Perska Odyseja XXVII: Religia i medycyna (Megas Alexandros)  4.99/5 (22)

32 min. czytania
Charles Christian Nahl, "Gwałt Sabinek"

Charles Christian Nahl, „Gwałt Sabinek”

Pod wieczór przy zachodniej bramie obozowiska powstało duże poruszenie. Już wcześniej wśród żołnierzy, którzy zostali pod murami Pasargadów, można było wyczuć coraz silniejsze napięcie. Niepewność co do losu wojsk, które zeszłej nocy wymaszerowały do bitwy, dawała się wszystkim we znaki. Od wyniku tej konfrontacji zależało przecież również ich życie. Jeśli Persom udałoby się zatriumfować, oblegający szybko zmieniliby się w obleganych, zaś bezpieczny dotąd główny obóz obróciłby się w śmiertelną zasadzkę dla pozostających w nim Hellenów oraz Traków. Dlatego też o zmierzchu coraz więcej mężczyzn gromadziło się pod zachodnią bramą, by wypatrywać powracających towarzyszy broni.

W rosnącym szybko tłumie dało się dostrzec również kobiety. Te spośród podróżujących z korpusem pornai, które akurat nie pracowały w lazarecie, również przyszły, by oczekiwać powrotu swych kochanków i najbardziej hojnych klientów. Odziane w jaskrawe peplosy, w biżuterii i ze wstążkami wplecionymi we włosy, przypominały barwne ptaki, przechadzając się wśród pokrytych kurzem lekkozbrojnych i hoplitów. Zresztą, nie wszystkie ograniczały się do przechadzania. Niektóre – świadome, że przyciągają uwagę otaczających je ze wszystkich stron mężczyzn – nie omieszkały skorzystać z nadarzającej się okazji do zarobku. Piegowata Marmara oddaliła się do pobliskiego namiotu, prowadząc pod ramię rosłego peltastę. Pulchna Lachesis o kruczych lokach uwiodła od razu dwóch mężczyzn – Argiwa o twarzy pokrytej bliznami oraz Traka o szerokich ramionach. Żaden z nich nie miał w pobliżu swojej kwatery, lecz szczęśliwie dla nich, w opróżnionym z większości oddziałów obozie było wiele miejsc oferujących względną prywatność, choćby i pod gołym niebem.

Do niewiast, które pozostały pod bramą, należały obdarzona bujnym biustem brunetka Egeria oraz Tekla, której głowę zdobiła burza ognistorudych włosów. Obie trwały na posterunku, bo miały na kogo czekać. Były ulubienicami oficerów: Ateńczyka Dioksipposa, młodego Argyrosa, wreszcie samego generała, Kassandra z Ajgaj. Mogły sobie pozwolić na ignorowanie rzucanych z prawa i z lewa propozycji, ciesząc się uwagą znacznie zamożniejszych patronów. O ile oczywiście ci patroni wciąż żyją… Dlatego każda mijająca klepsydra pogłębiała również ich niepokój.

Żołnierze pełniący wartę u szczytu umocnień, którzy widzieli najdalej, podnieśli nagle wrzawę:

– Kurzawa na zachodzie! To musi być konnica!

Tłum rozbrzmiał gwarem podnieconych rozmów. Cóż mogło to oznaczać? Czemu kawalerzyści pędzą przez równinę ku obozowisku? Czyżby umykali z pola klęski, ścigani przez nieprzyjaciół? Gdzie podziała się piechota? Wciąż się broni czy może już wyrżnięta w pień? Każdy zdawał się mieć jakieś przypuszczenie, którym musiał podzielić się z równie jak on zaaferowanym sąsiadem.

Po jakimś czasie strażnicy ze szczytu ziemnych wałów mogli podzielić się kolejnym spostrzeżeniem:

– Niewielu ich… Może ze dwa tuziny jeźdźców!

Do Tekli i Egerii, jedynych milczących w tętniącym emocjami tłumie, przecisnęła się Melisa. Ubrana w prostą białą szatę, poplamioną w wielu miejscach krwią, musiała przyjść wprost z lazaretu. Miała podkrążone ze zmęczenia oczy. Od chwili gdy Kassander ruszył w bój, nie zmrużyła ich chyba ani na moment. Kiedy usłyszała podawaną z ust do ust wiadomość, jej wymizerowana twarz pobladła jeszcze bardziej. Czarnowłosa porne opiekuńczo objęła ją ramieniem.

– Bądź silna – szepnęła jej do ucha. – Cokolwiek się wydarzy.

– Otwórzcie bramę, to bez wątpienia Tesalowie! – zawołał z góry wartownik. – Dwa konie niosą coś między sobą – dodał po chwili.

Podwoje rozwarły się szeroko przed powracającymi. Wkrótce wszyscy zgromadzeni mogli się im przyjrzeć. Na czele jechał generalski adiutant, Argyros. Łatwo go było rozpoznać, bo zgubił gdzieś hełm, a jego szarpane wiatrem włosy były w nieładzie. Napierśnik, lśniący zwykle srebrem, był brudny od kurzu i posoki. Z miejsca, gdzie stały, kobiety widziały go od prawej strony. Zatem dopiero gdy osadził wierzchowca i obejrzał się za siebie, dostrzegły krwawiącą nadal ranę na jego policzku. Wówczas Tekli wyrwało się rozpaczliwe:

– Mój piękny efeb! Persowie całkiem go zrujnowali!

Niebawem ujrzały, na co oglądał się młodzieniec. Bramę przekroczyły dwa wierzchowce bez jeźdźców, połączone ze sobą skomplikowaną konstrukcją z kawaleryjskich płaszczy, rzemiennych pasów oraz stanowiących szkielet tego wszystkiego drzewców włóczni, od których odłączono ostrza. Na utworzonym w ten sposób posłaniu spoczywał w bezruchu mąż o ciemnych włosach. Z tej odległości nie dało się dostrzec nic więcej. Melisa zaczęła przeciskać się w stronę czoła tłumu, zmuszając do rozstąpienia się roślejszych od niej zbrojnych. Egeria i Tekla popatrzyły po sobie, po czym ruszyły w ślad za Jonką.

Na plac przed bramą wjeżdżali kolejni Tesalowie. Musieli zostać wcześniej poinstruowani przez Argyrosa, bo natychmiast przystąpili do działania, tworząc wokół rumaków wiozących ciało najeżony żelazem półokrąg, oddzielając je od napierającej ze wszystkich stron ciżby. Jednak gdy Melisa wyłoniła się spomiędzy żołnierzy, konni natychmiast rozstąpili się przed nią i dopuścili do nieruchomej sylwetki. Teraz nie było już wątpliwości, kogo przywieziono w takim pośpiechu. Tłumiąc rozpierający jej piersi szloch, dziewczyna wspięła się na rozciągnięte między końskimi ciałami posłanie i przypadła do Kassandra. Ktoś na szczęście wykazał się rozumem i przed transportem ściągnął generałowi napierśnik, natychmiast więc mogła przystąpić do badania. Wpierw przyłożyła ucho do torsu Macedończyka. Usłyszała słabe, lecz regularne bicie serca. Odetchnęła z ulgą.

Następnie wzięła się do szukania obrażeń, zaczynając od miejsc, gdzie najczęściej je zadawano. Długo nie mogła znaleźć żadnej rany czy chociaż draśnięcia. W końcu przypomniała sobie instrukcje uczonego medyka Erechteusa, wydane w nocy, gdy Kassandra przyniesiono do lazaretu ze starcia pod murami Pasargadów. Zanurzyła palce w jego włosach. Miejsce niedawnej kontuzji wciąż było opuchnięte. Czoło wodza rozpalała gorączka. W jego oddechu wyczuła kwaśną woń wina. Czyżby uśmierzał w ten sposób trawiące go cierpienie?

Usłyszała stuk kopyt i poczuła, że ktoś patrzy na nią z góry. Kiedy uniosła głowę, ujrzała, że z Tesalami przybył ktoś jeszcze. Szczupły mężczyzna w sile wieku, o kręconych, czarnych włosach i oliwkowej cerze spoglądał na nią z zaciekawieniem z końskiego grzbietu. W przeciwieństwie do pozostałych jeźdźców nie nosił pancerza, a przez ramię miał przewieszoną podróżną sakwę.

– Kim jesteś? – spytała zaskoczona.

– Na imię mi Nehemiah. Jestem lekarzem w służbie dostojnego Chosroesa, dowódcy garnizonu Isztahr – odparł lekko tylko chropawą greką, nieznajomy. – To ja pierwszy zbadałem generała, jeszcze na polu bitwy. Odkryłem, że parę dni temu odniósł poważny uraz głowy, wymagający pilnej interwencji. Chciałem operować od razu, lecz mi na to nie pozwolono. Helleńscy oficerowie nie ufają mi, bo pochodzę z Judei. Zażądali, by generała leczył ich rodak.

Melisa skinęła głową. Następnie zwróciła głowę w stronę Argyrosa.

– Tutaj mu nie pomożemy – zawołała. – Jedźmy do lazaretu.

Młodzieniec dał znak Tesalom. Ci jęli napierać na tłum, okrzykami oraz uniesionymi lancami zmuszając zebranych do rozstąpienia się na boki. Przez utworzony w ten sposób korytarz przejechał najpierw adiutant, potem flankowane z obydwu stron przez zbrojnych jeźdźców konie wiozące rannego oraz doglądającą go Jonkę, na końcu zaś Nehemiah i reszta eskorty.

* * *

Niespełna dobę wcześniej Macedończycy oraz Hellenowie wyruszyli na bitwę nieobciążeni taborami, z zapasem żywności, który starczył jedynie na śniadanie, mające przywrócić siły po całonocnym marszu. Nie zabrali ze sobą namiotów ani drewna na opał. Nie wzięli nawet toporów, by pozyskać je na miejscu. Dlatego swój triumf uczcili zdobycznym jadłem oraz winem, pośród zdobycznych kwater, przy ogniskach, które podsycali zdobycznymi szczapami. A także wyżywając się na zdobycznych niewiastach.

Po tym, jak armia buntowników skapitulowała, zwycięzcy już bez walki zajęli jej obozowisko, rozłożone bez ładu i składu po drugiej stronie wzgórz. Znaleźli tam mnóstwo zapasów oraz – co jeszcze korzystniej wpłynęło na morale – grupę śmiertelnie przerażonych kobiet. Niektóre były towarzyszkami co bardziej prominentnych rebeliantów; wojennymi żonami, z którymi oficerowie Jutab nie chcieli się rozstawać na czas kampanii. Inne po prostu ciągnęły za wojskiem, służąc powstańcom jako kucharki, praczki czy też ladacznice. Teraz, gdy padły łupem weteranów Kassandra, wszystkie zrównały się w statusie.

Upojeni winem, triumfem oraz faktem, że wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu nadal żyją, żołdacy ustawiali się w długich kolejkach do każdej z branek. Nie przepuścili młodszym ani starszym, piękniejszym ani mniej urodziwym, nietkniętym dotąd dziewicom ani matkom licznych dzieci. Kobiet było niespełna dwieście, rozochoconych mężczyzn – ponad dwa i pół tysiąca. Katusze pierwszych i brutalne igraszki drugich dopiero się rozpoczynały. Przez całą noc w obozie rozbrzmiewał szloch wielokrotnie pohańbionych niewiast. Docierał również do uszu perskich jeńców, którzy stłoczeni pod gołym niebem, solidnie skrępowani konopnymi sznurami, trzymani o głodzie i chłodzie w zagrodach dla zwierząt, mogli jedynie zaciskać zęby z bezsilności.

Docierał też do uszu wojowników Chosroesa, którzy rozbili w pewnym oddaleniu własny, umocniony palisadą obóz. Dowódca garnizonu w Isztahr nie pozwolił swoim ludziom dołączyć do powszechnej uciechy. Choć zwycięstwo w bitwie było również ich udziałem, nie chciał, by świętowali je, gwałcąc rodaczki. Surowo tępił takie zachowania, zarówno w Mieście Wdów, jak i podczas forsownego marszu pod Pasargady. Jego podkomendni trochę narzekali, ale czynili to po cichu. Młody oficer nie raz już dowiódł, że potrafi utrzymać w swych oddziałach żelazną dyscyplinę.

Dioksippos i Eurytion nie mieli podobnych oporów. Po tym, jak Kassandra zniesiono z pola chwały, stali się współrządcami całego macedońsko-helleńskiego wojska. To zaś dawało im prawo wyboru najładniejszych branek. Jako pierwsi mogli też skosztować ich wdzięków, nim zostały one bezpowrotnie zbrukane przez tłumy żołdactwa. Obaj skorzystali z tego przywileju, więc kiedy w pełni zaspokojeni usiedli przy ognisku, na niebie jaśniały dopiero pierwsze gwiazdy. Uczta zwycięstwa jeszcze nie rozkręciła się na dobre. Oni zaś mieli sposobność, by pomówić na osobności.

– Spójrz na nich – zaczął hoplita, unosząc rękę i zataczając nią szeroki krąg. – Patrz, jacy są beztroscy, sycąc się winem, jadłem i gwałtowną miłością. Jeszcze dwie klepsydry temu drżeli z lęku o swego generała, porażonego niemocą niczym piorunem gromowładnego Zeusa. Teraz nic już z tego nie zostało. Zapomnieli o Kassandrze w chwili, gdy jego orszak zniknął za tamtymi wzgórzami. Co z oczu, to z serca. Chociaż Arystoteles ujął to jeszcze trafniej: „Pamięć jest pozostałością myśli”. Kiedy myśl zwraca się ku sprawom pilniejszym, jak pusty żołądek, suche gardło, przepełniony pęcherz albo jądra, łatwo zapomnieć o wszystkim innym.

Umilkł i pociągnął solidny łyk wina, wprost ze zdobycznej amfory. Potem przekazał naczynie kawalerzyście. Ten wpierw zaspokoił pragnienie, a dopiero potem odrzekł:

– Wiedziałem, żeś jest mistrzem pankrationu, Dioksipposie. Nie sądziłem, że również filozofem.

– My, Ateńczycy, wszyscy jesteśmy po trochu filozofami. Wyobraź to sobie: czterdzieści tysięcy tęgich myślicieli, stłoczonych na wąskim skrawku lądu, zwanym Attyką. I żaden nijak nie potrafi dogadać się z drugim. Dlatego stamtąd czmychnąłem. Wojna jest znacznie lżejszym losem niźli współżycie z moimi krajanami.

– Skoro o współżyciu mowa… Jak ta drobna czarnulka, którą wybrałeś?

Dioksippos uśmiechnął się, spoglądając w płomienie.

– Znacznie silniejsza niż wydawała się na pierwszy rzut oka. I pełna ognia. Kiedy pchnąłem ją na ziemię, rozorała mi pierś paznokciami. Wydrapałaby i oczy, gdybym jej w porę nie poskromił. Ale nie z takimi już sobie radziłem. Wkrótce przestała walczyć i zaczęła jęczeć pode mną. Pod koniec objęła mi nawet biodra udami… Pewnie liczyła, że gdy okaże nieco czułości, nie oddam jej następnym.

– Rozumiem, że srodze się zawiodła.

– Cóż… Towarzysze broni są dla mnie zawsze na pierwszym miejscu. Przed każdą, nawet najciaśniejszą cipą. A powiem ci, Eurytionie, że ta miała naprawdę ciasną!

Tesalski gigant zwrócił Ateńczykowi amforę. Ten zaś pił długo i łapczywie. Kiedy w końcu odsunął od ust naczynie, naszła go nowa i niezbyt przyjemna myśl.

– Ech, do Tartaru, ledwie przed chwilą drwiłem z prostych żołnierzy, a sam wcale nie jestem od nich lepszy. Dzban wina i perska branka wystarczyły, bym zapomniał o rannym druhu. – Poderwał głowę i przez jakiś czas spoglądał w niebo. – Jeśli młody Argyros nie szczędził koni, to nasz generał jest już w rękach najlepszego uzdrowiciela w całym korpusie. Mów szczerze, Tesalu -wierzysz, że jest dla niego jeszcze nadzieja?

– Wszystko w rękach bogów – odparł fatalistycznie kawalerzysta. – My, śmiertelnicy, możemy tylko składać im ofiary i kornie wznosić modły, licząc na to, że nas wysłuchają.

– Na szczęście nasi wrogowie okazali się dobrze zaopatrzeni. Żeby wykarmić kilkanaście tysięcy buntowników, pędzili ze sobą całe stada bydła. O świcie wybierzemy spośród nich setkę dorodnych zwierząt. Każę wznieść ołtarz, na którym je zarżniemy. Może znaleźliśmy się z dala od Hellady… lecz przysięgam, Eurytionie, że mieszkańcy Olimpu poczują woń naszych ofiarnych ognisk!

Rosły Tesal wpatrywał się w płomienie, których blask lśnił mu też na łysej czaszce.

– W mojej ojczystej Tesalii – zaczął mówić powoli – nad Zatoką Pagasyjską leżało niegdyś miasto Alos. Legenda głosi, że ilekroć jego obywatele znaleźli się w niebezpieczeństwie, czy to ze strony wrogów, zarazy, czy choćby nieurodzaju, składali najsłodszą bogu ofiarę z ludzkich istnień. Zdaję się, że zwyczaj ten sięgał jeszcze epoki królów, a zapoczątkował go mityczny władca Athamas, który uśmiercił własne dzieci, by odpędzić suszę. Nie mam pojęcia, czy to prawda. Jednego jednak jestem pewien: mieszkańcy Alos czcili Zeusa Laphystiosa, Pożeracza. On zaś, póki dochowywali mu wierności, odwracał od nich wszelkie zagrożenia.

– Powiedziałeś „leżało niegdyś”. Co stało się z owym miastem?

– Macedoński wódz Parmenion zburzył je podczas ostatniej Wojny Świętej. Ponoć przez całe oblężenie kapłani Laphystiosa nakłaniali rodaków, by ci powrócili do starych zwyczajów. Nawet gdy wróg wdzierał się już na mury, oni wciąż błagali o wyznaczenie setki mężczyzn i kobiet, których mogliby uśmiercić, by raz jeszcze ocalić ojczyznę. Niestety ich nie posłuchano. Tak oto, zamiast stu ofiarników, poległy tysiące, zaś z Alos nie ostał się kamień na kamieniu.

Ateńczyk spojrzał nań z niedowierzaniem.

– Cóż zatem radzisz, przyjacielu? Byśmy dla ocalenia Kassandra odstąpili od ofiary z bydła i zamiast tego poderżnęli gardła ludziom? Czy wówczas Pożeracz zwróciłby na nas swe spojrzenie?

– Dlaczego by nie spróbować? – Twarz Tesala była jak wykuta w marmurze, obojętna i nieporuszona. – Wzięliśmy dziś tysiące jeńców. Więcej niż potrzeba do zakończenia robót oblężniczych wokół Pasargadów. Więcej niż jesteśmy w stanie wykarmić oraz strzec. Zaprawdę, nie brakuje nam gardeł do poderżnięcia.

Dioksippos zadrżał na te słowa i ściślej otulił się żołnierskim płaszczem.

– Nasza rozmowa przybrała mroczny obrót – stwierdził, podnosząc się z ziemi. – A wino w dzbanie prawie się już skończyło. Zostawiam ci tę resztkę. Sam przejdę się po okolicy, poszukam następnej amfory. Kto wie, może zabawię się z jeszcze jedną branką. Jestem pewien, że chłopaki przepuszczą mnie bez kolejki.

– Idź zatem – odrzekł Eurytion, ani na moment nie odrywając spojrzenia od ognia. A kiedy Ateńczyk już się oddalił, dodał tym samym, całkiem wypłukanym z emocji tonem: – Baw się i raduj, kiedy tam, za wzgórzami twój wódz wydaje może ostatnie tchnienie. Czasem trzeba pozostawić rzeczy ich naturalnemu biegowi. Czyż nie wyszło to na dobre mieszkańcom Alos?

* * *

Jazon spędził większą część dnia pod murami Pasargadów, nadzorując prace przy okalających coraz ściślej miasto wałach i rozmieszczając swe szczupłe zastępy w taki sposób, by uniemożliwić obrońcom nagły wypad przez bramy. Kiedy pod wieczór wracał do kwatery – ogromnego, wypełnionego łupami z całej azjatyckiej wyprawy namiotu – marzył jedynie o ciepłej kąpieli i słodkich niczym wino pocałunkach mezopotamskiego niewolnika, Muranu. Nie dane mu było jednak zażyć odpoczynku, bo oto zbliżyli się doń dwaj ranni żołnierze. Bandaże zakrywały prawe ramię jednego oraz głowę i lewe oko drugiego.

– Panie – rzekł ten z obrażeniami ręki. – Pani Melisa prosi, byś pilnie przybył do lazaretu. Znajdziesz tam również dostojnego generała.

– Kassander wrócił? – Jazon mocniej uchwycił wodze swego perskiego rumaka. – Czy jest ranny? Jak ciężko? Co z oddziałami, które prowadził?

– Nic o tym nie wiemy, panie. Posłała nas do ciebie, gdy tylko go przywieźli…

Trak już ich nie słuchał. Spiął wierzchowca i puścił się kłusem w stronę nieodległej willi, w której mieścił się szpital polowy. Zeskoczył z końskiego grzbietu tak gwałtownie, że gdy opadł na ziemię, poczuł, jak wszystkie niedawno odniesione obrażenia rwą go nowym bólem. Zacisnął zęby, zdusił cisnące mu się na usta przekleństwo. Przywołał gestem stojących nieopodal tesalskich kawalerzystów i rzucił im wodze swojego konia.

– Niebawem wrócę – oznajmił z wysiłkiem. – Pilnujcie go do tego czasu.

Na parterze budynku cuchnęło krwią, chorobą i śmiercią. Fetoru tego nie była w staniu przytłumić woń leczniczych naparów, roznoszonych między rannymi przez odziane w biel pornai. Jazon rozejrzał się, lecz nie ujrzał nigdzie Kassandra. Schodząca właśnie z piętra czarnoskóra dziewka pochyliła przed nim z szacunkiem głowę i powiedziała:

– Są na górze, dostojny panie.

Melisę zastał w korytarzu, przed wejściem do komnaty, w której sam niegdyś dochodził do zdrowia po ranach otrzymanych w nocnym szturmie na miasto. Jej oblicze zdawało mu się szare jak popiół.

– Jak bardzo jest źle? – zapytał cicho.

– Medycy właśnie to ustalają – odparła znużonym głosem. – Gdy go ujrzałam, był nieprzytomny. Ponoć zemdlał wiele klepsydr temu.

Trak minął ją, stanął w otworze wejściowym i zajrzał do izby. Kassander spoczywał nieruchomo na łożu, pochylało się zaś nad nim dwóch mężczyzn: starzec w białej szacie oraz smagły brunet w podróżnym odzieniu. Obmacywali czaszkę generała i co pewien czas wymieniali ze sobą uwagi.

– Erechteusa znam. Kim jest ten drugi?

– Hebrajczyk. Felczer przy sprzymierzonych z nami perskich oddziałach.

Jazon uniósł brwi, zaskoczony.

– Perskich oddziałach? Czyżby Chosroes opuścił swój bezpieczny posterunek w Isztahr i dołączył do naszych sił?

– Nic o tym nie wiem, panie. Ale niedługo powinien dołączyć do nas Argyros. To on przywiózł tu Kassandra. Z pewnością odpowie na wszystkie pytania.

– A gdzie podziewa się ten młokos?

– Tutaj, dostojny – odrzekł generalski adiutant, wychodząc z jednej z mniejszych komnat. Mówił niewyraźnie. Lewą część twarzy przysłaniał mu świeży opatrunek, podtrzymywany bandażem, okalającym całą głowę oficera i przechodzącym pod dolną szczęką. – Perrina pomogła mi z moim… draśnięciem.

Jasnowłosa porne o wielkich, ufnych oczach opuściła izbę tuż za nim.

– To nie draśnięcie, lecz poważna rana, panie! – Zaprotestowała. – Proszę, byś jej nie lekceważył. I koniecznie przyjdź jutro na zmianę opatrunku. Najlepiej do mnie – dodała, posyłając młodzieńcowi czarujący uśmiech.

Zaraz jednak, spiorunowana spojrzeniem Jazona, zapomniała o jakichkolwiek flirtach. Przypomniawszy sobie, że potrzebują jej gdzie indziej, czym prędzej umknęła na parter. Trak zwrócił się zaś w stronę młodzieńca.

– Mów szybko, co się stało, chłopcze. Z Kassandrem, naszym wojskiem i Persami. Oczekuję meldunku!

Argyros odruchowo wyprężył się przed wyższym rangą oficerem.

– Bitwa wygrana, choć z ciężkimi stratami. Buntownicy rozniesieni w pył. Generał w pojedynku, własnym mieczem zgładził ich wodza. Walny udział w triumfie miały perskie oddziały z garnizonu Isztahr. W kluczowym momencie uderzyły z tyłu na piechotę nieprzyjaciela, zmuszając ją do kapitulacji.

– Skoro Kassander zwyciężył, to dlaczego…

– Nie wiemy. Padł bez ducha podczas rozmowy z dowódcą sprzymierzonych Persów. Ale już wcześniej wyglądał, jakby trawiła go choroba. Felczer, który znalazł się na miejscu, zbadał go i od razu chciał przystąpić do krojenia. Oczywiście, nie pozwoliliśmy na to. Wszak helleńska sztuka uzdrawiania stoi wyżej nad wszelkimi barbarzyńskimi metodami. Tak więc Dioksippos i Eurytion pozostali z naszymi oddziałami, mnie zaś wysłali naprzód z rannym. By mógł się nim zająć Erechteus.

– Słusznie. Jeśli ktoś zdoła postawić generała na nogi, to właśnie on.

– Dziękuję za pokładaną we mnie wiarę. Postaram się jej nie zawieść. – Sędziwy medyk wynurzył się z komnaty. – Zakończyliśmy już oględziny. Jesteśmy gotowi przedstawić diagnozę. Proszę, wejdźcie do środka.

Kiedy wszyscy znaleźli się w komnacie, uzdrowiciele znów zajęli miejsce po obu stronach łoża. Pierwszy odezwał się starszy z nich:

– Trzy noce temu generał został strącony z konia podczas potyczki z obrońcami Pasargadów. Odniósł wówczas ciężkie stłuczenie czaszki. Choć nazajutrz odzyskał przytomność, doskwierał mu silny ból głowy, który wbrew moim zaleceniom uśmierzał winem. Nie poddał się dalszym badaniom; co więcej, odmówił choćby rozmowy o zabiegu, który mógłby przynieść…

– Miał ku temu dobre powody – wszedł mu w słowo Jazon. – Wiedział, że maszerują na nas liczne zastępy buntowników.

– Jednakże, kiedy przygotowywał się do ich odparcia – Erechteus nie dał się zbić z tropu – jego stan ulegał ciągłemu pogorszeniu. Naszym zdaniem w miejscu stłuczenia, pod warstwą kości, zaczęła się tworzyć nabiegła krwią opuchlizna. Uciskała ona na czaszkę, sprawiając Kassandrowi coraz dotkliwsze cierpienie. To zaś popychało go do opróżniania kolejnych dzbanów wina. Nocny marsz na spotkanie z nieprzyjacielem oraz udział w bitwie, w której – jak mi doniesiono – wcale się nie oszczędzał, również nie polepszyły sytuacji. Stąd ponowna utrata przytomności, której jak dotąd chory nie odzyskał. Obawiam się, że jeśli nic nie uczynimy, generał nie otworzy już więcej oczu.

Słysząc te słowa, Melisa zaniosła się gwałtownym szlochem. Jazon poczuł, że i jego coś ściska w gardle. Od wielu już lat Kassander był mu towarzyszem broni, z którym dzielił wszelkie przeciwności losu. Wiele razem przeszli – w Koryncie, podczas wojny na Peloponezie i później. Trak miał w tym czasie paru kochanków, lecz tylko jednego prawdziwego przyjaciela. A teraz wyglądało na to, że bezpowrotnie go utraci. Chyba że… Uniósł głowę i wbił w Erechteusa palące spojrzenie.

– Jeśli nic nie uczynimy… – powtórzył jak echo jego słowa. – Chcesz powiedzieć, że jest nadzieja?

Sędziwy medyk odchrząknął, jakby zakłopotany.

– Pozwólcie, że przekażę teraz głos mojemu znakomitemu koledze, Nehemiahowi z Betlejem.

– Temu barbarzyńcy? – Głos Argyrosa drżał od irytacji. – Dopiero co odpędziliśmy go od generała…

– Zamilknij, chłopcze – warknął Jazon, który również nie był rodowitym Hellenem. – Chcę posłuchać tego, co powie…

Zgromiony adiutant zaprzestał protestów. Zamiast tego skupił się na uspokajaniu wciąż łkającej Jonki.

– To prawda, że nie jesteśmy rodakami – odparł pojednawczo Hebrajczyk. – Lecz podobnie jak wasi uzdrowiciele czytałem traktat Hipokratesa „O obrażeniach głowy” i mam pewne doświadczenie w leczeniu tych, szczególnie niebezpiecznych, kontuzji. Zgadzam się z moim czcigodnym przedmówcą – w tym miejscu skłonił się lekko przed starszym medykiem – że nieodzowna jest interwencja chirurgiczna. Będzie to ryzykowne, lecz nie widzimy innej drogi do ocalenia pacjenta.

– Na czym miałaby polegać owa… interwencja? – drążył Trak, choć czuł, że nie spodoba mu się to, co zaraz usłyszy.

– Wpierw dokonamy nacięcia skóry na głowie chorego. Następnie przy pomocy zębatego trepanu usuniemy stłuczony fragment czaszki. Wypuścimy nadmiar krwi, co z czasem powinno zmniejszyć obrzęk. Wreszcie opatrzymy ranę i pozwolimy jej się zasklepić.

– I przysięgacie, że to pomoże? Że Kassander przeżyje?

Tym razem pytanie zadała Melisa -wciąż ochrypła po niedawnym wybuchu, lecz już spokojna i opanowana.

Nehemiah po raz pierwszy spojrzał prosto na nią, jakby zaskoczony, że w ogóle zabrała głos.

– Jeśli tego zachce Jahwe…

– A także Apollo i Asklepios – uzupełnił Erechteus. – Jedno jest pewne. Operacja musi być przeprowadzona natychmiast. I tak jesteśmy już u kresu trzydniowego terminu od kontuzji, jaki Hipokrates wyznaczył w swoim dziele. Jeśli zabieg ma się powieść, nie wolno nam zwlekać ani klepsydry dłużej.

Teraz wszystkie oczy skierowały się na Jazona. On zaś pojął, że jako zastępca generała i drugi najwyższy stopniem oficer w korpusie musi podjąć decyzję. Medycy nie przystąpią do zabiegu, jeśli nie wyda na to zgody. Trak zaś bił się z myślami. Otwarcie czaszki stanowiło wielkie ryzyko. Jeśli Kassander umrze, nigdy nie wybaczy sobie, że do tego dopuścił. Lecz czy bez operacji Macedończyk kiedykolwiek jeszcze odzyska przytomność? Uzdrowiciele twierdzili, że to mało prawdopodobne. Zresztą, mógłby go wówczas czekać los gorszy od śmierci. Służąc na niejednej wojnie, Trak widział wystarczająco wielu mężów, którzy po otrzymaniu silnego ciosu w głowę zamienili się w zaślinionych imbecyli, powtarzających w kółko jedno słowo, robiących pod siebie i wybuchających śmiechem w najmniej stosownych momentach. Jednego był pewien – jego przyjaciel nie chciałby skończyć w ten sposób. Jeśli miał odejść, wolałby to uczynić w walce.

– Czyńcie wszystko, co konieczne, by uratować Kassandra – rzekł wreszcie stanowczym głosem. – Postępujcie wedle najlepszej wiedzy i nie lękajcie się o nic. Wezmę całą odpowiedzialność za rezultat waszych starań.

Odwrócił się na pięcie i zobaczył, jak Melisa spogląda mu w oczy. Z ulgą i wdzięcznością. Nie mówiąc ani słowa więcej, szybkim krokiem opuścił komnatę. Wiedział już, że tej nocy nie zazna słodkich objęć i pocałunków Muranu. W ogóle nie wróci na swoją kwaterę. Uda się w na skraj obozu, gdzie żołnierze trzymali zagrabione w okolicznych wsiach zwierzęta i zakupi tuzin kogutów. A potem do rana będzie je składał w ofierze Asklepiosowi. Jednego po drugim. Tak długo, ile trzeba, by boski uzdrowiciel zwrócił łaskawe oko na ten przeklęty skrawek ziemi i wysłuchał jego modłów.

* * *

Dioksippos bez trudu zdobył więcej wina. Właściwie nie musiał się za nim jakoś szczególnie rozglądać. Kiedy chwiejnym krokiem przechadzał się po zdobytym obozowisku, mijały go gromady rozbawionych żołnierzy, oświetlających drogę pochodniami i zmierzających bogowie wiedzą gdzie. Choć po bitwie ściągnął pancerz i nie nosił insygniów swojej rangi, co rusz ktoś go rozpoznawał. Podkomendni witali oficera wesołymi okrzykami, co bardziej śmiali rzucali mu się na szyję i zapewniali o dozgonnej przyjaźni. Wreszcie – oceniając, że może być spragniony – ktoś wcisnął mu w dłonie swój własny dzban z napitkiem, co bez wątpienia znaczyło więcej niźli głoszone gromko deklaracje. Ateńczyk podziękował i obiecał wypić zdrowie darczyńcy. Nie przyłączył się jednak do żadnej z grup biesiadników. Niespodziewanie, również dla siebie samego, zapragnął bowiem samotności.

Przez pewien czas błądził, gdyż rozkład perskiego obozu wydawał mu się całkiem chaotyczny, jakby nikt nie odpowiadał tu za wytyczanie ścieżek czy też punktów zbiórki. Już wcześniej zdumiał go brak jakichkolwiek umocnień, które u Macedończyków, gdy było to możliwe, okalały żołnierskie kwatery – ziemnego wału, suchej fosy czy choćby palisady, jak ta, którą kazał wznieść Chosroes. Powstańcy Jutab musieli naprawdę wierzyć w zwycięstwo, skoro nie przygotowali sobie ufortyfikowanego punktu oporu, gdzie mogliby się wycofać, gdyby coś nie poszło po ich myśli.

W końcu Dioksippos odnalazł drogę w tym istnym labiryncie i wyszedł spomiędzy namiotów na otwartą przestrzeń. Zaciągnął się łapczywie nocnym powietrzem, które w końcu przestało śmierdzieć dymem ognisk i tłuszczem ściekającym z pieczonego mięsiwa. Pozostawił za plecami wesołe okrzyki świętujących i spazmatyczne zawodzenie branek. Zdawał sobie sprawę, że przed sobą ma łańcuch wzniesień; rozpoznawał nawet kształty niektórych z nich, czarniejsze od nocnego nieba. Za nimi znajdowało się pole niedawnej bitwy. Niewiele myśląc, ruszył w gęstniejący z każdym krokiem mrok.

Wciąż jednak nie całkiem oddalił się od innych ludzi. Nim postawił jeszcze dwieście kroków od skraju obozu, drogę zastąpili mu trzej zbrojni w pełnym rynsztunku. Zauważył ich w ostatniej chwili, bo nie nosili pochodni. I słusznie. Tylko by ich oślepiały, w dodatku czyniąc widocznymi z daleka.

– Kto idzie? – warknął jeden z nich z mocnym, peloponeskim akcentem. Bez wątpienia najemny hoplita z Argos.

– Swój! – odpowiedział donośnie. – A właściwie to twój. Dowódca.

– Wybacz, panie! Nie poznaliśmy cię w tych ciemnościach.

– Jesteście czujni, więc chwała wam za to! Kiedy kończycie wartę?

Jeden z żołnierzy spojrzał w niebo – pewnie po to, by ocenić położenie księżyca – ten jednak, podobnie jak gwiazdy, skrył się za ciężkimi chmurami.

– Niebawem – odparł ponuro Argiw. – Myślisz, panie, że kompani zostawią coś dla nas?

– Przyjacielu, tej nocy wina, jadła i kobiet starczy dla wszystkich. A teraz bywajcie. Chcę pomyśleć, a najlepiej wychodzi mi to z dala od innych.

– Bądź czujny, panie – rzekł na odchodnym ostatni, milczący dotąd hoplita. Ten bez wątpienia pochodził z Aten. – Część wrogiej konnicy uszła z pola walki. Persowie wciąż mogą się tu gdzieś kręcić.

– Po laniu, które im sprawiliśmy? Szczerze wątpię! – Roześmiał się pankrationista. – Są już pewnie w połowie drogi do Arachozji!

– Arachozji? A gdzie to?

– Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia.

Minął patrol i ruszył dalej. Niebawem teren, dotąd płaski, zaczął się wznosić; wpierw delikatnie, lecz z czasem coraz bardziej stromo. Zwykle nie byłoby to problemem dla parokrotnego zdobywcy olimpijskich wieńców. Dioksippos miał jednak za sobą całonocny marsz oraz dzień spędzony w boju. No i niedawne spółkowanie… Wkrótce zaczął odczuwać skutki nagromadzonego zmęczenia. Jego oddech skrócił się, a po plecach, pod tuniką zaczęły spływać strumyczki potu. Amforę opróżnił jeszcze w połowie wysokości wzgórza. Dalszą wspinaczkę kontynuował zatem coraz bardziej spragniony.

Mimo to nie zamierzał się poddać. Parł naprzód, aż stromizna znowu złagodniała, a wreszcie całkiem się wypłaszczyła. Dysząc z wysiłku, stał przez dłuższą chwilę zgięty w pół, z dłońmi wspartymi na kolanach. Kiedy w końcu uniósł głowę, zrozumiał, że dotarł na szczyt. Powietrze było tu chłodne i przyjemnie świeże. Do uszu Ateńczyka nie docierały żadne odgłosy z położonego w dole obozowiska. Kiedy się obejrzał, ujrzał je z góry. Setka płonących ognisk. Pomniejsze iskry pochodni wędrujące splątanymi ścieżkami, od jednego jaśniejszego płomienia do drugiego. Ciemniejsze, nieoświetlone plamy tam, gdzie rebelianci wytyczyli zagrody dla zwierząt, a w których sami zostali teraz zamknięci.

Odwrócił głowę i spojrzał na wschód, na drugą stronę wzgórza. Tam, w nieprzeniknionych niemal ciemnościach, tonęło pole bitwy. Wciąż jeszcze zasłane zwłokami perskich buntowników. Wyczerpani po walce i zajęci pilniejszymi sprawami zwycięzcy zebrali z niego wyłącznie ciała swych krajanów. Te zostaną o poranku obmyte i złożone na zdobycznych wozach, na których pojadą pod Pasargady. Dopiero tam, w obecności całego korpusu, odbędą się uroczystości pogrzebowe. Co zaś się tyczy nieprzyjaciół… Jeszcze w Persepolis słyszał od jednego z kapłanów w czarno-czerwono-złotych szatach, że podług ich religii ludzkich szczątków nie palono, lecz wystawiano na działanie słońca oraz łup dzikich zwierząt. Chętnie podporządkuje się tym nakazom… Przedtem jednak każe odrzeć martwych Persów ze wszelkich kosztowności i pancerzy. Te pierwsze napełnią mieszki zwycięzców, te drugie posłużą jako zwycięskie wota dla Ateny i Aresa.

A było za co im dziękować. Dopiero teraz, gdy całkiem już opadła bojowa euforia, Dioksippos w pełni uzmysławiał sobie skalę triumfu. Macedończycy oraz Hellenowie zmiażdżyli dziś parokrotnie liczniejsze siły nieprzyjaciół, lecz co ważniejsze – zadali śmiertelny cios rebelii. I choć jej przywódczyni nie dotarła na pole bitwy, to właśnie ona została tutaj pokonana. Teraz nie było już dla Jutab żadnej nadziei. Pasargady, które obrała na swój ostatni bastion, muszą skapitulować albo utonąć we krwi obrońców. Wojna w Persydzie nareszcie dobiegnie kresu, a oni będą mogli ruszać dalej, obładowani łupami i zaspokojeni przez tysiące nowych branek.

Nie wiedzieć czemu, wspomniał dziewczynę, którą posiadł tego wieczoru. Wciąż jeszcze pamiętał jej szczupłą, urodziwą twarz i wielkie, szeroko rozwarte z przerażenia oczy, teraz już pewnie całkiem czerwone od przelanych łez. Choć czyniła to wbrew sobie, zdołała mu ofiarować sporo rozkoszy. Dlaczego więc nie zagarnął jej dla siebie, tylko po ugaszeniu żądzy pchnął w ręce kompanów? Przecież gdyby wziął ją na własność, nikt nie ważyłby się protestować. Przez parę chwil rozważał, czy nie spróbować jej odszukać. Odwrócił się od pola bitwy i znowu spojrzał na obozowisko, próbując przypomnieć sobie, w którym z setek namiotów ją przetrzymywano. Oczywiście, z tej odległości nie potrafił ich rozróżnić.

Niespodziewanie uwagę Ateńczyka zwróciło coś innego, co sprawiło, że z miejsca zapomniał o perskiej ślicznotce. Dostrzegł, że największa z zagród dla zwierząt nie była już, jak przedtem, ciemną plamą położoną wśród biesiadnych ognisk. Teraz rozświetlały ją tuziny pochodni. Coś sprawiło, że żołnierze oderwali się od gwałcenia oraz ucztowania i postanowili złożyć wizytę zgromadzonym tam jeńcom. Pełen złych przeczuć Dioksippos pomaszerował z powrotem do obozu. I choć kroczył tak szybko, na ile pozwalały ciemności i ukształtowanie zbocza, to i tak obawiał się, że nie zdąży na czas.

* * *

Po wyjściu Jazona również Argyros skwapliwie opuścił komnatę, tłumacząc się bliżej nieokreślonymi „obowiązkami”. Melisa pożegnała go na wpół świadomym skinieniem głowy. Sama skupiła uwagę na hebrajskim uzdrowicielu. Ten zaś podszedł do pobliskiego stołu, na którym leżała jego podróżna sakwa. Otworzył ją i zaczął układać na blacie kolejne narzędzia. Krótki, ale solidnie naostrzony nóż. Wiertło i rozmaite dłuta podobne do tych, jakich używali rzeźbiarze. Wreszcie cylindryczny instrument zakończony niewielką piłą o kolistym ostrzu. Jonka domyśliła się, że ten właśnie przedmiot Nehemiah nazwał wcześniej „zębatym trepanem”. Choć od wielu już dni zajmowała się rannymi, naoglądała się najprzeróżniejszych uszkodzeń ciała oraz metod ich leczenia, poczuła, że miękną jej nogi. Myśl, że już wkrótce owe akcesoria posłużą do otwarcia głowy Kassandra i odsłonięcia jego mózgu, budziła w niej szczerą grozę.

Tymczasem zbliżył się do niej Erechteus. Była tak zaaferowana prezentacją instrumentów, albo też on stąpał tak cicho, że zadrżała, uświadomiwszy sobie, iż stoi tuż obok.

– Powinnaś stąd wyjść, Meliso. Niebawem zaczynamy.

– To wykluczone – zaoponowała. – Przecież tyle razy asystowałam przy operacjach. Mogę się wam okazać przydatna…

Starzec potrząsnął głową.

– Gdyby chodziło o któregokolwiek innego pacjenta, nie śmiałbym marzyć o lepszej pomocnicy. Ale widziałem jak zareagowałaś, kiedy…

Kiedy wspomniałeś o możliwej śmierci Kassandra, dokończyła za niego w myślach. Naraz poczuła, jak palą ją policzki. Poniewczasie zaczęła wstydzić się swego wybuchu emocji. Ale zrozumiała też, że sędziwy medyk miał rację. W obecnym stanie nie mogła im się na nic przydać.

– Co mam robić? Gdzie się podziać? – poczuła, jak znów załamuje jej się głos.

– Zajmij się innymi rannymi. Oni również ciebie potrzebują. Ale nim skupisz się na nich… przyślij na górę dwie z twoich dziewcząt. Możliwie biegłe i wypoczęte. Z przegotowaną wodą, wrzącym winem i świeżymi opatrunkami.

– Uczynię, jak sobie życzysz, mistrzu. – Jonka z szacunkiem pochyliła głowę.

Właściwie była mu wdzięczna za to, że uwolnił ją od obowiązku bycia tutaj… patrzenia, jak czynią to, co zapowiedzieli… i być może uśmiercą najważniejszego mężczyznę w jej życiu. Kiedy wróci do lazaretu, będzie silniejsza. Zatraci się w powinnościach, skupi na tym, co trzeba robić tu i teraz.

Gdy już opuszczała komnatę, Nehemiah zawołał za nią:

– Niech przyniosą także skórzane pasy. Musimy przywiązać go do posłania. Bywa, że w czasie otwierania czaszki pacjenci wpadają w konwulsje.

Jego słowa wywołały na plecach Melisy nieprzyjemny dreszcz. Na parterze willi, pośród chorych, spotkała Egerię oraz Teklę. Obie rozpoczynały właśnie dyżur w szpitalu polowym. Zdążyły już zamienić barwne fatałaszki, w których wystąpiły pod zachodnią bramą, na proste, białe szaty robocze. Widząc, że kochanka generała schodzi z piętra, rudowłosa porne posłała jej pytające spojrzenie. Nie dostrzegając na twarzy Melisy rozpaczy, wyraźnie się odprężyła. Jej również los Kassandra nie jest obojętny, pojęła Jonka. I choć domyślała się przyczyn takiego stanu rzeczy, nie potrafiła wykrzesać z siebie ani krzty gniewu czy zazdrości. Przywołała do siebie obydwie kobiety, półgłosem zrelacjonowała słowa uzdrowicieli, po czym posłała na górę ze wszystkim, co potrzebne było do operacji.

Następnie, tak jak sobie zaplanowała, rzuciła się w nurt pracy. A tej w lazarecie zawsze było mnóstwo. Zmieniała opatrunki rannym, mieszała i studziła lecznicze wywary, którymi następnie poiła chorych. Dla trwale okaleczonych miała słowa otuchy. Umierającym przynosiła ulgę samą swoją obecnością. Skupiona na tym, co musi być zrobione, całkowicie zatraciła poczucie czasu. Uświadomiła sobie jego upływ dopiero wtedy, gdy wyszła na moment przed willę, by zebrać suszące się tam po wypraniu bandaże i zaczerpnąć świeżego powietrza. Wówczas dostrzegła, że nieboskłon rozjaśnia się już na wschodzie. Ile klepsydr temu Erechteus i Nehemiah przystąpili do dzieła? Czy operowali pół nocy? A może całą noc?

– Meliso, ty wciąż na nogach?

Nieoczekiwane słowa wyrwały ją z zamyślenia. Uniosła głowę. Stał przed nią adiutant Kassandra. Opatrunek na lewym policzku prawie całkiem przesiąkł już krwią. Młodzieniec zdjął brudny napierśnik i odpiął pas z mieczem, teraz miał na sobie tylko prostą i mocno wygniecioną tunikę.

– Kiedy ostatnio pozwoliłaś sobie na odpoczynek?

– Wiesz, że nie potrafiłabym teraz zmrużyć oka… I jak sam widzisz, zajęć mi nie brakuje. Co tutaj robisz, Argyrosie? Sądziłam, że i ty miałeś swoje obowiązki…

– Nic, co nie mogłoby doczekać rana – skrzywił się, wspomniawszy niedawną wymówkę. – Usiłowałem zasnąć. Bogowie wiedzą, jak bardzo jestem zdrożony… Ale wówczas uświadomiłem sobie, że od dawna nie widziałem się z Parmys. Nie przyszła się pożegnać, gdy wyruszałem na bitwę, ani nie powitała mnie po powrocie. Wiesz może, gdzie teraz przebywa? Jeśli pracuje przy rannych, nie chcę jej przeszkadzać… ale proszę, przyślij ją potem do mego namiotu.

Jonka zamarła w bezruchu. Parmys… Jak mogła o niej zapomnieć?! To prawda, miała ostatnio tyle na głowie. Ciągły napływ nowych chorych do lazaretu, niepokój o Kassandra – najpierw gdy ją opuścił, a potem, gdy przywieziono go bez ducha… Lecz przecież żadne obowiązki ani smutki nie mogły stanowić usprawiedliwienia! Lidyjka była dla niej kimś więcej niż tylko niewolną służką. Młode kobiety połączyła szczera sympatia. A także wspólna tajemnica.

– Wybacz, Argyrosie – szepnęła w końcu. – Ja również nie wiem, gdzie znajduje się Parmys. Ostatni raz widziałam ją… – brak snu sprawiał, że miała trudność z ułożeniem w pamięci kolejnych dni – przedwczoraj, zanim ruszyłeś na zwiad z tesalską jazdą. Ponoć pobiegła pod zachodnią bramę. Zapewne właśnie po to, by cię pożegnać…

– Jeżeli miała taki zamiar, nie dotarła na czas. – W tonie adiutanta dał się wyczuć niepokój. – Więc tak po prostu zniknęła? Nie próbowałaś jej szukać?

– Prosiłam moje dziewczęta, by jej wypatrywały. A także lżej rannych, którym zdarza się opuszczać lazaret… Bez skutku. Nikt nic nie widział. Rozmawiałam nawet z Kassandrem, lecz on zlekceważył moje obawy. Nie żywię o to żalu – miał wtedy ważniejsze sprawy na głowie …

– Pewnie, że miał – prychnął Argyros. – Chyba nie liczyłaś, że przejmie się losem zwykłej niewolnicy? Parmys obchodziła go jedynie wtedy, gdy mógł się zaspokoić jej ciałem!

– Nie osądzaj go zbyt surowo – zaprotestowała. – Parę miesięcy temu ja też byłam zwykłą niewolnicą…

W oczach młodzieńca zapłonął gniew. Przez chwilę wyglądało na to, że rzuci jej w twarz słowa, których nie dałoby się potem cofnąć. W końcu jednak opanował się i zniecierpliwiony machnął ręką.

– To już nieważne. Wróciłem i jestem tutaj. Parmys nie mogła tak po prostu zapaść się pod ziemię. Będę szukał tak długo, aż ją znajdę. A jeśli ktoś ją skrzywdził… Klnę się na Erynie, że drogo za to zapłaci.

* * *

Gdy tylko znalazł się na płaskim podłożu, od razu przeszedł z szybkiego marszu w bieg. Wiatr rozwiewał mu włosy i szarpał tuniką, chłodne powietrze wypełniało płuca przy każdym łapczywym zaczerpnięciu tchu. Minął jeden patrol, a potem drugi; żołnierze wołali coś do niego, lecz całkiem ich zignorował. Nawet jeśli puścili się za nim w pogoń, w pełnym hoplickim rynsztunku nie mieli szans doścignąć lekko odzianego Ateńczyka. On zaś nie mógł tracić ani sekundy. W obozie działo się coś złego. Coś, na co nie zezwolił. Musiał przywrócić dyscyplinę, nim będzie za późno.

W pędzie wpadł między pierwsze namioty. Tu jednak kręte ścieżki zmusiły go, by nieco zwolnił kroku. Serce waliło mu w piersi niczym młot kowala, gardło zdawało się wyschnięte na wiór. Mimo to nie zatrzymał się dla złapania oddechu. Ponownie przemierzając labirynt o płóciennych ścianach mógł się teraz kierować słuchem, gdyż do płaczu kobiet dołączyły – znacznie liczniejsze – krzyki mężczyzn. Wszystkie one dobiegały z jednego miejsca. Gdy w końcu dotarł do ich źródła, szeroko rozwarł oczy ze zdumienia i grozy.

Na środku rozległej, zamkniętej drewnianym ogrodzeniem przestrzeni ktoś wzniósł prostą konstrukcję z dużych, okrągłych głazów, jakich sporo można było znaleźć w tej kamienistej okolicy. Przed usypiskiem stał ogromny mężczyzna z rękoma wzniesionymi ku ciemnemu, bezgwiezdnemu niebu. W jednej dłoni dzierżył kawaleryjską machairę, lecz obie splamione były posoką. Wołał coś gromkim głosem, który wznosił się pod niską pokrywę chmur. Dioksippos jednak nie słuchał. Coś innego skupiło pełnię jego uwagi. Oto bowiem, drugi raz w ciągu doby, znalazł się w miejscu krwawej jatki – na swój sposób straszniejszej niż wcześniejsza bitwa. U stóp olbrzyma leżały tuziny ciał. Niektóre trzęsły się jeszcze w przedśmiertnych drgawkach, ale większość stężała już w ostatecznym bezruchu. Ich krew czerwieniła się na kamieniach prymitywnego ołtarza i wsiąkała w ziemię.

Wszędzie wokół, jeden obok drugiego, klęczeli jeńcy ze skrępowanymi rękoma. Oni również w oniemieniu przyglądali się makabrycznemu spektaklowi. Pomiędzy nimi przechadzali się żołnierze z pochodniami w dłoniach. Co jakiś czas wybierali sobie któregoś z Persów i za włosy podrywali go z kolan, po czym wiedli w stronę ołtarza. Większość klęczących zachowywała milczenie – być może w nadziei, że jeśli nie zwrócą na siebie uwagi, zdołają ocalić życie. Jedynie ci, na których padł wybór, zaczynali rozpaczliwie zawodzić, a czasem podejmowali – z góry skazaną na porażkę – walkę z oprawcami. Dioksippos ujrzał, jak jeden z zbrojnych szarpie się z Persem, a potem, nie mogąc go zmusić do postawienia kolejnego kroku, zaczyna okładać po głowie rozpaloną pochodnią. Natarta wonnym olejkiem broda natychmiast zajęła się płomieniem. Jeniec wydał z siebie skowyt, kiedy ognista aureola ogarnęła mu resztę włosów. Gdy rzucił się na ziemię, próbując ugasić pożogę, zniecierpliwiony Hellen dobył z pochwy miecz i przyszpilił go do podłoża.

Ci, którzy nie stawiali oporu, prowadzeni byli przed oblicze giganta. On zaś chwytał ich wolną ręką i obracał z łatwością, niczym szmaciane lalki, twarzą w stronę ołtarza. Następnie wymawiał krótką formułę: – Laphystiosie, oto nasza ofiara – i podrzynał im gardła zakrzywioną klingą. Krew tryskała na usypane kamienie. Wstrząsane konwulsjami ciało było ciskane na bok, by zrobić miejsce dla kolejnego.

Pankrationista rozejrzał się oszołomiony. Rozpoznał parunastu zbrojnych biorących udział w śmiertelnej selekcji. Byli to głównie Tesalowie, lecz wypatrzył także dwóch Macedończyków, a nawet jednego hoplitę z Argos. Ich usta wykrzywiały drapieżne uśmiechy, oczy zaś płonęły mroczną żądzą. Nawet jeśli w tej chwili wykonywali jedynie rozkazy, czynili to z entuzjazmem i ochotą. Mord na Persach był dla nich urozmaiceniem uczty i przedłużeniem brutalnych igraszek, w których tak zasmakowali. Zrozumiał, że jeśli tego nie powstrzyma, rzeź będzie trwać dalej, dopóki nie zabraknie jeńców do zgładzenia.

Raz jeszcze zwrócił wzrok na olbrzyma. To on był sprawcą tego szaleństwa. Nie wahając się dłużej, Dioksippos ruszył w jego stronę. Choć nie miał przy sobie żadnego oręża, a jego ciała nie chronił inkrustowany srebrem napierśnik, żołnierze rozstępowali się na boki, byle tylko nie wejść mu w drogę.

– Eurytionie! – ryknął, na ile starczyło mu sił w piersi. – Eurytionie z Feraj!

Ogromny mężczyzna zwrócił się ku niemu. Pod wydatnymi łukami brwiowymi lśniły niewielkie oczy, zimne i beznamiętne, choć odbijał się w nich ogień tuzina pochodni.

– W końcu przyszedłeś, Ateńczyku! – odparł dudniącym głosem. – Łap zatem miecz i dołącz do mnie! Razem złóżmy Pożeraczowi należną mu ofiarę!

Dzieliło ich już tylko sześć kroków, pięć, cztery… W oczach giganta błysnęło zrozumienie. Zamierzył się machairą, celując w szyję i bark napastnika. Lecz wtedy Dioksippos rzucił się do przodu, w mgnieniu oka skracając dystans. Lata treningów w gimnazjonie i setki wygranych pojedynków przyniosły skutek – mięśnie reagowały szybciej, niż dobiegła do nich myśl. Lewą ręką uderzył w przedramię Tesala, wytrącając mu oręż z dłoni. Prawicą wyprowadził potężny cios w miejsce, gdzie tors łączył się z nadbrzuszem. Szczęśliwie dla niego, przeciwnik również pozbył się pancerza, tak więc pięść wbiła się w splot trzewny. Ogromny mąż zachłysnął się krzykiem i zgiął w pół. Ale pankrationista jeszcze z nim nie skończył. Oburącz chwycił za łysą czaszkę, szarpnięciem pociągnął w dół, na spotkanie własnego kolana. Stojący wokół usłyszeli przyprawiające o mdłości chrupnięcie. Z nozdrzy Tesala buchnęła krew. Z łoskotem zwalił się na ziemię, pośród zewłoków swoich ofiar.

Zarówno żołnierze, jak i ocaleni Persowie wyglądali na równie wstrząśniętych. Setki par oczu wpatrywały się w zwycięskiego Ateńczyka. W ciszy, jaka nastała, jego słowa zabrzmiały ze zwielokrotnioną mocą:

– Gwałtownych uciech i koniec gwałtowny – zacytował kwestię, którą posłyszał kiedyś w teatrze. Może u Ajschylosa lub Eurypidesa? Nie potrafił sobie przypomnieć. – Cokolwiek tu uczyniliście, pora położyć temu kres. Wszyscy, którzy wzięli udział w tej jatce, splamili własną godność – jako mężczyzn i mówiących po grecku cywilizowanych ludzi. Począwszy od tego wieprza – dodał, po czym z impetem kopnął w żebra powalonego olbrzyma. Ten wydał z siebie bolesny jęk, dowodząc ponad wszelką wątpliwość, że wciąż żyje.

– Miej dla niego litość, panie! – zawołał któryś z tesalskich kawalerzystów. – Przysięgał, że zna tajemne rytuały, które pozwolą uratować dostojnego Kassandra z Ajgaj. Tylko dlatego za nim poszliśmy…

– Poszliście za nim, bo lubicie zabijać – przerwał mu Dioksippos. – Zresztą, jako żołnierzom zjednoczonej Hellady trudno czynić wam z tego zarzut. Gdyby nie owa żądza, nigdy nie wyruszylibyście na naszą perską odyseję… a ja nie mógłbym nazywać was moimi braćmi.

Pojednawcza nuta wpleciona w oskarżycielską dotąd mowę zaskarbiła mu przychylność nieufnych dotąd słuchaczy. Spostrzegł, że kilku zbrojnych kiwa nawet głowami. To był niezawodny znak, że czas zmierzać do końca.

– Ale dziś starczy już przelanej krwi. Wróćcie na swoje kwatery. Odpocznijcie po tym nazbyt długim dniu. Zanim to jednak uczynicie – wskazał na toporny, czarny od zaschniętej krwi ołtarz – zburzcie tę przeklętą rzecz. Mieszkańcy Olimpu tym się różnią od barbarzyńskich bożków, że nie żądają ofiar z ludzi. Co zaś się tyczy mego dobrego przyjaciela, Kassandra z Ajgaj… Jego los znajduje się w rękach Asklepiosa, Apollina oraz medyków naszego korpusu.

* * *

Choć przez większą część nocy pracowali przy świetle oliwnych lamp, swoje dzieło kończyli już w blasku słonecznych promieni wpadających do komnaty przez wysokie, wąskie okna. Erechteus raz jeszcze przyjrzał się brzegom nacięcia i ocenił, że są czyste. Skinął na rudowłosą porne, która z delikatnością, ale i wprawą nałożyła opatrunek i jęła bandażować głowę nieprzytomnego wciąż Macedończyka.

– Operacja się udała, pacjent przeżył – oznajmił uroczyście starzec, czyniąc zadość pradawnej tradycji, wywodzącej się jeszcze z Egiptu, gdzie przed wiekami wynaleziono chirurgię. – Otworzyliśmy mu czaszkę, obejrzeliśmy jej wnętrze, potwierdziliśmy wstępną hipotezę i usunęliśmy przyczynę choroby. Wedle mojej oceny rokowania są zadowalające. Nie zmienia to faktu, że najbliższe dni będą krytyczne. Jeśli wda się gorączka, wszelkie nasze starania pójdą wniwecz. Na razie jednak mamy powody do ostrożnego optymizmu.

Następnie zwrócił się wprost do Hebrajczyka, który obmywał właśnie dłonie w misce podtrzymywanej przez kruczowłosą ladacznicę:

– Przyjmij gratulacje, Nehemiahu. Gdyby nie ty i twoje narzędzia nie dałbym rady. Moje dłonie nie są już tak pewne i dokładne, zaś oczy tak bystre jak kiedyś.

Widząc, że tamten szykuje się, by zaprotestować, sędziwy medyk uniósł rękę na znak, że chciałby rzec coś więcej.

– Prości żołnierze widzą w tobie obcego, bo nie pochodzisz z Aten, Epidauru czy ze Stagiry. Swego fachu nie uczyłeś się w Asklepiejonie ani w szkole Hipokratesa na Kos. Prawda jest jednak taka, że to ty ocaliłeś życie ich generałowi. Ja zaś dołożę starań, by wszyscy o tym usłyszeli.

– Przeceniasz mnie, mistrzu Erechteusie. We wszystkim postępowałem zgodnie z twoimi instrukcjami…

– Nie czas na skromność, mój zacny konfratrze. A teraz proszę was o wybaczenie. Muszę zdać sprawę z naszych poczynań zastępcy wodza. Oraz Melisie. Potem zamierzam odespać tę noc i wam również radzę tak postąpić. Medyk przemęczony to medyk, który popełnia błędy. A wtedy ludzie zaczynają umierać.

Na odchodnym rzekł jeszcze do Tekli i Egerii:

– Zanim udacie się na spoczynek, przyślijcie tu którąś z dziewcząt z dziennego dyżuru. Do chwili odzyskania przytomności przez pacjenta ktoś musi stale przy nim czuwać.

Kiedy opuścił komnatę, zapadła przedłużająca się cisza. Młodszy uzdrowiciel krzątał się jeszcze przy chorym, następnie podszedł do stołu i zaczął zbierać swe narzędzia do podróżnej sakwy. Usilnie starał się przy tym nie gapić na stojące nieopodal niewiasty. One jednak spoglądały nań bez śladu zakłopotania. W końcu, gdy stało się jasne, że sam nie nawiąże rozmowy, zbliżyły się do niego.

– My również chciałyśmy ci podziękować, mądry Nehemiahu – odezwała się brunetka, kładąc dłoń na jego dłoni. Drgnął pod jej dotykiem, a instrument, po który akurat sięgał, wysunął mu się z palców, ale nie cofnął ręki. Uniósł głowę i brąz jego oczu napotkał wreszcie jej błękit.

– Za… za co? – zająknął się, zdumiony jej śmiałością.

Najwyraźniej tam, skąd pochodził, niewiasty nie zachowywały się w tak bezpośredni sposób.

– Za uratowanie Kassandra – odpowiedziała mu Tekla, jednocześnie rozpuszczając płomiennorude włosy, które związała wstążkami przed rozpoczęciem operacji. – Za ocalenie najhojniejszego z moich klientów.

– Twoich klientów? Sądziłem, że jesteście uczennicami Erechteusa…

– Czy to możliwe, że nikt mu wcześniej nie powiedział?

– Na to wygląda, Egerio.

– Jesteśmy kimś znacznie więcej, Nehemiahu. I zaraz się o tym przekonasz.

Ruda obejrzała się na nieruchomego Macedończyka.

– Nie możemy oddalić się we troje – stwierdziła. – Ktoś musi czuwać nad Kassandrem.

– Ty zostań z generałem. Wszak jesteś jego faworytą. Zmienię cię, gdy tylko skończymy.

– Ach, ty rozpustnico…

Egeria posłała przyjaciółce przepraszające spojrzenie.

– Właśnie uświadomiłam sobie, że nigdy dotąd nie byłam z Hebrajczykiem. Ponoć są zbudowani zupełnie inaczej niż nasi mężczyźni.

– W takim razie idź z nim! Przecież wiem, jak lubisz eksplorować nowe krainy! Tylko pamiętaj, żeby zostawić coś i dla mnie!

Brunetka roześmiała się i mocniej uchwyciła dłoń uzdrowiciela.

– Pójdź ze mną, Nehemiahu. Przysięgam, że nie pożałujesz.

I choć wydawał się mocno onieśmielony, nie stawiał oporu, gdy pociągnęła go za sobą na korytarz, a potem do którejś z mniejszych izb na piętrze. Niedługo potem do uszu Tekli dobiegły odgłosy świadczące, że prędko wyzbywał się zahamowań.

Sama zbliżyła się do posłania, na którym spoczywał Macedończyk i położyła dłoń na jego szerokim torsie. Wyczuła bicie serca. Jej usta uniosły się w uśmiechu, lecz w oku zalśniła łza. Trwała w tej pozie do momentu, aż do komnaty wpadli uradowani dobrą nowiną Jazon i Melisa.

 

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Dobry wieczór!

W ostatni wieczór lutego Perska Odyseja wraca z nowym odcinkiem! Wiem, że trochę musieliście czekać, wiem że nie pierwszy raz. Tym razem mam jednak pewne usprawiedliwienie: ten rozdział był szczególnie trudny do napisania i wymagał ode mnie pogłębionych studiów nie jednego, ale dwóch zagadnień, mianowicie makabrycznych szczegółów antycznej chirurgii oraz historii na wpół zapomnianych greckich kultów uprawiających coś, co większość Hellenów uznałoby za skrajnie barbarzyńskie i bluźnierskie. Mam nadzieję, że rezultaty moich poszukiwań okażą się interesujące i że lektura sprawi Wam przyjemność! A jeśli będziecie mieli po niej koszmary, to liczę, że nie będą nazbyt straszne 🙂

Chciałem w tym miejscu podziękować mojej czcigodnej Korektorce, Atenie, która poprawiła rozdział w rekordowo krótkim czasie, bo jak zwykle wysłałem jej całość zbyt późno. Ateno, Twoja cierpliwość dla mnie kiedyś przyniesie Ci status świętej. W tej, czy innej wierze. Chapeau bas!

Pozdrawiam serdecznie
M.A.

My, prości czytelnicy, dziękujemy za kolejny wysokiej jakosci odcinek – jak zwykle u MA. Przy okazji, szczęśliwego Nowego Roku (obym się mylił, że nie będę miał okazji zlożyć wczesniej życzenia przed następnym odcinkiem, ale nie sądzę)

Damian

Witaj Damianie!

Cieszę się, że rozdział przypadł Ci do gustu. Myślę, że kolejny powinien pojawić się szybciej niż za pół roku – prawda jest taka, że sporą jego część już napisałem. Fragmenty te miały być częścią XXVII, ale na późnym etapie (jakiś tydzień temu) uznałem, że to rozsadziłyby ramy fabularne rozdziału, więc będą fundamentem XXVIII.

Również życzę Ci dobrego 2024 – i również mam nadzieję, że spotkamy się w dziale komentarzy pod moją kolejną pracą jeszcze przed kolejnym Sylwestrem 🙂

Pozdrawiam
M.A.

Bardzo udany rozdział. Erotyka występuje oszczędnie, ale za to doskonale poprowadzona akcja. Jak widać, w porządnej powieści ze starożytnego, Bliskiego Wschodu bez trepanacji się nie obejdzie. -:). Przeczytałem z prawdziwym zainteresowaniem, w szczególności uderzyła mnie scena barbarzyńskiej (chociaż dokonanej przez Hellenów sic!), masowej ofiary z ludzi. Czy to tylko licentia poetica, czy może rzeczywiście istnieją ślady tego typu obrzędów w IV w. p.n.e.? W czasach homeryckich i owszem, coś takiego by nie dziwiło, ale w epoce klasycznej? A może Grecy sami ulegli pewnej „barbaryzacji” przebywając od miesięcy, właściwie już lat, w głębi Wschodu, walcząc z brutalnymi i podstępnymi (chociaż mającymi w sumie własne racje) wrogami? Tak czy inaczej, czyta się bardzo dobrze. I miło słyszeć, że kolejna część już „w drodze”.

Dobry wieczór, Neferze!

Cieszę się, że rozdział Ci się podobał. Początkowo miałem zamiar opisać operację Kassandra znacznie bardziej szczegółowo, „kamera” miała wejść do komnaty w czasie trwania zabiegu. W końcu jednak z tego zrezygnowałem – brak mi odpowiedniej wiedzy medycznej, by prawidłowo to opisać. Tak więc pozwoliłem Erechteusowi i Nehemiahowi pokrótce opisać to, co zamierzają zrobić, a potem przeprowadzić podsumowanie.

Jeśli chodzi o ofiary z ludzi składane przez Hellenów – nie spotkałem się z taką relacją z IV wieku, choć zdarzało się to jeszcze wiek wcześniej – w 480 r. p.n.e. wódz ateński Temistokles miał złożyć trzech perskich jeńców w ofierze Dionizosowi, wspomina o tym książka „Human sacrifices in ancient Greece” Dennisa D. Hughesa.

W tym rozdziale odwołuję się natomiast do opowieści o takich ofiarach składanych w mieście Alos. Trudno powiedzieć, kiedy ustały, ale relacje na ich temat były jeszcze na tyle popularne w V wieku, że przewodnicy perskiej armii opowiedzieli o nich najeżdżającemu Grecję Kserksesowi. On zaś potraktował je na tyle poważnie, że nie pozwolił żadnemu ze swoich ludzi pogwałcić miru domowego dawnej rezydencji króla Athamasa.

Nawiasem mówiąc, opowiadając o micie Athamasa, który dał początek owej strasznej tradycji, Eurytion trochę rozminął się z prawdą, celowo lub z braku wiedzy. Choć Athamas istotnie zamierzał uśmiercić własne dzieci z pierwszej żony, boskiej Nephele, by zakończyć klęskę nieurodzaju (pchnięty do tego przez drugą żonę Io, która wmówiła mu, że tego żąda od niego wyrocznia), w sprawę wmieszały się niebiańskie czynniki. Ostatecznie dzieci o których mowa: Priksus i Helle, nie zostały zgładzone, lecz wywiezione na grzbiecie skrzydlatego złocistego barana do Kolchidy. Tam Priksus poślubił wkrótce córkę lokalnego króla, sam zaś obdarował go złocistym runem owego barana – stąd właśnie wzięło się słynne złote runo, po które wyprawiali się później Argonauci.

Obawiam się więc, że ofiary z ludzi to rodzima grecka tradycja, choć w IV wieku faktycznie już nieco zapomniana. Nie nauczyli się tego z pewnością od Persów – zoroastryzm przecież uznawałby takie ofiary za skrajne barbarzyństwo. Choć nie bez winy mogły być tu wpływy fenickie. Skoro greckie pismo wzięło początek z fenickich inspiracji, to może zapożyczyli oni również nieco gorsze idee? A Fenicjanie byli znani z wyjątkowo okrutnych ofiar z ludzi, także z dzieci.

Pozdrawiam
M.A.

Megasie, nigdy nie zawodzisz. Bardzo miło jest mi czytać kolejna część cyklu, który sledze od lat. Nie mogę się doczekać wyroku (losu lub nie) czekającego na Eurytiona. Pamiętam kary, które dosięgły imme bestie w ludzkiej skórze, a także oczywiście Mneserete.
Dioksippos to też świetna postać, zarazem prosty i nieoczywisty, potrafiący zaskoczyć. Myślę, że czyni go to rzeczywistym.
Dziękuję za kolejny rozdział!

Witaj, Aleksandro!

Dziękuję za miły komentarz! Który, jak widzę, nie wyświetlił się od razu, tylko wpadł do moderacji, ale teraz, po zatwierdzeniu, kolejne komentarze zatwierdzane z tego samego adresu e-mail powinny już bez problemów oraz zwłoki pojawiać się na stronie 🙂

Co do Eurytiona, myślę, że jeszcze nie powiedział ostatniego słowa. W końcu Perska Odyseja też potrzebuje swojego szwarccharakteru. Opowieść helleńska miała potwory w rodzaju Alkajosa czy Kritiasa. Tesalski gigant ma w zamyśle dołączyć do tego katalogu okropnych typów ludzkich, a może nawet wyróżnić się na ich tle.

Też lubię Dioksipposa. Trudno przewidzieć, jak się zachowa w danej sytuacji, potrafi być zarówno dobrym przyjacielem, jak i prawdziwym okrutnikiem (sposób w jaki potraktował Argyrosa będzie jeszcze miał swoje konsekwencje). Łączy też w sobie, w ślad za antycznym ideałem, niezwykłą sprawność fizyczną z bystrym umysłem. Jego, jak to trafnie nazwałaś, nieoczywistość, otwiera wiele fabularnych furtek.

Kolejny rozdział w drodze. Prace już się rozpoczęły. Nie chcę dawać terminu, bo niejeden już zawaliłem, ale postaram się by nie trzeba było nań czekać tyle, co na XXVII 🙂

Pozdrawiam
M.A.

Megasie,

Poczekamy, na maszego tworce ogrodnika 😉 Myślę, że wiernych fanów cyklu jest wielu.

Postraszyłeś tym Eurytionem. Nie spodziewałam się, iż okrucieństwa duetu Krtiasa i Alkajosa można przebić, o ile to dobre słowo.
A o dziwo, to gwałty Kassandra mocno zapisały się akurat w mojej pamięci. Ten na zwykłej brance. Psychopaci to jedno, szarzy moralnie ludzie mają jednak inny oddźwięk.
Ale cóż, przecież to były okrutne czasu, a i sam Aleksander miał niejedno sumienie na sumieniu…

Dziekuje za odpowiedź, łącze pozdrowienia.

Dobry wieczór, Aleksandro!

Zgadzam się, że czasy które opisuję były okrutne, choć pojawiały się i jaśniejsze momenty. Nawet Aleksandrowi zdarzyło się uniewinnić Tebankę, która zamordowała dwóch macedońskich żołnierzy – po tym, jak ją zgwałcili. Tak więc choć rzezie, rabunki i masowa przemoc seksualna były znakiem rozpoznawczym tej epoki – to jednak czasem po zbrodni następowała zasłużona sprawiedliwość.

A co do Eurytiona, zobaczymy, jak obmierzłą postać uda mi się ukształtować 🙂

Pozdrawiam
M.A.

Kasander między życiem a śmiercią i … Eurytion równiez, ale w innym sensie. Wygląda na to, że psychopatyczna osobowość znowu znalazła sposób by dać upust temu co ją przepełnia, temu co tkwi głęboko w niej…
Kasander raczej nie umrze, lecz co byłoby gdyby?
Który z jego podkomendnych przejąłby jego armię? I czy przypadkiem nie mielibyśmy próbki do przyszłych wojen diadochów? Czy taki Eurytion zaakceptowałby przywództwo kogoś innego niż Kasander? czy ktoś inny zaakceptowałby Eurytiona?

Poza tym, opowiadanie kończy się przedwcześnie. Nehemiah zasłużył nie tylko na nagrodę, ale także by poświęcić kilka dodatkowych słów na jego łóżkowe dokonania, a i czytelnik z pewnoscią nie byłby rozczarowany!

Witaj, Radosky!

Mnie również zajmuje problem, co by się stało, gdyby Kassander umarł. Jego zastępcą jest Trak, wprawdzie zhellenizowany, ale jednak barbarzyńca. Kolejnymi najważniejszymi oficerami są Ateńczyk i (przynajmniej do niedawna) Tesal. Wszyscy oni pochodzą z ludów podbitych i podporządkowanych przez Macedończyków. Możliwe, że ich rodacy poszliby za nimi, ale co z macedońską ciężką piechotą, stanowiącą trzon korpusu? Czy walka o władzę zakończyłaby się znaną choćby z historii cesarskiego Rzymu licytacją na hojność między poszczególnymi wodzami? Być może już wkrótce przyjdzie nam się o tym przekonać 🙂

Czułem pokusę, by opisać jeszcze scenę zbliżenia Nehemiaha z Egerią (a może nawet trójkąta z Teklą), ale ostatecznie stwierdziłem, że to zakłócałoby rytm rozdziału, zbyt dociążając jego finał. Mogę jednak obiecać, że to nie koniec nagradzania Nehemiaha. I w którymś z następnych rozdziałów opiszę jego przygody z helleńskimi pornai!

Pozdrawiam
M.A.

Napisz komentarz