Pojedynek sylwestrowo-noworoczny  3.58/5 (61)

33 min. czytania

 

Jedynym wstępnym założeniem prezentowanego poniżej Pojedynku było stworzenie opowiadania w klimacie sylwestrowo-noworocznym. Poza tym jednym wymogiem obowiązywała pełna dowolność formalna i fabularna.

 


 

Agnessa Novvak – Masquerade, czyli bal (54% Waszych głosów)

Tańcz, zaprosili cię na bal,
Bierz, co chcesz, póki zabawa jeszcze trwa
Mnóstwo par tańczących równo w takt
Choćby chcieli, przestać nie ma jak

Łzy – „Tańcz, zaprosili cię na bal”

 

Uwaga językowa – w ogarnięciu francuszczyzny miał mi pomóc znajomy, lecz niestety w ostatniej chwili dał le dupy, więc  znawcy zapewne znajdą jakieś babole, za które z góry przepraszam. Celowo w tekście zostały użyte zwroty powszechnie znane, niewymagające tłumaczenia, a nawet jeśli nie, można je będzie łatwo zrozumieć na podstawie kontekstu. Aha, błędy i zapisy fonetyczne w dialogach są celowe. Bo tak.

* * *

Kryształowe kandelabry mienią się miriadami rozbłyśnięć, rozświetlając roztańczone, osaczające mnie zewsząd targowisko próżności. Z całej mocy pragnę się z niego wyrwać i uciec hen, jak najdalej, zostawiając za sobą bezmyślnie pląsające w chocholim szaleństwie pary. Ukryć gdzieś głęboko w najdzikszych, najbardziej niedostępnych zakamarkach nowego wspaniałego świata, gdzie nikt mnie nigdy nie odnajdzie. Ale nie mogę. Jestem częścią tej zdeprawowanej, przegniłej do samych korzeni rzeczywistości. Czy mi się to podoba, czy nie.

Odkładam na stolik skrzącą się rubinami maskę, ukazując zwierciadłu me prawdziwe oblicze, przeorane na wskroś głębokimi zmarszczkami rezygnacji. Kieruję spojrzenie ku nadgarstkowi i przez ciągnącą się w nieskończoność chwilę śledzę sunącą płynnie po tarczy z masy perłowej platynową wskazówkę, odmierzającą brylantowymi indeksami sekundy pełne pustoty, fałszu oraz ulotnego blichtru. Do północy jeszcze daleko, a ja nie mam już siły, ani tym bardziej ochoty, na dalsze udawanie. Nie chcę być dłużej niczyją marionetką, pacynką czy inną kukiełką w rękach niewidzialnego lalkarza. Nieważne, jak cenną.

Niechlujnie przeciągam szminką po zmęczonych ustach, na powrót przysłaniam lico wyszywanym złotą nicią kawałkiem aksamitu i wolnym krokiem kieruję się na powrót ku sali. Nie mam najmniejszego zamiaru wszczynać poszukiwań mojego męża, najpewniej spędzającego właśnie miłe chwile w towarzystwie z górą połowę młodszych ode mnie dam. Modelek, trendsetterek, influencerek… płatnych kochanic, różniących się od pospolitych cichodajek jedynie wysokością stawki, jaką należy uiścić w zamian za ich usłużną atencję.

Skąd o nich wiem? Choćby stąd, że nie dalej jak kwadrans temu przydybałam dwie takie mocno podejrzane wiewióreczki, przeczesujące swe farbowane loczki do wtóru równie fałszywego śmiechu. Dziwnym trafem, akurat gdy zwieszały się z ramion pewnego dawno przebrzmiałego lwa salonowego, o wyżartej przez mole grzywie i wiszącym smętnie… Rechoczącego z jednego z wielu wybitnie nieśmiesznych dowcipasów, rzucanych hojnie w kierunku każdego, kto tylko nieopatrznie odważył się podejść. Ze zrudziałymi, do szczętu zakłamanymi bździągwami na czele.

Narasta we mnie ochota odpłacenia pięknym za nadobne i doprawienia rogów rogaczowi. Przyznaję, że nie pierwszych ani zapewne ostatnich, lecz tym razem być może nie będących jedynie pustym aktem zemsty. Pragnę jawnie i bezczelnie wyrwać jakiegoś dorodnego samca, następnie omotać go pochlebstwami, przekupić czy choćby zaszantażować, oraz oczywiście finalnie zaciągnąć do łóżka. Na komodę. Nawet gołe dechy podłogi. Byle główny zainteresowany dowiedział się o tym w możliwie niezręczny dla niego sposób. Tylko co dalej? Miałby odstawić publiczną scenę zazdrości? Niedoczekanie! Prędzej udałby głęboko zawiedzionego mym haniebnym zachowaniem, przybierając pozę godnej najszczerszego współczucia ofiary, a mnie przedstawiając jako najgorszą niewdzięcznicę. Poza tym… kogo ja chcę oszukać? Jedno, co mogę sobie wyrwać, to resztki i tak nierównych brwi.

Tymczasem odziany w wystawną liberię lokaj niespostrzeżenie podsuwa mi srebrną tacę, rozwiewającą swą kuszącą zawartością wszelkie smutki i zmartwienia. Nerwowym ruchem porywam z niej już co najmniej trzeci kieliszek za dużo i jednym, przeczącym wszelkim konwenansom haustem wypełniam gardło orzeźwiającą perlistością. Odstawiam puste szkło w pierwsze lepsze miejsce i przysiadam pod ścianą na oczekującym jakby konkretnie mnie krzesełku. Ponownie omiatam wzrokiem otoczenie, gęste od oparów najwykwintniejszych alkoholi, ekskluzywnych perfum czy sprowadzanych specjalnie na tę okazję cygar. Oraz przebijającym się przez nie wszystkie, jedynym i niepowtarzalnym zapachem absolutnej władzy i takoż samego zdeprawowania, bijącym z kart kredytowych segmentu premium. Wystawianych przez najlepsze banki dla najlepszych klientów, pozbawionych jakichkolwiek limitów i mogących służyć równie dobrze do płacenia za jedne z wielu dodatkowych atrakcji wieczoru, co rozgarnianiu tychże w równiutkie, śnieżnobiałe ścieżki.

Podnoszę się chwiejnie, chcąc ponownie zapolować na kelnera, gdy nagle drogę zastępuje mi wysoka, ciemna postać.

– Proszi bardzo, Madame! – rozlega się dźwięczny, dziwnie modulowany głos.

Zaskoczona podnoszę wzrok i momentalnie odskakuję z wcale nie teatralnym przestrachem. Naprzeciwko mnie stoi przyodziana w długą, lśniącą głęboką czernią pelerynę i szczerząca się w groteskowym uśmiechu spod szpiczastego kaptura, kostucha we własnej osobie. Dopiero po chwili dociera do mnie, że to przecież tylko przebranie! Niezwykle realistyczne, przyprawiające o zawał, wylew i palpitacje, a przede wszystkim niezbyt trafnie dobrane do okazji, ale jednak.

– Dziękuję, nie odmówię! – starając się opanować, przyjmuję podarek w postaci, a jakże!, kolejnej porcji bąbelków. – Czymże jednak zasłużyłam na taką hojność?

– A cziżmmż…że są me puste compliments przi stojącej przed mną réel beauté?

Nie wiedzieć dlaczego, lecz te ledwie parę słów, dodatkowo zniekształconych przez przysłaniającą całą twarz rozmówcy maskę, wywołuje u mnie nagłą wesołość. Próbuję usilnie zachować powagę, w czym nie pomaga mi zdecydowana przesadność wypowiedzi ani tym bardziej niedający się pomylić z żadnym innym akcent. Mając przed oczami znanego skądinąd importowanego kucharza, a na dodatek wyobrażając go sobie w pasującym mu jak świni siodło przebraniu, wybucham niepowstrzymanym chichotem.

– Proszę wybaczyć nietakt, szanowny panie!

Starając się opanować, przybieram teatralną pozę rozkapryszonej pannicy, niemogącej się zdecydować, czy wytłumaczyć się z faux pas, czy raczej brnąć do końca w zaparte. Ostatecznie wybieram trzecie wyjście w postaci sugestii udania się na parkiet. Niby o takie rzeczy powinien zadbać dżentelmen, najlepiej deklarując się zawczasu na bileciku, lecz nie będę udawała damy po próżnicy.

Czekamy, aż uzupełniony fortepianem kwartet smyczkowy zaanonsuje nowy taniec, ustawiając się w odpowiednich do repertuaru pozach. Nogi razem, ręka na kibić, cycki do przodu! Zrazu powoli i ociężale, badając poziom wzajemnych umiejętności / trzeźwości (niepotrzebne skreślić), nadspodziewanie szybko się rozkręcamy. Po paru kolejnych utworach pojmuję, że rozumiemy się doskonale nie tylko pośród piruetów, volt, chasse i wszelkich innych, ortodoksyjnych lub niekoniecznie, figur. Nieśmiałe z początku, ogólnikowe rozmówki, szybko przeradzają się w potok zwierzeń, będących ostatecznym i niepodważalnym świadectwem mego upojenia. Upodlenia. Do wyboru.

Niektórzy upijają się na wesoło, innym włącza się agresor, mnie zaś dopada wyjątkowo smętna melancholia, połączona z niedającym się powstrzymać gadulstwem. Plotę, co tylko ślina na język przyniesie, nie zważając zupełnie, że tematy zmierzają niebezpiecznie ku sferom osobistym. By nie rzec – intymnym. Wiem, że zdecydowanie nie powinnam, ale coraz mniej mnie to obchodzi. A może mój rozmówca to jakiś szpion, nasłany przez konkurencję? Albo żądny sensacji dziennikarzyna? Względnie łowca trofeów, chcący zaliczyć wyjątkowo bogatą zdobycz? Jeśli nawet, to w obecnej chwili jest mi z tego powodu bardzo wszystko jedno.

Zdyszana i spragniona, zamieniam pląsy na wizytę przy niedalekim kontuarze, gdzie ponownie sięgam po szampana, jednak mój niespodziewany partner powstrzymuje mnie gestem. Obiecując coś specjalnego, zaczyna wyszczególniać barmanowi zaskakująco proste składniki: gin, wódkę, lili…lilie… likier jakiś, a do tego skórkę z cytryny. Choć smak specyfiku bardzo przyjemnie zaskakuje, jego konkretna moc błyskawicznie daje o sobie znać konkretnym zmiękczeniem kolan.

Nie wspominając o niegodnych kobiecej czci aluzjach, jakie zaczynam coraz bezczelniej wplatać w dyskusję. Daleko im do choćby pozorów wyrafinowania, lecz nieustannie muszę zważać na ewidentne braki językowe dyskutanta, który… cóż, nie dość, że się nie peszy, to jeszcze podejmuje rękawicę. Niezbyt może zręcznie, za to wyjątkowo odważnie. Przerzucamy się coraz bardziej sprośnymi sprośnościami, podśmiechując się rubasznie, by niespodziewanie szybko dojść do miejsca, w którym niedopowiedzenia muszą się wreszcie zakończyć. Bądź też przejść w jawne propozycje.

Na powrót kieruję myśli na zdecydowanie grzeczniejsze tory, a nogi na parkiet, starając się roztańczyć niepożądany napad namiętności. Bezskutecznie. Cały czas roztrząsam niezręczną sytuację, którą z pełną premedytacją sprowokowałam. Ze szczególnym uwzględnieniem własnej moralności oraz reputacji – może nie nienagannej, ale i tak jakże dalekiej od ciągnącej się nie bez powodu za mężem opinii hulaki, jebaki i cwaniury. Gotowego dla zysku przekroczyć wszelkie granice przyzwoitości, moralności czy nawet prawa, traktującego przy tym ludzi jak każdy inny towar, który można kupić, zużyć do cna, a na koniec jeszcze odsprzedać. Koniecznie z zyskiem. A jeśli już nawet do tego się nie nadają, bez mrugnięcia okiem wyrzucić na śmietnik.

Podczas gdy ja… wcale nie jestem takim niewiniątkiem, jak mi się wydaje i jakim bardzo chciałabym być. A wspomniana wcześniej niewierność jest jedynie wierzchołkiem góry lodowej mych grzechów i niegodziwości. Mimo lat pogardy i ignorancji we wszystkich możliwych dziedzinach życia, traktowania  jako dekoracji przy oficjalnych zdjęciach czy sprowadzania do roli maszynki do automatycznego podpisywania kolejnych kontraktów, wciąż trwam przy mym poślubionym. Czemu niby? Dla poczucia nieograniczonej niczym władzy i bezkarności? Świadomości, że jestem panią wszystkiego i wszystkich dokoła, a każda ma zachcianka musi zostać bezwzględnie i natychmiastowo spełniona? Niewyobrażalnych większości społeczeństwu pieniędzy, za które mogę kupić, co tylko dusza zapragnie? Pytanie, czy w ogóle posiadam jeszcze jakąkolwiek duszę? A może już dawno przehandlowałam ją razem z sumieniem, godnością i resztkami człowieczeństwa?

Daję się porwać muzyce, wirując wraz z jej narastającym rytmem niczym zaklęty w czarnoksięski, ludzki tourbillon… co ja bredzę? Rozumiem, że jestem nachlana, ale nie aż tak, bym rzucała jakimiś grafomańskimi cytatami ze zdecydowanie urągających przyzwoitości, internetowych zakamarków! Wstyd i hańba!

Za to zdecydowałam już, co zrobię, nim zupełnie stracę oddech. I resztki wolnej woli. Podziękuję grzecznie, lecz stanowczo, za wspólne chwile i czym prędzej się oddalę. Obrócę szybko kilka kolejnych kieliszków, wypalę ekstra mocnego bez filtra i siłą inercji dotrwam do północy. A potem niech mnie nawet, ku uciesze gawiedzi, z podłogi zbierają…

Gdy nagle, kątem oka, zauważam przemykającego cichaczem pod ścianą nikogo innego jak męża, kierującego się jednoznacznie w stronę pokoi gościnnych. Ciągnącego za sobą podskakującą radośnie, złotowłosą lwiczkę o rumianych policzkach laleczki, błyskającą zza napompowanych warg wybielonymi ząbkami, a przede wszystkim szczującą wydekoltowanym po sam pępek cycem. Dużym. Ogromnym. Gargantuicznym bym rzekła.

Przebrała się miareczka, mój panie! Darowałabym ci młodszą i ładniejszą, czarnulkę czy skośnooką, a nawet jakąś gumowo-skórzaną lafiryndę, która pomyliła maskaradę z masturbacją. Natomiast plus size… nie, żebym nie znała twych skłonności do dorodniejszych niż moje własne kształtów lub sama czasami nie zawieszała oczka na ponętnej pulchności. Ale szerszej, niż dłuższej grubaski, nie zniosę! Choćbym miała niebo i ziemię poruszyć, względnie resztki duszy samemu Lucyperowi zaprzedać, posoką własną cyrograf podpisując!

Z natapirowanym i wypacykowanym jak na wystawę, opiętym w przeraźliwie przyciasną kiecę, roztytym, spasionym, nalanym, z górą stukilowym… botoksowym blond baleronem, będziesz mi rogi przyprawiał? Niedoczekanie, lwia twoja wyliniała mać!

Odrywam pałający żądzą mordu wzrok ku partnerowi, który teoretycznie powinien być całkowicie zdezorientowany sytuacją, ale… czyżby coś podejrzewał? To się zaraz okaże.

* * *

Otwierające przed nami swe podwoje lokum nie jest może królewskim apartamentem, lecz oferuje sobą dość koniecznej wygody i intymności. Daleko mi do ekspertki, niemniej wijące się poręcze łóżka czy smukły szezlong na cienkich nóżkach, bez wątpienia zdradzają secesyjne zamiłowania dekoratora. Żeby nie wspomnieć o zdobiącym ścianę, stylizowanym wizerunku szczwanego lisa, prezentującego dumnie puszystą kitę. Z ciekawości sprawdzam nawet podpis, podejrzewając jakieś znane nazwisko, ale Art I.Mar nic mi nie mówi. Ostatecznie przysiadam na owym szezlongu z niewymuszoną, a przynajmniej taką mam nadzieję, gracją i… czekam. Doskonale wiem, dokąd zmierzam wraz ze swym nieoczekiwanym kompanem i w jaki sposób zakończy się nasza wyprawa, jeśli utrzymamy ów niebezpieczny kierunek. Niby sama go wybrałam, więc nie powinnam narzekać, lecz z każdą sekundą szaleńcza jeszcze niedawno determinacja umyka, ustępując pospolitej tchórzliwości.

Otrząsam się, tocząc nierówną walkę z samą sobą i spoglądam na towarzysza mego nadciągającego nieuchronnie upadku. A może i prowodyra? Ostatecznie to właśnie on, widząc me niedające się ukryć rozterki, pierwszy zaproponował udanie się w bardziej ustronne miejsce. Do którego szczęśliwym zbiegiem okoliczności akurat miał klucze. Pszypadeg? Nie sondze!

Zbieram w sobie resztki odwagi, powstaję i zmniejszam dystans dzielący nasze zasłonięte twarze do jednego ledwie oddechu. Przymykam zalotnie oczy i zachęcam otwarcie, by tajemniczy nieznajomy zaczął odzierać mnie z kolejnych warstw odzienia. Bezlitośnie rozprawił się ze splątanymi sznurami gorsetu niespełnionych marzeń. Odważnie zsunął suknię braku wiary w siebie, sięgając ku kryjącej się pod nią halce dawno stłumionych pożądań. Bez cienia wstydu rozpiął biustonosz pozbawiających tchu kompleksów. Jednym ruchem ściągnął majtki wstydu i upokorzenia.

Gdy w końcu pozostaję jedynie w masce i brylantowej kolii zdobiącej szyję, władcze do tej pory dłonie nagle się wycofują. Ich posiadacz cofa się o krok i pochyla głowę, przypatrując mi się dłuższą chwilę. Zaczyna krążyć dokoła, na powrót wodząc palcami wykwintnego konesera po nagim ciele. Kontroluje kontur pośladków. Sprawdza kształt piersi i twardość brodawek. Celowo podnosi me ramiona tak, bym założyła je za głowę, przeciągając obiema dłońmi po mych bokach, od ud po zgięte łokcie. Ponownie sięga do twarzy, przechodząc po linii brody, przez usta, ku zapięciu ostatniego fragmentu mego odzienia. Zdejmuje je powolutku, z przesadnym pietyzmem, po czym uwodzicielskim, anielsko wręcz miękkim głosem, dociera do samej głębi spragnionej słodyczy duszy:

– Jaki ty jest cudowna.

– Ja przecież wcale … – oblana rumieńcem, ledwo wyduszam nieskładne słowa.

– Nie mów nic, s’il vous plaît. I nie ruszaj szie.

Posłusznie wykonuję polecenie, podczas gdy mój samozwańczy pan i władca obchodzi mnie ponownie, tym razem definitywnie zatrzymując się za plecami. Pragnę się odwrócić, lecz powstrzymuje mnie obleczone w atłas palce, położone z delikatnym zdecydowaniem na policzku. Słyszę szelest materiału, wzbudzającego swymi ruchami delikatne podmuchy, czule łaskoczące me ciało. Mam coraz większą ochotę złamać wyraźny rozkaz, gdy nagle przed oczami przelatuje mi czarna połać płaszcza, uderzającego w podłogę tak głucho, jakby skrywał w swych czeluściach coś ciężkiego. Po chwili jego śladem podążają buty. Kamizela. Spodnie. Rękawiczki. Bezładny zwitek, w którym rozpoznaję bieliznę. Czyżby koronkową?

Nie wytrzymuję i obracam się na pięcie. Dostrzegam zaczesane do tyłu na brylantynę, półdługie włosy barwy bursztynu. Błyskający niewielkim klejnocikiem kolczyk w uchu. Złoty łańcuszek, zwieńczony misternie zaplecionym, czworobocznym węzłem. Lśniące perłową czernią paznokcie, niespiesznie ściągające maskę.

Krzyk więźnie mi w gardle.

* * *

Mój niedoszły kochanek okazuje się być… kochanką! Owszem, przystrzyżoną zgodnie z ostatnimi trendami męskiej mody, nieprzeciętnie wysoką oraz posiadającą ciało tak umięśnione, że antyczni olimpijczycy mogliby co najwyżej nabawić się kompleksów. Lecz przecież o cechach jasno i jednoznacznie wskazujących na płeć piękniejszą!

Z paraliżującym szokiem i nieukrywanym zachwytem równocześnie podziwiam boskie łono, ozdobione nie tylko cienkim paseczkiem nastroszonych włosów, ale i niewielkim tatuażem. Niezbyt co prawda okazałe, lecz tak przecież cudnie zaokrąglone, zwieńczone ciemnymi sutkami piersi. Nieco trójkątny podbródek. Proporcjonalnie pełne, uśmiechające się do mnie nieco nieśmiało usta. Klasycznie wąski nos. I wreszcie oczy. Duże, podkreślone harmonijnymi brwiami i mocno podmalowane – cóż za zaskoczenie – czarnym cieniem.

Wtem owiewa mnie lodowaty podmuch otrzeźwienia. Zawstydzona, staram się trwożliwie przysłonić niewydepilowaną kobiecość, zwiotczały brzuch, kościste żebra czy choćby pomarszczony dekolt. Bezskutecznie.

– Chcę cię, ma belle. Mon amour.

Żadna ze mnie poliglotka, jednak wystarczająco dobrze pojmuję znaczenie owych słów. Zwłaszcza gdy towarzyszy im deszcz pocałunków, spadający na mą zawstydzoną nagłym przypływem czułości skórę. Nieustannie płonące pąsem zakłopotania policzki. Napiętą nerwowo szyję. Jakże stęsknione za zainteresowaniem, a tak przecież wrażliwe, płatki uszu. Osypujące się nie dość starannie nałożonym makijażem powieki. Aż wreszcie spłoszone, niepotrafiące od razu odpowiedzieć na tak żarliwą namiętność wargi, rozchylające się bezwiednie pod naporem pożądliwego języka.

Odskakuję gwałtownie w desperackim poszukiwaniu głębszego oddechu. Nawet w stanie niedającego się ukryć upojenia zdaję sobie doskonale sprawę, że powinnam przestać. Natychmiast! Ledwie piętro niżej, tak blisko, że odgłosy muzyki przenikają przez ściany, balują moi nieświadomi niczego partnerzy w interesach, mniej lub bardziej prawdziwi znajomi, a nawet pewna kreatura, omyłkowo tylko nazywana mężem. A niech sobie wyrabia z tym spaślakiem, co tylko mu się żywnie spodoba i wsadza jej co chce i w co zechce! Mnie nic do tego! Nie zniżę się do jego rogatego poziomu! Zaraz się ubiorę, zbiegnę pospiesznie na dół i jak gdyby nigdy nic zacznę odliczać ostatnie kwadranse do nadejścia nowego, oznaczonego dwiema dwudziestkami roku, wznosząc radosne w swej niezmierzonej pustocie toasty.

A może tego właśnie pragnę? Ukrywać się w ustronnym pokoiku schadzek, z poczuciem narastającej winy i strachu przed odkryciem mych niecnych postępków? Przeżywać najcudowniejsze w życiu chwile, zatopiona w objęciach nieznajomej kobiety? Nagiej, znacznie młodszej i mającej wobec mnie jednoznacznie erotyczne zamiary? Skoro przecież nie tak dawno całkiem poważnie rozważałam zdradę z mężczyzną…

– Powiedz mi chociaż, jak masz na imię – szepcę dawno przeterminowane pytanie.

Jacqueline.

Poddaję się całkowicie woli artystki. Ugniatającej mnie wedle swej natchnionej wyobraźni niczym bryłę rozgrzanego wosku. Nadającej nową memu jakże niedoskonałemu ciału nową, ocierającą się o absolutną doskonałość formę. Wydobywającej iście boskie piękno ze złogów przyziemnej brzydoty.

Zapominam o wiotczejących, wychudłych kształtach, rozstępach, zmarszczkach, cellulicie i wszelkich innych wadach. Zachęcona pieszczotami ostrożnie odwzajemniam dotyk, którego nigdy wcześniej nie zaznałam. Czuję się, jakbym odmłodniała… znów była w ramionach… nie, nie mogę porównać tych cudowny przeżyć z czymkolwiek innym! Mimo że wiem, jak pachnie i smakuje druga kobieta, to owe doświadczenia organoleptyczne nabyłam głównie podczas młodzieńczych, suto zakrapianych zabaw grupowych. Względnie wizyt w przybytkach świadczących pewne usługi dla wtajemniczonych. Fakt, że koncentrujących się na raczej ekskluzywnej klienteli i bardzo dobrze zaopatrzonych w asortyment wszelkich kolorów, rozmiarów i preferencji, lecz nie oferujących nawet pozorów głębszych uczuć.

Niesiona niespodziewanym nawrotem odwagi, podsycanym przez buzujące w tętnicach, dalece przekraczające normy przyzwoitości stężenie alkoholu, postanawiam uczynić wszystko, by jak najszybciej złączyć się z ciałem kochanicy w jedność. Nie zważając absolutnie na fakt, że moja przedłużająca się nieobecność mogła zostać dawno zauważona, pławię się we wszechogarniającej podniecie. Unoszę wysoko łydkę, opierając ją o wysportowane, dumnie napięte biodro. Wbijam palce w nieziemsko jędrne pośladki i przeciągam paznokciami przez cały bok, aż do linii wzgórka, na co Jacqueline chwyta mnie wpół, podrywając z taką swobodą, jakbym nic nie ważyła. Oplatam ją udami, podtrzymywanymi przez silne ręce, sunące wyraźnie ku wnętrzu ud. Coraz dalej i dalej, zatrzymując się dopiero na linii zarostu, sięgającej aż ku pośladkom… dopada mnie wstyd. Znowu! Dlaczego muszę być taka staromodna? Nieatrakcyjna? Wielu zapewne powiedziałoby wprost, że wręcz odpychająca w swej posuniętej zdecydowanie zbyt daleko naturalności? Przecież wystarczyłaby golarka i…

Nie dając mi dokończyć bezproduktywnych w gruncie rzeczy rozważań, uzbrojone w ostre paznokcie opuszki odważnie przekraczają Rubikon mej przyzwoitości, brawurowym atakiem rozbijając nędzne resztki i tak słabego oporu. Rozpychają się między mokrymi płatkami, porywają skrytą we wnętrzu drogocenną wilgoć i wycofują ku z góry upatrzonym pozycjom. Po czym znów ponawiają natarcie, tym razem z zupełnie nieoczekiwanej strony. Skupiając się na obszarze jakże przecież newralgicznym, a którego w żadnym razie nie przygotowałam do odparcia tak szeroko zakrojonej ofensywy!

Nerwowo próbuję zorganizować obronę, lecz muszę szybko ustąpić przed bezwzględnym naciskiem. Rozluźniam mięśnie, przygotowując się na nieuniknioną penetrację, lecz pożądliwe palce znów zaskakują mnie nagłym manewrem okrążającym, z powrotem napierając na, wydawałoby się, dawno zdobyty przyczółek. Wpierw jeden przygotowuje teren na bezpardonowe wtargnięcie drugiego, a ten z kolei robi miejsce trzeciemu, by wespół wedrzeć się we mnie idealnie skoordynowanym wypadem połączonych sił. Zaczynam się niepokoić o dalszy ciąg wydarzeń, bo w odwodzie pozostają jeszcze dwa kolejne, lecz obawy okazują się całkowicie płonne. Ma przeciwniczka jest może odważna, niczym Wielki Macedończyk, lecz w żadnym razie nie brutalna, prowadząc bój pod sprawiedliwą egidą Ateny… na wszystkich mitologicznych przydupasów, co ja niby bredzę?

Jacqueline unosi mnie jeszcze wyżej, tak by ustawić me piersi dokładnie na wysokości swej twarzy. Nie przerywając ani na moment pieszczenia palcami, z najwyższą ostrożnością zaczyna podgryzać mi sutki. Zaciskam zęby, starając się powstrzymać nadchodzące nieubłaganie szczytowanie, sygnalizowane wszem i wobec coraz głośniejszymi pojękiwaniami. Być może powinnam jeszcze poczekać, przedłużyć nieco grę wstępną oraz nacieszyć każdą chwilą z osobna i wszystkimi razem? Pozwolić się pocałować nie tylko w usta, po czym odwdzięczyć tym samym? Ale nie mogę! Nie chcę! Wbijam paznokcie głęboko w szerokie plecy kochanki, dając jej jednoznacznie do zrozumienia, co właśnie przeżywam. Spinam wszystkie mięśnie i odrzucam głowę do tyłu, poddając się zalewającej mnie, gwałtownej fali rozszalałego orgazmu. Pierwszego od… dawna.

* * *

Muszę odpocząć. Zlec na miękkim łożu, skryć pod przyjemnie puszystym kocem i zdrzemnąć. Niedoczekanie! Owszem, Jacqueline kładzie mnie na materacu, lecz nie pozwala ani na chwilę wytchnienia. Siada przede mną z rozchylonymi lubieżnie udami i przytrzymuje za kark. Podziwiam fantastyczne falbanki boskiej kobiecości. Płaski, posągowo wyrzeźbiony brzuch. Jędrne piersi. Przecudowny uśmiech. Płonące pożądaniem spojrzenie. Wyraźnie oczekujące na więcej. Teraz. Zaraz!

Podnoszę głowę, a nasze wargi stają się jednością. Smakuję ich rajską słodycz, rozkoszując się delikatnie szorstką, lecz równocześnie jakże subtelną fakturą. Wsuwam język pomiędzy nie, coraz dalej i głębiej, poddając się iście zwierzęcej żądzy. Przywieram do najcudowniejszego fragmentu kobiecego ciała tak mocno, jednocześnie śliniąc się jak wściekła, że aż brakuje mi tchu, lecz ostatecznie z konieczności przerywam i odsuwam się nieznacznie, ciągnąc za sobą lepkie nici namiętności. Spoglądam w oczy Jacqueline, próbując odgadnąć, czego jeszcze pragnie.

A ona mnie zaskakuje. Ponownie. Przyciąga do siebie władczo, na granicy dominacji i podciąga nogi wyżej.

Lèche moi! – rozkazuje – Liż!

Waham się, czy dobrze rozumiem żądanie i naprawdę mam wycałować ją nie ponownie w kobiecość, a… Próbuję odsunąć się zawstydzona, lecz żelazny uścisk obejmujących mnie, despotycznych ud, skutecznie uniemożliwia ucieczkę. Pytanie, czy tak naprawdę chciałabym się wycofać?

Nie! Przenigdy! Przeciągam językiem pomiędzy gładziutkimi półkulami. Czuję, jak w efekcie leciutko drżą, więc ponawiam próbę, tym razem bardziej zdecydowanie. Nie jestem w stanie zrozumieć dlaczego, lecz nagle na powrót ogarnia mnie podniecenie. Być może przez jawne i bezczelne przekroczenie następnej, wydawałoby się ostatecznej spośród ostatecznych, granicy? Doświadczenie czegoś po raz pierwszy w życiu? Przekonanie się kolejny raz, że zakazany owoc smakuje najlepiej? Zwłaszcza gdy przybiera kształt jakże apetycznego tyłeczka, przyozdobionego niewielkim tatuażem, przestawiającym… symbol nieskończoności? Dwa zera? A jakie to ma niby znaczenie?

Najważniejsze, że całuję go jak oszalała. Kładę dłonie na wypiętych pośladkach Jacqueline i rozchylam je, starając się wniknąć jak najgłębiej. Na co ona, nie czekając na zachętę, ani tym bardziej pozwolenie, zaczyna pieścić się palcami. Pociera swą kobiecość bardzo gwałtownie, niemal ją szarpiąc, na co po raz kolejny przyspieszam, wsuwając język tak daleko, jak tylko jestem w stanie. Doskonale wiem, co wylizuję, komu i w jakiej pozycji, lecz nie ma to dla mnie absolutnie żadnego znaczenia. Oddaję się owym równie kontrowersyjnym, co do szaleństwa podniecającym karesom z własnej, nieprzymuszonej woli i w pełnym zaangażowaniu.

Wtem, znacznie szybciej, niż mogłabym się spodziewać, Jacqueline dochodzi. Wije się ekspresyjnie, tryskając gorącymi strumieniami pożądania wprost na mą całkowicie nieprzygotowaną na taki wybuch chuci twarz. Gdy kończy, chwytam za jej lepką od namiętności dłoń i wsuwam ją sobie do ust, obsypując czułymi pocałunkami. Rozkoszuję się naszym wspólnym smakiem. Wypełniam płuca oszałamiającym aromatem. Sycę zmysły ciepłem jedwabistej skóry.

* * *

Podnoszę się na kolanach i obejmuję Jacqueline wpół, starając się wchłonąć choć część powolutku uchodzącego z niej napięcia. Pragnę uszczknąć bodaj odrobinę wypełniającego jej ciało spełnienia i wspólnie nacieszyć niezmierzonym szczęściem. Wiem doskonale, że czym prędzej powinnam się ogarnąć i powrócić na przyjęcie jakby nigdy nic, lecz jedyne, na co naprawdę mam ochotę, to przytulić ją jeszcze mocniej. I zapytać wprost:

– Zrobisz mi tak samo? Bardzo bym chciała, a jeszcze nikt nigdy… – przerywam nagle i spuszczam wzrok, zawstydzona własną bezpośredniością.

Półprzytomne oczy ponownie rozbłyskują wydawałoby się przygasłym żarem, a silne ręce rzucają mnie brzuchem na łóżko. Podnoszą biodra w górę, łapią mnie od tyłu i rozwierają tak szeroko, aż przeszywa mnie ukłucie bólu.

– Cudni pachniesz – słyszę euforyczny szept, jednocześnie czując go na rozchylonej kobiecości. I nie tylko.

Łapczywy język szybko rozgarnia splątane włosy i zaczyna się we mnie zuchwale wciskać, w momencie doprowadzając do szaleństwa. Przemęczona i równocześnie rozsadzana rozkoszą chwytam Jacqueline za kark, przyciskając jej usta do… Zaczynam mdleć, pragnąc już tylko, by najwspanialszy wieczór mego życia nigdy się nie skończył!

* * *

Furiackie walenie w drzwi wydaje się tak nierzeczywiste, że przez dłuższą chwilę nie zwracam na nie uwagi. Dopiero wpadający do pokoju, wymachujący rękami jak oszalały… nietrudno się domyśleć kto, przywraca mnie do rzeczywistości. W sekundzie trzeźwieję, porywam pokrywającą łóżko narzutkę i w panice próbuję się nią przysłonić. Ewidentnie nie tylko spity, ale i po wciągnięciu niejednej kreski mąż podbiega do mnie, wyzywając od najgorszych. Rzucając kolejnymi inwektywami, zdziera ze mnie nakrycie, chwyta za włosy i unosi karzącą dłoń sprawiedliwości do zadania nieuniknionego ciosu.

Ras-le-cul, bordel de merde! Zostaw ją! Ni pozwalą! Va cier, ti sukinsynie, tui cochon, connard…

Mój niedoszły oprawca zamiera, w niewypowiedzianym zaskoczeniu odwracając głowę ku stojącej naprzeciwko kobiecie. Wysokiej, widocznie umięśnionej, którą w odpowiednim stroju wcale nietrudno byłoby pomylić z wysportowanym mężczyzną. o Wciąż nagiej, z rozognionymi namiętnością policzkami i zagniewanymi ustami, wypluwającymi rozemocjonowany potok słów, w których nawet przy braku zdolności lingwistycznych nietrudno domyślić się steku wyzwisk. Trzymającej w ręce długi, lśniący czernią, wyciągnięty gdzieś spomiędzy fałd peleryny kształt, którego nie potrafię… doskonale zdaję sobie sprawę, czym jest, ale nijak nie przyjmuję tej szokującej wiedzy do wiadomości.

– A ty to kto? – pokrzykuje mąż, szarżując w stronę mej obrończyni, niczym rozsierdzony czerwoną płachtą buhaj.

Moi? Mon nom jest Blonde. Jacqueline le Blonde. Monsieur Ernst Stavro Blofeld przekazuji serdeczni żiczenia! Bonne et heureuse Année!

* * *

Błyskająca ognikami lufa wypluwa głucho jeden pocisk za drugim, zamieniając głowę mężczyzny w krwawe rzeszoto.

Puste łuski uderzają o drewnianą podłogę z metalicznym brzękiem.

Kobieta odwraca ku mnie osobliwy wzrok. Jakby nie mogąc się zdecydować, czy ma rozpaczliwie błagać o wybaczenie czy wyjść bez słowa pożegnania? Opuścić pistolet, a może raczej kontynuować naciskanie spustu? Tym razem w moim kierunku?

A ja tylko patrzę dogłębnie zszokowana na szaroniebieską smużkę dymu, wirującą u wylotu tłumika. Z ohydną fascynacją podziwiam przeciwległą ścianę, pokrytą absurdalnym malowidłem rozbryzgniętego mózgu, strzaskanych kości i strzępów owłosionej skóry, pozlepianych bliżej niezidentyfikowanymi płynami ustrojowymi mojego męża. Byłego. I zamiast przejąć się jego tragicznym, choć jakże przecież zasłużonym losem, względnie obawiać się o własny, tak niepewny, nagle… pojmuję w pełnej jasności umysłu, że oto mój największy życiowy problem został właśnie rozwiązany! Ostatecznie i nieodwołalnie.

Zabawne. Bardzo zabawne.

Wybucham śmiechem tak histerycznym, że opętana szaleństwem nie zauważam nawet, gdy Jacqueline powoli, acz konsekwentnie, ponownie podnosi broń.

Ma najdroższa i jedyna. Ma kochanka. Ma morderczyni.

A może jednak nie? 

 


 

MRT_Greg – Taki klimat (46% Waszych głosów)

– Nie rozumiem, jak mogłeś mi to zrobić?!

Spoglądał w milczeniu jak wyrzuca ze złością rzeczy z jego walizki. Bielizna, spodnie, koszule, zaścielały beżowy dywan. Zielony podkoszulek zwisał z bursztynowego abażuru, tworząc surrealistyczny obraz przestrzenny.

– Jak mogłeś? – odwróciła się w jego kierunku, trzymając w rękach sweter.

Ten sweter. Jęknął przelękniony. A potem patrzył z przerażeniem, jak ona mnie go w kulkę i wyrzuca na schody. Ten gest gorszy był niż jakiekolwiek słowa. Świadczył o jej ogromnym wzburzeniu, jakiego do tej pory jeszcze nie widział. Oczywiście zdarzały się kłótnie między nimi, ale nigdy nie przybrały takich rozmiarów. Tym razem zapowiadało się na prawdziwy huragan. Mógł tylko siedzieć i w milczeniu przyjmować kolejne razy.

A wszystko przez ten wyjazd. Gdyby się wtedy nie zgodził, może nie doszłoby do tego wszystkiego. Pewnie też byłaby zła lub zmarkotniała, miałaby więcej wymagań, ale przynajmniej nadal czułby bijące od niej ciepło. Choć tamtego popołudnia wydawało się, że świat rozkwitł na nowo.

Dwa tygodnie wcześniej, tuż przed świętami Bożego Narodzenia,  wparowała do domu cała w skowronkach. Torebkę rzuciła na komodę. Płaszcz zsunęła z ramion, ścieląc nim dębową podłogę. Brzoskwiniowe mokasyny, zdejmowane po drodze, wyznaczały kierunek jej wędrówki. Pod wierzchnim ubraniem miała na sobie tylko atłasową tunikę, przewiązaną w pasie szeroką wstążką. Kształtne półkule piersi wychylały się zza materiału. Brodawki podkreślały lekkość ubrania. U dołu, sięgające kostek, poły materiału zachodziły na siebie na tyle tylko, by ukryć niewielki koronkowy trójkącik na przezroczystym pasku, stanowiącym jedyną bieliznę. Długie ciemnoblond włosy spadały kaskadami na jej odkryte ramiona. Krzykliwa fryzura dopełniała wyzywającej garderoby, zaś pełną symetrii twarz o typowo greckich rysach, podkreśliła kredką delikatnie tak, by eksponować jej naturalne piękno. Harmonijne ciało nieco odbiegało od wyznaczonych przez modeling standardów. Ideał burzyły wyraźnie zarysowane mięśnie nóg i ramion – efekt codziennej gimnastyki i sporadycznych odwiedzin na siłowni. Mimo to nie było mężczyzny, który nie zachwyciłby się jej widokiem.

Cicho jak myszka podbiegła do niego i kokietując jak rozochocona kotka, zmusiła, by odłożył na chwilę widelce.

– Witaj, mój kochany – szepnęła, wtulając w niego twarz.

Przesunęła dłońmi po jego brodzie i mruknęła zadowolona.

– Gładziutki, mój aniołeczek. I pachnący – dodała, zbliżając twarz do jego twarzy.

Pocałowała go lekko, gładząc ręką po karku. Zadrżał, czując pieszczotę. Momentalnie zrobiło mu się ciepło, a spodnie wybrzuszyły się w rozporku. Wyczuła, co się z nim dzieje, i zjechała tam dłonią. Wsunęła rękę za pasek.

– Mmm… – zamruczała, – tutaj też gładziutko. Czyżbyś przygotowywał dla mnie coś smakowitego?

Wziął głęboki oddech i choć było mu w tym momencie bardzo dobrze, postanowił dokończyć całodniowego dzieła. Odsunął się od niej i wskazał na miejsce przy stole. Spojrzała w tamtym kierunku. Przybranie sugerowało miły posiłek.

– Co dobrego? – spytała. Jej uśmiech, choć szczery, przybrany był jednak lekką nutką niedosytu.

– Grzybki mun w balsamicznym sosie, z kurczaczkiem i drobnym ryżem, pędami bambusa, groszkiem i duszoną marcheweczką…

– Mniam.

– … garnierowane na słodko pitają z plasterkiem karamboli.

– Z listkami mięty..?

– Naturellement.

– Wino?

– Chardonnay Zuccardi.

Przymknęła powieki i pląsem ruszyła w kierunku stołu. Wkrótce na stole stanęły pyszności. Posiłek spożywali w milczeniu, jeśli nie liczyć westchnięć Marty. Taki sposób uznania kulinarnych umiejętności kucharza w zupełności Marianowi wystarczał. Po obiedzie zasiedli na przeszklonym tarasie, gdzie racząc się winem, kontemplowali surowość lasu zimową porą. To naturalne otoczenie dawało poczucie błogości i ukojenia po dniach spędzonych w pracy.

Marta, obecnie żurnalistka, niegdyś nauczycielka w szkole, w którymś momencie dostrzegła, że jej droga prowadzi donikąd. Przygodne spotkania z mężczyznami zamieniła na stały związek, zaś nierozwojową pracę na własny biznes, który przyniósł jej uznanie w świecie mody. Mając idealną sylwetkę, sama nieraz pozowała dla potrzeb swojego wydawnictwa.

Marian, niedoceniony projektant kobiecej garderoby, spełniał się zawodowo jako grafik komputerowy. Jego kariera jednak nie stanowiła oszałamiającego pasma sukcesów. W trakcie przyjęcia, na którym poznał swoją przyszłą żonę, brylował jedynie gładką mową i zachowaniem starej daty dżentelmena. To właśnie ten szyk zwrócił uwagę Marty, jak również – co jednakże uwidoczniło się dopiero w późniejszym czasie – zdolność do bezkrytycznego przyjmowania jej koncepcji.

Gdy po kilku spotkaniach okazało się, że ich myśli i dążenia pokrywają się, związek wszedł w kolejny etap. Trwał około tygodnia, podczas którego wychodzili z łóżka tylko po to, by coś przekąsić lub skorzystać z toalety. Nierzadko też i gdy oddawała mocz, dłonie Mariana zaciskały się na jej piersiach, a twardy członek gładził jej policzki. Chwytała go wtedy w usta i zasysała głęboko w siebie. Gdy taka niewygodna pozycja nie pozwalała na jego penetrację, skomplikowany kombajn toaletowo-bidetowy zastępował chuć mężczyzny. Silny strumień wody, padający na jej łechtaczkę, pogrążał ją w chaosie orgazmu. Marian w tym czasie, wyprężony jak struna, strzelał spermą w jej otwarte usta.

Jeśli tylko po tej czynności udało się jej umknąć napastliwym rękom Mariana, mogła uważać się za szczęściarę, docierając do kuchni. Tam jednak, złapawszy ją za biodra, dociskał do stołu i wchodził od tyłu. Musiał sobie pomagać ręką, gdy wiotki jeszcze członek nie spełniał jego oczekiwań.

Zgrzyt drewnianego stołu na kafelkowanej podłodze niósł się echem po skromnym wówczas jej mieszkaniu. Nocne skrzypienie łóżka łączyło się nieprzerwanie z pierdnięciami skórzanego fotela. Z nogami ułożonymi na oparciach mebla, pamiętającego jej przodków, przyjmowała kolejne pchnięcia swojego mężczyzny. Wyobrażała sobie, że sześćdziesiąt lat wcześniej być może to jej dziadek tak właśnie zabawiał się z babcią. Pogrążony w gorączce podniecenia umysł podsuwał kolejne wulgarne obrazy. Szybko się do nich stosowała w rzeczywistości, to wypinając pupę, to udając, że ucieka przed gwałcicielem.

W którymś momencie role się odwróciły. Gdy zmęczony Marian padł na łóżko, przez chwilę obserwowała go, po czym agresywnie dosiadła. Błagał, by dała mu chwilę wytchnienia, lecz głucha pozostawała na te prośby. Była w amoku. Seks wyznaczał kierunek jej istnienia. Chciała i brała, i nie przyjmowała odmowy. Gdy niezdarnie uciekał w kierunku łazienki, zawiązywała mu na szyi sznur od szlafroka i wciągała z powrotem do pokoju. Płakał bezsilnie, gdy ujeżdżała go, uderzając kroczem o jego podbrzusze. A gdy mimo tych prób nadal pozostawał miękki, siadała mu na twarzy i nie schodziła, dopóki fala orgazmu nie zrzucała jej na podłogę.

Potem dali sobie miesiąc odpoczynku. Marian leczył urażone męskie ego, Marta rzuciła się w wir pracy, planując wspólną przyszłość. W jej głowie tkwiła myśl, która choć makiaweliczna w swej istocie, przyprawiała ją o nieopanowaną wilgoć. Bazgroły na kartce szybko łączyły się z okrężnymi ruchami palca w majtkach. W końcu podjęła decyzję.

Marian nie ukrywał zaskoczenia. Wręcz przez moment miał ochotę rzucić wszystko i wyjść bez słowa. Nie wątpił, że ze swoim obecnym portfolio mógłby szybko znaleźć pracę w innym miejscu, więc nie to trzymało go w jej firmie. Czuł jednak podświadomie, że ją kocha i dla dobra tej miłości gotów jest przyjąć jej warunki.

Ślub i wesele, bardziej na pokaz, służyć miały jedynie połechtaniu ego Marty i jej bliskich. Marian, zmęczony imprezą, czuł się w rzeczywistości bardziej piątym kołem u wozu. W dodatku częste szybkie numerki z żoną na zapleczu hotelu sprawiły, że nie był w stanie sprostać potrzebom małżonki w trakcie nocy poślubnej. Choć dwoił się i troił, jej pokłady energii były niewyczerpane. Gdy nad ranem padł zmęczony, Marta rozpakowała jeden z prezentów. Monstrualne brązowe dildo w połączeniu z niezmordowanym sybianem dało jej w końcu upragnioną rozkosz.

Pierwsza noc zwiastowała kolejne. Marta wydawała się być niezajeżdżalna, Marian zaś, mężczyzna z duszą artysty, uwięziony w czterech ścianach betonowej willi, do której ostatecznie się przeprowadzili, z dnia na dzień tracił poczucie swojej wartości oraz potrzeby bycia w związku. Marta przez długi czas nie zwracała na to uwagi, w końcu, gdy częstotliwość kłótni o byle co, stała się zbyt uciążliwa, pozwoliła mu na większą swobodę.

Na trzy miesiące przed pechowym wyjazdem postanowił sprawić jej urodzinową niespodziankę. Marta, jak co dzień, wróciła z pracy zmęczona i pragnąca jedynie gorącej kąpieli i delikatnego masażu, zakończonego ostrym seksem. Wchodząc do domu, zaskoczyła ją niezmącona cisza. O tej porze Marian zazwyczaj nakrywał do stołu, tymczasem mebel był zupełnie pusty, jeśli nie liczyć niedbale rzuconej ścierki. Zmarszczyła brwi, czując rosnące niezadowolenie. Drgnęła, słysząc skrzypnięcie drzwi, prowadzących do części gościnnej. Już dawno miał je naoliwić! Właśnie zamierzała udzielić mu ostrej reprymendy, gdy słowa uwięzły jej w gardle.

Z pomieszczenia wyszedł Marian, ubrany jedynie w czarne skórzane paski, imitujące psią uprząż. Stał nieco zakłopotany, wbijając wzrok w podłogę. Marta przyglądała mu się osłupiała, czując narastające mrowienie. W końcu odzyskała rezon.

– Do nogi! – rzuciła władczo.

Marian przyskoczył do niej. Klęcząc u stóp, przytulił się do uda. Przejechała dłonią po jego włosach, sprawiając, że uniósł łeb. Jego nos, przyozdobiony psią mordką, znalazł się dokładnie na wysokości złączenia nóg. Marian przysunął się bliżej.

– Nie! – skarciła go. – Nie wolno! Siedzieć!

Posłusznie wrócił do pozycji. Widziała, jak drży cały, pot płynął mu wąskim strumyczkiem po plecach. W domu było zdecydowanie za ciepło.

Zdjęła wierzchni płaszczyk i rzuciła go na podłogę. Odpięła pasek z torebki, nachyliła się i zapięła go wokół szyi Mariana. Trzymając tę prowizoryczną obrożę, pociągnęła go w kierunku schodów. Ledwie nadążał za nią, posuwając się na czworakach. Zdyszany dopadł pierwszego stopnia. Dalej nie chciał iść, choć zapierała się z całych sił.  W końcu klapnęła na pupę. Przyskoczył do niej, wbijając nos między jej kolana.

– Co robisz?! Zły pies! Nie wolno, mówiłam! Nie wol…

Jej prośby utonęły w głębokim jęku, jaki wydała z siebie. Marian wsadził psi nos prosto w jej wilgotną cipkę. Śliskim od jej soków, gumowym noskiem pocierał łechtaczkę, aż poddała się zabiegom i rozchyliła szerzej nogi. Marian polizał ją po szczelince, wpychając do wnętrza drgający język.

– O boże! – Marta nie mogła już dłużej udawać niedostępnej.

Pozwoliła mu na dowolną penetrację, czując, jak język Mariana błądzi z równą natarczywością zarówno wokół jej cipki, jak i anusa. Zaskoczona tym obrotem sprawy odkryła nieznaną jej do tej pory stronę rozkoszy. W końcu nie wytrzymała. Brutalnie odepchnęła Mariana od siebie, po czym odwróciła się w kierunku schodów. Najwyraźniej tylko na to czekał. Dopadł ją w mgnieniu oka i pokrył ciałem. Twardy członek bez jakiegokolwiek przymierzania wbił się w nią aż po nasadę, przygważdżając do schodów. Mogła tylko schwycić się stopnicy, pozwalając Marianowi na dalsze działania. On tymczasem, czując zwierzęcą chuć, rżnął ją bez opamiętania, nie zwracając uwagi na jej niewygodę. W tym momencie nie myślał o niczym innym jak tylko wydupczyć ją po wielokroć.

Z mocą imadła zacisnął szorstkie dłonie na jej delikatnych piersiach. Krzyknęła z cierpienia, to jednak tylko jeszcze bardziej go rozochociło. Zgniótł między palcami twarde brodawki, wyrywając z jej ust dziki wrzask. Ból był tak ogromny, że na ułamek sekundy zemdlała. Chwilę potem ocuciło ją uderzenie w tyłek. Nawet nie zauważyła, gdy pierwsza porcja nasienia znalazła się w jej wnętrzu. Odwróciła się zaskoczona, jednak ponownie przydusił ją swym ciałem, a gdy poddała się, uniósł nad nią i ponownie uderzył ją w pośladki. Znowu wrzasnęła. Tym razem jednak prócz piekącego bólu poczuła drażniąca przyjemność. Wypięła mocniej pupę, oczekując kolejnego razu. Marian nie zamierzał odmówić sobie tej przyjemności.

Dwie godziny później leżała w wannie, czując, jak szczypie ją całe ciało. Spuchnięta pupa wibrowała nieprzerwanym bólem. Rwanie w okolicach podbrzusza przypomniało jej gehennę tego wieczoru, pomimo to jednak ogarnęła ją niezwykła lekkość. Uwolniona od codziennych trosk, pozwoliła sobie na długą i odświeżająca kąpiel. Relaks wspomagany delikatnym hydromasażem sprawił, że po raz pierwszy od dłuższego czasu nie potrzebowała żadnych dodatkowych bodźców. Wyszła z wanny, gdy woda była już chłodna. Owinięta w wielki biały ręcznik udała się do wspólnej sypialni. Łóżko, zasłane ogromną ilością poduszek, hipnotycznie zapraszało. Żachnęła się. Uwielbiała poduszki. Kładąc się między nimi, zerknęła na bok. Marian, zwinięty w kłębek, smacznie pochrapywał na grubym miękkim kocu, rozłożonym na podłodze. Uśmiechnęła się rozanielona.

Od tej pory zaskakiwał ją za każdym razem. I choć uległy wobec niej, często pod koniec igraszek przejmował kontrolę, bijąc ją po pupie albo smagając pejczem po piersiach. Wydawało się, że cały czas nie mogą się zdecydować, kto ma być stroną dominującą. Marian jednak wiedział doskonale, gdzie było jego miejsce. W każdym razie tak mu się zdawało, póki nie wybrał się z Martą w Karkonosze.

– Będzie fajnie – Przekonywała go, kreśląc wizję klimatycznego pobytu w pensjonacie – miejsce na uboczu, z dala od wścibskich oczu. Będziemy mogli rozwinąć nasze… zabawy.

Z ostatnimi słowy jej twarz pokrył udawany rumieniec wstydu. Palcami przejechała mu po sweterku, który podarowała mu na Mikołaja. Sprowadzony z Francji, wykonany z owczej wełny, dawał ogromne poczucie cieplnego komfortu. Dla Marty jednak bardziej liczył się prestiż produktu niż jego aspekty termiczne. Niewątpliwie miękkość materiału pozwalała jej wygodnie ułożyć głowę na chudej klatce piersiowej Mariana.

– A nie moglibyśmy zostać i tutaj poswawolić – Marian nie był do końca przekonany

– Maaarian…

Jej udawany smutek był aż nadto widoczny. Nie osiągnąwszy pożądanego efektu, wstała nadąsana.

– Ok. Jak nie chcesz, to trudno…

– Czekaj – dobrze wiedział, że takie słowa oznaczały czubek góry mocno zlodowaconej. – Kiedy byś chciała tam jechać?

– Na święta i zostać do nowego roku – wyraźnie się ożywiła. Wiedziała już, że się zgodzi, więc kuła żelazo, póki gorące. – Zarezerwowałam już samochód. Mercedes G65. Mam nadzieję, że ci się spodoba.

Skapitulował.

Na miejsce dotarli późnym wigilijnym popołudniem. Mimo ciężkich warunków drogowych, w luksusowym wnętrzu pojazdu podróż minęła bez jakichkolwiek niedogodności. Zbawienny okazał się też napęd na cztery koła, pozwalający Marianowi na odrobinę szaleństwa na ostatnim półkilometrowym odcinku. Kręta górska droga była zupełnie nieodśnieżona i tylko para głębokich kolein sugerowała, że trakt nie prowadzi donikąd. Marta, zazwyczaj spokojna i opanowana, z każdym zakrętem robiła się coraz bledsza. Odetchnęła z ulgą, gdy ujrzeli wyłaniającą się pośród lasów budowlę.

Skromna w założeniu bryła, z zewnątrz doskonale wpisująca się w górską architekturę, zupełnie nie odzwierciedlała luksusu, jaki oferowała swoim gościom. Każdy apartament składał się z dwóch pokoi, rozdzielonych ruchomą ścianką, przestronnej łazienki oraz sporego tarasu, skąd rozciągał się niczym nieprzesłonięty widok na panoramę Karkonoszy.

Marta z Marianem długo kontemplowali piękno natury, nim elegancko ubrani, udali się na uroczystą kolację.

Wbrew obawom Mariana czas ten minął w spokoju prócz typowych tradycyjnych momentów. Nieznani sobie ludzie nie przejawiali zbytniej ochoty do tłumnego dzielenia się opłatkiem, ograniczając się jedynie do współbiesiadników przy własnym stole. Jednak gospodarz wieczoru, a zarazem sam właściciel pensjonatu, potrafił tak umiejętnie prowadzić kolację, by każdy mógł się poczuć wyjątkowo. Jak słusznie bowiem przewidywał, na integrację przyjdzie jeszcze czas.

Pierwsze spotkanie nastąpiło w momencie, gdy towarzystwo rozchodziło się do pokojów. To Marta rzuciła ciekawskim spojrzeniem w szarość pokoju, do którego wkraczał właśnie jeden z gości. Siedzący na podłodze przedpokoju mężczyzna jasno dawał przykład swego przeznaczenia.

Zatrzymała się nagle z dłonią przyłożoną do ust. Marian również zerknął zaciekawiony, w przeciwieństwie jednak do żony nie był zbytnio zachwycony widokiem.

– To Proteusz – przedstawił swojego psa gość pokoju numer piętnaście. – Nie wolno mu wychodzić. W przeciwieństwie, jak widzę, do pana.

Choć ostatnie słowa dotyczyły Mariana, nieodmiennie paradującego z obróżką na szyi, spojrzenie mężczyzny spoczywało na Marcie.

– Nie mamy takich restrykcji – odparła z uśmiechem. – Pozwala nam to obydwojgu zachować pewną… swobodę.

– Cóż, może w takim razie pozwolicie… oboje – mężczyzna spojrzał w końcu na Mariana – zaprosić się na drinka.

– Myślę, że jeszcze zdążymy, panie…? – Marian szybko przyszedł w sukurs żonie, która właśnie zapalała się do propozycji nieznajomego. Wizja posuwających ją obu mężczyzn, psa i jego pana, była tak mocna, że niemal namacalna. Spochmurniała odeszła bez słowa

– Witold – odparł sucho mężczyzna.

Nie podał jednak dłoni Marianowi. Wręcz ostentacyjnie odwrócił się do niego plecami i zatrzasnął drzwi przed nosem.

Tej nocy Marian spał samotnie na twardej podłodze. Marta przez chwilę masturbowała się, leżąc na łóżku, jednak złość nie pozwalała jej na osiągnięcie spełnienia. W końcu zasnęła nadąsana.

Chłód ogarnął kolejne dni. Święta minęły małżeństwu pod znakiem ogólnego zniechęcenia.

Czwartego dnia pobytu, wczesnym popołudniem, Marian spacerował korytarzem na parterze, podziwiając zawieszone na ścianach obrazy olejne. Sztuka w tym miejscu odwoływała się, co zrozumiałe, do tematów górskich, niekiedy jednak impresje były tak zagmatwane, że trudno było cokolwiek rozróżnić. Ba! Na niektórych Marian widział siebie i Martę w niedwuznacznych pozycjach.

Doszedłszy do końca korytarza, miał już zawrócić, gdy ujrzał przez okno siedzącą w zaspie niewielką postać. Niesforny blond kędziorek uciekał spod kolorowej czapki. Dotąd, jak większość gości, spędzał czas w luksusowych wnętrzach, ale powodowany zwykłą ciekawością wyszedł na zewnątrz. Nieszczególnie był zaskoczony widokiem dziewczyny, należała bowiem do jednej z bardzo niewielu osób w pensjonacie, która nie brała udziału w klimatycznych igraszkach.

– Cześć – rzucił na powitanie, czując, że najprościej będzie po prostu przejść nad tym do porządku dziennego. – Mogę się dosiąść? Mogę jeszcze poszukać innej zaspy. Tam, koło wjazdu, jest cała hałda śniegu…

– Pojedziemy na narty? – przerwała mu w pół słowa. – Nikt tu, kurwa, nie chce korzystać z uroków zimy. Wszyscy się tylko pierdolą po kątach.

Marianowi nie trzeba było powtarzać.

– Nie ma sprawy, ale pod jednym warunkiem: nie będziesz przeklinać.

– Zgoda.

Uśmiechnęli się razem na ten konsensus. Pomógł jej wyjść z zaspy i otrzepać się ze śniegu.

– Natalia – przedstawiła się, podając mu szczupłą dłoń.

– Marian.

– Wiem. Piesek – roześmiała się.

Marian spuścił wzrok zakłopotany, szybko jednak odzyskał pewność siebie.

– Nie licz, że pociągnę zaprzęg.

– Wystarczy, że mnie przewieziesz mercem.

– Takie buty – gwizdnął przez zęby.

– A jakżeś myślał?

Roześmiali się oboje.

Rozstali się na chwilę, by zmienić strój na wyjazd. Marian dotrzymał słowa. Przewiózł ją Mercedesem tak, jakby nawet nie śmiał w towarzystwie Marty. Tymczasem Natalia była w siódmym niebie. Mężczyzna i nastolatka szybko znaleźli wspólny temat, dzięki czemu kolejne godziny jak i następne dni mijały im radośnie.

Tymczasem Marta, dostrzegłszy brak warującego co krok Mariana, szybko skorzystała z nadarzającej się okazji zawarcia bliższej znajomości z Witoldem.

W czasie, gdy jej mąż udzielał nastolatce lekcji jazdy trawersem, co jakiś czas popisując się swoimi umiejętnościami, Marta skorzystała z wigilijnego zaproszenia.

Pokój Witolda był o wiele bardziej przestronny niż ich małżeński, mieszcząc dodatkowe akcesoria miłosnych gierek. Marcie szczególnie spodobała się filigranowa huśtawka. Witold pokazał jej, jak ma usiąść, by było jej wygodnie, a równocześnie udostępniła wszystko, co potrzebne. Zarumieniona z powodu swojej początkowej niezdarności, szybko nauczyła się prawidłowej pozycji.

Przez chwilę bujała się sama, z zamkniętymi oczami wyobrażając sobie reakcję niekiedy zbyt konserwatywnego Mariana. Nagle ktoś chwycił ją za włosy, odchylając głowę mocno do tyłu. Otworzyła usta do krzyku, lecz tym momencie wylądował w nich twardy kutas. Słowa przerażenia uwięzły jej w gardle. Otworzyła oczy i ujrzała wygolony męski anus. Sięgnęła ku niemu dłońmi. Miała nadzieję, iż penetrując go palcami, uwolni się od oprawcy. Stało się zupełnie na odwrót. Mężczyzna docisnął podbrzusze do jej twarzy, odbierając ostatnią możliwość oddechu. Przestraszona szarpała się jak ryba wyjęta z wody, dramatycznie potrzebująca haustu powietrza. Była już na skraju omdlenia, a bezsilne ręce opadły jej w dół, gdy mężczyzna wyjął penisa. Oddychała spazmatycznie, ciesząc się choć tą niewielką wolnością.

Na ponowny sztych w gardło była już przygotowana. Równocześnie poczuła szorstki język na swojej piczce. Mimowolnie rozłożyła szerzej nogi. Do języka dołączył palec, a wkrótce następne. Na ściankach pochwy czuła nieznany dotąd dotyk. Nie trwało to jednak zbyt długo. Wkrótce miejsce palców zastąpił drugi kutas. Dopiero wtedy dostrzegła przydatność huśtawki. Gdy pierwszy członek wysuwał się z jej ust, nabijała się na drugi. Wkrótce mężczyźni zintensyfikowali ruchy. Nie zdołała jednak osiągnąć spełnienia, gdy zalali ją pierwszą porcją nasienia. Skonfundowana uświadomiła sobie, jakim wytrwałym graczem był jej mąż.

Nie mogła odpędzić od siebie tej myśli nawet, gdy dosiadłszy Witolda, była równocześnie posuwana w tyłek przez Proteusza. I choć starali się, jak mogli, spełniając każdą jej zachciankę, osiągnięty wreszcie orgazm nie przyniósł jej ukojenia. Nieznane krainy rozkoszy okazały się mrzonkami, mężczyźni zaś zwykłymi niedołęgami. Gdy obolała i nieszczęśliwa wróciła do pokoju, Marian smacznie już chrapał na swoim posłaniu koło łazienki.

Mimo nieudanego wieczoru nie zamierzała rezygnować z kolejnych przygód. Wkrótce przekonała się, że żadna wymyślna fanaberia ani nawet wieloosobowa orgia nie dadzą jej tyle przyjemności ile kontakt z Marianem. Każdej nocy, wracając po kolejnym nieudanym eksperymencie, zastawała męża pogrążonego w spokojnym śnie. Jednak pierwszego stycznia jego miejsce było puste.

Gdy o północy na niebie wybuchało tysiące fajerwerków, Marta przypomniała sobie o swoich małżeńskich powinnościach. Niedoczekawszy się swojego pieska, samotnie wypiła butelkę szampana. Bąbelki, jak i spora ilość innych alkoholi, zrobiły swoje. Wariacko rozbawiona, wyszła naga na korytarz.  Była gotowa oddać się każdemu, żeby tylko zaspokoił jej chcicę. Wszyscy jednak byli zajęci sobą, nawet Witold z Proteuszem zamknęli się w swoim pokoju, nie wpuszczając nikogo. Samotna wędrowała zatem po korytarzach, gdy natknęła się na uchylone drzwi. Dobiegających z wnętrza dźwięków nie sposób było pomylić z niczym innym.

Posapywania mężczyzny mieszały się z jękami jego partnerki. Cichy szelest materiału, a chwilę potem donośne plaśnięcia, przypominające spacer w klapkach, podpowiadały Marcie scenerię w pokoju. Dźwięki podziałały i na nią. Nie chcąc przeszkadzać kochankom, oparła się o drzwi i sięgnąwszy dłonią ku swojemu kroczu, zaczęła się energicznie masturbować.

– Dobrzy są – myślała, podziwiając wytrwałość pary, gdy mijały kolejne minuty.

Sama ledwo już panowała nad własnym ciałem. Szczytowała tuż przed nimi, na chwilę przed tym, jak koło niej stanął jakiś mężczyzna.

– Kim pani jest? – spytał, patrząc osłupiały na nagą kobietę. – I co pani tu robi?

– Na to drugie chyba nie muszę odpowiadać? – Marta nadal była zbyt pijana, by przejmować się okolicznościami. Pogładziła się przy tym lubieżnie, rozsuwając płatki sromu. Błysnęło różowe wnętrze. Facet oblizał spierzchnięte wargi. Być może nawet skorzystałby z jawnego zaproszenia, gdyby nie dojrzał fragmentu scenerii w pokoju. Otworzył usta i jak zahipnotyzowany ruszył do wnętrza. Rozochocona Marta podążała tuż za nim, gdy oboje stanęli na środku jak wryci.

Na łóżku wśród rozrzuconych poduszek leżała Natalia, a na niej, wciąż z członkiem wbitym w jej cipkę, spoczywał Marian. Widok ten szybko otrzeźwił Martę.

– Marian… – wycedziła przez zęby.

– Zna go pani? – mężczyzna był nadal oszołomiony.

– Uhm. To mój pies – zasyczała Marta. – A ta dziewczyna to…?

– Moja córka – wydukał mężczyzna. Po chwili dodał, gdy dotarły do niego ostatnie słowa: – Pies?

– No. Taki klimat mamy. Nie dopilnowałam, to sobie znalazł suczkę. Mam nadzieję, że nie w rui…

– Przepraszam… ale… – waniliowy tatuś był w coraz większym szoku. – Pani mówi o moim dziecku! Ona dopiero będzie pisać maturę!

– Wiem. To trudno zrozumieć. Ale… niech pan spojrzy, jak wypina dupę. Ona chciała być rżnięta, a mój pies jest jednak świetny w tym fachu. Ale spokojnie. Zaraz się nim zajmę. Marian! – złość wylała się z Marty szerokim strumieniem.

* * *

Obserwował, jak kolejne ubrania lecą w dół, zaścielając stopnie klatki schodowej. Powrotna podróż odbyła się w całkowitym milczeniu, podobnie jak czas spędzony na pospiesznym pakowaniu do domu. Na miejscu Marta bez słowa udała się do sypialni. Po chwili Marian przyniósł tam ich bagaże. Jakiś czas siedziała obrażona, gdy zerwała się i otworzywszy walizki, zaczęła wyrzucać ich zawartość.

– Jak mogłeś mi to zrobić? Po to cię zabrałam na ten wyjazd, żebyś sobie dmuchał na boku jakieś dziewczynki?! Mało ci daję? A może nie jestem już taka atrakcyjna?! No! Marian!

– Ale ty też… – zaczął niepewnie.

– Co ja też? Co ty myślisz, że ja nie mam potrzeb? Że możesz tak po prostu sobie pójść i zostawić mnie bez pieszczot?

Stała przed nim czerwona ze złości, zaciskając drobne pięści.

– Zabezpieczyłeś się chociaż?

Pokręcił przecząco głową.

– Świetnie! Wydupczyłeś tę młodą pindę w cipkę i zlałeś się w nią, nie myśląc o konsekwencjach?!

Złapała oddech, po czym dodała zaskakująco spokojnie.

– Ciasna była?

– Jak twoja dupka – mruknął niepewnie.

– Ha! Moją dupkę akurat rozjechał Proteusz…

Nie dał jej skończyć. Warcząc, doskoczył do Marty i przewrócił ją na łóżko.

– Co? – zaskoczona nie zdążyła zareagować, gdy obrócił ją na brzuch i brutalnie zerwał majtki.

Wrzasnęła, gdy materiał na moment werżnął się jej w cipkę. Bardziej przerażała ją jednak brutalność i bezkompromisowość Mariana. Wszelkie próby wydostania się spod mężczyzny spełzły na niczym. Po chwili poczuła, jak rozsuwa palcami jej rozognione wnętrze. Była już tak mokra, że nie było sensu udawać oziębłości.

– Nie! Nie wolno! Zły pies! Nie moż… – próbowała jeszcze ostatniej deski ratunku, lecz zaraz utonęła w fali rozkoszy. – Niedobry pies! Rżnij swoją panią!

Marian uśmiechnął się. Suka, jaka by nie była, potrzebowała stałego dupczenia, a że on przy tym czasem musiał poudawać posłusznego pieska… Cóż. Taki klimat.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Szczerze?
Po pierwszym miriadzie cherubinowych brokatków, spąsowiały parytetem rozpasanych pląsów, zaduszony trendsetterkiem influencerek rubinowego blichtru, przysiadłem na wyszywanej złotą nicią otomanie i pochwyciwszy w wypielęgnowane dłonie, tętniące od nadmiaru przebrzmiałego absolutu skronie, chlapnąłem dwa gargantuiczne tourbillony. Zmieszany i wstrząśnięty, z transcendentalną niepewnością siebie, wyzżuty na bruk, słyszę jak w uszach dzwonią mi odległe „leche moi!”. Zlizuję więc resztki świadomości, którymi nieopatrznie upstrzyłem trotuar; własne płyny ustrojowe zmieszane z czymś co wygląda na resztki mózgu ze zwiniętym w paroksyzmie bólu skalpem. Niedobrze. Bardzo mi niedobrze. Nigdy więcej wódki z góralami!
Najszczerzej jak umię?
Dawno już nie czułem się jakbym wbił na imprezę, na którą nie byłem zaproszony i już w wejściu czując, że to miejsce mnie odpycha, brnął dalej, by po jakimś czasie otumaniony przepychem, nieokreśloną porcją nieokreślonego alkoholu, padł jak pompka gdzieś pod krzakiem między Floriańską a Kamienną. Mając w głowie fragmenty filmu, którego akcji byłem zaledwie świadkiem, ze świdrującą głowę pewnością, że stało się coś strasznego ale za uja sobie nie mogę przypomnieć co…
Jeśli moją jedyną wykładnią miałby być temat pojedynku, to: TAK – Pierwsze opowiadanie w pełni zasługuje na moje 100% uznanie choć już pierwsze akapity zniechęciły mnie do wnikliwego wczytywania się w dalszą zawartość. Może dlatego, że prosty chłopak ze mnie…
W drugim kwestia świąteczno-sylwestrowo-noworoczna jest zaledwie odległym tłem, równie dobrze akcja mogłaby się toczyć podczas wakacji letnich. Może nawet lepiej by się wtedy prezentowała… :/

No właśnie nie wiem, co ci ludzie piszą! Jakieś wydumki stylistyczne, z niezrozumiałym słownictwem! Jeszcze zagramanicznym do tego! To proste miało być: popijawa, goła dupa i pindol jakiś do kompletu, a nie… 😀

Mówisz – miało być a nie wyszło? No… to już wolę nie myśleć, jak wychodzi, gdy być ma.
Opowiastek sugerowanych jest na NE wystarczająco, zaś spektakl słowotwórczy to tutaj rzadkość, może więc budzić różne emocje.

Przyznaję MRT_Gregu, że nie ty byłeś moim typem na autora tekstu. Niemniej bardzo ciekawy kontrast między stylem, treścią i całą resztą powstał, a i wyniki są baaardzo równe! 🙂

PS Bardzo dziękuję za podjęcie rękawicy i udział w pojedynku! 😀

Dziękuję i gratuluję wygranej.
Ciekawie wyglądała ta konfrontacja dwóch jakże odmiennych tekstów.

Dziękuję za podziękowania 🙂
Chociaż przyznam wprost, że drugi raz się czegoś takiego chyba nie podejmę. Za dużo stresów 😀

Oba teksty zbereźne jak mało kiedy. Tu pieski, tam lufki pistoletu, tam karnawał, tu zaspy śniegu, surrealistyczne abażury, tourbillony, komentarz prostego chłopa Grega… Cóż, taki mamy klimat – na koniec jeszcze polityką w podsłuchowo-podglądackim wydaniu zawiało.
S novim godom, autorki i autorzy!

Bardzo to dla mnie smutne, że pojedynek sylwestrowo-noworoczny stał się pojedynkiem na niewierne, nieszczere, nierozmawiające o swoich wzajemnych potrzebach, niedbające o siebie nawzajem małżeństwa z Sylwestrem w tle. Mam nadzieję, że nie tak wygląda rzeczywistość. Jeśli chodzi o stronę literacką, pełna ozdobników forma pasuje do klimatu pełnego przepychu i fałszu balu w pierwszym tekście. Jednakże, klimat zmienia się nieco w pewnym momencie i moim zdaniem, opowiadanie wiele by zyskało, gdyby i styl narracji zmienił się na odrobinę bardziej dynamiczny. Le dupy dał również korektor drugiego tekstu, dopuszczając do publikacji ciszę wchodzącą do domu („Wchodząc do domu, zaskoczyła ją niezmącona cisza”), a że niewiele rzeczy mnie tak wyprowadza z równowagi, jak źle użyte imiesłowy, wstrzymuję się od głosu.

Glosuj, Czarna Kaczuszko, glosuj! To nie konkurs chopinowski! 😉 Jeśli oba opowiadania mają wady, to wybierz to mniej wadliwe. Albo bardziej podniecające. Albo pasujace do tematu. Albo to, które się po prostu spodobało, podeszło pod upodobania, fetysze czy cokolwiek 😉 Głos jest głos, po ich ilości będzie później widać zainteresowanie 🙂

Jakbym skądś znał ten pierwszy tekst, No, coż. W przeciwieństwie do Grega, nie czułem się zdegustowany. Co więcej, symbolizm sceny, jej bogactwo i przepych w powiązaniu z pojawiającą się nieco później postacią, takoż symboliczną, wydaje mi się przemyślany. To Autor sterował tekstem a nie personalne upodobania i słabości Autorem. Takie przynajmniej ja mam odczucia.
Drugiego tekstu ze względu na tematykę nie byłem w stanie doczytać do końca, ale złego słowa nie powiem na styl. Cel był trudny, nie wiem czy osiągnięty.
Uśmiechy,
Karel

„Jakbym skądś znał ten pierwszy tekst, No, coż.”
Owszem Karelu, pierwszy tekst można znaleźć także w innych miejscach, ale z tego co mi wiadomo 😉 to właśnie tutaj został zaprezentowany premierowo, w ramach pojedynku. Tamte publikacje odbyły się później, oczywiście za wiedzą i zgodą wszystkich zainteresowanych stron.

Sama nie wiem… Czy zagłosować na pierwsze opowiadanie, bo lubię być zaskakiwana… Czy może na drugie – bo lubię pieski… 😉

Ja nic nie sugeruje, ale wedle opisu głosowanie miało potrwać do dzisiaj do końca dnia, a wyniki już widać (jest chwila po godzinie 13, nie wiem kiedy dokładnie się pokazały). Błąd jakiś?

Winszuję czujności!

Widzę, że termin już przywrócony 🙂

Pozdrawiam
M.A.

A przyznam uczciwie, że przez przypadek 😉 Cała strona zaczęła mi szwankować, a pod opowiadaniami zamiast „już głosowałeś” 😛 pojawiły się jakieś pojedyncze liczby, jakby cząstkowe wyniki.
Cóz, grunt że działa 🙂

Może i należę do mniejszości, ale pierwsze opowiadanie jest dla mnie chimerycznym wynaturzeniem, barokowym potworkiem, w którym poza przyprawiającymi o mdłości zdobieniami nie ma nic. Nawet humor jakiś taki zbyt rubaszny, żeby nie powiedzieć prostacki.

Drugie może rzeczywiście jest nieco mniej sylwestrowo-noworoczne, ale naprawdę smakowite. Niemal zapadłam się w tę zaspę, choć przecież mamy zimę bez śniegu…

Ależ masz do tego Aniu pełne prawo – opowieść o balu maskowym jest celowo przesadzona, przejaskrawiona i oprawiona w literackie rokokoko 😀 Taki nieodpowiedzialny eksperyment autorski, który momentami wymknął się pod kontroli 😛
Niemniej, moim zdaniem trzyma się założeń pojedynku 😉

Owszem, mam, ale problem w tym, że ten „przerysowany, przejaskrawiony i oprawiony w literackie rokokoko” styl jest u Ciebie normą. Przeczytałam jakieś tam Twoje nowsze rzeczy u „konkurencji” i po prostu nie wierzę, że ta sama osoba napisała zgrabniutką „MiniaTurkę”. Zapewne sekret tkwi w tych wszystkich pomocnikach, którym co rusz dziękujesz oraz oczywiście w katorżniczej pracy Twojej korektorki, ale zupełnie zgadzam się z Twoim własnym stwierdzeniem, że nie masz naturalnego talentu do pisania…

Nie, nie mam. Uwierz. Owszem, piszę sprawnie technicznie, miewam czasem nawet niezłe (o tyle, o ile mogę ocenić oczywiście) pomysły na historię, ale ich ubranie w słowa wcale nie jest proste. Wersje pierwotne moich opowiadań bywają nieczytalne nawet dla mnie.
Co do korekty, to jest ona wbrew pozorom korektą, a nie redakcją. Owszem, nie odrzucam porad ani sugestii, ale gruntownych przeróbek tekstu nikt mi nie robi i robić nie będzie. Więc jeśli coś wyszło kulawo, można winić tylko mnie.
Natomiast „MiniaTurka” była, od czego przyznaję się od początku, wyskokiem raczej jednorazowym. Nie, że nie lubię tego tekstu, wręcz przeciwnie, ale niewiele ma on wspólnego z moim „naturalnym” stylem pisarskim. Dodam też, że wersja z NE jest jeśli nawet nie czwartą, to trzecią na pewno, bo dosłownie przepisaniu od nowa, a potem jeszcze solidnej redakcji.
Inna sprawa, że ja rzadko powtarzam dwa razy tę samą ideę. Jasne, da się wyczuć, że to pisała Agnessa – czy to dobrze, czy źle, nie mnie oceniać. Ale „MiniaTurka” jest różna od „Adama i Ewy” (i tak mocno zróżnicowanej wewnętrznie), a ci z kolei od „Pasierbicy”. Wolę nie wiedzieć co się będzie działo, jak trafi tutaj remasterka najbardziej „nieagnessowego” opowiadania, jakie wyszło spod mojej ręki – szybkiego, dynamicznego i z mocno dosłownym seksem 😀

Oj wierzę… niestety…

Napisz komentarz