Perska Odyseja XXVI: Bitwa (Megas Alexandros)  4.99/5 (35)

45 min. czytania

Jean-Adrien Guignet, „Odwrót Dziesięciu Tysięcy spod Kunaksy”

Jasność poranka leniwie wsączała się do komnaty przez szpary w ciężkich zasłonach. Leżąca na brzuchu, na wpół rozbudzona Parysatis obserwowała, jak plama światła rozlewa się na kamiennej podłodze kwatery, a pot bardzo powoli sunie w stronę posłania. Przy uchu słyszała miarowy oddech wciąż pogrążonej we śnie służki. Poprzedniej nocy wprost nie mogły się od siebie oderwać. Darszana długo obsypywała swoją panią pieszczotami, by w końcu ofiarować jej długą, pulsującą kolejnymi zenitami rozkosz, której Persjanka z pewnością długo nie zapomni. Potem zapadły w sen, wtulone w siebie najmocniej, jak to możliwe, niemal zespolone w jedność. Musiały być naprawdę wyczerpane, skoro żadna nie zbudziła się o wschodzie słońca. Dla niegdysiejszej księżniczki był to obyczaj, któremu hołdowała od pierwszych dni rebelii, dla Hinduski zaś – obowiązek. Ktoś surowszy ukarałby ją za to, że nie była od bladego świtu gotowa do służby. Parysatis jednak nie zamierzała być dla niej surowa. Nie po tym, czego doświadczyła dzięki śmiałemu językowi oraz zręcznym palcom niewolnicy.

Dlaczego nikt nie przyszedł mnie obudzić? – zastanawiała się, podczas gdy słoneczna plama na posadzce przebyła już połowę drogi między oknem a łożem. Najwyraźniej jej zastępca, stary wiarus Bahadur, kategorycznie tego zakazał. Pewnie uznał, że należy jej się odpoczynek. Wszak w przeciwieństwie do niego, prócz dowództwa nad garnizonem Pasargadów, sprawowała również cywilne rządy w mieście. W istocie obowiązki te zajmowały Parysatis znacznie więcej czasu. Ciągłe spotkania, rozsądzanie sporów, długie narady z Szahnazem na temat tego, jak dzielić coraz szczuplejsze zapasy… Praktyczny wymiar władzy okazywał się nadzwyczaj monotonny i żmudny. W nieczęstych chwilach, gdy miała na to czas, zastanawiała się, czemu mężczyźni są gotowi zabijać się wzajemnie o prawo do rządzenia innymi. Ona sama chętnie zrzekłaby się tego przywileju, gdyby tylko pojawił się wokół ktoś, kto mógłby ją wyręczyć.

Niestety, nie dostrzegała nikogo takiego, nawet w najbliższym gronie swych doradców. Weterana Nieśmiertelnych zajmowały jedynie wojenne sprawy. Śmiertelnie pragmatyczny wezyr już dawno zaprzestałby karmienia niewolników, kobiet i dzieci, byle tylko zachować więcej żywności dla obrońców miasta. Kapłan Świętego Ognia był z kolei zapamiętałym fanatykiem, który obróciłby całe Pasargady w pogorzelisko, gdyby tylko sądził, że uraduje w ten sposób Ahura Mazdę. Żaden z nich nie przejmował się zbytnio losem mieszkańców oblężonej stolicy. Rozumowali w kategoriach wojennej skuteczności, zgadzającego się rachunku, odwiecznego starcia światłości z mrokiem. Jedynie ona miała poczucie, że jest tu po to, by służyć ludowi Persydy. Dlatego wciąż trwała na posterunku.

Ale nie teraz, jeszcze nie w tym momencie. Choć słońce dawno już wstało, a nawet, nie zważając na ciężkie zasłony, zagarniało coraz większą połać alkowy, Parysatis wciąż nie czuła się gotowa, by wstać z łoża i na powrót rzucić się w wir obowiązków. Ciepło bijące od ciała Darszany było zbyt kuszące. Dawna księżniczka uniosła się na łokciu i zwróciła głowę w stronę służącej. Hinduska miała zamknięte oczy i lekko rozchylone w oddechu wargi, zaś kruczoczarne włosy rozsypały się po poduszkach, tworząc coś na kształt mrocznej aureoli. Wełniany koc przykrywał jej nogi i biodra, ale poza tym, podobnie jak jej pani, była całkiem naga. Przyjemny dreszcz przeszedł w dół pleców Persjanki. Może ten wrogi świat pozwoli wykraść sobie jeszcze parę chwil…

Bardzo powoli, by nie zbudzić śpiącej, przysunęła się w jej stronę. Jej smagłe ciało nie przestawało fascynować Persjanki. Biust, znacznie obfitszy niż jej własny, unosił się w spokojnym oddechu, krwistoczerwony kamień mienił się w zagłębieniu pępka. I to na tym miejscu właśnie zdecydowała się skupić. Zbliżyła się jeszcze bardziej, pochyliła głowę i tchnieniem delikatnym niczym ruch skrzydeł motyla owiała okolice rubinu. Żadnej reakcji. Najwyraźniej sen niewolnicy był jeszcze zbyt głęboki. Usta zsunęły się niżej, tak że niemal dotykały brzucha. Kolejny wydech. Tym razem odpowiedzią było ledwo słyszalne mruczenie, być może nie całkiem świadome, jak u bardzo zadowolonego kota. Następnie spomiędzy warg wysunął się język. Przeciągnął samym koniuszkiem po skórze Hinduski, zostawiając na niej wilgotny ślad. Najpierw nad klejnotem, a po chwili tuż poniżej. Nim język dotarł do skraju koca, skrywającego dalsze wdzięki Hinduski, jej ręka uniosła się z pościeli i przeczesała włosy Parysatis.

– Pani… – W głosie służącej wybrzmiały jeszcze senność i rozleniwienie. Gdy tylko jednak uniosła powieki, prędko wróciła jej przytomność. – Och, pani, już tak późno! Dawno temu powinnam być na nogach!

Usiłowała podnieść się z posłania, lecz Persjanka na to nie pozwoliła. Jedną rękę wsparła na brzuchu kochanki, drugą ściągnęła koc niżej, odsłaniając to, co w tej chwili najbardziej pragnęła zobaczyć. Łono Darszany było takie, jak cała ona: smagłe i nieskazitelne. Po prostu doskonałe. Niewiele myśląc, przywitała się z nim gorącym pocałunkiem. Hinduska westchnęła i zaniechała wszelkich prób opuszczenia łoża. Kolejne westchnienia szybko przerodziły się w jęki, podczas gdy Parysatis roznamiętniała się w pieszczotach. Już nie tylko masowała ustami płatki sromu, lecz wnikała językiem między nie, w poszukiwaniu słodkiego nektaru.

Skąd ta, która ledwie przed paroma miesiącami była niewinną dziewicą, wiedziała tak dobrze, jak postępować z drugą niewiastą? Cóż, musiała przyznać, że miała dobrą nauczycielkę. W ciągu paru ostatnich nocy służąca udzieliła jej wielu wartościowych lekcji na temat przyjemności oraz tego, w jaki sposób ją czerpać. Persjanka była za nie głęboko wdzięczna. Teraz zaś, niczym sumienna uczennica, prezentowała swej mistrzyni nowo nabyte zdolności.

Mimo rozkoszy, która wprawiała jej ciało w drżenie, Darszana nie zaniechała jeszcze całkiem oporu:

– Moja pani… To nie przystoi… Jestem zwykłą niewolnicą, niegodną twej uwagi… To nie ty powinnaś… – Słowa z coraz większym trudem opuszczały jej usta, rwały się i przechodziły w coraz głośniejsze jęki.

Dawna księżniczka nie próbowała nawet wchodzić w polemikę, uznając, że jej usta mają teraz o wiele ważniejsze zadanie niż mowa. Jeszcze mocniej docisnęła twarz do podbrzusza Hinduski i ściśle przywarła wargami do sromu, tak by język mógł wsunąć się naprawdę głęboko. Poruszała nim w górę i w dół, zlizując spływające obficie miłosne soki. Dłońmi wodziła po udach kochanki, czując pod opuszkami, jak jej mięśnie pulsują. Niekiedy tylko spoglądała w górę, a jej oczom ukazywał się wilgotny od potu brzuch oraz piersi unoszące się w przyspieszonym oddechu. Czuła na włosach kurczowy uścisk. Niewolnica chyba nie zdawała sobie sprawy, jak mocno przytrzymuje swą panią. Parysatis jednak nie miała nic przeciwko temu – wszak była dokładnie tam, gdzie być pragnęła.

Przeczuwając, że Darszana wspina się na szczyt własnej ekstazy, Persjanka zwielokrotniła starania. Kosztując przysmaku u samego źródła, wsunęła obie dłonie pod pośladki służącej i zacisnęła na nich palce. Biodrami Hinduski zaczęły wstrząsać pierwsze spazmy, które wnet przybrały na mocy, gdy Parysatis otoczyła wargami łechtaczkę i jęła ssać zapamiętale. Jęki przerodziły się w krzyk, ten zaś w skowyt. Potężny dreszcz przeszył ciało niewolnicy. Poderwała się z łoża i zaraz na nie opadła, całkiem pozbawiona sił, kwiląca i na wpół przytomna z rozkoszy. Dopiero wówczas kochanka oderwała usta od jej sromu. I przełykając ostatnie krople nektaru, uśmiechnęła się z zadowoleniem, spoglądając na swe dzieło.

* * *

Później Kassander nie potrafił odtworzyć w pamięci mowy, jaką wygłosił dla swych podkomendnych. Zapewne wspomniał o honorze, żołnierskiej powinności, braterstwie Hellenów i Macedończyków, zjednoczonych przeciw wspólnemu wrogowi. Możliwe, że przyzywał bogów – waleczną Atenę i pełnego bitewnej furii Aresa. Niewykluczone, iż drwił ze zniewieściałych Persów i bagatelizował ich liczebną przewagę. Czy jednak w istocie tak było? Nie umiał tego stwierdzić z całą pewnością. Ostatnie chwile przed bitwą tonęły w bólu, który rozsadzał mu skronie.

Zapamiętał jedynie pojedyncze obrazy. Jechał stępa przed frontem oddziałów, na czarnym niczym noc Kambyzesie, wykrzykując słowa, mające podnieść podkomendnych na duchu. Za każdym razem, gdy rozwierał szczęki, jego ciałem wstrząsał kolejny paroksyzm cierpienia. Dlatego co rusz sięgał do przytroczonego do pasa bukłaka i uśmierzał katusze łykami mocnego, nierozwodnionego wina. Kiedy wydał wreszcie komendę, która posłała w bój trzy tysiące mężów, musiał być już kompletnie pijany. Dobrze wyszkoleni falangici rozstąpili się, czyniąc mu miejsce, gdy zmierzał do stojącej w odwodzie ciężkiej piechoty, nad którą miał objąć dowodzenie. Gdy tylko przejechał, na powrót złączyli szyk, czyniąc go niemożliwym do przełamania.

Następnie zaś, przy akompaniamencie salpinksów, posłuszne woli Kassandra zastępy ruszyły naprzód. Najpierw lekkozbrojni, a wśród nich wyborni łucznicy z Krety, którzy wypuścili się przed główny szyk, by choć trochę przerzedzić tłumy nieprzyjaciół, nim dojdzie do zwarcia. Pancerny jeż falangi maszerował w samym centrum. Dzierżyciele saris w pierwszych trzech szeregach opuścili swe długie włócznie i trzymali je niemal poziomo, tak by ich groty celowały w piersi oraz twarze nieprzyjaciół. Kolejne szeregi pochyliły sarisy pod różnymi kątami i poruszały nimi w powietrzu, tworząc nad wojskiem jakby łopoczący żagiel z drewna i stali. Miał on w zamyśle odbijać perskie strzały i osłaniać lekko opancerzonych falangitów. Kroczący na obydwu flankach oraz w ślad za falangą hoplici nie potrzebowali takiej ochrony. Tę zapewniały im wielkie tarcze, przytroczone rzemieniami do ich lewych ramion. Tesalska konnica, zgromadzona na prawym skrzydle, trzymała się nieco z tyłu, by zapewnić sobie przestrzeń na przejście do szarży.

Po przeciwległej stronie równiny szeregi Persów jakby zafalowały, po czym także ruszyły w bój. Wyraźnie jednak brakło im helleńskiej dyscypliny i organizacji. Mimo rytmu nadawanego przez wojenne bębny, których dudnienie wzniosło się pod niebiosa, nieregularne oddziały posuwały się naprzód w różnorakim tempie, niektóre pozostawały w tyle, czyniąc luki w zwartym z początku szyku. Jedynie groźne formacje jazdy na obydwu flankach zachowywały jako taką spoistość. One też budziły największy niepokój Kassandra, który obserwował je, pozostając wciąż na grzbiecie Kambyzesa. Co najmniej dwa tysiące jeźdźców, pomyślał ponuro, przeciw naszym niespełna trzystu. Znów sięgnął po bukłak z winem, ale ten okazał się już całkiem pusty. W porywie nagłego gniewu cisnął go na ziemię, gdzie zniknął niebawem pod stopami maszerujących żołnierzy.

Lekkozbrojni zbliżali się ku buntownikom z gotowymi do rzutu oszczepami. Kroczyli w rozproszeniu, tak by zmniejszyć własne straty w wyniku ostrzału lub konnej szarży. Mężowie z Krety nie musieli aż tak ryzykować. Zajęli pozycje z dala od nieprzyjacielskich szeregów i unieśli swe kompozytowe łuki. Żeby napiąć ów oręż wykonany z drewna i zwierzęcych rogów potrzeba było wprawdzie ogromnej siły, lecz jego zasięg bił na głowę wszystko, czym dysponowali Persowie. Po chwili pierwsza salwa pomknęła w górę, by zaraz spaść na wrogie szyki. Z tej odległości Macedończyk nie słyszał krzyków rannych i umierających. Nie wątpił jednak, że stalowy deszcz zebrał krwawe żniwo. Wiklinowe tarcze nie stanowiły wszak żadnej ochrony przed strzałami Kreteńczyków. Ci zaś ponownie napinali już swe łuki.

Tymczasem w perskich szeregach wybuchło zamieszanie. Niektórzy próbowali odpłacić się strzelcom. Zatrzymywali się zatem i ściągali własne łuki z ramion. Inni przyspieszali kroku, by czym prędzej dosięgnąć Hellenów. Jedni i drudzy wpadali na siebie i potykali się o ciała poległych. Lekkozbrojni wykorzystali chaos, by doskoczyć do buntowników i obrzucić ich tłum oszczepami. Kreteńczycy wypuścili kolejną śmiercionośną salwę, by zaraz znów nałożyć strzały na cięciwy. Kassander wykrzywił usta w drapieżnym uśmiechu. Jak dotąd wydarzenia rozwijały się zgodnie z ułożonym przezeń planem. Dyscyplina oraz wojenny kunszt synów Macedonii i Hellady po raz kolejny brały górę nad azjatyckim bezhołowiem.

Od lewej, północnej flanki nieprzyjacielskich wojsk dobiegły jasne dźwięki trąbek. Podążająca nieco z tyłu względem piechoty wielobarwna jazda przeszła ze stępa w kłus. Tratując kopytami wysuszoną na wiór ziemię, kawalerzyści wzbijali przy tym tabuny kurzu. Gdy wysunęli się przed główne siły, skierowali swe wierzchowce w prawo i jeszcze przyspieszyli. Helleńscy lekkozbrojni dostrzegli zagrożenie i jęli pierzchać w stronę własnych szyków. Łucznicy z Krety wypuścili ostatnie strzały i również rozpoczęli znacznie bardziej uporządkowany odwrót. Dla generała stało się jednak jasne, że ani jedni, ani drudzy nie zdołają ujść bez szwanku. Perskie lance już przeszywały największych śmiałków, którzy tak zbliżyli się do szeregów wroga, że nie mieli żadnej drogi ratunku. Wkrótce konni dościgną także mniej zuchwałych harcowników. O ile oczywiście ktoś ich nie powstrzyma…

Trąbkom buntowników odpowiedziały z prawej helleńskie salpinksy. Tesalowie popędzili swe wierzchowce. Dowodzący nimi oficer musiał dostrzec szansę i postanowił ją uchwycić. Oby się nie mylił. Niecałe trzy setki jeźdźców stanowiły całość helleńskiej kawalerii. Bez nich nie sposób było myśleć nie tylko o zwycięstwie, ale nawet skutecznym odwrocie. Kassander odprowadzał ich zatem pełnym niepokoju spojrzeniem. Być może nieliczni, synowie Tesalii byli jednak niezrównanymi jeźdźcami. Nawet nie zwolnili, by uformować klin. Ten zrodził się już w trakcie galopu, wyłonił z rozpędzonej masy ciał i stali. Na samym czele mknął prawdziwy olbrzym z uniesioną do ciosu włócznią w dłoni. Eurytion. Nie sposób było pomylić go z kimkolwiek innym.

Konni wrogowie w porę dostrzegli zagrożenie. Nagły, jakby desperacki zew trąbek oderwał ich od rzezi lekkozbrojnych, zmusił, by zwarli szyki i przygotowali się do kontrszarży. Ich poziom dyscypliny robił wrażenie, zwłaszcza na tle postępujących w nieładzie szeregów piechoty. Persowie, pomyślał generał. Persowie nigdy się nie zmieniają. Hellenowie toczą z nimi wojny już od dwóch wieków, a wciąż sprawdza się ta sama prawidłowość – świetni kawalerzyści stają się bezradni jak dzieci, gdy tylko staną na ziemi. Ci, którzy nigdy nie znaleźli sposobu na pokonanie klasycznej falangi hoplitów, nie mieli najmniejszych szans w starciu z jej udoskonalonym, macedońskim wariantem. Już wkrótce długie sarisy rozedrą ich na strzępy. Kassander przypomniał sobie słowa Antypatra, swojego mistrza i nauczyciela wojennej taktyki:

– Istnieją dwa główne sposoby na wygranie bitwy – mawiał stary weteran, od przeszło czterech dekad w służbie macedońskich królów. – Przełamanie szyku nieprzyjaciela w centrum albo oskrzydlenie jego flanki. Pierwszego dokonuje piechota, drugiego – konnica. Dobrze oceń siły, jakimi dysponujesz, a bezbłędnie wytyczysz sobie drogę do zwycięstwa.

Kassander nie miał wątpliwości, że dziś musi zatriumfować poprzez przełamanie. Jego jazda była zbyt nieliczna, dlatego też skoncentrował ją na prawej flance. Do ochrony lewej musieli wystarczyć uszykowani tam argiwscy hoplici. W tej sytuacji nie mógł marzyć o oskrzydleniu wroga, a jedynie starać się uniknąć takiego manewru z jego strony. Najbliższe chwile miały zweryfikować ułożony przezeń plan bitwy. Generał złapał się nad tym, że bezwiednie wstrzymuje oddech, czekając na starcie jazdy. Ateno i Aresie, bądźcie nam dziś przychylni…

Tymczasem dźwięk trąbek rozbrzmiał również na południu, tam gdzie znajdowało się prawe skrzydło perskich zastępów. Kassander zwrócił głowę ku źródłu sygnału. Rozmieszczeni tam jeźdźcy właśnie popędzali wierzchowce. Nim kłąb kurzu wzniesiony tysiącami kopyt uderzających o ziemię całkiem osłonił ich przed oczyma Macedończyka, ten dostrzegł jeszcze, że na czoło szyku wysuwa się rosły mąż w hełmie ozdobionym końską kitą. Jego pancerz w barwie miedzi zdawał się płonąć w blasku porannego słońca.

* * *

Czas płynął wolno i leniwie w kwaterze przywódczyni Pasargadów, Nadziei Persydy, Dziewiczej Oswobodzicielki. Choć plama światła wsączającego się przez szpary w zasłonach rozlała się już po części posadzki, wciąż nikt nie odsunął ciężkich kotar. Ta, która mogłaby to uczynić, pozostawała w łożu, towarzysząc pani. Pozostałe niewolnice z Indii, które Jutab otrzymała w darze od swego wezyra, zdążyły się już nauczyć, by o poranku omijać alkowę. Wiedziały, że niegdysiejsza księżniczka pragnie wówczas towarzystwa tylko jednej z nich.

Parysatis i Darszana leżały na boku, obejmując się wzajemnie i obdarzając niespiesznymi pieszczotami. Odrywały od siebie spojrzenie jedynie wtedy, gdy łączyły usta w namiętnym pocałunku. Powietrze sypialni było ciężkie od pragnienia, którego nie mogło ugasić jedno szczytowanie. Obie wiedziały, że łakną więcej. Dużo, dużo więcej.

Lecz mimo pożądania Hinduska nie zapominała o swoich obowiązkach i co jakiś czas przerywała milczenie:

– Pani, powinnam już wstać z łoża… Podać poranne jadło… Przygotować ci kąpiel… Czcigodny Szahnaz zdarłby mi skórę z pleców za takie zaniedbanie.

Parysatis skrzywiła się nieznacznie.

– Szahnaza tu nie ma. Nigdy już nie doświadczysz jego gniewu ani bicza. Ja zaś życzę sobie, byś została przy mnie. Śniadanie i kąpiel mogą poczekać.

– Lękam się, że odrywam cię od obowiązków, pani. Całe miasto pokłada w tobie ufność i nadzieję…

– Ja zaś potrzebuję czasem wsparcia, by dźwigać ten ciężar – odparła szczerze Persjanka.

– W takim razie – Darszana pozwoliła sobie na pełen ulgi uśmiech – oprzyj się na mnie, pani. Pozwól, bym raz jeszcze rozproszyła twoje troski.

– Jak chciałabyś to uczynić, moja słodka Athido?

Nie po raz pierwszy zwróciła się do kochanki imieniem pochodzącym z helleńskiego poematu, który dawno temu, w innym życiu, czytała w skrytości nocy, w migotliwym blasku samotnej świecy.

– Tak, jak tylko ty na to zasługujesz, Safono.

Niewolnica odwdzięczyła się jej imieniem autorki wiersza, jeśli wierzyć jego strofom, beznadziejnie zakochanej w Athidzie. Ledwie parę nocy temu pani przyznała się służce do fascynacji dziełami owej niezwykłej poetki. Na jej prośbę zadeklamowała tak wiele z dorobku Safony, ile tylko zdołała zachować w pamięci. Darszana słuchała oczarowana. Wtedy właśnie narodził się ich tajemny zwyczaj, któremu teraz hołdowały.

Hinduska wyzwoliła się z ramion pani i wstała z łóżka. Następnie, nie zadając sobie trudu, by okryć własną nagość, podeszła do stojącego nieopodal podróżnego kufra. Uniosła wieko i pochyliła się nad zawartością, niby przypadkiem wypinając się w stronę Parysatis.

– Może sięgniemy po którąś z tych zabawek? – spytała, przeglądając bogatą kolekcję fallusów, wyrzeźbionych w drewnie, kości słoniowej, a nawet kamieniu.

– Wiesz, do kogo należały i do czego mu służyły – odparła Persjanka, wspierając głowę na ramieniu i spoglądając na idealnie krągłe, drżące przy każdym ruchu pośladki Darszany.

– A teraz stanowią twój wojenny łup – nie ustępowała służka. – Czemuż nie miałyby przynieść ci rozkoszy?

– Myśl o tym, gdzie wcześniej gościły, całkiem odbiera ochotę na igraszki z ich udziałem.

Gdy tylko skończyła mówić, dawna księżniczka bezszelestnie uniosła się z posłania. Miała swój własny plan i nie potrzeba jej było żadnych sztucznych członków, by go zrealizować.

– Hellenowie uwielbiają, gdy ktoś lub coś penetruje ich tyłki…

Hinduska zaśmiała się perliście, by stłumić lekki zawód, po czym opuściła wieko. W tej właśnie chwili wyczuła za sobą ruch. Zaraz potem czyjaś twarz wtuliła się w jej pośladki, a wilgotny język przesunął się między nimi. By nie stracić równowagi, smagła dziewczyna wsparła się jedną ręką o ścianę, drugą zaś o skrzynię. Stanęła w szerszym rozkroku i jeszcze mocniej wypięła się ku swej pani.

Parysatis lizała teraz zapamiętale całą przestrzeń między sromem i odbytem kochanki. Rękoma ujęła jej biodra i przyciągała za nie ku sobie. Do jej uszu dobiegały coraz głośniejsze westchnienia Darszany, lecz wkrótce przestało jej to wystarczać. Zapragnęła wywołać bardziej intensywną, spazmatyczną reakcję. Dlatego jedną dłoń skierowała między smagłe uda niewolnicy. Palce zaczęły wykonywać okrężne ruchy wokół łechtaczki. Język zaś przesunął się nieco w górę i usztywnił, po czym zaczął napierać na tylne wrota Hinduski.

– …i może coś w tym jest… – zamruczała tamta, kołysząc biodrami.

Persjanka była niestrudzona i nieustępliwa. Przypuszczała szturm na ciało swej Athidy z obydwu stron naraz, rozpalając jednocześnie dwa bieguny przyjemności. Czuła na opuszkach narastającą wilgoć, sączącą się spomiędzy dolnych warg kochanki. A jednocześnie – coraz silniejsze skurcze mięśni, między które wciskała czubek języka. Słyszała już pierwsze jęki służącej i przepełniała ją duma, że to ona jest ich przyczyną.

W końcu pierścień mięśni rozluźnił się, wpuszczając ją do środka. Twarz Parysatis wtuliła się w miękkie pośladki najściślej, jak było to możliwe. Do trzech palców krążących wokół łechtaczki Darszany dołączyły dwa palce drugiej ręki, zagłębiające się między jej dolne wargi. Do westchnień oraz jęków dołączyły mokre odgłosy penetracji. Biodra Hinduski falowały w gorączkowym tańcu rozkoszy. Teraz oburącz wspierała się o kufer, a głowę miała opuszczoną. Długie, czarne włosy spływały aż na drewniane wieko.

Niegdysiejsza księżniczka zaczęła poruszać głową w przód i w tył, nabijając kochankę na swój język. Zanurzyła palce tak głęboko, jak tylko mogła, w wąską i ociekającą wilgocią jaskinię i zagięła je, poszukując najwrażliwszego z punktów w konstelacji ekstazy. Miłosne soki spływały teraz swobodnie po jej dłoni i nadgarstku. Niewolnica pochyliła się jeszcze mocniej i wsparła na łokciach, niezdolna zapanować nad wzbierającą przyjemnością.

– Co ty mi robisz, Safono… – zdążyła tylko wyjęczeć, zanim jej ciałem wstrząsnęła kolejna fala dreszczy.

* * *

Kopyta Bahrama dudniły, uderzając o suchą ziemię. Wiatr wdzierał się pod otwarty hełm Mitrydatesa i śpiewał mu w uszach. Człowiek i koń mknęli razem na spotkanie… Czego właściwie? Chwały? Zwycięstwa? Wieczności? W ostatnich chwilach przed śmiertelnym bojem arystokrata nie zastanawiał się nad żadną z owych wielkich spraw. Wszystkie jego myśli pędziły ku błękitnookiej dziewczynie, z którą połączyła go zaledwie jedna noc. Rosnące w oczach stalowe zastępy Hellenów stanowiły jedynie przeszkodę, oddzielającą go od ukochanej. Parysatis będzie moja, powtarzał sobie w duchu. Nic mnie nie powstrzyma. Zgładzę choćby tysiąc mężów, by na powrót wziąć ją w ramiona.

Za nim na rączych rumakach pędzili wolni synowie Persydy. Ci, którzy nie godzili się na to, by zostać sługami zamorskich najeźdźców. Niespełna tysiąc pięciuset konnych, weterani spod Issos oraz Gaugameli, a także młodzi chłopcy, dla których miała to być pierwsza, a czasem i ostatnia bitwa. Wszyscy zdążali za swym wodzem, rosłym kawalerzystą w czerwonej zbroi, wierząc, że poprowadzi ich do triumfu. Po niepodległość, sprawiedliwość i krwawą odpłatę za doznane krzywdy. Niektórzy rozdziawiali usta, próbując przekrzyczeć tupot kopyt i zawodzenie wiatru. Inni galopowali w ponurym milczeniu, mierząc wzrokiem nieprzyjaciela.

Ten zaś był coraz bliżej. Jeźdźcy Mitrydatesa nie szarżowali na dzierżycieli saris – to byłoby przecież samobójstwo. Żaden koń ani mąż nie przedarłby się przez gęstwinę długich na piętnaście stóp włóczni. Celem ataku byli flankujący pancernego jeża hoplici. Maszerowali równo w ciasnej formacji, ich wielkie tarcze z okutego blachą drewna skrywały niemal całe sylwetki wojowników. Oto szli waleczni mężowie z Argos. Ich serc nie przepełniała żadna szlachetna idea, lecz pragnienie srebra i udziału w łupach. Wyzwolicielskiej furii Persów przeciwstawiali wojenny kunszt, doświadczenie tuzinów potyczek i świadomość, że póki falanga wytrzyma, nic nie zdoła ich złamać.

W czwartym szeregu maszerował dowodzący na tym skrzydle młody Argyros. Wciąż w posrebrzanym napierśniku oficera, który wyróżniał go wśród tłumu, z ciężkim hoplonem przytroczonym do ramienia oraz krótką włócznią w prawicy, spoglądał z niepokojem na chmarę zbliżających się jeźdźców. Gdy jednak zaczerpnął tchu i z całych sił zawołał, a jego głos wzniósł się ponad ogłuszający huk kopyt, słychać w nim było tylko waleczność oraz pewność siebie:

– Trzymać szyk, towarzysze! Ramię przy ramieniu, tarcza przy tarczy. Zwyciężymy!

Pędzący z przodu Persowie wypuścili oszczepy. Większość czyniła tylko rysy lub dziury w hoplonach, lecz kilka przeleciało nad ich górnymi brzegami, rażąc twarze i szyje Argiwów. Kiedy wojownik padał, ranny lub zabity, ten podążający za nim, w drugim szeregu, natychmiast ruszał naprzód, by zająć jego miejsce i zasklepić wyrwę w szyku. Nie wszyscy jednak byli dość prędcy. Tam, gdzie luki nie zostały na czas zamknięte, wdzierali się kawalerzyści. Atakowali z góry, ponad tarczami, zaś ogarnięte bojowym szałem konie wznosiły się na tylne nogi i kopały przednimi. Synowie Argos nie pozostawali im dłużni. Włócznie rozpruwały brzuchy rumaków i przeszywały uda ich jeźdźców. Co rusz ktoś walił się na ziemię, z krzykiem, rżeniem i chrzęstem żelaza.

Choć z początku znajdował się w centrum helleńskiego czworoboku, Argyros poczuł, że teraz niejako samoistnie zbliża się do jego czoła. Kiedy stojący przed nim żołnierz ruszył naprzód, by zastąpić poległego kompana, generalski adiutant musiał zająć opróżnione przezeń miejsce. Uchylił się przed pędzącym w jego stronę oszczepem i wkrótce zmuszony był zrobić kolejny krok naprzód. Napierających jeźdźców widział już nad głową i ramieniem walczącego przed nim hoplity. Sam również uniósł oręż, by razić nieprzyjaciela z drugiej linii.

Na ile mógł się zorientować, Persowie byli teraz wszędzie – atakowali z przodu oraz z lewej flanki, zmuszając Argiwów do zatrzymania w miejscu. To zaś sprawiło, że tracili łączność z dzierżycielami saris, odsłaniając ich flankę. Nie wolno było na to pozwolić. Młodzieniec raz jeszcze zaczerpnął tchu i krzyknął:

– Naprzód, przyjaciele! Krok za krokiem! Tarcza przy tarczy!

Nim jego zawołanie utonęło w panującym wokół chaosie uświadomił sobie, że to daremne. Wrogów było zbyt wielu, kłębili się wokół hoplitów, kąsając ich z każdej strony. Nie sposób było ich przepchnąć. Musieli zostać wybici do ostatniego. W tym jedyna nadzieja.

Stojący bezpośrednio przed nim hoplita wydał z siebie cichy jęk, gdy oszczep ominął tarczę i zagłębił mu się w piersi. Osuwał się już na kolana, kiedy Argyros pojął, że przyszła jego pora. Postąpił krok naprzód i oto stał w pierwszym szeregu, wśród zroszonych krwią weteranów, uparcie odpierających kolejne ataki. Konny Pers natarł nań z lancą, młodzieniec przyjął ją na hoplon i pchnął włócznią z dołu, przebijając szyję wierzchowca. Zwierzę nawet nie zarżało, po prostu ugięły się pod nim nogi. Adiutant wyrwał grot w ostatniej chwili, inaczej straciłby oręż. Kiedy koń walił się na ubity grunt, jeździec przełożył nogę nad jego grzbietem i zręcznie zeskoczył. Niewiele mu to dało. Podczas upadku zgubił hełm, a jeden z Argiwów, którego włócznia złamała się w poprzednim starciu, rozłupał mu czaszkę potężnym ciosem drzewca.

Młody oficer miał tylko moment na zaczerpnięcie tchu. Zaraz wyrosło przed nim kolejnych dwóch napastników. Uchylał się przed ich ciosami, odbijał je tarczą i odgryzał się, dźgając nogi ludzi i koni. Zewsząd dochodziły doń krzyki, jęki, rżenie i lamenty. Szczęk oręża oraz trzask pękającego drewna. Kurz wzbijany kopytami tysięcy wierzchowców wypełnił powietrze, ograniczając widoczność i utrudniając oddychanie. Nie miał pojęcia, na czyją stronę przechyla się szala, nie był w stanie tego ocenić. Zresztą, straciło to dlań znaczenie. Liczyło się tylko przetrwanie najbliższych paru chwil. Zabijanie i uniknięcie śmierci.

Jeden z atakujących go Persów zwalił się na ziemię wraz z koniem, któremu wnętrzności wylewały się z rozprutego brzucha. Drugi, widząc los kompana, zawahał się na moment i to go zgubiło. Argyros postąpił krok naprzód i wyrzucił włócznię do przodu, chwytając ją dopiero za sam koniec drzewca. Grot wgryzł się w pancerz nisko, na wysokości żeber. Rozepchał stalowe łuski i zagłębił w ciele. Mężczyzna sapnął, zaś lanca wysunęła mu się z rąk. Młodzieniec obrócił drzewce w dłoni, po czym wyrwał oręż z rany. Zaraz potem wierny wierzchowiec wyniósł jeźdźca poza jego zasięg. Adiutant już go więcej nie zobaczył.

Ujrzał za to kogoś innego. Na potężnym, bułanym ogierze perskiej rasy nadciągał rosły wojownik, którego pancerz zdawał się jarzyć w słońcu. Widać było, że stoczył już kilka potyczek, łuski w barwie miedzi były tu i ówdzie powyginane, lecz o ile można się było zorientować, nigdzie nie przepuściły helleńskiego ostrza. Za to jego lanca nosiła na grocie rude ślady. Z obydwu stron flankowali go inni jeźdźcy, bez wątpienia przyboczni. Argyros obserwował go uważnie, mając nadzieję, że przejedzie obok. Lecz wtedy właśnie miedziany jeździec zwrócił głowę ku niemu. Młodzieniec ujrzał błysk w wyglądających spod hełmu ciemnych oczach. Przez chwilę nie rozumiał, co zwróciło uwagę tamtego. W końcu pojął – promienie słońca lśniące na łuskach perskiej zbroi tańczyły też na jego własnym, posrebrzanym napierśniku. Zaklął pod nosem, widząc, jak nieprzyjacielski wódz opuszcza oręż i obraca konia w jego stronę.

– Zewrzeć tarcze! – zawołał do stojących po obu stronach hoplitów. – Szykujcie się na przyjęcie szarży!

Miedziany wojownik popędził konia. Przyboczni ruszyli w ślad za nim. Celował lancą w dużą tarczę Argyrosa, lecz w ostatniej chwili przed uderzeniem poderwał ostrze w górę. Generalski adiutant szarpnął głową w prawo, by uniknąć ciosu. Prawie mu się udało. Grot rozciął mu lewy policzek i rozwalił osłonę hełmu. Nie zdążył nawet krzyknąć, gdy bułany ogier wzniósł się przed nim na tylnych nogach. Dwa kopyta uderzyły w hoplon i posłały młodzieńca na zroszony krwią grunt.

* * *

Hinduska siedziała na piętach, z ciałem mocno pochylonym do przodu i głową wspartą o wieko skrzyni. Jej oddech uspokajał się powoli, a rozkosz dogasała w podbrzuszu. Na powrót zaczynała być świadoma miejsca, w którym się znajduje, a także dłoni, która niespiesznymi ruchami gładzi jej długie włosy, zaczynając od głowy i zatrzymując się aż w dole pleców. Uniosła powieki i obejrzała się za siebie. Wciąż naga Parysatis klęczała tuż za nią. Jedną ręką czyniła to, co sprawiało dziewczynie tak wiele przyjemności. Drugą uniosła do ust i oblizywała po kolei palce. Gdy popatrzyły sobie w oczy, uśmiechnęła się i rzekła:

– Wybornie smakujesz, Darszano. Pragnę częściej kosztować twojego przysmaku… u samych jego źródeł.

Te słowa zawstydziły niewolnicę, lecz zaraz naprowadziły jej myśli na zgoła inny temat.

– Och pani, wybacz swej niegodnej służce! Od rana nie miałaś w ustach jadła ni napoju!

– Nie ma czego wybaczać. Napoiłaś mnie tym, co najlepsze – odparła rozbawiona Persjanka. – Ale masz rację, pora zaspokoić pragnienie. Na stole powinien stać dzban z wodą, lekko tylko doprawioną winem.

Hinduska podniosła się i na wciąż miękkich nogach ruszyła do drugiego pokoju kwatery, gdzie znajdował się wspomniany mebel. Przy dzbanie znalazła jeden tylko puchar. Napełniła go i zaniosła swej pani. Gdy wróciła do sypialni, Parysatis przeniosła się z powrotem na łoże. Z wdzięcznością przyjęła naczynie i długo piła, opróżniając je do połowy. Następnie oddała je niewolnicy.

– Reszta jest dla ciebie. Potrzebujesz tego bardziej niż ja.

W pierwszej chwili chciała zaoponować, przypomnieć, że służbie nie wolno kosztować dobrego wina, które dodawano do wody. Pojęła jednak, że pani nie zważa na sztywne zasady i pragnie ją wyróżnić, dopuszczając do wspólnego pucharu. Przyjęła go zatem i powoli, nie spiesząc się i w pełni rozkoszując chwilą, wypiła do dna. Dopiero później odstawiła naczynie na podróżny kufer.

– Czy pozwolisz teraz, bym sprawiła ci przyjemność, pani? Od rana skupiasz się na mojej rozkoszy. Przyznam, bardzo mi to pochlebia… ale i krępuje. Sprawia, że nie czuję się na swoim miejscu.

– To ja decyduję, gdzie jest twoje miejsce – odparła dawna księżniczka, po czym gestem poleciła, by Darszana usiadła obok niej na posłaniu. – Skoro jednak tak ładnie prosisz, jestem skłonna się zgodzić. Tylko bez sięgania po zawartość tamtej skrzyni! Już dawno powinnam spalić ją na dziedzińcu cytadeli.

– Zatem połóż się wygodnie, pani.

Parysatis osunęła się plecami na przykryte jedwabiami łoże i po chwili zapraszająco rozchyliła nogi. Hinduska wsunęła się nad nią i z góry spojrzała w niezwykłe pośród mieszkańców Persydy, błękitne oczy swojej właścicielki. Osunęła ciało niżej, tak że piersiami otarła się o jej biust. Wysunęła do góry udo i naparła nim na gładkie podbrzusze.

– Odpręż się, Safono… i pozwól, bym się tobą zajęła.

Pierwsze pocałunki złożyła na smukłej szyi. Wiedziała, jak silny efekt potrafią wywrzeć pieszczoty tego miejsca. Już po chwili usłyszała, że oddech Parysatis przyspiesza. Rozpoczęła podróż ustami w dół, znacząc swą trasę mokrym śladem. Dłużej zatrzymała się przy dekolcie, parokroć przesunęła językiem między piersiami, by następnie wspiąć się po ich zboczach aż na same szczyty. Na przemian ssała i delikatnie przygryzała sutki, aż wyprężyły się i stwardniały między zębami. Dopiero wówczas wznowiła wędrówkę na południe i zstąpiła z wyniosłych stoków na równinę brzucha. Chwilę zabawiła w zagłębieniu pępka, lecz coraz mocniej kusiła ją i pociągała położona jeszcze niżej cienista dolina. Wreszcie dotarła do celu swych wojaży, między rozwarte uda. Tam ułożyła się wygodnie i z bliska spojrzała na łono swojej pani. Idealnie bezwłose – wszak sama codziennie o to dbała – wonne i soczyste. Zwilżyła usta językiem, a następnie przywarła nimi do dolnych warg kochanki.

Parysatis wzdychała i pojękiwała coraz bardziej przeciągle. Ręce położyła sobie na piersiach i by wzmocnić jeszcze wrażenia, podrażniała palcami nabrzmiałe brodawki. Poczuła, jak język Darszany prześlizguje się między płatkami sromu i wnika głębiej, jak z ochotą eksploruje jej wnętrze, jak zlizuje spływający z każdą chwilą obficiej miłosny nektar. Zamknęła oczy i skupiła się w pełni na doznaniach płynących z głębi. Persjance zdawało się, że płynie, unoszona spokojnym nurtem rzeki, która zarazem pieści jej ciało i przenika je na wskroś. Delikatne pieszczoty Hinduski wprowadzały ją w szczególny stan, zawieszony gdzieś pomiędzy błogością niedomagającą się niczego więcej niż tylko trwania, a narastającym pragnieniem spełnienia. Nie potrafiła zdecydować, która z tych wzajemnie sprzecznych potrzeb górowała. Dlatego też w pełni skupiła się na chłonięciu, przyjmowaniu tego, czym była obdarzana.

I wtedy właśnie wszystko ustało. Język ostatni raz musnął najwrażliwsze punkty jej ciała i wycofał się. Dłonie kochanki zaprzestały pieszczot ud. Parysatis poczuła się nagle pozostawiona sama sobie, zagubiona, okradziona z bodźców, które dawały jej tak wiele. Rozdrażniona tym nagłym pozbawieniem wrażeń uniosła powieki i wsparła się na łokciach. Natychmiast jednak napotkała psotne spojrzenie Darszany, która również podnosiła się z łoża.

– Wybacz moją śmiałość, pani, lecz chciałabym nauczyć cię czegoś nowego. Przysięgam, że nie pożałujesz.

– Czy będzie to równie ekscytujące – mówienie przychodziło Persjance z wyraźnym trudem – jak to, co robiłaś dotąd?

– Nie przekonasz się o tym, póki nie spróbujesz, pani. Jestem jednak pewna, że Safona znała tę metodę… i że niejeden raz próbowała jej ze swą Athidą.

– W takim razie – Parysatis wyciągnęła rękę ku niewolnicy – prowadź, moja nauczycielko. Pójdę tam, gdzie mnie zaprowadzisz.

* * *

Z grzbietu swego karego ogiera Kassander rozglądał się po polu bitwy. Daleko na prawym skrzydle Tesalowie wdarli się klinem w masę nieprzyjacielskiej konnicy. Choć mniej liczni, stawiali jej mężnie czoła, wiążąc znaczącą siłę wroga. Tym samym pozwolili lekkozbrojnym na bezpieczny odwrót i skrycie się za główną linią piechoty. W centrum dzierżyciele saris oraz towarzyszący im hoplici z Aten pod Dioksipposem wciąż posuwali się naprzód. Piechota buntowników zbliżyła się do nich na sześćdziesiąt kroków i zaczęła zasypywać pociskami. Wzorem żołnierzy z dawnej armii Achemenidów bojownicy ci dzierżyli bowiem zarówno krótkie włócznie oraz wiklinowe tarcze, jak i łuki, a niektórzy nawet oszczepy, co dawało im w boju pewną elastyczność. Teraz przybrali rolę miotaczy.

Macedończycy bronili się przed salwami swym „żaglem” uformowanym ze zmasowanych, kołyszących się w lewo i prawo saris. Większość strzał odbijała się od grotów oraz drzewców i nie czyniła im szkody. Niektóre jednak przedostawały się przez barierę i raziły lekko opancerzonych żołnierzy. Ci przyspieszyli zatem kroku, by jak najszybciej uderzyć na przeciwnika i przerwać ostrzał. Persowie nie podjęli jednak wyzwania. Gdy tylko dystans między nimi a stalowym jeżem falangi skurczył się do trzydziestu kroków, zaczęli się cofać, odmawiając starcia wręcz. Wciąż jednak się ostrzeliwali, choć teraz już z mniejszą częstotliwością.

Flankujący Macedończyków z lewej hoplici z Argos zostali zatrzymani przez szarżę nadzwyczaj licznej perskiej jazdy i bronili się desperacko w coraz wyraźniejszym okrążeniu. Odsłonili przez to lewe skrzydło falangi, na które w każdej chwili mógł spaść morderczy cios. Dla generała było jasne, że temu właśnie zagrożeniu trzeba zaradzić w pierwszej kolejności. Gestem przywołał do siebie posłańców, którzy wkrótce ponieść mieli jego rozkazy.

Odwód, którym dysponował Kassander, liczył sześciuset trzymanych w drugiej linii hoplitów, rekrutujących się przede wszystkim z dawnego garnizonu Pasargadów. Jeszcze przed bitwą podzielił ich na trzy hufce i wyznaczył podoficerów, którzy mieli kierować dwoma z nich. Teraz polecił pierwszemu z hufców, by popędził naprzód i osłonił z lewej dzierżycieli saris. Drugiemu nakazał zluzowanie Ateńczyków. Do tych ostatnich pchnął szybkonogiego gońca z dyspozycją – mieli natrzeć na kłębiącą się na prawym skrzydle perską konnicę, tym samym wspierając słabnących z każdą chwilą Tesalów.

Niedługo potem mógł już obserwować, jak jego poruczenia są wykonywane. Wtedy właśnie strzała, której jakimś cudem udało się przedrzeć przez gęstwinę saris, świsnęła tuż obok niego i przeszyła mu ciężki, kawaleryjski płaszcz. Pojął, że najwyższa już pora zejść z konia. Dosiadając go, stanowił zbyt wyraźny i zachęcający dla nieprzyjaciela cel. Zeskoczył z grzbietu Kambyzesa, co wywołało bolesne dudnienie pod czaszką. Niemal oślepiony cierpieniem, przekazał wodze jednemu z przybocznych. Nim odzyskał względną przytomność, Ateńczycy zniknęli już w kurzawie wznoszonej przez ścierającą się konnicę. Dalszy rozwój wypadków w tym miejscu był już w rękach bogów wojny. Generał mógł jedynie liczyć na to, że połączone siły Dioksipposa oraz Eurytiona wystarczą, by zatriumfować na prawym skrzydle.

Zostało mu już tylko dwustu żołnierzy – hufiec, nad którym objął osobiste dowodzenie. Kiedy przyboczny podał mu włócznię, rozejrzał się raz jeszcze, by ocenić, gdzie najbardziej się przyda. Front sprzymierzonej piechoty wyglądał solidnie – w środku nacierali Macedończycy, znów ochraniani z obu stron przez hoplitów. Tuż za nimi podążali ocaleli lekkozbrojni, którzy z drugiej linii odgryzali się perskim łucznikom. Razem spychali unikającego bezpośredniego starcia nieprzyjaciela ku widocznym na zachodzie wzgórzom. Tu interwencja Kassandra nie była niezbędna.

Następnie zwrócił spojrzenie na zbrojnych z Argos. Niemal całkiem okrążeni, wciąż bili się dzielnie, ani na krok nie ustępując przed wrażą nawałą. Tak, im zdecydowanie przyda się pomoc. Generał sięgnął do klamry spinającej ciężki płaszcz. Rozpiął ją i pozwolił, by peleryna opadła na ziemię. Uwolniony od jej ciężaru wzniósł oręż w górę. Skierował go ku południu, tam, gdzie walczył zastęp Argyrosa.

– Za mną, chłopcy! – ryknął na całe gardło. – Czas, byśmy także zabili paru Persów!

* * *

Choć wciąż nikt nie zadał sobie trudu, by rozsunąć ciężkie zasłony, przez szczeliny między nimi wpadało tyle jaskrawego światła, że w komnacie zapanowała niemal pełna jasność. Mrok został przepędzony w najodleglejsze kąty alkowy. Musiało już dochodzić południe. Jednak dla wzajemnie zafascynowanych sobą dziewcząt nie miało to znaczenia. Zasiadły na łożu naprzeciwko siebie, tak blisko, że omal stykały się piersiami. Splotły nogi tak, że lewe udo dawnej księżniczki znalazło się nad, a prawe pod udami Hinduski. Z początku długo całowały się i dotykały dłońmi, stopniowo budując podniecenie. Wkrótce jednak przestało im to wystarczać. Darszana lizała biust swej pani, jednocześnie wnętrzem dłoni pocierając jej srom. Persjanka odchyliła ciało nieco do tyłu i wsparła się na rękach. Zamknęła oczy i przygryzła wargi, by nie zdradzić zbyt wcześnie, jak bardzo jest rozpalona. Było to jednak daremne usiłowanie. Niewolnica mogła przecież z bliska obserwować jej reakcje, czuła drżenie pieszczonego ciała.

Kiedy dłoń wysunęła się spomiędzy jej ud, Parysatis nie zdołała stłumić jęku zawodu. Ten nie trwał jednak długo. Hinduska również wsparła się na rękach, oderwała pośladki od łóżka i naparła na łono swojej pani. Zaczęła się o nie ocierać, wprawiając biodra w okrężne ruchy. Persjanka otworzyła oczy i spojrzała w dół. Zaskoczona ujrzała ich podbrzusza zespolone w najbardziej ścisły sposób. Przez krótki, szalony moment zdawało jej się, że uprawia miłość z mężczyzną, w którego w jakiś tajemny sposób przedzierzgnęła się Darszana. Zaraz jednak odzyskała jasność rozumowania. Uświadomiła sobie, że zespoleniu nie towarzyszy poczucie penetracji. Przyjemność, jaką odczuwała, nie płynęła gdzieś z głębi, lecz emanowała z wierzchu. Zaś jej epicentrum stanowiła pocierana drugim ciałem łechtaczka.

Niegdysiejsza księżniczka wzdychała, podczas gdy rozkoszne dreszcze przeszywały ją na wskroś. Kiedy już ochłonęła po pierwszym zdumieniu, jęła wychodzić kochance naprzeciw, co jeszcze wzmogło doznania. Zresztą, nie tylko jej własne – wystarczyło spojrzeć na służkę, by stwierdzić, że i ona nie była obojętna na ten szczególny rodzaj miłości. Energicznie poruszała biodrami, co sprawiało, że bujny biust falował, a na dekolcie wystąpiły pierwsze krople potu. Lecz najmocniej przykuwały uwagę jej oczy. Ogień jarzący się w tych mrocznych sadzawkach mógł oznaczać tylko jedno. Niewolnicy często zaspokajali swoich właścicieli z obowiązku lub ze strachu przed karą. Darszana czyniła to ze szczerym entuzjazmem i żądzą, której nie ugasiły nawet dwa wcześniejsze szczytowania.

Jęki kochanek splotły się ze sobą we wspólny hymn ku czci ekstazy. Potężne łoże zaczęło cicho trzeszczeć. Mięśnie napinały się z wysiłku, koniecznego by podtrzymać tempo oraz intensywność spółkowania. Pot perlił się na ciałach obydwu dziewcząt. Lecz ani na moment nie odsuwały się od siebie, nie przerywały zmysłowego tańca bioder. Parysatis sięgnęła ręką ku piersi Hinduski. Z lubością zacisnęła na niej palce. Poczuła twardość brodawki i podrażniła ją opuszkiem. W odpowiedzi Darszana jeszcze mocniej naparła na jej łono.

Napotykające się spojrzenia przybrały błędny wyraz. Świat skurczył się do rozmiarów alkowy. Wszystko inne straciło znaczenie – prócz dwóch ciał poruszających się jak jedno, w odwiecznym rytmie miłości. Wyczerpane mięśnie paliły, pot spływał po biustach oraz biodrach. Podbrzusza lśniły jednak od zupełnie innej wilgoci. Rozkosz narastała, jakby miała rozsadzić piersi. W końcu jęki przeszły w krzyki. Po raz pierwszy Persjanka i Hinduska dochodziły razem, dzieląc ekstazę niczym przekazywane z ust do ust wino. Nie potrafiły powiedzieć, jak długo to trwało – wciąż bowiem pocierały się łonami, aż przyjemność stała się nie do wytrzymania. Dopiero wówczas rozłączyły się i opadły na posłanie, dysząc w spazmach, na wpół omdlałe. Pani i niewolnica – zrównane ze sobą choć na parę chwil przez wspólne zatracenie.

Nie potrafiłyby określić, jak długo zajął im powrót do świadomości. Pierwsza przemówiła Parysatis. Uniosła się na łokciach i spoglądając na kochankę, rzekła:

– A więc to jest sposób, w jaki Safona pieściła się z Athidą. Dziękuję ci za lekcję, moja droga. Nie mogłabym sobie wymarzyć lepszej nauczycielki.

Smagła cera Hinduski dobrze maskowała rumieńce. A jednak gdy Darszana usiadła na posłaniu, zdawała się… onieśmielona.

– Pani, zawstydzasz mnie są łaskawością.

Chciała dodać, coś jeszcze, lecz w tej chwili od drzwi alkowy dobiegł jakiś szelest. Niewolnica uniosła głowę i zmarszczyła brwi.

– Nawjo – zwróciła się do drugiej z hinduskich służek. – Mówiłam przecież, że pani nie życzy sobie, by jej przeszkadzano.

– Wybacz, najczcigodniejsza – wyraźnie zalękniona dziewczyna zwróciła się bezpośrednio do Parysatis – lecz przybył posłaniec od twego dostojnego zastępcy.

– Wygląda na to, że nasz czas dobiegł kresu – stwierdziła Persjanka, podnosząc się z łoża. – I tak otrzymałyśmy go wiele. A teraz pomóżcie mi się odziać. Nie pozwólmy czekać gońcowi Bahadura.

* * *

Natarcia ze wszystkich stron oraz coraz większe straty skruszyły wreszcie żelazną, jak się zdawało, wolę weteranów z Argos. Ich szyk zaczął uginać się i pękać pod naporem buntowników. W same centrum czworoboku wdzierał się coraz głębiej klin jeźdźców. Na ich czele walczył niezwyciężony mąż w pancerzu barwie miedzi. Jeszcze chwila i helleńska formacja zostanie rozerwana na dwie części. Te zaś, szarpane ze wszystkich stron, będą musiały ulec perskiej przewadze.

Mitrydates czuł, jak w jego sercu narasta euforia. Jak dotąd plan nakreślony przez Farboda, zwanego Przebiegłym, sprawdzał się niemal co do joty. Wprawdzie Hellenowie ustawili naprzeciw jego konnicy nie własną jazdę, lecz oddział hoplitów, ci jednak właśnie ustępowali pola, skrwawieni i pozbawieni przewodzącego im oficera. Kiedy ostatni z nich skona, arystokrata wyprowadzi powstańczą kawalerię na tyły głównych sił nieprzyjaciela. Nie mógł wprawdzie wiedzieć, jak radzi sobie Chyży Oksartes, wiodący konnych na przeciwległym krańcu pola bitwy, domyślał się jednak, że i on bliski jest sukcesu – miał wszak miażdżącą przewagę nad ulokowanym naprzeciw niego wrogiem. Już wkrótce helleńska ciężka piechota, z którą nie poradziły sobie całe pokolenia perskich wodzów, znajdzie się w pełnym okrążeniu. Wówczas nie pomogą jej nawet najdłuższe sarisy.

Tu, na tej równinie, o dzień drogi od Pasargadów, odrodzi się imperium achemenidzkie, zgładzone pod Issos oraz Gaugamelą. Zresztą, czy na pewno będzie to wciąż kraj Achemenidów? Wszak ostatni dziedzic owej dynastii, król królów, który przegrał tyle bitew, umknął jak tchórz i skrył się gdzieś na północnych rubieżach swoich dawnych włości. Kto zaś pozostał, by bronić osieroconego przezeń ludu? Jutab, siostra martwego satrapy Persydy, oraz on, Mitrydates. Spośród wszystkich buntowników to oni właśnie byli najlepiej urodzeni i mieli najwięcej praw, by objąć rządy nad wyzwoloną ojczyzną. Tym bardziej że już teraz łączyło ich skryte uczucie… Tak, teraz widział to doskonale, zaś oko jego duszy przenikało mgły skrywające przyszłość. Z jego nasienia oraz płodnego łona Parysatis zrodzi się nowa linia władców. Silniejszych, mądrzejszych i sprawiedliwszych niźli upadły ród Dariusza. To oni poprowadzą Persów ku ich przeznaczeniu. Ku prawdziwej wielkości, o jakiej nie śniło się ich przodkom.

Choć w głowie kłębiły mu się myśli, ciało Mitrydatesa ani na moment nie przestawało walczyć. Najemnicy z Argos cofali się przed nim, jakby porażeni grozą, on zaś napierał na nich, rozdając mordercze ciosy czarną od posoki lancą. Jeśli otrzymał jakiekolwiek rany, nawet ich nie czuł. Pragnienie zwycięstwa – tak bliskiego, że niemal czuł już jego słodycz – niosło go naprzód, zwielokrotniając siły. Dlatego ostrzegawcze wołanie jednego z przybocznych, Naudara zwanego Krwawym, nie od razu przedarło się do jego świadomości. Gdy w końcu je usłyszał, wstrzymał rumaka i spojrzał we wskazaną stronę. Nadciągający z odsieczą hoplici byli już całkiem blisko. Z początku nie przejął się nimi. Jego jeźdźcy wciąż górowali liczebnie nad Hellenami. Zaraz jednak bystre oczy arystokraty rozpoznały pancerz i hełm tego, który ich prowadził. Będę wyglądał cię na polu bitwy, Hellenie – wybrzmiały mu w pamięci jego własne, prorocze słowa.

– Kontynuuj napór tutaj! – warknął do Naudara, mocniej ujmując w dłoń skrwawioną lancę. – Ja ruszam przywitać nowych gości!

Przeciskając się wśród stłoczonych wewnątrz klina kawalerzystów, wycofał się z głębi argiwskiego czworoboku. Gdy tylko mógł odetchnąć pełniejszą piersią, przywołał po imieniu kilku chorążych, z których każdy dysponował paroma tuzinami jeźdźców.

– Szykujcie się! – polecił, wskazując maszerujący szybkim krokiem hufiec odwodowy. – Uderzymy na nich z flanki!

Już po chwili Bahram znowu przeszedł w kłus. Choć długo już walczył, wspaniały wierzchowiec nie zdradzał oznak zmęczenia. Wręcz przeciwnie – zdawał się z ochotą nieść swego pana w kolejny bój.

Widząc manewr wroga, hoplici zwolnili i połączyli tarcze. Jednak dotychczasowy sprint, jaki narzucił im Kassander, zdecydowany jak najszybciej dotrzeć do Argiwów, sprawił, że formacja rozciągnęła się w nierównym terenie. Szyk dopiero odzyskiwał spoistość, kiedy spadł nań atak. Znowu prowadził go Mitrydates, straszny niczym sam Ares, który zstąpił z Olimpu, by siać spustoszenie wśród śmiertelnych. Pchnięciem zgładził pierwszego ciężkozbrojnego, ciosem drzewca w bok hełmu ogłuszył następnego. Pozwolił, by rumak raz po raz wznosił się na nogach i raził Hellenów kopytami. Sam gorączkowo wyglądał swego adwersarza. Choć tamten był rosły i nosił wysoki hełm z pióropuszem, teraz zniknął mu z oczu. Czyżby lękał się zemsty tego, któremu pohańbił żony?

– Kassandrze z Ajgaj! – zawołał gromko. – Przyjdź i staw mi czoła!

– Teraaaz! – usłyszał nagle przepełniony gniewem okrzyk.

Stojący tuż przed nim hoplici jak na komendę rozstąpili się, odsuwając tarcze. Spomiędzy nich wyskoczył ciemny kształt dzierżący w obu dłoniach włócznię. Perski wódz wyrzucił z siebie rozkaz, a Bahram usłuchał, lecz zbyt wolno. Nim zdążył opaść na przednie nogi, stalowy grot zanurzył mu się w piersi z taką siłą, że po chwili wyszedł grzbietem, druzgocząc kręgi. Przez uderzenie serca wstrząśnięty arystokrata patrzył, jak krew wiernego towarzysza zalewa mu uda. Potem zeskoczył na ziemię, by nie zginąć wraz z nim.

Przetoczył się po stratowanej trawie i niemal natychmiast z chrzęstem łuskowego pancerza poderwał na równe nogi. Spadając oczywiście zgubił gdzieś lancę, sięgnął zatem do zdobionej pochwy przy pasie i wyszarpnął szablę. Potężnym ciałem Bahrama wstrząsały już przedśmiertne drgawki. Nad nim zaś stał Kassander. Podobnie jak Mitrydates był bez tarczy. Nie próbował nawet wyszarpnąć włóczni zatopionej w końskim truchle. Zamiast tego dobył krótkiego miecza o prostej klindze i ujął rękojeść w obie dłonie.

Przez dłuższą chwilę Pers i Macedończyk mierzyli się spojrzeniami. Odgłosy walki zdawały się cichnąć wokół nich, jakby podwładni nie ważyli się zakłócać konfrontacji tych dwóch złączonych nienawiścią mężów. Nie wymienili żadnych słów – wszystko, co było do powiedzenia, rzekli już wcześniej, przed bitwą. Mitrydates wpatrywał się w płonące chorobliwie oczy helleńskiego wodza. Więc to już wszystko, co stało między nim i Parysatis? Skoro tak, zakończy to szybko. Nie przystoi wszakże kazać księżniczce czekać.

Rzucił się do przodu, szybki niczym atakująca żmija. Pierwsze cięcie wymierzył w szyję Macedończyka. Drugie w biodro, tuż poniżej brzegu napierśnika. Trzecie w wysunięte naprzód udo. Wszystkie zatrzymały się na klindze xiphosa. Przesadził zwłoki nieruchomego już Bahrama i nacierał dalej. Kassander cofał się, zbijając ciosy i nie podejmując na razie kontrakcji. Wyglądało to bardziej, jakby oganiał się od irytującej muchy. Świadomość tego faktu coraz bardziej drażniła arystokratę.

Gdy znaleźli się blisko linii hoplitów, ci cofnęli się, czyniąc im więcej miejsca. Perska i helleńska stal ścierały się raz po raz, krzesząc iskry. Mitrydates stawiał kolejne, wykalkulowane kroki. Zręcznie przenosił ciężar ciała z nogi na nogę. Wyprowadzał bezbłędne technicznie uderzenia. Fechtunku uczył się przecież od największych mistrzów owej sztuki. Jakież szanse miał przeciw niemu ten barbarzyńca z dzikiego pogranicza Hellady? Dlaczego zatem nie umiera? Kolejne cięcia zatrzymane były tuż przed tym, nim wgryzły się w ciało. Kassander bronił się oszczędnie, lecz skutecznie. Jakby pragnął jak najdłużej zachować siły. Na co? Powoli Pers zaczynał się tego domyślać. W jego atakach było coraz mniej dyscypliny, a coraz więcej desperacji. Czuł, że musi jak najprędzej zakończyć starcie.

Nie wychwycił żadnego ostrzeżenia. Macedończyk nie skrzywił się ani nie warknął. Zrobił ostatni krok w tył, raz jeszcze odbił szablę. A potem sparował, szybciej niż zdawało się to możliwe. Choć klinga xiphosa zatrzymała się na łuskach w barwie miedzi, Pers i tak poczuł w żebrach siłę ciosu. Odskoczył, dysząc ciężko, świadomy, że tylko pancerz ocalił mu życie. Kassander splunął na ziemię i uśmiechnął się z drwiną. Następnie ruszył naprzód.

Uderzenia Mitrydatesa były finezyjne i pełne wdzięku. Helleński wódz nie silił się na wyszukanie. Przekonawszy się, że góruje nad Persem siłą, zaczął czynić z tego użytek. Nacierał z brutalną gwałtownością, z jaką szedł przez życie, zdobywając wszystko, czego tylko zapragnęło jego serce. Teraz to szabla buntownika podrywała się tylko po to, by blokować ciosy, z których każdy zdawał się mocniejszy od poprzedniego. Arystokrata wciąż walczył bezbłędnie, zaś praca jego nóg była bez zarzutu. Powoli jednak zaczynał pojmować, że to może nie wystarczyć. A wraz ze zrozumieniem przyszedł strach.

Krok w tył, zbicie xiphosa. Dwa kroki w tył, rozpaczliwa zastawa. I jeszcze jeden… Pięta natrafiła na coś twardego, co stawiło jej opór. Bahram! – pomyślał poniewczasie, tracąc równowagę. Zamiast ciąć ponownie, Kassander poderwał stopę i wymierzył Persowi silne kopnięcie w brzuch. Mitrydates przeleciał nad truchłem swego rumaka i zwalił się ciężko na stratowaną kopytami ziemię. Siła upadku wycisnęła mu powietrze z piersi. Usta wypełniły się krwią z poranionego zębami języka. Mimo bólu nie wypuścił jednak szabli z dłoni. Gramoląc się, patrzył, jak Macedończyk przestępuje nad martwym koniem. Czynił to niespodziewanie ostrożnie, jakby z jakiegoś powodu obawiał się skoku. To pozwoliło arystokracie stanąć znów na nogach. Uniósł oręż i wycelował klingę w pierś wroga.

– Przybłędo! – warknął z pogardą, plując wokół karminowymi kroplami. – Morderco niewinnych! Gwałcicielu niewiast! Myślisz, że zdołasz mnie zatrzymać? Wykroję ci serce z piersi i złożę u stóp mojej Parysatis…

Kassander roześmiał się na te słowa.

– Twojej? Bredzisz, Persie. Parysatis nigdy nie należała do ciebie. To ja zdobyłem ją pierwszy podczas uczty w Suzie. Bynajmniej nie gwałtem. Sama do mnie przyszła, wilgotna i chętna. Musiało jej się spodobać, bo po wszystkim nie zatopiła w mym ciele sztyletu, który sobie przygotowała…

– Kłamiesz, sługo Arymana!

– Tak sądzisz? Do dziś pamiętam słodycz jej pocałunków. Ciasność dziewiczej cipy. I błękit spojrzenia, gdy brała mnie do ust!

Mitrydates wydał z siebie pełen furii skowyt. Natarł raz jeszcze, zapominając o wszelkiej dyscyplinie i finezji. Klingi kąsały się z zaciekłością dzikich bestii. Iskry sypały się na pancerze i wykrzywione gniewem twarze. I wtedy perska stal ustąpiła wreszcie helleńskiej. Szabla zaśpiewała po raz ostatni, przecinając powietrze i pękła pod ciosem xiphosa. Kassander skrócił dystans, lewicą chwycił rozbrojonego Persa za kark. Ten rozwarł usta do ostatniego już krzyku. Nie wydał go jednak. Proste ostrze spartańskiego kroju wdarło mu się między zęby i uciszyło na wieczność.

* * *

Dawny Nieśmiertelny czekał na nią na murach obronnych Pasargadów. Mimo wieku oraz odniesionych ran upierał się, by codziennie wspinać się na ich szczyt i własnym okiem przyglądać się wrogowi i śledzić jego ruchy. Teraz stał wyprostowany niczym na porannej musztrze, z rękoma wspartymi o blanki. Spoglądał na trwające w oddali prace polowe. Setki, tysiące perskich chłopów pochwyconych w okolicznych wsiach i folwarkach trudziło się w pocie czoła pod palącym słońcem, pod okrutnymi batami helleńskich nadzorców. Wprawdzie obozowiska na północ, południe i wschód od miasta zostały już wzniesione, lecz teraz trwało ich umacnianie: podnoszenie ziemnych wałów, kopanie suchych fos i napełnianie ich zaostrzonymi palami. Wszystko po to, by uniemożliwić obrońcom niespodziewany atak, taki jak ten, który Parysatis przeprowadziła kilka nocy temu.

– Bądź pozdrowiony, Bahadurze – powitała go z szacunkiem, niepewna, czy w pełni skupiony na nieprzyjacielu jest w ogóle świadom jej obecności.

Weteran odwrócił ku niej głowę i zmierzył spojrzeniem jedynego oka.

– Czcigodna. Cieszę się, że zdołałaś do mnie dołączyć.

– Wybacz spóźnienie. Zatrzymały mnie inne… obowiązki.

Wolała nie wchodzić w szczegóły, zaś stary wiarus nie oczekiwał wyczerpujących wyjaśnień. Zamiast tego uniósł ramię i zatoczył szeroki krąg.

– Powiedz mi, co widzisz, Jutab.

Przez dłuższą chwilę milczała, spoglądając przed siebie.

– Zniewolonych Persów – przemówiła w końcu gorzkim tonem. – Najeźdźców pędzących ich do morderczej pracy. Umocnienia polowe, które z każdym dniem coraz bardziej ograniczają nam swobodę manewru.

– To też – skinął głową Bahadur. – Ale czym stan obecny różni się od tego, co było wczoraj albo dwa dni temu?

Parysatis skupiła całą uwagę, próbując odgadnąć, o co chodziło weteranowi. Stali na murach nieopodal jednej z czterech bram miasta. W celu zapobiegnięcia zbrojnym wypadom oblężonych, Hellenowie zwykli umieszczać poza zasięgiem strzału z łuku, lecz bezpośrednio na wprost każdych wrót, solidny oddział pieszych żołnierzy. Pomiędzy tymi zastępami krążyły dodatkowo mniejsze formacje jazdy, zdolne atakować z flanki każdego, kto próbowałby rzucić wyzwanie piechurom.

Dziś wartę przed bramą pełnili hoplici. Ustawieni w czworoboku, spoglądali ku miastu znad swych wielkich, okrągłych tarcz. W wysokich hełmach i wypolerowanych na błysk napierśnikach prezentowali się imponująco i groźnie zarazem. A jednak Bahadur miał rację – czegoś tu brakowało. Rozejrzała się po okalającej miasto równinie. Jak okiem sięgnąć, nie dostrzegła ani jednego kawalerzysty.

– Gdzie podziała się ich jazda? – skonstatowała.

– Od rana zadaję sobie to samo pytanie. Zresztą, nie chodzi tylko o konnicę. Widziałem dziś w polu jedynie hoplitów, lekkozbrojnych i tych dzikusów w zwierzęcych futrach oraz skórach, których Hellenowie przywiedli tu z jakichś barbarzyńskich krain. Brakuje za to dzierżycieli saris, którzy dotychczas tak lubili paradować przed naszymi bramami. A także łuczników. W ogóle zdaje mi się, że oblegających jest dziś znacząco mniej niż zazwyczaj.

– Może skrywają się przed naszymi oczami w umocnionych obozach?

– To jedna z ewentualności.

Po tych słowach zapadła przedłużająca się cisza. Parysatis czuła, że weterana nie zadowala podsunięte przez nią wyjaśnienie. W końcu nie wytrzymała.

– A co ty o tym sądzisz, Bahadurze?

Jednooki pociągnął się za brodę, jak zwykle, gdy głęboko nad czymś rozmyślał.

– Być może nie widzimy falangitów i konnicy, bo nie ma ich już pod Pasargadami.

– Dlaczego Hellenowie mieliby wycofać swe najlepsze oddziały?

– Dostrzegam dwa rozwiązania tej zagadki. Pierwsze: w niedawnej bitwie strąciłaś z konia ich wodza. Wspomniałaś, że zdawał się mocno poturbowany. A co, jeśli Kassander z Ajgaj nie sprawuje już komendy nad wojskiem? Jego śmierć lub niezdolność do sprawowania obowiązków wyzwoliłaby rywalizację miedzy oficerami. Ścierałyby się osobowości, ambicje, pomysły na dalsze prowadzenie wojny. Kto wie, czy wszyscy z owych dumnych mężów zgodziliby się kontynuować oblężenie. Niektórzy mogliby odejść, zabierając wierne sobie hufce.

– To brzmi zbyt dobrze, by mogło okazać się prawdą. – Dziewczyna pozwoliła sobie na delikatny uśmiech. – Ty jednak nie wydajesz się zadowolony.

– Istnieje bowiem druga możliwość. Kassander żyje i wciąż trzyma krótko swoje psy wojny. Jeśli więc zabrał część z nich spod miasta, to dlatego, że nie widział innego wyjścia.

Zastanowiła się, co mogło skłonić go do takiego ruchu. Rozdzielanie wojsk w trakcie kampanii narażało je na rozbicie w paru mniejszych potyczkach. Takie ryzyko było uzasadnione wyłącznie wtedy, gdy istniało kilka równoważnych celów, które należało osiągnąć w tym samym czasie. Jednym celem było z pewnością podtrzymanie oblężenia Pasargadów. Drugim zaś…

– Mitrydates! – zawołała, może nieco zbyt głośno i entuzjastycznie. – Tak jak ślubował, przychodzi nam z odsieczą.

Bahadur skinął głową, na znak, że zgadza się z jej przypuszczeniem.

– Ile ludzi może mieć ze sobą? – spytał niespodziewanie chłodnym tonem.

– Poleciłam, by sprowadził wszystkich moich bojowników. Kiedy opuszczałam nasz bastion w górach Zagros, było ich niemal sześć tysięcy.

– To już siła, której nie sposób ignorować. Jeżeli Hellenowie dowiedzieli się, że odsiecz nadciąga, mogli wyruszyć jej naprzeciw.

Parysatis wspomniała bitwę w górach, którą stoczyła z zastępami Kassandra z Ajgaj. Jego ludzie nie spodziewali się ataku, przynajmniej nie na taką skalę, więc gdy nastąpił, w pierwszej chwili wybuchł chaos, a nawet, tu i ówdzie, panika. Nie trwało to jednak długo. Opór szybko okrzepł i ostatecznie napastnicy zostali odparci z ciężkimi stratami.

Dotychczas miała nadzieję, że Mitrydates przydybie Hellenów pod murami miasta. Skupionych na oblężeniu, rozproszonych na rozległym obszarze. Lecz co się stanie, jeśli oni nie pozwolą się zaskoczyć? Gdy napotka ich w otwartym polu, uszykowanych i gotowych do walki? Historia uczyła, że za każdym razem, gdy Persowie stawali z nimi do bitwy, ponosili klęskę. Zarówno dawniej – pod Maratonem oraz Platejami, jak i w ciągu trzech ostatnich lat – nad Granikiem, pod Issos oraz Gaugamelą. Tylko jej brat, Ariobarzanes, zdołał odnieść chwilowy triumf w Perskich Wrotach, lecz wkrótce zapłacił za niego życiem. Czym prędzej odepchnęła od siebie owe wspomnienie. Było zbyt świeże, zbyt bolesne, rozdzierało serce w chwili, która wymagała stanowczości i odwagi.

Przełknęła zatem gorycz i oznajmiła:

– Jeśli w istocie jest tak, jak mówisz, nie mamy czasu do stracenia. Trzeba nam działać, szybko i zdecydowanie. Zbierz miejski garnizon. A także wszystkich zdolnych do noszenia broni, łącznie z chłopami, których uwolniliśmy w nocnym wypadzie. Będziemy potrzebować każdego męża, każdej silnej prawicy. Każdego miecza oraz łuku.

Bahadur zwrócił na nią swe jedyne oko.

– Co zamierzasz?

– Chcę wreszcie przerwać oblężenie Pasargadów. Póki wróg pod murami jest nieliczny i słaby. A kiedy już go rozbijemy, wraz z paroma setkami najwaleczniejszych dosiąść koni i ruszyć w ślad za Kassandrem z Ajgaj. Po to, by zadać mu cios w plecy, gdy będzie zmagać się z Mitrydatesem.

Choć wypowiadała kolejne słowa dobitnie oraz z przekonaniem, zmiany, jakie zachodziły na twarzy weterana, stopniowo studziły jej entuzjazm i pozbawiały pewności siebie.

– Jako twój zastępca stanowczo to odradzam – wycedził wreszcie.

– Dlaczego? Czy kiedyś przydarzy się dogodniejszy moment?

– Tego nie wiem. Mam jednak przekonanie, że obecny wcale dogodnym nie jest. To prawda, że miasto oblegają nieliczne oddziały. Ale i nam brakuje ludzi. Raczyłaś wspomnieć o swej niedawnej, nocnej eskapadzie. Czy muszę przypominać, że straciliśmy wówczas niemal dwustu zbrojnych? Doświadczonych, odważnych, bitnych. Co zaś się tyczy wieśniaków, których przywiodłaś do miasta, codziennie obserwuję ich w czasie porannej musztry. Wciąż są zieloni niczym wczesnowiosenna trawa. Hoplici wyrżną ich w pień i nawet się przy tym nie spocą. Czy po to przyniosłaś im wolność, czcigodna Jutab, by teraz lekką ręką posłać ich na śmierć?

Choć starał się złagodzić twardą przemowę „czcigodną Jutab”, każde zdanie było dla Parysatis jak nowy policzek. Widząc, że nie próbuje mu przerywać, starzec kontynuował:

– Przyznaję to z niechęcią, lecz Kassander z Ajgaj okazał się całkiem przebiegłym strategiem. Zostawił pod Pasargadami dokładnie tylu żołnierzy, ilu trzeba, by nas tu blokować. Nie wyprowadzę obrońców miasta przed mury na pewną rzeź, tak jak to się stało w Isztahr. Nalegam, byś i ty tego zaniechała. W Persydzie jest już jedno Miasto Wdów. Zaprawdę, nie potrzeba ich więcej.

– Co zatem proponujesz, Bahadurze?

Kiedy w końcu ośmieliła się znów zabrać głos, pobrzmiewała w nim rezygnacja. W głębi ducha czuła, że jej zastępca miał słuszność. I być może właśnie uratował ją przed największym – kto wie, czy nie ostatecznym – błędem w tej kampanii. Wciąż jednak nie była gotowa przyznać mu racji.

– Mamy tu siedzieć bezczynnie, czekając, aż ktoś inny wygra za nas wojnę?

– Nie siedzimy bezczynnie. Strzeżemy przed wrogiem pierwszej stolicy naszego ludu. Jaki sens będzie mieć triumf Mitrydatesa, jeśli z Pasargadów zostaną wymarłe zgliszcza? A tym przecież mógłby się zakończyć nieudany wypad za mury. Nie możemy do tego dopuścić, Jutab. My, Persowie, zbyt wiele już straciliśmy.

Ten argument przeważył. Pokonana zwiesiła głowę.

– Pójdę za twą radą, przyjacielu – skapitulowała. – Choć moje serce wyrywa się do bitwy, pozostanę tutaj, w mieście, z którego losem splotłam swój własny. Co zaś się tyczy Mitrydatesa… Będzie musiał zwyciężyć bez naszej pomocy.

– Więc niech Ahura Mazda przyda sił jego ramieniu – odparł z wyraźną ulgą Bahadur.

* * *

Śmierć Mitrydatesa wywarła druzgoczący efekt na morale walczącej na tym skrzydle jazdy. Choć wciąż liczniejsi, buntownicy całkiem stracili wolę walki. Za to w hoplitów wstąpił jakby nowy duch. Skrwawieni Argiwowie jęli ze wszystkich sił napierać na wbity w ich formację klin. Ci, którzy złamali włócznie, chwytali za miecze. Ci, którzy skruszyli miecze, bili we wroga swymi tarczami lub gołymi dłońmi wyrywali jeźdźcom lance. Walczący na samym przedzie Naudar raz jeszcze potwierdził swój przydomek, kładąc trupem pół tuzina Hellenów, zanim kolejni ściągnęli go z wierzchowca i zakłuli na ziemi. Wówczas część konnych pierzchła na zachód, a pozostali odkryli, że są w potrzasku między najemnikami z Argos i hufcem odwodowym. Większość rzuciła broń, oddając się w niewolę. Pozostali walczyli do końca, bez nadziei na ocalenie.

Kassander przemierzał pobojowisko, szukając swego adiutanta, wypatrując błysku srebra wśród pokrytych krwią i kurzem poległych. W końcu odnalazł go, nieruchomego pod zdruzgotaną tarczą. Czerwień wciąż sączyła się z przebitego policzka Argyrosa. Miał zamknięte oczy, lecz gdy generał pochylił się nad nim i odrzucił na bok resztki hoplonu, uniósł powieki i zaniósł się kaszlem.

– Czy… to zaświaty? – wykrztusił w końcu, gdy zdołał już złapać oddech.

– Jeszcze nie, chłopcze – odparł wódz, chwytając go za prawicę i dźwigając z ziemi. – Czy możesz chodzić?

– Chyba tak… Oberwałem w twarz, nie w nogi.

– To dobrze, bo bitwa jeszcze nie skończona. Połączymy nasze oddziały i wracamy do głównych sił. Falanga dotarła już prawie do wzgórz. Może napotkać trudności w nierównym terenie. Przyda się tam każda włócznia.

– Chyba straciłem swoją – zauważył z pewnym zakłopotaniem młodzieniec.

– Podobnie jak hoplon. To nic, chłopcze. Weź oręż któregoś z towarzyszy broni. – Kassander wskazał mu ręką leżące wokół ciała Argiwów. – Im do niczego już się nie przyda.

Choć żaden z nich jeszcze o tym nie wiedział, niebawem załamała się również perska konnica na przeciwległym skraju pola bitwy. Tesalowie Eurytiona i Ateńczycy Dioksipposa odnieśli tam pełne, choć kosztowne zwycięstwo. Uznając ich wyższość, Oksartes zwany Chyżym wziął nogi za pas, ciągnąc za sobą kilkuset pozostałych przy życiu jeźdźców.

Jeszcze przez wiele lat mieli oni szerzyć w Persydzie terror jako bezwzględni grasanci i rabusie, napadający podróżnych na gościńcu, a nawet rozbijający liczne i chronione przez najemników karawany. Nigdy jednak nie wzniecili już oni powstania pod sztandarem perskiej niepodległości. Zupełnie jakby przeżyta hekatomba wybiła im z głów szczytne ideały.

Po rejteradzie jazdy na polu bitwy pozostała jeszcze piechota buntowników, dowodzona przez Farboda zwanego Przebiegłym. Wciąż niezwykle liczna, jak dotąd unikała bowiem starcia wręcz, zasypując dzierżycieli saris oraz flankujących ich hoplitów pociskami. Teraz wstępowała na pasmo wzgórz, gdzie mogła się bronić długo, a nawet przeprowadzać kontrnatarcia na zmieszane szyki Hellenów. Nadciągającemu z południa Kassandrowi zdawało się, że do końca walki było jeszcze bardzo daleko.

Lecz wkrótce dostrzegł coś, co kompletnie zbiło go z tropu. Na szczytach wzgórz, wysoko nad Persami, pojawiły się nowe zastępy. Czworoboki pieszych oraz kliny konnicy – zbyt odległe, by odgadnąć, skąd pochodzą – zajmowały tam pozycje, jakby zaraz miały dołączyć do toczącej się poniżej bitwy. Siły te musiały przymaszerować z zachodu, podążając w bezpiecznej odległości za armią buntowników. Czyżby Arsames przypomniał sobie wreszcie, po czyjej stronie stoi? Kassander nie mógł uwierzyć, że otyły satrapa odważył się opuścić swą bezpieczną twierdzę w Persepolis. Mógł jednak wysłać wojska pod dowództwem kogoś bardziej mężnego.

A może całkowicie się mylił? Równie dobrze nowoprzybyłe oddziały mogły stanowić tajemny odwód Persów. I teraz, świeże i wypoczęte, spadną na Hellenów i Macedończyków, by ostatecznie przechylić szalę. Generał wydał rozkaz i towarzyszący mu hoplici, przynajmniej ci, którzy byli do tego zdolni, przyspieszyli kroku. Czuł, że musi jak najprędzej znaleźć się w centrum wydarzeń.

Jeśli przybycie tajemniczych wojsk wzbudziło konsternację wśród buntowników, to jak dotąd nie wpłynęło na ich taktykę. Wciąż unikali zwarcia ze stalowym jeżem dzierżycieli saris, co zmuszało ich do wstępowania coraz wyżej po łagodnych stokach wzgórz. Żołnierze Kassandra podążali za nimi, w miarę możliwości utrzymując zwarty szyk. Ostrzał między dwoma armiami praktycznie ustał – obydwie strony wyczerpały pociski, a pozostający w ciągłym ruchu miotacze nie byli w stanie zebrać z pola tych już raz użytych.

Naturalnie nie dotyczyło to nowoprzybyłych. Ich kołczany nadal były pełne. Kiedy parę setek mężczyzn jak na komendę wzniosło łuki i napięło je, generał wstrzymał oddech. Na kogo spadnie śmiertelny deszcz z wysoka? Cięciwy zostały zwolnione, strzały pomknęły przez nieboskłon. W mgnieniu oka w szeregach Persów rozpętał się chaos. To nasi sojusznicy, zrozumiał Macedończyk. Kimkolwiek by nie byli, to nasi sojusznicy.

Zajmujące szczyty wzgórz zastępy wypuściły jeszcze dwie salwy, a następnie ruszyły w dół. Mimo nierównego terenu maszerowały w niezłym porządku. Kassander zbliżył się już do nich na tyle, by rozpoznać szczegóły rynsztunku. Przybysze mieli podłużne tarcze, łuki oraz krótkie włócznie. Nosili długie kaftany obszyte łuskami. Głowy niektórych chroniły wysokie hełmy przypominające kształtem trackie, innym musiały wystarczyć barwne czapki. Uświadomił sobie, że już kiedyś widział tak wyekwipowane wojsko. Wspomniał wielki plac Pasargadów oraz własną irytację wywołaną przewrotnością satrapy.

– To Persowie, tyle że nasi! – zawołał z niedowierzaniem do dotrzymującego mu kroku adiutanta. – Oto nadciąga garnizon Isztahr!

Wyglądało na to, że buntownicy w pełni pojęli tragizm swego położenia. Ich dyscyplina w końcu całkiem się załamała. Mało kto słuchał jeszcze rozkazów Farboda, który próbował zorganizować uporządkowany odwrót. Niektórzy ruszyli w górę, stawić czoła oddziałom z Isztahr. Inni podjęli rozpaczliwą próbę przełamania nacierającej z dołu falangi. W jednym i drugim wypadku zmagania były zaciekłe, krwawe i nie trwały długo. Kiedy Kassander dotarł wreszcie ze swymi hoplitami do podnóża wzniesień, towarzysze broni Jutab masowo ciskali na ziemię swój oręż.

* * *

Tak oto zakończyła się wielka bitwa pod Pasargadami. Kiedy nazajutrz helleńscy rachmistrzowie zakończyli swe szacunki, okazało się, że poległo w niej dwustu siedemdziesięciu czterech podkomendnych Kassandra z Ajgaj, w tym niemal połowa hoplitów z Argos. Wysokie straty, zarówno w ludziach, jak i wierzchowcach, poniosła także tesalska konnica. Ciężej i lżej rannych było ponad pięć setek. Wielu z nich nie udało się uleczyć, mimo ofiarnej pracy medyków korpusu oraz wspomagających ich dziewcząt pod wodzą Melisy.

Jednak danina krwi złożona przez Macedończyków i Hellenów bladła w porównaniu z tą, jaką przyszło zapłacić ich nieprzyjaciołom. Na zroszonej krwią równinie życie oddało nie mniej niż dwa tysiące buntowników. Dziewięć tysięcy poszło w niewolę, woląc kajdany niż chwalebną śmierć. Wielka powstańcza armia prowadzona przez Mitrydatesa, Oksartesa i Farboda została w pełni unicestwiona. Wraz z jej klęską upadły też wszelkie nadzieje na zerwanie oblężenia Pasargadów.

* * *

Nim jednak wszystko to stało się jasne, Kassander zdążał na spotkanie z wodzem sojuszniczych Persów. Uparcie wspinał się na wzgórze, z coraz większym wysiłkiem stawiając kolejne kroki. Ranny Argyros dawno już został w tyle, podobnie jak większość towarzyszących im hoplitów. Generał schylił pulsującą bólem głowę. Wyschnięte na wiór gardło paliło żywym ogniem. Zmęczenie wywołane bojem, ciągłym cierpieniem oraz nieprzespaną nocą przygięło go do ziemi, wciąż jednak parł naprzód, uparty i nienawykły do rezygnacji z raz powziętego zamierzenia. Uniósł wzrok dopiero, kiedy usłyszał tętent kopyt. Przed sobą ujrzał trzech zbliżających się jeźdźców. Mieli wysokie hełmy perskich kawalerzystów, zwieńczone końskimi kitami. Ten pośrodku, w najbardziej zdobnym pancerzu, zeskoczył z grzbietu wierzchowca i pieszo podszedł do Macedończyka.

– Dostojny wodzu. – Chosroes, młody oficer komenderujący garnizonem w Isztahr, przemówił z szacunkiem, lecz i wyczuwalnym niepokojem w głosie. – Pragnę pierwszy pogratulować ci znakomitego zwycięstwa, w którym moi żołnierze mieli tylko niewielki udział. Wybacz, że dotarliśmy dopiero pod koniec bitwy.

– Ważne, że tu jesteście – wychrypiał Kassander. – Wiem, że Arsames… Wiem, że ten skurwiel zabronił wam interweniować…

Wprawdzie Pers nie odrzekł ani słowa na owe oskarżenie, lecz wyraz młodej twarzy stanowił najlepszy dowód jego prawdziwości.

Nie chcąc widocznie obmawiać satrapy, prędko zmienił temat:

– Ledwo trzymasz się na nogach, generale. Czy poniosłeś rany? Pozwól, bym przyzwał medyka.

Macedończyk machnął tylko ręką.

– Krew, którą widzisz na mym napierśniku, wypłynęła z cudzych żył. Lepiej daj mi wina. Piekielnie zaschło mi w gardle.

Chosroes przywołał gestem jednego z przybocznych. Ten zeskoczył z końskiego grzbietu i zbliżył się z własnym bukłakiem w dłoni. Kassander zaczął łapczywie pić. Nie przeszkadzało mu nawet to, że wino było strasznie rozwodnione. Zwrócił bukłak dopiero, gdy osuszył go do dna.

– Wybacz śmiałość, wodzu – spróbował jeszcze raz Pers – ale wyglądasz, jakby trawiła cię gorączka. Pozwól, by zbadał cię mój uzdrowiciel. To Hebrajczyk, wielce uczony w swoim fachu.

– Nic mi nie jest – warknął generał. – Złapię tylko oddech i…

Chosroesowi nie dane było poznać dalszych planów Macedończyka. W tej bowiem chwili oczy Kassandra uciekły w głąb czaszki, a bezwładne ciało zwaliło się na ziemię z łoskotem pancerza.

Przejdź do kolejnej części: Perska Odyseja XXVII: Religia i medycyna

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Dobry wieczór,

przyznaję, że trochę to trwało, ale dziś mogę wreszcie oddać w Wasze ręce kolejny rozdział Perskiej Odysei. O ile kilka ostatnich rozdziałów stanowiło preludium, rozstawianie figur na planszy, to tym razem mam dla Was kulminację wydarzeń, decydującą rozgrywkę.

Jak zawsze wielkie podziękowania należą się Atenie, mojej drogiej Korektorce, dzięki pracy której tekst nie roi się od wszelkiej maści błędów gramatycznych oraz stylistycznych. Za błędy merytoryczne, jeśli je znajdziecie, odpowiadam wyłącznie ja 🙂

Pozdrawiam i życzę przyjemnej lektury!
M.A.

Mitrydates, cytując klasyka ,,wziął i umarł” tak po prostu, w walce. Szczerze mówiąc spodziewałem się, że perski arystokrata po przegranej bitwie zdoła umknąć, dostać się do miasta i zginie, ale razem z Parysatis, lub coś w tym stylu.
Styl ,,pijanego mistrza” całkiem nieźle wyszedł Kassandrowi. I starty nie za duże i jeszcze sprzymierzeni Persowie dotarli na pole bitwy. Nic, tylko przypuścić kolejny szturm i zniewolić Nadzieję Persydy 😉
Kolejny odcinek przed Bożym Narodzeniem, czy po? 😀

Witaj, Spokojna Wodo!

Rozważałem, czy pozwolić Mitrydatesowi przeżyć i jakoś dostać się do Pasargadów. Ostatecznie uznałem, że śmierć na polu bitwy to dla niego lepszy los. Jak powitałaby go Parysatis w mieście, przegranego, bez armii, którą obiecał jej sprowadzić by przerwać oblężenie? Z pewnością byłoby to dla nich obojga gorzkie spotkanie, a kolejne dni spędzone w sytuacji bez wyjścia jedynie pogorszyłoby ich relacje. Lepiej niech Nadzieja Persydy zachowa go w dobrej pamięci, jako tego, który oddał dla niej życie.

Co do helleńskich strat – sięgnęły prawie 10%, czyli jak na antyczne czasy były dość wysokie dla wygrywającej strony. No ale dysproporcja liczebna sił też była znacząca. Kassandrowi nie wyszedł w ogóle zamierzony przezeń manewr przełamania szyku Persów w centrum, bo ci odmówili starcia wręcz z dzierżycielami saris. Dlatego musiał wygrać w krwawych dla obu stron walkach na flankach.

A jeśli chodzi o samą Parysatis… cóż, jej sytuacja jest w istocie nie do pozazdroszczenia. Z drugiej strony, Kassander przecenił swoje siły i wytrzymałość. Więc kto wie, kiedy będzie zdolny przeprowadzić następny szturm na miasto!

Co się tyczy kolejnego rozdziału, liczę, że wyrobię się szybciej, ale wolę niczego nie obiecywać!

Pozdrawiam
M.A.

Doczekaliśmy się, po kilku miesiącach. Bardzo udany obraz bitwy, przy czym nie chodzi tylko o dynamiczne oddanie scen batalistycznych, zarówno w „wielkiej” perspektywie dowódców, jak i „małej” poszczególnych żołnierzy, ale również o wierność zasadom taktyki, stosowanym ówcześnie przez obydwie walczące strony. Wszystko to przeplatane rozgrywającymi się równocześnie na innym planie scenami erotycznymi. Istotnie, śmierć w walce była dla Mitrydatesa jedynym godnym wyjściem. Zwyciężyć nie mógł, jako pokonany nie miał czego szukać, ani u Parysatis, ani gdzie indziej. Potraktowałeś go z honorem, Aleksandrze.

Dobry wieczór, Neferze!

Dziękuję za miłe słowa, dołożyłem starań, by opis bitwy możliwie trzymał się antycznych realiów. Jest tu trochę Kannów, szczypta Gaugameli, pokaźna porcja Farsalos.

Zastanawiam się, gdyby Parysatis i Mitrydatesowi udało się raz jeszcze spotkać, kto bardziej gardziłby kim. Ona nim – za klęskę, czy też on nią za to, że oddała się Kassandrowi w pałacu w Suzie. Doszedłem do wniosku, że wolałbym jednak nie opisywać tej przesyconej niechęcią rozmowy 🙂

A zatem on musiał polec, do końca próbując wypełnić dane jej przyrzeczenie. Co zaś czeka teraz ją? Okaże się, mam nadzieję, już niebawem!

Pozdrawiam
M.A.

Mitrydates nie oszukał przeznacenia. Śmierć była mu zapisana w gwiazdach, zanim jeszcze M.A. sięgnął po pióro.
Kassander to bardzo zręczny dowódca i w momencie perskiej odysei może też pochwalić się sporym doświadczeniem. To trudny przeciwnik także dla kogoś bardziej zaprawionego w bojach niż Mitrydates.
Jutab zresztą też nie rokuje najlepiej, pominowszy fakt, że nadzieja na odsiecz upadła, to i sama znalazła sobie ciekawsze zajęcia od wojowania. Czytając o jej dokonaniach w alkowie przypomniałem sobie opinię na temat Hannibala Barkasa i jego inwazji na Italię – ponoć Kartagińczyk przegrał wojnę w momencie, gdy jego zakapiorzy spędzili dłuższy czas w wygodnych łóżkach Kapui. Cóż, zmiękli wtedy…
Pytanie jak skończy sama Jutab – tutaj Autor ma spore pole manewru, począwszy od śmierci na rózne lepsze i gorsze sposoby, po ucieczkę niewiasty do Indii, aż skończywszy iż skończy jako nałożnica Macedończyka. A może i jego żona, skoro sam Aleksander cenił sobie kobiety ze wschodu…

Witaj, Radosky!

Zgadzam się, że z perspektywy realnej historii – której staram się nie wchodzić w drogę, nawet jeśli sporo do niej dopisuję – bunt w Persydzie był skazany na klęskę. Mogłem wprawdzie przedłużyć – jak sugerował Spokojna Woda – życie Mitrydatesa jeszcze o miesiąc lub dwa, pozwolić mu raz jeszcze ujrzeć Jutab, myślę jednak, że po porażce odsieczy byłoby to dla obojga nieprzyjemne spotkanie.

Co się tyczy talentów Kassandra – z pewnością zbiera doświadczenie i staje się coraz groźniejszym przeciwnikiem, ale popełnia też błędy – dał się dwukrotnie (!) zaskoczyć Jutab podczas przekraczania Perskich Wrót, jego szturm na miasto zakończył się krwawą porażką, nawet ta bitwa potoczyła się inaczej niż planował. Helleńscy wodzowie tego okresu zmagający się z Persami mieli potężny bonus w postaci lepszej doktryny wojskowej i znacznie lepszego wyposażenia żołnierzy – przynajmniej z tą ostatnią kwestią zamożni Persowie powinni sobie poradzić, ale jednak tego nie zrobili. Po prostu Hellenowie (a już zwłaszcza zawodowi żołnierze, jakimi byli Macedończycy) walczyli lepiej od Persów w każdych okolicznościach i tylko wybitny perski wódz, korzystający ze wszelkich atutów terenu, mógł tą przewagę zniwelować. W czasach Aleksandra udało się to – na krótko – jedynie Ariobarzanesowi, bratu Jutab, który pokonał Aleksandra w Perskich Wrotach.

Odnośnie żołnierzy Hannibala, którzy 'zmiękli w łóżkach Kapui’ do tego stopnia, że po opuszczeniu miasta musieli nabywać niewolników, by ci nosili im tarczę – podoba mi się ta przypowieść, ale pamiętajmy, że kampania Hannibala w Italii trwała kilkanaście lat – ciężkich walk, przemarszów, spania często pod gołym niebem. Ludzie z którymi przekroczył Alpy, mogący mieć 20-25 lat, pod koniec tej wyprawy zbliżali się do czterdziestki. Choćby to, a także odniesione rany, przebyte choroby, obniżyło ich sprawność bojową.

Kilka nocy z niewolnicą raczej nie wpłynie tak na Jutab 🙂 Myślę, że trzeba pamiętać, iż przywódczyni buntowników jest bardzo młoda – nie skończyła jeszcze 20 lat. Odpowiedzialność, jaką dźwiga, presja oczekiwań, jakie się z nią wiążą, sprawiają, że musi się czasem odprężyć i zwyczajnie wyszaleć… ona również popełniła parę błędów, jak choćby nocny atak na budowane przez Hellenów obozowisko, ale w gruncie rzeczy, od momentu gdy przybyła do Pasargadów by uchronić miasto przed rychłym upadkiem i kolejną rzezią – złożyła swój los w ręce Mitrydatesa i innych wodzów rewolty. Bez ich odsieczy nie mogła wszak marzyć o nieskończenie długiej obronie miasta. Tak więc to nie jej błędy doprowadziły do obecnej, dość beznadziejnej sytuacji.

Co do dalszych losów Jutab, pozostaje mi tylko zapożyczone od George’a R.R. Martina: „Read and find out” 😀

Pozdrawiam
M.A.

Odniosę się do fragmentu o Hannibalu i jego armii (post zacytowany z innego forum):

,,Propaganda – Hannibal z ową niby zdemoralizowaną armią walczył w Italii jeszcze kilkanaście lat z siłami rzymskimi liczniejszymi niż jego własne.
Zresztą, nielogiczne jest to trochę, bo z drugiej strony pokutował pogląd, jakoby Rzymianie po Kannach unikali bitew z Hannibalem – tylko czego by się mieli bać, skoro (także ponoć) jego armię zmiękczyły rozkosze Kapui?”.

Trzeba przy tym pamiętać, że większość wiedzy na temat II Wojny Punickiej czerpiemy z dzieł historyków rzymskich (Liwiusz) i greckich, żyjących pod panowaniem rzymskim (Polibiusz, Plutarch). Umówmy się, że mogło im brakować obiektywizmu 😉

Cześć!

To prawda, historię piszą zwycięzcy (czy jak w wypadku Polibiusza: piszący na ich potrzeby zdemoralizowani pokonani). Bez wątpienia rzymska perspektywa była wroga zarówno Pyrrusowi, jak i Hannibalowi, dwóm wodzom, którzy poważnie zbliżyli się do pokonania Republiki. Szkoda, że unicestwiona Kartagina nie pozostawiła nam swoich dziejopisów i kronikarzy. Kto wie, może zaoferowaliby oni swój odmienny punkt widzenia na tamte wydarzenia?

Pozdrawiam
M.A.

„potężny bonus w postaci lepszej doktryny wojskowej i znacznie lepszego wyposażenia żołnierzy – przynajmniej z tą ostatnią kwestią zamożni Persowie powinni sobie poradzić, ale jednak tego nie zrobili.”

Mógłbyś M.A. rozwinąć myśl?
Historycznie Persowie radzili sobie z przewagą Greckiej ciężkiej piechoty poprzez…. korzystanie z usług najemników Greckich. Wiecznie skłóceni hellenowie świetnie się nadawali do tego. Dodam także, że w początkowych etapach inwazji Aleksandra Wielkiego na Persję, obroną tych drugich kierowali w znacznej mierze Grecy z Memnonem na czele. I kto wie jak by się to potoczyło gdyby sam Memnon z Rodos nie zginął, w nieco pechowych okolicznosciach. W bitwie pod Granikiem też był duży kontyngent żołnierzy z panstawek hellenistycznych, który zresztą dosyć dobrze sobie radził( choć skończył kiepsko).
Inną kwestią jest dlaczego Persowie nie zbudowali dobrej, cięzkiej piechoty. Były eksperymenty póżniejsze polegajace na uzbrojenie Persów na sposób macedoński (póżne czasy Aleksandra), czy Egipcjan w sarissy, ale się to nie przyjęło długofalowo. Persowie to naród hodowców koni i świetnych jeźdźców, i też dorobili się dobrej jazdy i conajwyżej przeciętnej piechoty.

Właśnie chodzi mi przede wszystkim o to, że Persowie nigdy nie wystawili przeciw Hellenom własnej ciężkiej piechoty. Mieli dostęp do niezliczonych ludów imperium, walczących na różne sposoby (włóczników, toporników, ludzi walczących maczugami), ale jakoś obca im była myśl, że można by ich odziać w pancerze i nauczyć wojowania w zwartej formacji, która nie pękałaby pod naporem falangi hoplitów. Nawet elita elit perskiej piechoty – Nieśmiertelni – byli w porównaniu w Grekami bardzo lekko opancerzeni, przez co ponosili sromotne porażki, gdy stawali na przeciw synów Hellady.

Owszem, Persowie próbowali rozwiązać ten problem rekrutując greckich najemników. Ale tych była zawsze ograniczona liczba (często rekrutowali się z wygnańców z poleis), a poza tym byli niebezpieczni przede wszystkim w rękach doświadczonego wodza jak wspomniany przez Ciebie Memnon z Rodos.

W dodatku gdy Persowie wpadli już na to, że można posługiwać się helleńskimi najemnikami, na scenę dziejową wkroczyła odrodzona przez Filipa II Macedonia, z jej odmiennym od typowej greckiej falangi sposobem wojowania. Falanga macedońska okazała się bardziej skuteczna, zwłaszcza gdy zadbano o właściwy trening zawodowych żołnierzy. W bitwie pod Issos Dariusz miał w swojej armii więcej Greków (30 000) niż Aleksander Greków i Macedończyków razem wziętych. A jednak to wojska Aleksandra zatriumfowały – znów dzięki lepszej doktrynie. Falanga najemników nie była w stanie sprostać falandze macedońskiej, zbrojnej w dłuższe włócznie, walczącej w jeszcze bardziej spoistym szyku, a jednocześnie umiejącej przeprowadzać skomplikowane manewry na polu walki.

Persowie zawsze pozostawali więc o krok z tyłu. I to się na nich okrutnie zemściło.

Co do prób Aleksandra, by nauczyć Persów macedońskiego sposobu wojowania, źródła nie są tu jednoznaczne. Z jednej strony Flawiusz Arrian podaje, że takie próby były podejmowane, z drugiej podczas przeglądu jego 'nowej armii’ dokonanego przez króla Persowie byli ponoć zbrojni w krótkie włócznie oraz łuki, czyli ich standardowe wyposażenie z czasów Achemenidów. Wydaje mi się również, że w czasie wojen następców Aleksandra perska falanga nigdy nie zaznaczyła swojej roli – jeśli w bitwach brali udział Persowie, to raczej jako kawalerzyści (np. konnica Peuksestasa, służąca pod Eumenesem z Kardii).

W Egipcie faktycznie przeprowadzono ten eksperyment z większym sukcesem – który jednak potem odbił się Lagidom czkawką. Spodziewając się najazdu Seleucydów cierpiący na niedostatek helleńskich najemników Ptolemeusz IV nakazał wyszkolenie kilkunastu-kilkudziesięciu tysięcy Egipcjan w walce sarisami. Dzięki tej decyzji gdy doszło do zbrojnej konfrontacji pod Rafią, Ptolemeusz dysponował większą liczbą dzierżycieli saris niż Antioch III. Bitwę wygrał, lecz jego egipscy poddani wbili się w dumę i wkrótce wykorzystali nowe nabyte zdolności do buntu przeciw obcej monarchii. Rebelia w Górnym Egipcie trwała kilkadziesiąt lat (w tym czasie buntownicy osadzili na tronie dwóch faraonów), wydatnie osłabiając państwo Ptolemeuszy. Okazuje się więc, że helleńscy władcy imperiów zamorskich nie bez powodu lękali się swoich poddanych…

Pozdrawiam
M.A.

Napisz komentarz