca nie hańbi. No już – opróżnij kosze i pozmywaj podłogi, a potem spadaj do nory. Bo w pałacu chyba nie mieszkasz, co?”

Jarosław Powaga – tak się nazywał, chociaż nie był poważny nawet przez chwilę. Zdarzyło się, że wpadł do klasy, zaczął tańczyć niczym krakowski lajkonik, cwałując od ściany do ściany, i śpiewać, na melodię dziecięcej piosenki „tańczymy labada”:

Chodź do mnie, kapciuchu, kapciuchu, kapciuchuuu..

Chodź do mnie, kapciuchu, chodź bliżej kapciuuuchu.

Będziemy robili, robili, robili…

Będziemy robili…. małego kapciucha!

Śmiechu, który nagrodził spontaniczny występ, długo nie mogła zapomnieć.

„Jeśli chcesz dużo osiągnąć, a chcesz, to musisz się stąd wyrwać, jak najprędzej – powiedziała Zofia Wiktor, jej polonistka. – Jesteś zdolna, dasz radę” No i się wyrwała, do Czackiego, do Warszawy. A tam trafiła na Jarka.

Wzdrygnęła się lekko i wróciła do rzeczywistości. W korytarzu, po wolnej stronie, nikogo nie było. A prawdziwy Jarek…. Gdy ona studiowała prawo został wielką gwiazdą, liderem kabaretu „Dobrzy, zły i brzydka”. Wszędzie go było pełno; w telewizji, internecie, błyszczał na wszystkich kabaretonach. Śmieszny był, jak zawsze; śmiała się i ona tym bardziej, że obiektem drwin był ktoś inny.

Oglądając występy czuła coś na kształt dumy. Że go znała, że swoje umiejętności szlifował właśnie na niej.

No dobrze, czas zejść na ziemię. Co dalej?

Rozejrzała się dyskretnie. Przybycie nowej dziewczyny nie zwróciło niczyjej uwagi, może odejść bez wstydu i konsekwencji, wymknąć się cichaczem. Na wszelki wypadek miała przygotowaną historyjkę – powie, że szuka, dajmy na to, firmy Instalbud. Oczywiście o takiej nikt tutaj nie słyszał, przeprosi więc i wyjdzie. Mamie powie, że zgodnie z przewidywaniem się nie dostała. Nikt się nigdy nie dowie, co naprawdę zaszło.

Że w decydującym momencie sromotnie stchórzyła.

Odwróciła się na pięcie; wtedy otworzyły się drzwi i stanął w nich mężczyzna w szarym garniturze, blokując drogę ucieczki. Elegancki, starannie ogolony, miał czarne błyszczące włosy przyprószone siwizną, ułożone w fale. Musiał mieć… hmm… gdzieś pomiędzy czterdziestką a pięćdziesiątką. Był… mega seksowny. Gdyby tylko chciał, mogłaby…

– Drogie panie, proszę o uwagę – powiedział, chociaż z chwilą gdy się pojawił, ucichły wszelkie rozmowy, dziewczyny nie śmiały nawet oddychać. – Nazywam się Ryszard Michalczyk i będę miał zaszczyt rozpocząć ostatni etap selekcji – omiótł wzrokiem korytarz i wszystkie kandydatki – jest nas dużo, zbyt dużo, byśmy się pomieścili w naszej sali konferencyjnej. Dla potrzeb wstępnego etapu wynajęliśmy salę w hotelu, pojedziemy autokarem. Proszę za mną.

Windy były zajęte przez kilkanaście minut; przecież tak eleganckie dziewczyny, w taaakich szpilkach nie mogły zejść wąskimi schodami bez narażania na szwank długich nóg i drogich bucików, przez tyyyle pięter. A ruszyć się, przejść korytarzem, poszukać innej, wolnej, też się nie chciało. Tylko jedna osoba podjęła wyzwanie.

Autokar już był – wielki, czarny i błyszczący. Silnik mruczał usypiająco. Wsiadła do środka i zajęła miejsce.

Autokarem? To bez sensu… A właściwie czemu bez sensu? Może jedziemy gdzieś poza miasto? Miał nas prowadzić niczym szczurołap z Hemeln? A może zamówić pięćdziesiąt taksówek? Bo damulki na pewno nie pojadą tramwajem.

Patrzyła przez szybę na mijane skrzyżowania i samochody, z nosem przylepionym do szkła niczym mała dziewczynka. Nagle cienką szyję ścisnął lodowaty strach. W jednej chwili fakty zlały się w przerażającą całość. Wszystkie dziewczyny są piękne, atrakcyjne… a jeśli to pułapka? Jeśli ktoś wypuści gaz, autokar pojedzie w ustronne miejsce, a dziewczyny obudzą się w burdelu? Widziała coś takiego na filmie, tam porwano autokar z rosyjskimi baletnicami, a biedne dziewczęta sprzedano właśnie do burdelu.

Ty, w burdelu? Chyba do ścielenia łóżek i zmywania podłogi.

Zobaczyła to, nagle to zobaczyła. Jak na kolanach, w przewiązanej chustce, zmywa brudną podłogę. Jak autokar zatrzymuje się na poboczu, wylatuje przez drzwi, a męska noga wymierza jej solidnego kopniaka na pożegnanie. Wtuliła twarz w zagłębienie rękawa z trudem panując nad głupawym chichotem, który napływał nieprzerwanymi falami.

– Stało się coś? – zapytała siedząca obok dziewczyna, oczywiście, zajebiście atrakcyjna. Potencjalna królowa burdeli całego świata.

Pokręciła głową, ale perfumowaną chusteczkę przyjęła z wdzięcznością.

– Dziękuję – sapnęła, gdy atak głupawki minął. – Zakrztusiłam się.

Stanęli przed fasadą hotelu; piękny był, trochę w starym romantycznym stylu. Nawet nie wiedziała, że w mieście są takie. Weszły do środka, w klimatyzowanym holu cicho szumiała fontanna. Ach, usiąść w jednym ze skórzanych foteli, odpocząć, może wypić pyszną kawę, zjeść ciastko, zdrzemnąć się trochę…

Sala konferencyjna nie była tak ogromna jak się spodziewała, ale na tyle duża, że mieściła naprawdę długi stół w kształcie podkowy, najeżony krzesłami

– Proszę zajmować miejsca. Przepraszam, że tak ciasno.

Usiadły, ramię w ramię, jak na kiepskim weselu. Czterdzieści dwie dziewczęta, tyle naliczyła.

Do sali wkroczyło jeszcze dwóch mężczyzn i sekretarka, której miała już nigdy nie oglądać. Jeden niósł parę kartonowych teczek i laptopa, drugi taszczył drukarkę. Dla nich przeznaczony był osobny stolik, pod ścianą. Podłączyli sprzęt, rozłożyli dokumenty, pracowali cicho i sprawnie.

Przyglądała się temu ze spokojem, jakby sprawa w ogóle jej nie dotyczyła. Ojej, będzie dotyczyć, ale tylko przez chwilę.

– Teraz każda z pań dostanie tekturowy kartonik z numerkiem – powiedział pan Ryszard – proszę je ustawić przed sobą cyfrą na zewnątrz. Tak, bym ją widział.

– Dla mnie proszę sześćdziesiąt dziewięć – odezwała się malutka (chyba najmniejsza ze wszystkich) brunetka o ślicznej porcelanowej twarzy dziecka. Malutki nosek, ładnie wykrojone usta, piękne oczy, brązowa opalenizna (chyba rodem z solarium, ale liczy się efekt, zaś cel uświęca środki) i piękne małe ząbki, które wyszczerzyła w zuchwałym uśmiechu. Poszarpane dżinsy opinały kształtne uda i pięknie wysklepiony spory tyłeczek, a biała bluzka ledwo skrywała duże piersi. Czy to… tak, na pewno tak! Przez gładki materiał wyraźnie przebijają sutki. O żesz ty…

Spryciula. Doskonale wie, jak bardzo jest atrakcyjna i potrafi to wykorzystać.

Pan Ryszard zmrużył oczy.

– Co pani ma na myśli?

– Jestem gotowa dać z siebie wszystko, jeśli będzie trzeba – powiedziała cichym, aksamitnym i odrobinę piskliwym głosem. – Wszystko co mam, najlepszego.

– Pani godność?

– Asia Grosik.

Piękny mężczyzna podszedł do „stołu technicznego”, sekretarka postukała w klawisze laptopa, jakiś czas przyglądał się zawartości ekranu. Wymienił kilka uwag z pozostałymi

(prawnikami…?) po czym wrócił na miejsce. Miał osobny stolik, który zamykał podkowę stołu.

– Niech się pani zbliży, z łaski swojej.

Asia podeszła. Rozmawiali przyciszonymi głosami; przyglądała się temu uważnie, pan Ryszard zadawał pytania, natomiast panna Joanna udzielała krótkich, zdaje się iż głównie twierdzących odpowiedzi. Na koniec uśmiechnęła się promiennie, zgarnęła swoje rzeczy, obrzuciła dziewczęta krótkim pogardliwym spojrzeniem i wyszła.

Tak się załatwia ciepłe posadki. Prawniczka, psia jego mać.

Ktoś zapukał do drzwi.

Asia? Ruszyło ją sumienie i postanowiła grać fair?

Ale to nie była Asia. Do sali konferencyjnej wkroczyło dwóch kelnerów. Każdy pchał przed sobą metalowy wózek. Rozłożyli na stołach napoje w butelkach, soki w dzbankach, szklanki i talerze wypełnione stosami maleńkich kanapek. Z trudem przełknęła ślinę patrząc na małe kolorowe dzieła sztuki.

O mój Boże… szyneczka, żółty ser, papryka, jajko, ogórek. Kiszony czy konserwowy? Wszystko świeżutkie, ogórek nie zdążył jeszcze zbieleć.

Miała talerz w zasięgu ręki. Wystarczyło by…

Uderzyła niczym atakująca kobra. Kanapka błyskawicznie znalazła się w ustach; dwa albo trzy ruchy szczęką i połknęła zdobycz.

Wszyscy się gapili. Dziewczyny, prawnicy, sekretarka. Zaskoczone miny, zdumione spojrzenia. Jakby stało się coś bardzo ważnego.

– Przepraszam – wymamrotała.

– Ależ nie ma za co – rzekł pan Ryszard. – Pani z numerem dwadzieścia siedem dała dobry przykład. Proszę się częstować, śmiało! Czeka nas sporo pracy, a do obiadu daleko. Niech nasze myśli nie krążą wokół jedzenia. Możemy zaczynać?

Nikt nie protestował.

– Będą się panie przedstawiały po kolei, z imienia i nazwiska. Musimy was przyporządkować do numerków.

Procedura przebiegła szybko i sprawnie. Tuż po niej jeden z tych mężczyzn, domniemanych prawników, rozdał wszystkim po cztery gęsto zadrukowane kartki. Nawet na żadną nie spojrzał.

– Macie tu, drogie panie, przykładowe casusy oraz kilka innych zagadnień – usłyszała znajomy głos – podstawowe kwestie, które tak dobrym prawniczkom nie powinny stwarzać większych problemów, ale od czegoś musimy zacząć – mężczyzna rozciągnął usta w szerokim uśmiechu. – Wraz z koleżanką siedząca naprzeciwko tworzycie parę. Jesteście rywalkami, toczycie pojedynek jak na sali sądowej. Kto atakuje, kto się broni? Będziemy losować. Jakieś pytania?

Zgłosiła się niewysoka dziewczyna o ładnej okrągłej twarzy i długich lekko falowanych blond włosach.

– Słuchamy panią.

– Ale… ja nie mam pary..  – bąknęła nieśmiało.

– Rzeczywiście – pan Michalczyk niedbałym ruchem poprawił włosy. – To nic. Stworzy pani parę ze mną. Coś jeszcze?

Nie było więcej pytań.

– Doskonale. Teraz proszę się przygotować. Macie piętnaście minut.

Przeczytała uważnie tekst. Zagadnienia wcale nie były podstawowe, casusy do najłatwiejszych nie należały, a kwadrans to zdecydowanie za krótko, aby…

– Czas minął!

To nic, zanim przyjdzie moja kolej zdążę się przygotować znacznie lepiej.

– Proszę odłożyć kartki. Położyć na stole, niezapisaną stroną do góry. Wszystkie dłonie na blat, tak bym je widział!

Spryciarz. Teraz wiem czemu jest taki dobry.

Rozpoczęła się pierwsza runda pojedynków. Dziewczyny odczytywały głośno problem zagadnienia który trzeba było rozwiązać i rozpoczynały potyczkę, który niekiedy przybierała formę ostrzejszą niż powinna. Opiekun przysłuchiwał się kłótniom czy pyskówkom, krążył w przestrzeni między stołami i rzadko pozwalał dokończyć wywody, bez względu na formę jaką przybrały. „Dziękuję, wystarczy”, mówił niespodziewanie i przechodził do kolejnej pary. Dwaj asystenci obserwowali pojedynki, rozmawiali przyciszonym głosem, sekretarka stukała w klawisze laptopa, drukarka wypluwała kartki.

Przyglądała się temu z całkowitą obojętnością. Dziewczyny były spięte, zdenerwowane, niektóre przemawiały drżącym głosem, traciły rezon… ona była spokojna i opanowana. Tamtym zależało bardzo, za bardzo; ogromna presja zamiast mobilizować paraliżowała i usztywniała. Ona zaś od początku była spisana na straty, skazana na pożarcie, dlatego mówiła swobodnie i merytorycznie, miała jasny i niczym nieobciążony umysł. Co takiego może się stać ponad to, co stać się musi? Wyrzucą mnie? Ależ tak, wiem o tym doskonale!

Poza tym zawsze radziła sobie ze stresem, bez względu na sytuację w której się znalazła. Stres? Nie odczuwała go wcale.

Gdy zakończono wszystkie pojedynki pan Ryszard powiedział:

– Proszę wstać i odsunąć krzesło. Niech każda z pań weźmie swój numerek. Teraz pani usiądzie tutaj… a pani tutaj.

W ten sposób zamieszał w puli, wykreował inne pary, rozdał kolejne zagadnienia i rozpoczął następną rundę pojedynków.

Przetasowań i rund było jeszcze kilka. Mężczyzna obserwował, wtrącał się rzadko, a pozostała dwójka wytrwale pracowała. Gdy minęła druga popołudniowa godzina oświadczył:

– Dziękuję za uwagę, zakończyliśmy pierwszy etap kwalifikacji – podszedł do asystentów, rozmawiali dłuższą chwilę – panie o podanych numerkach zapraszam na środek.

Wyczytywał kolejne numery; wcale się nie zdziwiła, gdy jako dziewiąty z kolei usłyszała swój, dwudziesty siódmy. Stanęła obok pozostałych wybranych dziewczyn. Koniec pieśni, tak? Dobrze… zdąży jeszcze na pociąg, piętnasta czterdzieści dwa i przed nocą będzie w domu. Dobrze się wyśpi; sobota i niedziela, ostatnie dni leniuchowania. A od poniedziałku…

Kurcze, mogłam szarpnąć jeszcze jedną kanapeczkę. Albo i dwie. A może wezmę coś na drogę?

Pan Ryszard spojrzał na grupę dwudziestu dziewcząt, które sam wybrał.

– Zrobimy teraz godzinną przerwę – oznajmił – zapraszam panie na obiad, na koszt firmy. Mają tutaj niezłą restaurację – obrzucił wzrokiem te, które siedziały przy stole – pozostałym paniom już dziękuję i życzę powodzenia. Przed hotelem stoją taksówki, odwiozą panie w dowolny rejon miasta. Na koszt firmy.

– Ale jak to… – bąknęła dziewczyna o krótkich, rudych włosach i piegowatym nosie.

– Nie wyraziłem się dostatecznie jasno? Dla was kwalifikacje już się zakończyły. Może jeszcze się spotkamy, w przyszłości. Jesteście świetnymi prawniczkami.

– Ale byłam dobra. Wiem że byłam! To niesprawiedliwe.

Na twarzy prawnika pojawił się delikatny uśmiech. Taki pobłażliwy, ojcowski.

– Jaki miała pani numerek?

– Dziewiętnasty.

Wyłuskał jedną ze świeżo zadrukowanych kartek.

– Sala sądowa to nie targowisko, droga pani. I trzeba zachować godność, nawet w obliczu porażki. A teraz przepraszam, musimy już iść.

Ruszyły za przewodnikiem, do hotelowej restauracji. Sala była niewielka i przytulna, wyłożona ciemnym drewnem i całkiem pusta (dopiero później, dużo później, dowiedziała się, że była zarezerwowana specjalnie dla nich). Wybrała stolik w kącie, najbardziej oddalony, by nie rzucać się w oczy. Jako jedna z nielicznych siedziała sama – i bardzo dobrze.

Sięgnęła po kartę dań. Niedobrze. Niewiele mówiące, trudne do wymówienia nazwy. Żadnego swojskiego, chłopskiego jedzenia.

Jak spod ziemi wyrósł kelner, młody i nieziemsko przystojny chłopak. Ukłonił się grzecznie.

– Dzień dobry pani. Co podać?

– Jeszcze…. nie wybrałam – bąknęła.

– Tak, oczywiście. Rozumiem.

Cholera, trzeba będzie improwizować. Nie pierwszy raz i nie ostatni.

– Cześć…

Uniosła głowę, zaskoczona. Blondynka, o włosach sięgających za ramiona (z ciemniejszymi odrostami), średniego wzrostu, prosty nos, nieduże, ale kształtne usta i oczy jak węgielki. No i szalenie zgrabny tyłek o pięknie ukształtowanych wypukłych pośladkach – o czym miała się przekonać później, dużo później.

Patrząc na nią miało się wrażenie, iż lada chwila opowie żart, zrobi śmieszny gest, coś głupiego lub mało poważnego i zacznie się zaśmiewać do rozpuku. Dziewczyna od pierwszej chwili budziła sympatię.

– Cześć..  – odparła machinalnie.

– Jestem Marcelina.

Odruchowo uścisnęła wyciągnięta dłoń.

– Mogę się dosiąść?

Wolałabym nie.

– Jasne.

Blondynka odsunęła krzesło i usiadła naprzeciwko. Jasne dżinsy i ciemno różowa bluzka. Piersi nieduże, ale kształtne.

– Byłam w toalecie. No wiesz, za dużo tych soków.

Sama wypiła może z pół szklanki, ale dziewczyny sobie nie żałowały. Po aferze z kanapką nie tknęła żadnego jedzenia.

– Zamówiłaś już?

– Jeszcze nie – rzekła ostrożnie.

– A wybrałaś..?

– Ja… właściwie to… sama nie wiem – wyznała uśmiechając się sztucznie.

– Mogę? – sięgnęła po kartę dań.

– Pewnie.

– Trochę się na tym znam – przekręciła śmiesznie głowę. – Mój wujek prowadzi restaurację.

– W takim razie wybierz coś fajnego – rzuciła nie zastanawiając się co mówi – dla mnie. Boże, co za wstyd!

Marcelina przejrzała kartę dań mrucząc coś do siebie.

– Same rarytasy. Naprawdę dobra, klasowa restauracja. I droga. W Rondo One nie brakuje sal konferencyjnych, ale nie ma tak wykwintnych restauracji, firma chciała się popisać, dlatego tu jesteśmy  – spojrzała jej prosto w oczy mając na ustach szelmowski uśmieszek. – Bardzo jesteś głodna?

Zjadła piętkę suchego chleba posmarowaną pasztetem. Dzieciaki wyjadły cały chleb do kolacji, jak zwykle. Nigdy nie była zwolenniczką obfitych śniadań, chyba, że w okolicach południa. W normalnych warunkach zabrałaby kanapkę, ale lodówka i chlebak były puste. Wcześnie rano nie była głodna, nigdy nie była, ale gdzieś około południa głód uderzył ze zdwojoną siłą. Żołądek skręcał się boleśnie, malutka kanapka niewiele pomogła.

– Jestem – przyznała – bardzo.

– Na co masz ochotę?

Bigos. Może być miseczka bigosu. Zje każdy, ale najchętniej taki jak robi mama. Do tego chleb, dużo chleba. Nikt by nie przypuszczał, że taka chudzinka potrafi tyle zjeść. Ostatecznie może być hamburger, dwa hamburgery. Ale, zdaje się, nie mają w ofercie.

– Lubisz mięso? To znaczy… nie jesteś wegetarianką czy coś?

– Nie jestem.

Marcelina uśmiechnęła się półgębkiem, w ów charakterystyczny sposób, który poprzedzał wysublimowany żart zrozumiały dla nielicznych.

– W takim razie zaszalejemy – oznajmiła. – Co powiesz na zupę z żółwia i łososia z rusztu?

Wstrzymała oddech. Łosoś… grube dzwonka, różowe mięso, delikatny smak.. poezja.  Ślina wypełniła usta tak gwałtownie, że musiała przełknąć dwa razy. Matko Boska, trafiłam do nieba!

– Bardzo chętnie.

Dziewczyna przywołała kelnera.

– Proszę dwa razy zupę z żółwia i trzy razy łososia z rusztu.

– Oczywiście, proszę pani. Podać coś do picia?

– Tak.

– Proponuję czerwone wino – uśmiechnął się chłopak. – Mamy doskonałe roczniki.

– Jesteśmy na sympozjum prawniczym, tak jakby w pracy, nie możemy pić alkoholu. Wystarczy sok cytrynowy.

– A tak, rozumiem.

– Sympozjum? – odezwała się, gdy sobie poszedł – przecież to nieprawda.

– I co z tego – wzruszyła ramionami. – Zawsze mówisz prawdę?

– Staram się.

– Ja też. Ale nie zawsze mi wychodzi – dodała, parskając zduszonym chichotem.

Spojrzała na Marcelinę z pewnym zażenowaniem i niekłamaną sympatią. Polubiła ją od pierwszego wejrzenia.

– Czemu zamówiłaś trzy porcje łososia? Jest nas dwie. Przyjdzie ktoś jeszcze?

– Nigdy nie byłaś w pięciogwiazdkowej restauracji, prawda?

Pokręciła głową. W czterogwiazdkowej też nie była.

– Chodzi o to, że… – machnęła ręką – …zresztą sama zobaczysz.

– A…. zupa naprawdę jest z żółwia?

Marcelina położyła dłonie na głowie.

– Oryginalnie powinna być z mięsa żółwia, ale często jest oszukana i dają cielęcinę – oświadczyła protekcjonalnym tonem – ale nawet wtedy jest pyszna. Jesteś z Warszawy?

– Tak. To znaczy nie – dodała od razu. – Studiowałam w Warszawie. Wydział prawa Uniwersytetu Warszawskiego.

– Ja Uniwersytet Adama Mickiewicza w Poznaniu. I mieszkam w Poznaniu.

– Nigdy tam nie byłam. W Poznaniu, znaczy się.

– Musisz przyjechać. Zapraszam.

Wyraz oczu dziewczyny wskazywał, iż tym razem nie żartuje. Pewnie, że mogłaby skorzystać z zaproszenia, ale nie czas na wakacje. Musi się wziąć do pracy. Jakiejkolwiek.

Tymczasem przyniesiono zupę. Na niewielkich talerzach była jeszcze mniejsza porcja. Patrzyła zaskoczona, a gdy podniosła wzrok napotkała roześmiane oczy Marceliny.

– Coś nie tak?

– Myślałam, że…

– Że będzie wielka micha, co?

– No jakoś tak – uśmiechnęła się z wysiłkiem. Poczuła jak na policzki wyłazi gorący rumieniec wstydu.

– Do restauracji takich jak ta przychodzi się na degustację. Jak się chcesz najeść, to zamów pizzę – dodała jeszcze śmiejąc się głośno. Kilka dziewczyn z najbliższego sąsiedztwa posłało jej gorszące spojrzenia.

– Wolałabym kebaba.

– Świństwo, obrzydlistwo – poznanianka zmarszczyła nos. – Wiesz jakie mięso tam dają? Kotlet z psa, zmielony razem z budą.

Po całym dniu pracy w polu zjadłabyś samą budę, bez wkładki mięsnej w postaci psa.

– A drugie danie będzie takie – wyciągnęła lewą dłoń, odwróciła miseczką do góry, a palcem wskazującym prawej nakreśliła w zagłębieniu niewielkie kółko – dlatego zamówiłam podwójną porcję, bo jedną się nie najesz.

Wzięła łyżkę i spróbowała zupy.

– Znakomita, nic nie oszukali. Jedz, bo wystygnie.

Dziewczyna miała rację. Doskonały smak, a delikatne kawałki mięsa rozpływały się w ustach. Niestety porcja była dwa razy mniejsza niż (w jej mniemaniu) być powinna. Wyjadła wszystko do czysta i z wielkim trudem powstrzymała się od wylizania talerza. Robiła tak, gdy była małą dziewczynką. Czasami wracała jeszcze do starych nawyków; w domu lub wtedy, gdy nikt nie patrzył.

– Smakowało?

– Bardzo. Mogłabym taką jeść nawet codziennie – wyznała.

– Codziennie może nie, ale co jakiś czas można. To są drogie rzeczy.

– Na pewno.

Blondynka odchyliła się na krześle.

– Za taki obiad zapłaciłybyśmy ze cztery stówki.

– Dwieście złotych za obiad? Na razie mnie nie stać.

Marcelina przywołała jeden z tych figlarnych uśmiechów, których miała w zanadrzu całe mnóstwo.

– Czterysta za każdą z nas.

Zakryła usta dłonią. Za czterysta złotych mogłaby żyć przez tydzień.

– Ale.. nie będziemy musiały płacić?

– Nie, wszystko na koszt firmy. Możemy jeść i pić do woli.

Niebawem, na trzech talerzach, zjawił się królewski łosoś w otoczeniu bukietu jarzyn i czegoś przypominającego ziemniaki lub frytki – tylko kolor miało inny. I smak – delikatny, jedwabisty.

Pochłonęła wszystko w ekspresowym tempie. Gdy pałaszowała drugą porcję niespodziewanie zrobiła taki ruch, jakby miała zamiar odłożyć sztućce, albo nagle straciła apetyt.

– Stało się coś? Nie smakuje?

– Smakuje bardzo, ale.. tamta dziewczyna się patrzy – zrobiła ruch głową we właściwym kierunku.

– A niech się gapi! Co z tego?

– W sumie nic.. – wzruszyła ramionami. Zaabsorbowana jedzeniem nie zauważyła, że Marcelina od pewnego już czasu wpatruje się w nią dziwnym, roziskrzonym wzrokiem.

– Ten numer z kanapką był niesamowity – powiedziała uśmiechając się szeroko – śmignęła jak w kreskówce. Musisz mnie nauczyć jak się robi takie sztuczki.

– Oj tam, po prostu miałam ochotę na korniszona – palnęła bez zastanowienia.

– Korniszona? Może jesteś w ciąży.

Podniosła dłoń do ust i rozejrzała się bliska paniki.

– Ciszej! Jeszcze ktoś usłyszy.

– A jesteś?

– Nie jestem. Na razie nie planuję dzieci.

– Posiadanie dzieci jest niezgodne z regulaminem – wyrecytowała prawniczka z Wielkopolski.

– Nawet nie mam chłopaka. To znaczy teraz nie mam – dodała od razu.

– To dobrze.

Marcelina oblizała wargi. Miała leniwe i zadowolone spojrzenie kota, który właśnie się najadł.

– Czemu dobrze?

– W naszym zawodzie trudno o dobry i stabilny związek. Na razie robimy karierę, a potem się zobaczy.

Pokiwała głową. O związkach, stabilnych i trochę mniej, wiedziała tylko tyle, co napisano w książkach. Czyli nic.

W chwilach rozpaczy żałowała, iż urodziła, się taka a nie inna, że miała zamkniętą drogą do szczęścia i mnóstwa przyjemności, do wszystkich tych rzeczy, które inne mają na wyciągnięcie ręki. Czasami żałowała, iż w ogóle się urodziła. Nie miała jednak dość odwagi, by zawrócić z drogi i skoczyć w przepaść.

Kelner przyniósł deser, który Marcelina zamówiła pomiędzy zupą a łososiem.  Crème

brûlée. Śmietankowy, o delikatnym posmaku wanilii.

Jadła zerkając na blondynkę. Od razu nawiązały nic porozumienia i chyba się polubiły. Może zostaną przyjaciółkami? Ach, co by to było! Spotykać się często, rozmawiać, zwierzać ze wszystkiego, mieć oparcie i bezgraniczne zaufanie. Albo siedzieć przytulone, gdzieś przy kominku, cieszyć się bliskością i nie odzywać wcale.

Deser zjedzony, pora wracać do rzeczywistości. Fajnie byłoby wylizać ten pucharek, na odchodne. Ha, najlepiej wylizuje się talerze po gulaszu!

– To co – zjadłyśmy i do domu – westchnęła Marcelina. – Koniec pieśni.

Spojrzała zaskoczona.

– Nie zostajesz? Przed nami kolejny etap kwalifikacji.

– Mogę zostać, tylko po co?

– Żeby walczyć o staż!  Po to tutaj jesteśmy.

Dziewczyna uśmiechnęła się ironicznie.

– Walczyć? Miejsce już obsadzono.

Chciała coś powiedzieć, ale w jednej chwili straciła ducha. Zgarbiła się, pochyliła głowę jakby uszło z niej powietrze.

– Miejsce już obsadzone – powtórzyła cicho. Żegnajcie marzenia.

– Tak.

– Ale… pan Michalczyk powiedział, że będzie kolejny etap kwalifikacji.

– Owszem, będzie. Ale z góry wiadomo, kto wygra.

– Wiadomo z góry kto wygra? Po co kwalifikacje, ten obiad…

– Niczego nie rozumiesz. Konkurs na stażystkę nie jest ustawiony, ale nie można go wygrać.

– Chyba naprawdę nie rozumiem – przyznała z rozbrajającą szczerością. – Ale… dopóki piłka w grze.. – uśmiechnęła się szeroko pokazując wielkie zęby – wszystko może się zdarzyć.

– Nic z tych rzeczy moja droga – Marcelina uśmiechnęła się z przymusem. – Teoretycznie wygrać może każda z nas, nawet ty czy ja, ale w praktyce liczy się tylko jedna.

– Kto?

Blondynka pochyliła się nad stolikiem tak, jakby się bała, że ktoś usłyszy.

– Widzisz dziewczynę, która siedzi przy stoliku z Michalczykiem?

Tak, oczywiście widziała. Wysoka, długie nogi, piękne włosy, kasztanowe i kręcone, owalna twarz o lekko wystających kościach policzkowych, duże oczy i ładnie wykrojone usta. Ubrana w czarną spódniczkę do połowy uda, czarne pończochy i szpilki oraz śnieżnobiałą jedwabną bluzkę uwydatniającą pokaźny i kształtny biust. Mężczyzna coś mówił, a ona śmiała się w swobodny i nieskrępowany sposób. Ten uśmiech… Boże, jaki piękny..

W trakcie obiadu zerkała co jakiś czas w kierunku tamtego stolika, bowiem siedząca para wyróżniała się na tle pozostałych. Zachowywali się tak, jakby w restauracji byli sami, a sposób rozmowy i gestykulacja dziewczyny wskazywał na długą i zażyłą znajomość z dwa razy starszym prawnikiem.

– Znasz ją?

Spojrzała na nią z niedowierzaniem i w taki sposób, jakby się spodziewała, że lada chwila parsknie śmiechem i obróci to w żart. Bo żart był kiepski.

– Naprawdę nie wiesz, kto to jest?

– Nie mam pojęcia. A ty? – odparła zaczepnie.

– Oczywiście. Każda dziewczyna ją zna, przynajmniej ze słyszenia. To Kornelia Potasińska, największy talent, jaki pojawił się od wielu lat i nie mówię tylko o Polsce – skinęła głową. – Jest z mojej uczelni.

– Studiowałyście razem? No… niezupełnie. Kornelia jest trochę starsza, poza tym była studentką uniwersytetu tylko na papierze, czysto teoretycznie. Do pierwszego semestru, potem ją porwali.

Wyprostowała się gwałtownie.

– Porwali? Ale jak..?!

Marcelina zasłoniła usta dłonią, żeby nie parsknąć śmiechem.

– Ale ty jesteś zabawna, normalnie nie mogę. Po pierwszym semestrze wyjechała na studia do Londynu.

– Na Erasmusa?

Blondynka prychnęła z pogardą.

– Erasmus jest dobry dla takich jak my – młodych, ambitnych i zdolnych. Kornelia była cudownym dzieckiem i tak już zostało. Mogła przebierać w ofertach najlepszych uczelni świata. Tylko nie rozumiem, po co przyjechała.

– Może jest patriotką?

– Może. A może chodzi o coś innego. Nie mamy szans.

Przygryzła wargę. Przy odrobinie szczęścia jeszcze zdąży na wcześniejszy pociąg.

– Czyli wszystko przesądzone?

– Myślę, że tak.

– W takim razie po co przyjechałaś?

Blondynka wzruszyła ramionami.

– Nie miałam pojęcia, ze będzie Kornelia. Myślałam, że została w Londynie. Podobno załapała się do White&Case. A poza tym… taka okazja już się nie powtórzy. Orkisz prowadzi nabory bardzo rzadko, ostatni był siedem lat temu, brała w nim udział moja siostra. Popatrz sama – rozejrzała się po restauracji. – Zjawiły się prawniczki z całego kraju, laureatki olimpiad, nagród, wyróżnień, stypendystki różnych fundacji, podopieczne sławnych profesorów. Same najzdolniejsze. Elita. Wiesz, jakie były kryteria.

No tak, kryteria. Zbiór wymagań – standardowych i niestandardowych. Szczegółowa ankieta z mnóstwem pytań, często dziwacznych, na które trzeba było odpowiedzieć. Do tego zdjęcia, w odpowiednich strojach i pozach. Mnóstwo zdjęć. Zbliżenie twarzy, profil lewy i prawy. Zdjęcia sylwetki, zdjęcia tyłem i bokiem. Papierów było tyle, że podanie składało się w grubej teczce.

Tylko dziewczyny urodzone w Polsce, rodzice muszą być Polakami, samo obywatelstwo polskie nie wystarczy. I kryterium wiekowe. Do trzydziestki.

O urodzie nic nie wspomniano, ale dziwnym trafem sito eliminacji przepuściło tylko piękne i młode. Z jednym wszak wyjątkiem.

– Do następnych eliminacji już nie przystąpię, będę za stara – blondynka machnęła ręką. – A wiesz, chciałam się sprawdzić. Korespondencyjna rywalizacja z Basią, moją siostrą. Ona nie dotarła do obiadu, ja tak, czyli już wygrałam – sięgnęła po szklankę cytrynowego soku. – Mam dobrą pracę, więc jak się nie dostanę, to tragedii nie będzie. Ale kancelaria Orkisza to wielka sprawa. Wielka szansa na międzynarodową karierę, sławę i pieniądze. Chciałabyś być sławna i bogata?

– Nie wiem. Chyba tak – odparła nieco skołowana. Marcelina była doskonałym źródłem branżowych ploteczek. Taka przyjaciółka to skarb.

– Młody Orkisz był świetnym prawnikiem, wyjechał do Stanów i tam wżenił się w bogatą i szanowaną rodzinę. Po kilku latach miłość uleciała, ale kontakty pozostały. Stworzył doskonałą kancelarię i bardzo zgrany zespół. A ty, gdzie pracujesz?

Właśnie bujała w obłokach i proste, brutalne pytanie sprowadziło ją na ziemię.

– Ja… to znaczy…. właśnie szukam czegoś fajnego – wydukała.

– Aaaa, zmieniasz kancelarię? To przyjedź do nas! Mamy z siostrą fajną ekipę. Może nie tak dobrą jak u Orkisza, nie zarobisz tyle co u nich, ale robimy, co możemy. Liczy się atmosfera, co nie?

Sięgnęła po chusteczkę i zaczęła wycierać usta, by zyskać na czasie.

– Ja nie mam doświadczenia. Nie mam takiego doświadczenia jak wy – dodała szybko.

– I to mówi uczestniczka drugiej rundy kwalifikacji u Orkisza? Nie ściemniaj, jesteś świetną prawniczką, musisz być! O co chodzi? Dogadałaś się już z kimś, tak? Ile płaci?

Już miała powiedzieć, że właściwie to nigdzie jeszcze nie pracowała (wyznać szczerze, jak przyjaciółce), ale w tym momencie pan Michalczyk wstał i głośno powiedział:

– Drogie panie, koniec przerwy obiadowej. Za dziesięć minut spotykamy się w holu i wracamy do kancelarii. Podstawiono dwa busy.

Aha, czyli kolację zjem już w domu.

Przejdź do kolejnej części – Cztery, a nawet pięć II

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Dziś wieczór witamy na naszych łamach nowego Autora – Aureliusa!

A przynajmniej witamy w nowej roli, bo dotąd Aurelius pojawiał się na NE przede wszystkim jako komentator i pieczołowity krytyk, a teraz postanowił stanąć spróbować swoich sił w tworzeniu. Jest to początek dłuższej całości i przyznam, zapowiada się bardzo ciekawie!

Pozdrawiam
M.A.

Porządny kawał rozdziału.

Czytałam cały dzień (naturalnie z przerwami) i dopiero teraz dotarłam do końca. Snuta opowieść intryguje i jestem ciekawa, w jaki sposób zostaną połączone oba zasadnicze wątki.

Poza tym zauważyłam, że główna bohaterka jest praktycznie bezimienna. O co z tym chodzi?

A Tobie Aureliusie gratuluję debiutu! Potrzeba odwagi, by po tylu krytykach zamieszczanych na tym portalu stanąć po drugiej stronie pióra 🙂

Naprawdę takie dłuuugie..? Hmm….

Tak, słuszna uwaga, ale wszystko się wyjaśni w dalszej części (częściach). Nie wiem czy mogę zdradzać ile ich będzie, więc nie zdradzam.

Natomiast zdradzę jeden ważny fakt – historia nie jest współczesna, rozgrywa się w 2014 roku, co jest istotne w kontekście pewnych wydarzeń i faktów, które nastąpią w dalszej części opowieści i brane „współcześnie” byłyby cokolwiek dziwne.

Generalnie zajmuję się krytykowaniem, ale trochę też piszę (o wiele za mało niżbym chciał) trochę wydaję, ale jeśli chodzi o erotykę, to mój absolutny debiut.

Ciekawe, ale baaaardzo długie. Dwa razy prawie odpuściłem, ale parłem naprzód, by poznać resztę opowieści. Do samego końca. Mojego lub jej!

Aureliusie, zazwyczaj nie zaglądam do tak długich internetowych opowiadań, ale przyciągnął mnie Twój nick. Tekst wciąga i czasu absolutnie nie żałuję (choć w scenach bez udziału Bezimiennej moje zainteresowanie malało), ale rzuca się w oczy, że nie pisałeś tego pod kątem publikacji na NE. Ponad 50 min czytania, gdzie inne portale wyliczyłyby grubo ponad godzinę, z czego lwia część to detaliczne opisy rzeczy mijających się z sednem. Oczywiście rozumiem ich sens, ale jak dotąd zanosi się raczej na powieść z być może erotyką w tle. Znam skrawki całości i wiem, że to długa historia. Dlatego bardzo mnie ciekawi, czy intrygująca bohaterka wystarczy, by przykuć uwagę ludzi. A może Bezimienną czekają jakieś nieprzyzwoite przygody? Mamy pana prawnika, mamy młodą zdolniachę i sympatyczną koleżankę. Kto wie, co wydarzy się na kolejnych etapach rekrutacji 🙂

„Generalnie zajmuję się krytykowaniem” – prawda, że uroczo brzmi? 😉 No nie mogę zamknąć komentarza bez wytknięcia czegoś, a że nieszczególnie szukam byków, to masz: bodajże 7 podwójnych spacji, głównie przy zapisach dialogów (do wyłapania szukajką).

Teraz mogę kliknąć „wyślij”. Powodzenia dalej!

Bardzo ciekawy debiut. Jestem ciekawa, jak dwa wątki – rekrutacyjny i diaboliczny – ostatecznie się splotą.

Napisz komentarz