Wesele (Seelenverkoper)  3.8/5 (36)

18 min. czytania
Mikhail Malyugin (TrueMalyugin), "Bride", CC BY-ND 3.0

Mikhail Malyugin (TrueMalyugin), „Bride”, CC BY-ND 3.0

Poniższe opowiadanie jest publikowane powtórnie w ramach cyklu Retrospektywy. Pierwszy raz pojawiło się na portalu Najlepsza Erotyka 24 lipca 2015 roku.

– Cóż tam, panie, w polityce? Chińcyki trzymają się mocno?

Wypiliśmy po kieliszku wódki, ale nie smakowała jak powinna. Była ciepła, gorzka i cofała się z żołądka do przełyku. Przez chwilę łapaliśmy powietrze wielkimi haustami. Twarze czerwieniały coraz bardziej. W końcu nie wytrzymałem i rzuciłem na bezdechu:

– Kurwa mać, ale paskudna.

– Pij, pij – uspokoił mnie kompan i zarechotał. – To przecież polskie wesele jest. Tu bez wódżitsu no pasaran. Poluzował wysłużony krawat, do tej pory dość ciasno opinający jego pokaźny kark i rozpiął najwyższy guzik białej koszuli. – W dodatku to twoje wesele – dodał jakby smutniej i ponownie rozlał do kieliszków. – Wiesz, muszę ci się przyznać, że nigdy nie spodziewałem się, że takie będzie.

– Znaczy, że taki ostatni jestem, że żadna mi nie przysięgnie do grobu, albo jeszcze o jeden dzień dłużej? – Spojrzałem z uwagą na mojego starszego, best mena. Kamil to w sumie ostatni kumpel z chwalebnych czasów, kiedy nie piło się po pół, wódki i dziewczyn było zawsze mało, a nas wszędzie pełno. Z tej złotej epoki kiedy miasto należało się prawem zdobywcy tylko nam.

– No nie, źle to zabrzmiało – odżegnał się szybko i wyciągnąwszy do mnie dłoń poklepał po ramieniu. – Chodziło mi o to – sprecyzował – nie spodziewałem się po tobie, że gustujesz w takiej tandecie. Wiesz, limuzyna, ręcznie szyty garnitur z Krakowa – wyliczał na palcach – gra marsza weselnego pod domem, potem ta wiejska impreza i disco-polo królujące przez cała noc na zmianę z tandetnym rockiem, trzystu gości. Na setę i galaretę nie narzekam, bo to chyba jedyne, czego nie neguję w polskiej kulturze narodowej.

– Jak tak cię to boli, to reportaż do Le monde Diplomatique napisz – rzuciłem chłodniej – albo z „Weselem 2” pokombinuj, sequele i remake’i ostatnio dobrze zarabiają.

– Smarzowskiego czy Wyspiańskiego? – spytał, śmiejąc się, ¬ po czym uspokajająco dodał:

– Wiesz przecież, o co mi chodzi. Kiedyś byłeś naprawdę kimś, pisałeś całkiem dobre wiersze. Na pewno lepsze od tego, co ja teraz muszę wydawać. Kiedy wyłaziłeś na stół na slamie i waliłeś losowego oponenta z kopyta w ryj, że zęby leciały, a potem deklamowałeś Broniewskiego, Świetlickiego czy Siwczyka to było… Kiedy razem wydawaliśmy ziny, szliśmy na wódkę z Sosnowskim, bo nikt inny na spotkanie z nim się nie przywlókł… Kiedy jebaliśmy te wszystkie licealistki – ciągnął.

– Licealistek to ani ty, ani ja nie jebaliśmy, tylko Grzesio, bo z mordy najwyględniejszy – przerwałem mu. – Tą cała hucpę wymyśliła moja przyszła, o pardon, już obecna małżonka. A co tam z Grzesiem? Słyszałem, że z jidysz przekłada poetów dwudziestolecia?

Tyle, że nie mogłem skupić się na odpowiedzi. Wesele w sumie jak wesele. Kiczowate na maksa, jak to się tu, u nas, w Polszy przyjęło. Najpierw to żałosne kręcenie filmu, zaczynające się parę dni wcześniej z jakimś parku, małym bistro, na ścieżce rowerowej. W miejscach zupełnie nam obcych, ale pasujących do wizji artystycznej operatora. Zębami nawet pozgrzytać nie mogłem, bo miałem świeżo wybielone i by się połamać mogły. Wybieranie się, podróż do panny młodej przerywana malowniczymi bramami w poprzek drogi, przy których wszyscy miejscowi alkoholicy wyłudzali butelkę napoju narodowego. Potem stolik przed jej domem, stawianie zero pół na każdym rogu, błogosławieństwo w mieszkaniu przez rodziców, dziadków, chrzestnych i wszystkich, którzy wyrażali taką wolę, więc w tym przypadku nawiedzonego wujka Henia, szafarza lokalnej parafii.

Ola była zdenerwowana, ale i szczęśliwa. Śmiała się cały czas i lekko mnie poszturchiwała, zrzucając wyraz mojej brodatej mordy na stres. Przez cały czas muzycy wygrywali marsze weselne na akordeon i tarabany, czy też inne bębny. Był też tamburyn i marakasy. Potem niewielki, barokowy kościółek, hymn o miłości Pawła i czerwony na mordzie proboszcz, sympatyk Narodowego Odrodzenia Polski poględził coś o obowiązku, jaki nakładamy na siebie w imieniu Boga i ojczyzny. Jestem ateista, ale jakże to ślub nie w kościele? Tak długo mi wszyscy perorowali o zaletach konkordatu, że się w końcu poddałem. Kiedy wychodziliśmy, wujek Henio trafił mnie garścią drobniaków prosto w twarz. Najszczersze życzenia od ludzi, których widzieliśmy drugi raz w życiu, kwiaty, książki z dedykacjami, bo w końcu należymy do klasy średniej, a nawet większe głąby kapnęły się, że wino marki Tesco nie nadaje się do dojrzewania w piwniczce.

Potem w auta i do domu weselnego. Teściowa przed drzwiami przywitała Olkę chlebem i solą. Przeniosłem ją przez próg. Ładnych parę kilo przytyła, odkąd ją poznałem. Dobrze, że jestem zbudowany jak niedźwiedź z radzieckiego cyrku. Szampan i zbicie kieliszków. Nie wiem, czy jesteście świadomi, ale ten zwyczaj to wcale nie szlachecki rytuał, jak nam wmawiają na filmach Wajdy. Pochodzi z tradycji żydowskiej. To nasi starsi bracia w wierze bili szkło na weselach.

Dopiero kiedy wszyscy weselnicy na sali ryczeli nierówno „i zdrowia i szczęścia i błogosławieństwa przez serce Maryji”, dotarło do mnie, że coś się święci i ten wieczór to raczej kafkowski będzie. Pal sześć, że starszy, stary kumpel, swoim zwyczajem jest już w połowie flaszki, że proboszcz próbował złapać za dupę jakąś gimnazjalistkę i mocno przytulić do tego, znaczy się, do serca. Najpierw na sali zobaczyłem Ankę, moją byłą. Założyła dopasowaną do jej talii suknię. Niewielki dekolt, za to odkryte plecy, długi, prosty dół z rozcięciem. Ma ładne nogi i chyba widzę rąbek pończoszki. Może podwiązki. Ania dyszy wściekle i wiem, że najchętniej przywaliłaby mi Luśką. Imieniem tym ochrzciła policyjną pałkę towarzyszącą jej w codziennej pracy.

Tak się właśnie poznaliśmy. Narąbany w trzy dupy literat-aktywista społeczny i pani reprezentująca rządy Prawa i Sprawiedliwości. Straciłem wtedy prawą dolną siódemkę, honor i chęć do rżnięcia jej w mundurze. Raz na zawsze. Zyskałem za to numer telefonu i plany na ciężkie galery, zwane stałym związkiem z perspektywami. To chyba taki pakiet. Nie wiem, czy ją kochałem. Nie było żadnych fanfar, głosów anielskich i tym podobnych, choć parę gwiazdek rzeczywiście zobaczyłem. Dzięki Luśce. Przez pewien czas słyszałem też dziwny gwizd w uszach, ale lekarz powiedział, że nie powinienem się przejmować. Spieprzyłem, kiedy zaczęła coś przebąkiwać o założeniu szczęśliwej, pełnej, patriotycznej rodziny i co najmniej trójce dzieci.

Jeszcze większego szoku doznałem, kiedy dostrzegłem, że kelnerka nas obsługująca jest moją pierwszą wielką miłością. W zasadzie to jedyną, bo potem zmądrzałem w tempie przyśpieszonym. W trybie farmakologicznym, jakby kto miał wątpliwości. Baba pojebana jak niewiele, robiła za kelnerkę na moim weselu i wiedziałem, że to nie przypadek. Śpiewała w jakieś niszowej kapeli, której kiedyś pisałem teksty i wątpliwym było jej szybkie przebranżowienie. Miałem wielką nadzieję, że w ramach zemsty chce mi tylko wylać gorący rosołek na jaja, a nie na przykład wsadzić parę kilogramów materiału wybuchowego razem z kulkami z kilkudziesięciu łożysk w tort lub pieczonego prosiaka. Panicznie rozglądałem się po sali, głowa musiała mi chodzić we wszystkie strony, jak pieskowi na desce rozdzielczej samochodu, kiedy szukałem wzroku kolejnych przejawów czkawki mojej przeszłości.

Co gorsza, odkryłem je całkiem łatwo. Goście skończyli śpiewać, łyknąłem z kieliszka i o mało się nie udławiłem. Woda. Czysta, źródlana, niegazowana. Przypomniałem sobie, że Ola postanowiła, że nie powinniśmy pić na własnym weselu. Raz, że nie wypada bełkotać i robić z siebie idiotów, dwa, że muszę mieć siłę na tradycyjną noc poślubną, a po alkoholu mi nie idzie. Co z tego, że grzaliśmy się jak dwa króliki od roku i akurat tej nocy moglibyśmy odpocząć. Wtedy dotarło do mnie: moje życie zamieni się w gospodarkę centralnie planowaną, z nieodłącznym wyrabianiem norm. Przestraszyłem się, zabrałem starszego i pijemy na zapleczu dla orkiestry. Tyle, że trzeba wreszcie wyjść do ludzi.
– Chopin gdyby jeszcze żył, to by pił! – zakomenderował Kamil i łyknęliśmy ciepłej na rozchodnego. Wychodząc z zaplecza poprawiłem krawat i upchnąłem koszulę w spodniach. Nie wiem czemu, ale ustawicznie mi z nich wyłaziła. Kiedy wróciłem, pierwszym, kto rzucił mi się w oczy, był mój ojciec, który, zdaje się, zdążył już przesadzić. Niesiony przez czterech facetów przez parkiet próbował się wyrywać, wierzgał i coś bojowo bełkotał. Wokalista dziarsko wyrykiwał: „

„Na drzwiach ponieśli go Świętojańską,

naprzeciw glinom, naprzeciw tankom.

Chłopcy stoczniowcy – pomścijcie druha!

Janek Wiśniewski padł!

Jeden zachlany, drugi napruty,

a nam zagrychy żałują suki!

Zaś wódka leje się do kieliszków,

Janek Wiśniewski padł!”.

Przypomniała mi się scena z pierwszej części „Psów”, gdzie Franc i reszta… Przy stole stała Ola. W tej koronkowej, białej sukni, odkrywającej obojczyki i ramiona, była śliczna jak laleczka z saskiej porcelany. Jasne, kręcone włosy rozsypały się wokół twarzy. Widziałem za nimi tylko karminową szminkę i błękitne oczy. To nie jest uczciwe, że się w niej nigdy nie zakochałem. Nigdy nie było między nami takiego, czy ja wiem, uderzenia gromu z jasnego nieba. Całowania się w deszczu, szaleństwa, awantur, rzucania szkłem, przysiąg, obietnic, pieprzenia na stole w ramach przeprosin. Kochałem ją jakoś spokojnie, bez wariactw, ale zakochany nie byłem.

Nasz związek stanowił analogię naszego seksu. Brak większych ekscesów. Normalnie, po chrześcijańsku, zawsze na pościeli i w gumce. Czasem wiła się na mojej dłoni, bo tylko tak osiągała orgazm. Czasem dla mojej przyjemności zakładała pończochy i szpilki, ale buty zawsze ściągała, zanim weszła do łóżka. Spała w skarpetkach, przytulona do mojego boku, a ja próbując zapaść w sen, wpatrywałem się w sufit i zastanawiałem, czy tak będzie wyglądała reszta mojego życia. Kiedy zapamiętaliśmy się w pieprzeniu, oplatała mnie nogami i mocno przyciągała do siebie. Byliśmy tak blisko, a każde grało. Ona rolę dobrej kochanki, a ja przykładnego faceta, który otrzymuje znacznie więcej niż chce, który posiadł jakiś niesamowity skarb, niedostępny innym. Takim, co to nie chce się nigdy i z nikim dzielić. Wiem, że dla większości facetów to byłaby sytuacja naprawdę idealna. Posiadać podporządkowaną, śliczną jak anielica, młodą, szczupłą dziewczynę tylko i wyłącznie dla siebie. Wierną, zakochaną po uszy.

Kiedy goście ryknęli nierównym chórek „gorzką wódkę” podszedłem do niej, objąłem w pasie i przycisnąłem do siebie. Drugą dłonią podniosłem jej podbródek i spojrzałem w głęboko w oczy. Najpierw delikatnie obdarzyłem całusem szyję, następnie płatek ucha i dopiero potem przeniosłem wargi na usta. Pocałunek skończyłem pewną chwilę po tym, jak gościom znudziło się odliczanie.

Wtedy za zespołem ryknęli z nową siłą „nas uczyli w szkole, nas uczyli w szkole, że caaaałuuuje się na stooole!”. Chciałem posadzić ją pupą w przystawkach, wejść między nogi i uczynić za dość życzeniu swołoczy. Tyle, że połapałem się, że nigdy się na to nie zgodzi, albo będzie miała pretensje. Oficjalnie byliśmy kulturalnymi i odpowiedzialnymi młodymi ludźmi, którzy na to nie pójdą. Ona zresztą była taka i nieoficjalnie. Do tego na sali siedział ordynator szpitala, w którym pracowała i właściciel kancelarii adwokackiej, który bąkał coś ostatnio o pełnej umowie dla mnie. Nigdy by nam tego nie wybaczyli. Ostatecznie skłoniłem Olę by przytuliła policzek do obrusu i delikatnie cmoknąłem w nos. Orkiestra zagrzmiała „jesteś szalona”, a nas po raz kolejny rozdzielił tłum i obowiązki. Wesele jest w końcu dla gości.

Wujek Heniek pociągnął mnie mocno za rękaw, kiedy obok niego przechodziłem i ściągnął na wolne miejsce. Poklepał parę razy w ramię i postawił pełen kieliszek.

– No to słuchaj, wypijmy za twoją nową drogę życia w Chrystusie – sapnął i wypiliśmy. Chciałem wstać i kontynuować swoja dantejską podróż po kręgach weselnych, ale przytrzymał mnie. Widać tematu jeszcze nie skończył.

– Muszę ci przyznać chłopie, że dupę to twoja Oleńka ma taką, jak Bóg przykazał, tylko cycki małe – otworzył się wujek prawdopodobnie przez fakt, że ciotka gdzieś z kumoszkami zniknęła.

– Córeczkę też masz raczej płaską – burknąłem i spojrzałem na siedzącą naprzeciw nas, razem z świeżo poślubionym mężem, kuzyneczkę Kingę.

– No, no, no nie pozwalaj sobie! – ryknął Henio i podniósł się z zaciśniętymi pięściami. Uspokoiłem go ruchem rąk i dodałem:

– Ale świętości nie szargać, bo trza, aby święte były.

– O to właśnie – uspokoił się i usiadł. – I w Boga wierzyć, to najważniejsze! Ja wiedziałem, że z ciebie to dobry chłop jest – dodał wielce bełkotliwie i ponownie nalał do kieliszków. Ta, nie wiedział tylko, że jego Kingusię też rżnąłem, aż piszczała. Spojrzałem jeszcze raz na kuzynkę przez stół. Była w moim wieku. Czarne, długie i proste włosy okalały trójkątną buźkę z zadartym nosem i wystającymi kośćmi policzkowymi. Była szczupła, koścista wręcz, a jej cycki przypominały łyżki w Matrixsie – praktycznie nie istniały. Miała wystające łokcie, kolana, łopatki i przednie zęby. Razem chodziliśmy do przedszkola i przez dwa lata do podstawówki. Potem ja się przeprowadziłem na inne osiedle i straciliśmy się z oczu na dłuższy czas.

Teraz, po wielu latach sądzę, że przyczyny migracji mojej rodziny mogły być trochę inne, ale za gówniarza nie zdawałem sobie z tego sprawy. Nie widzieliśmy bowiem kompletnie nic złego w tym, że całowaliśmy się, kiedy reszta dzieciaków wyszła wcześniej do domu, czy podczas wspólnie spędzanych weekendów bawiliśmy w lekarza. Ona miała orgazmy, a ja pierwsze erekcje na sucho. Było to całkiem normalne. Tyle, że nie dla naszych rodziców, a już na pewno nie dla wujka Heńka. Ponownie spotkaliśmy się relatywnie późno, bo wybraliśmy to samo liceum. Chodziliśmy nawet do jednej klasy. Przez pierwsze tygodnie obwąchiwaliśmy się niepewnie, jak dwa skopane psy i sprawdzaliśmy co z nas wyrosło. Potem nastąpił chyba najpiękniejszy rok naszego całego życia. Nie dość, że mogliśmy kompletnie olewać naukę, chociaż chodziliśmy do najlepszej szkoły w mieście, to mieliśmy bandę przyjaciół, którzy nie wiedzieli o naszym pokrewieństwie i od czasu do czasu wolne mieszkanie. Najbardziej lubiliśmy kochać się na pieska. Ona, bo zawsze wstydziła się figury chłopczycy i niewielkich cycków, ja bo miałem suchą klatę i mogłem wchodzić w nią całą długością całkiem pokaźnego penisa. Kryliśmy swoje kompleksy, siebie nawzajem i swój związek przed rodzicami, kościołem katolickim i społeczeństwem. Często w tych wyrwanych rzeczywistości godzinach miała na sobie takie wzorzyste skarpety, sięgające za kolana i ogonek w tyłku. I piszczała. Jak ona piszczała, kiedy dochodziła.

Pamiętam jak najpierw bawiłem się jej niewielkimi piersiami. Ściskałem za kark i gładziłem kciukiem linię kręgosłupa. Mocno przyciskałem jej głowę do swojej piersi. Potem odwracałem ją plecami do siebie. Lubiłem cienką skórę na wystających łopatkach. Czasem nawet bałem się, że pęknie pod moim szorstkim dotykiem. Ocierała się o mnie tyłkiem, aż w końcu opadał na czworaka i wypinała się w moim kierunku. Do końca życia zapamiętam duży pieprzyk na jej prawym pośladku. Bezceremonialne gładziłem dłonią wyeksponowaną cipę. Szybko wilgotniała. Wtedy nie wyobrażałem sobie, że może być inaczej, że kobiety potrzebować mogą dłuższej gry wstępnej, że seks staje się obowiązkiem małżeńskim, że trzeba pracować nad własnym życiem erotycznym. Że kiedyś mogę już nie móc się pieprzyć z Kingą. Tak po prostu. Wchodzić w nią brutalnie, by usłyszeć dziewczęcy jęk i poczuć jak obejmuje mnie nogami w tych szorstkich, pasiastych skarpetach. Potem pieścić dokładnie tak, jak lubiła, by i ona mogła dojść. Piszczała. Jak ona piszczała. W końcu leżeliśmy wtuleni w siebie, ciężko dysząc, by za kilka minut być znów gotowymi. Tak przez cała noc. Czasem dziewięć, czasem i dwanaście razy.

Potem nastąpił jakiś punkt zwrotny – nawróciła się i z dnia na dzień zapomniała o wszystkim, co między nami było. Bo grzech śmiertelny tak z kuzynem, bo Kościół potępia seks przedmałżeński. Kurwa mać. Pierdoliłbym ją nawet, gdyby była moją siostrą rodzoną, a nie tylko cioteczną. To nienormalne? Może jestem pojebany, miałem jakieś spięcie w inkubatorze, czy coś w tym stylu. Nie obchodziło mnie to i dalej w dupie mam te wszystkie zasady stworzone przez społeczeństwo. Kiedyś może były potrzebne, byśmy się wszyscy nie powyrzynali, ale wtedy, dla niej, mógłbym zajebać każdego. Tyle, że byliśmy zbyt dużymi gówniarzami, by się kochać. Tak naprawdę. Ponad wszystko. Zbyt dużymi gówniarzami, żeby wierzyć w siebie, a nie w jakieś ludowe bajędy. Zresztą byłem takim gnojem i egoistą, że ogólnie to nie zazdroszczę.

Teraz uśmiecha się. Pewnie udaje, że nic nie pamięta, że to między nami w ogóle się nie wydarzyło. Wypchnęła ze wspomnień pierwszy pocałunek i zabawę w doktora. Bębni paznokciami o blat i nie zwraca najmniejszej uwagi na to, co mówi mąż. Tak, wyszła za takiego starszego od niej frajerzynę, którego owinęła sobie wokół palca. Służy, prosi i daje łapę na rozkaz. Ciekawe, czy Bóg, którego odkryła, pozwala jej dalej wtykać sobie w dupę ogonek. Jeśli nie, to raz, że ten facet ma pecha, a dwa, że do czarta z takim Absolutem.

Odciąga mnie za rękaw marynarki jakaś kuzynka świętej pamięci babci. Gada od rzeczy blisko dziesięć minut. W końcu i ja i ona tracimy wątek i mam wreszcie chwilę, by wyjść na papierosa. Dziewczyny mnie tego nie oduczyły, narzeczona nie dała rady, to i żona ma nikłe szanse powodzenia. Znalazłem zaciszny róg budynku, pokląłem trochę, próbując odszukać po kieszeniach zapalniczkę i gdy już miałem odpalać poczułem, że ktoś obejmuje mnie od tyłu i wsuwa dłoń za pasek spodni. Na palcach nie było obrączki, co odkryłem po szybkim spojrzeniu w dół.

– Stęskniłam się – wymruczała mi w ucho Anka i mocno ścisnęła kutasa. – Za tobą też – dodała i drugą dłonią zaczęła rozpinać guziki mojej koszuli. Tak szybko wciągnąłem powietrze, że o mało co nie połknąłem papierosa.

– Oszalałaś? – syknąłem – jeśli nas zobaczą, to będziemy mieli przejebane.

– Ty będziesz miał przejebane – sprostowała, mrucząc .

– Z tobą też miałem – mruknąłem i szarpnąłem ją za nadgarstek dłoni, którą trzymała mnie za jajka.

– Źle ci było we mnie? – spytała ze sztucznym zdziwieniem w głosie.

– Było jak w raju. Tylko, że w łóżku mi ulegałaś, a w życiu chciałaś wiecznie dominować.

– To źle? – obruszyła się i chwyciła pod boki. Wreszcie mogłem w spokoju opalić papierosa i zaciągnąć się dymem.

– Źle. W życiu łóżkowym jestem zagorzałym demokratą. W osobistym też. I nie lubię policyjnej pały. Dlatego nigdy nie rżnąłem cię w mundurze. – Na pewno by się spierała. Może dostałbym w mordę raz czy drugi, ale w tym momencie podszedł do nas speszony, stary recepcjonista tego burdelu i stanął, spuszczając wzrok. Anka odskoczyła jak oparzona i pobiegła na salę.

– Prosi się pana na kuchnię. Podobno są jakieś problemy natury organizacyjnej – dodał, dalej wbijając oczy w ziemię.

Z żalem zgasiłem dopiero co zaczętego papierosa, wbiłem ręce w kieszenie i skierowałem się do wejścia dla personelu.

– Proszę pana…– usłyszałem za plecami nieśmiały głos staruszka. – Pan niech lepiej uważa. To wesele się może źle skończyć.

Uśmiecham się. Mam swojego Stańczyka, wujka Mundka i wieszcza Wernyhorę w jednym. Dramat jest kompletnie obsadzony. Przy dźwiękach „hej wesele, hej wesele tańcowało, chlało i rzygało ile tchu” wchodzę do kuchni. Niby nic takiego, ale przeszedł mnie dreszcz. Mijam wózki na potrawy, na środku wielki piec indukcyjny i dwie zmywarki pełne garów. Tylko obsługi jakby brak.

– Czekałam na ciebie – słyszę Maję i już wiem, co tu nie gra, co jest nie tak. Moja wielka miłość na weselu. Jedyny pożar serca. Odwracam się, serce i alkohol podchodzą mi do gardła. Kręcone, czarne jak smoła z dna piekieł włosy i takie same oczy, prawie bez tęczówek, o wielkich źrenicach. Drobne, blade wargi. Wtula się we mnie, a ja, po paru latach przerwy znów czuję zapach rumianku. I pożądanie. Szaleństwo. Odchylam jej głowę i uderzamy się zębami. Na języku pojawia się smak krwi z przeciętej wargi i ona. Też wpija się we mnie zachłannie. Wplata palce w moje włosy, a ja… mnie już nie obchodzi i to, czemu kuchnia jest pusta i fakt, że to wszystko mogę przypłacić głową. W dupie mam Wernyhorę. Kładę dłoń na jej udzie opartym już o moją nogę i sięgam dalej. Ku gładkiemu tyłkowi. Ściągam pospiesznie majtki. Kiedy zaplątują się wokół jej kolan, bezceremonialnie je rozrywam. Potem rzucam Majkę na stół pełen talerzy i słyszę brzęk tłuczonego szkła, gdy te spadają na podłogę. Strącam ostatnie, by zrobić nam więcej miejsca i rozpinam rozporek. Kutas wyskakuje radośnie w jej kierunku, jak stęskniony pies.

– Brakowało mi ciebie – jęczę. Mówię prawdę. Naprawdę. Brakowało mi jej codziennie, odkąd mnie opuściła. Do szaleństwa. Do obłędu, który w oczach się nie mieści.

Wchodzę w nią pośpiesznie, bez żadnych przygotowań, bez gry wstępnej. Łatwo. Tak jak kiedyś. Napręża się i otwiera usta. Potem oplata nogami i mocniej przyciska. Obcas szpilki wbija mi się w kark. Wkładam łapska pod jej białą koszulę i podciągam biustonosz by przekonać się, że sutki są twarde jak karabinowe naboje. Zawsze byliśmy precyzyjnie zgrani. Idealnie. Kiedy jebaliśmy się jak psy w windzie, w barze, na podłodze w kuchni, kiedy pieprzyliśmy się na „do widzenia” i na „przepraszam”. Zawsze. Wierzcie lub nie, ale nawet dochodziliśmy razem. Gryzę jej ucho i czuję, jak wychodzi na spotkanie moich głębokich, coraz rzadszych sztychów. Nie wiem ile trwa to szaleństwo. Bywało, że pieprzyliśmy się i po dwadzieścia godzin non stop. Może już ta cała hucpa się skończyła. Może minął miesiąc, tylko nikt nawet nie waży się nam przeszkadzać.

– Możesz we mnie skończyć – mówi, a ja wpatruję się w jej oczy. Uśmiechają się. Nie wytrzymuję długo. Nie to, że jest jakaś bardzo ciasna. Ma wręcz dużą, luźną cipę. Kiedyś zmieściłem w nią cała dłoń, a łapska mam jak niedźwiedź. Bardzo się stęskniłem. To chyba dlatego. Do tego zawsze było nam razem dobrze. Najlepiej. Powoli dociera do mnie to wszystko, co zrobiłem. Pośpiesznie zapinam spodnie. Zgarniam jej majtki z podłogi i wciskam do wewnętrznej kieszeni marynarki. Patrzę na rozrzucone na stole nogi Majki. Bawię się obrączka na palcu.

– Zostawiłaś mnie wtedy. Ledwo przeżyłem. O mało co nie zwariowałem – dodaję gorzko. – Nie. Poprawka. Oszalałem. Nie umiałem żyć bez ciebie. Teraz wracasz, ale jest za późno. To już nic nie zmieni. – Sięgam po papierosa. Ręce drżą mi. Nie wiem czy to przez nią, przez seks, wyrzuty sumienia, a może po prostu ze zdenerwowania.

– Teraz jesteśmy kwita, teraz odchodzisz ode mnie ty – mówi cicho i schodzi ze stołu. Opuszcza oczy. Te diable i ciemne. Najpierw zadurzyłem się właśnie w nich. Ogólnie nie była najpiękniejsza. Szeroka, męska twarz, duże usta, ramiona jak u chłopa pańszczyźnianego, szeroka dupa i nogi prawie bez kostek. Ale te oczy… wpadłem, co tu dużo gadać. Pokochałem jej zaborczą naturę, szaleństwa, irracjonalne opory, śmiech. Wziąłem ją z dobrodziejstwem inwentarza.

Tylko, że nie od razu. Najpierw calutki rok łaziłem za nią jak pies i jak sabaka się łasiłem. Znosiłem cierpliwie drobne uszczypliwości, opowieści o jej byłych wielkich miłościach i nawet jednego frajera, który też zadurzył się jak ja. Kiedy wreszcie wymruczała „chyba się w tobie zakochałam” byłem w siódmym niebie. Pierwszej, wspólnie spędzonej nocy byłem tak zachłanny, że posiniaczyłem jej cycki. Potrafiliśmy całować się na środku ulicy, śmiejąc się, gdy przechodzący ludzie mruczeli zgorszeni albo bili brawa. Kochaliśmy się. Tak zwyczajnie. Wielokrotnie rozstawaliśmy, by po tygodniu, miesiącu, roku wracać do siebie, jakby nic się nie stało, jakbyśmy rozstali się dopiero wczoraj, z obietnicą kolejnej popołudniowej kawy i ostrego rżnięcia. Chociaż nie… to ona mnie zawsze zostawiała, a ja czekałem. Wiedziałem, że powrót jest bardziej niż prawdopodobny. Nawet nie zauważyłem, kiedy opuściła mnie tak zupełnie na serio i na zawsze.

– Kochałbym cię, psiakrew, cholera… – kurwa, ja już chcę do niej z powrotem. Objąć ją. Nawet zbliżam się z zaciśniętymi w pieści dłońmi. Pierdolić resztę. Może by się udało. Uciec, wsiąść w samochód, to na pewno. Tylko czy żyć razem. To nigdy nam nie wychodziło za dobrze.

– Idź już, co? Mam sporo roboty, bo zaraz oczepiny – rzuca w moją stronę i zaczyna zbierać potłuczone szkło.

– Tak, pójdę już – zgadzam się. – Zaraz będą oczepiny. Racja. Kocham cię, wiesz?

– Wiem.

Nie pamiętam za dużo z tego, co się działo potem. Wjechał prosiak obstawiony racami. Parę osób przepychających się z talerzami do pseudodziczyzny potrąciło mnie i podeptało po stopach. Błysk białej sukni. Potem piosenka dla rodziców. Nienawidzimy się wszyscy jak psy, ale tradycja pozostaje tradycją. Śmiejemy się, ściskamy, klepiemy po plecach. Oczepiny przy dźwiękach disco-polo. Najpierw w pijane słonie, potem ta zabawa z krzesłami. Mój Starszy rzyga na perkusję i nie wiem, czy był to przewidziany punkt programu. Rzucanie krawatem i welonem. W tym wszystkim właściwie nie widzę Olki. Czasem przed oczami miga mi jej opięta pończochą noga. Czasami twarz zastygła w uśmiechu przypominająca maskę z tradycyjnego japońskiego teatru. Pewnie wyglądam podobnie.

Wokół nas przebrany za anioła chodzi na szczudłach konferansjer. Nieustannie wykonując jakieś taneczne podrygi i pląsy. Ma aureolę z pozłotka, jarmarczną, srebrna perukę, strój z prześcieradła i skrzydła ze słomy. Wykrzykuje różne mądrości życiowe w stylu: „by się bujało i majtało, dobrze wkładało i wyjmowało!” czy „żeby to całe wasze życie było takie piękne, jak ta dzisiejsza noc”. No czystej krwi debil. Ciekawe, ile pokoleń go hodowali w tej niebiańskiej pasiece.

Całe to muzyczne piekło wygasa powoli. Najpierw zwijają się ci najtrzeźwiejsi i ciężko pracujący w niedzielę. Potem mieszkający daleko. Na koniec, koło czwartej rano, zostaje garstka najbliższej rodziny, młodzieży i ludzi, których nikt nie kojarzy, ale wstyd ich wyprosić. Zresztą jutro powtórka. Dzień drugi. Jak w amerykańskim kinie, sequel musi być. Ostatecznie siedzę w wymiętoszonym garniaku na schodach knajpy. Dopalam ostatnie papierosy. Zaraz idę spać. Olka jest już w pokoju. Wtedy zataczając zbliża się mój Starszy – Kamil.

– Miałem straszny sen – czka i opierając się o moje ramię siada obok – śniło mi się, że jestem na bezalkoholowym weselu.

– Może i by ci się przydało…– zacząłem.

– Piwa, piwa , piwa, piwa, piwa dajcie, a jak nie to spierdalajcie ! – wyryczał radośnie Kamil na melodię „hej sokoły!”.

– A tak na poważnie? – pytam go. Bierze ode mnie fajkę, zaciąga się i zastyga nieruchomo.

– Tak na poważnie mówisz – zasępił się.– Tak na poważnie to pokaż te kajdany – prosi mnie, wskazując złotą obręcz na moim palcu. Kiedy mu ją wręczam, przez chwilę bawi się nią, miętosi w dłoniach i podrzuca.

– Miałeś chamie, złoty róg. – zaczyna w końcu – Miałeś chamie, czapkę z piór. Czapki wicher niesie, róg huka po lesie. Ostał ci się jeno sznur – uśmiecha się pijacko i w dłoń wciska obrączkę.

Opowiadałem wam o tym jak Maja się śmiała? I o Kindze?

.

Aby pobrać ebooka z powyższym tekstem w formatach pdf, epub, mobi:

Zajrzyj http---chomikuj.pl-Najlepsza_Erotyka2 (2)

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Dałeś temu opowiadaniu tytuł „Wesele”, ale równie dobrze mogłyby to być „Dziady” ze wszystkimi upiorami przeszłości, wypełzającymi z każdego zakamarka pamięci, a każdy dopomina się o swoją część jadła i napoju.
Mnóstwo erudycyjnej symboliki płynącej luźnymi skojarzeniami jak strumień świadomości. Znakomicie napisane.
Lubię takie teksty.
Pozdrowienia,
artimar

Kto miłości nie zna, ten żyje szczęśliwy,
I noc ma spokojną, i dzień nietęskliwy. ;]

Nie ma miejsca we wspólnej dwojga serc przestrzeni
Dla barier, przeszkód. Miłość to nie miłość, jeśli,
Zmienny świat naśladując, sama się odmieni
Lub zgodzi się nie istnieć, gdy ktoś ją przekreśli.

Może sporo wcześniej, ale lepiej chwyta to, co chciałabym powiedzieć.

Ubawiłam się setnie. Rysunek postaci, tempo, metafory, ironia i groteska, z której wystają zwykle ludzkie przywary niczym słoma z butów. Sama przyjemność. Dzięki.

Nie zapominaj o seksie. Seks też jest. Może trochę groteskowy, ale to najbardziej ludzki element w Weselu;]

Seks jest zdecydowanie:) Seks młodociany nieskażony ani normami ani ocenami innych, czysty swoją młodością, naturalnością, brakiem zahamowań w realizacji popędów. I seks z miłości, zanurzony w walce temperamentów i osobowości, gorący i spełniony, połączenie ciał i dusz. Nawet pomimo relatywnego braku obiektywnych walorów fizycznych obiektów miłości (a jakie to romantyczne i wzniosłe :)). Szkoda tylko, że takie historie ognistej miłości tak często można podsumować ” Tylko czy żyć razem. To nigdy nam nie wychodziło za dobrze”. Taki ten los przekorny. I dlatego na koniec spotykamy na Weselu Dziady ( i Upiory z przeszłości ;-)). Bardzo smakowite 🙂 Mniam

To nic, że za rok rozwód… 😉
Świetne, powinno się wpisać do kanonu lektur szkolnych. 😉

Dzięki Sami=D ale czy ja wiem czy tak od razu za rok ten rozwód? Często małżeństwa z rozsądku są trwalsze od tych z miłości.

Dobry wieczór,

„Wesele” Kopra to jedno z niewielu opowiadań, które czytałem powtarzając sobie w myślach „czemu ja nie potrafię napisać czegoś podobnego?” To jest tak dobre, że aż zazdrość mnie ściska! Bogactwo nawiązań, inspiracji i aluzji (z których pewnie z połowy i tak nie załapałem) czyni tekst dodatkowo satysfakcjonującym. Fabuła sama w sobie również daje radę, a portrety bohaterów, zarówno te ledwo naszkicowane, jak i bardziej szczegółowe (tu przede wszystkim byłe i obecne partnerki narratora) głęboko zapadają w pamięć. Całość podlana sosem dobrotliwej ironii, pewnej tolerancji dla przywar bliźnich.

I tylko szkoda, że tak wszystko się to wszystko kończy. A chciałoby się więcej, bardziej szczegółowo, pełniej… zanurzyć się w ten mikrokosmos, poznać wszystkie zamieszkujące go stwory. Ale cóż, w istocie mamy do czynienia z serią zrobionych na szybko ujęć. Fakt, że świetnie skadrowanych i doskonale łapiących „ducha” tych, którzy zostali uwiecznieni. Nie możemy domagać się niczego więcej.

A przecież i tak zazdrość gryzie.

Pozdrawiam
M.A.

Pamiętam, że za gówniarza, nocami przy kompie na innym portalu czytałem pierwsze opowiadania Megasa. Pamiętam ile razy próbowałem pisać tak jak on Zawsze brakowało mi do tego i wiedzy i stylu i zaparcia. Do tej pory ciąg świadomości jaki przypisuje swoim postaciom jest dla mnie wzorem.
Zawsze doceniam jego rady tak jako recenzenta jak i czytelnika oraz ( w pewien sposób ) nauczyciela. Dlatego tym bardziej cieszą mnie jego pozytywne opinie jako czytelnika.

Hej:-) świetne opowiadanie . Moglabym czytać caly czas. Ciekawi mnie tylko ta dziewczyna z ta pałka.Aż tak wpadla ci w pamięć czy jest stworzona przez ciebie??? Pozdrawiam

Cóz, zanim udzielę odpowiedzi to z jakiego powodu cię ona fascynuje?

Tak z ciekawości zapytalam. Czytalam wszystkie twoje opowiadania a to po prostu mnie zaciekawilo dlatego zapytalam.

Swoich postaci nie biorę z kosmosu. Wszystkie są prawdziwe. Czasem podoczepiam wąsy, czasem zmienię kolor włosów i imię. Czasem nie zmienię nic, bo ludzie i tak by nie uwierzyli. A dziewczyna z pałką w pamieć raczej zapada.

Zajebiste, zaje-kurwa-biste.

Drogi chłopie. Poruszyłeś chyba wszystkie moje uczucia. Dziwne że wcześniej na to nie trafiłem. Czytałem ten tekst powtarzając po kilka razy niektóre sceny, zwłaszcza jedną i nie żałuję ani sekundy. Twój styl wywołał w mojej głowie czystą projekcję, bez jakiegoś domyślania się o co chodzi i dociekania. Był jasnym i krystalicznym przekazem. A już myślałem że nic mnie tak nie zaskoczy.

Dziękuję.

P.S. W jednym miejscu Masz chyba literówkę.

„straciliśmy się z oczu najdłuższy czas.”

Mniemam że powinno być „na dłuższy czas.”

Ha!

Twoja reakcja dowodzi, że warto publikować te Retrospektywy.

Archiwa Najlepszej są tak głębokie, że nawet nasi stali Czytelnicy z rzadka dotrą do dawniej opublikowanych tekstów. A tak – mają szansę się z nimi zapoznać.

A literówka usunięta!

Pozdrawiam
M.A.

Przepraszam za relokację. Pisząc z telefonu trudno niekiedy zapanować nad tym gdzie się to wklei.

No, Panie Kochany, toś ale dał czadu…

Nie dość, że impreza opisana „w samo sedno” (a wiem, co mówię, na niejednej się te cholerne disco polo rzępoliło), to jeszcze ta miłe Boobrzej naturze aluzje, nawiązania, puszczone oczka i ogólnie odwołania do inteligencji i erudycji czytelnika. No miód na moją mózgownicę…

To w Twoje ręce, Panie Koprze, szklanice w dłoń i „coby nam się… „!

Ja niestety zbyt często na tych imprezach bywam. Jako gość. Co do grania to widzisz, czasem już wolę disco polo niż ludzi udających, że grają jazz na takich imprezach. Bo choć sam dużo go słucham to motyw z „Noża w wodzie” czy „Niewinnych Czarodziejów” nie pasuje do przaśnych oczepin i tortu.

Z pozdrowieniami i stukiem szkła.

Hm. Po przeczytaniu tego opowiadania mam wrażenie, że nasz autor to Szczepan Twardoch 🙂

Autor wciąga Czytelnika w grę z niezliczoną ilością porównań i aluzji.
A ja, jak ta blachara na spoiler, lecę trochę na taką właśnie żonglerkę nawiązaniami, taki styl i język.
I to wspomniane puszczanie oka do Czytelnika znaczące ni mniej, ni więcej: nie wiesz? Dokształć się bo nie zrozumiesz. 🙂
Pewnie z połowy nie wyłapałam…ale cóż. 🙂

Śmieszno-gorzkie, niezwykle prawdziwe.

NNN

Witam,

Przepraszam za niecenzuralne słowa ale nie znalazłem odpowiedniego wyrazu we własnym, kulturalnym zasobie.

Cieszę się że czytałem ten tekst na trzeźwo, na nie trzeźwo moje współczucie dla bohatera mogło by przybrać niebezpieczne dla mnie, formy. Nadal jestem pod wrażeniem chyba tylko Demetriusz wywołuje we mnie emocje o podobnej sile, tylko są one nieco bardziej rozłożone. Tutaj dostałem kondensat.

Retrospektywa ma sens gdyż zawsze warto się chwalić utworem na takim poziomie. Poza tym jest jak Zauważyłeś. Muszę Ci powiedzieć że akurat ja bardzo często czytam retrospektywy i jeszcze nie doznałem zawodu.

Pozdrawiam,
Mick

Bardzo dobrze, że takie opowiadanie wypłynęło. Jak słusznie zauważyliście jest co najmniej bardzo dobre, lepsze lub o wiele lepsze od pozostałych. I warto się nad nim pochylić, bowiem sukces ma swoje powody i nic się nie dzieje bez przyczyny. Jakie są przyczyny owego sukcesu? Co najmniej kilka.

Błędy są? Oczywiście:) Jednak na tyle nieistotne, że nie zakłócają harmonii tekstu, nie wypaczają treści.
Co najmniej kilka zbędnych zaimków osobowych do wyrzucenia, jeden przypadkowy rym „mówię prawdę. naprawdę” ewidentnie do poprawki, i nie podoba mi się określenie „że sutki były twarde jak karabinowe naboje”. Dałbym….”jak karabinowe łuski”, chociaż… nabój ma przy okazji nieco „sutkowy” kształt, i chociaż nie o kształcie tu mowa, to jednak ów niedopowiedziany motyw oddziałuje na podświadomość czytelnika w aspekcie domyślnym. Generalnie reszta do przyjęcia:)

Teraz o zaletach. Styl melodyczny, ze względu na użycie zdań prostych i wielokrotnie złożonych w sposób przemyślany i co najmniej poprawny. Jest tutaj opowiadanie (nie pamiętam czyjego autorstwa) składające się niemal wyłącznie z irytująco krótkich zdań. Jak „Pamiętnik z powstania warszawskiego”.
Tyle o technice, bo najważniejsza jest treść. To ona świadczy o jakości opowiadania. Technika i treść powinny iść w parze, ale lepszy pierwszorzędny strzelec z trzeciorzędnym karabinem niż odwrotnie.
Napisane jest w sposób oszczędny, minimalistyczny, co jest NAJWIĘKSZĄ ZALETĄ tego opowiadania. Kiedyś, wiele lat temu, gdy miałem siedemnaście czy osiemnaście lat i zaczynałem przygodę z pisaniem stworzyłem opowiadanie (erotyczne, a jakże) i wydawało mi się, ze jest zajebiste. Miałem rację – wydawało mi się:)

Kilka lat później pewien mądry człowiek powiedział mi jedno krótkie zdanie -„pisz tylko to co niezbędne”.

Znakomita większość opowiadań jest w większym lub mniejszym stopniu przegadana. Powiedziane jest wszystko, a nawet ciut więcej. Kręcicie się w kółko zamiast iść do przodu. Jeśli napiszecie wszystko to jaka jest rola czytelnika? Żadna. Dusi się, jakby miał knebel w ustach.

Czytelnik ma pracować, myśleć, iść ramię w ramię z autorem, kombinować, rozwijać skrzydła i wyobraźnię. Najlepsi zostawiają tylko wskazówki, ślady po których mamy zmierzać. Tutaj oddycham pełną piersią.

Sprawa kolejna – postacie. Tutaj są wyraziste, konkretne, fachowo i umiejętnie opisane. Autentyczne. I co najważniejsze – mają wady.

Mit herosa. Bohaterowie są niezniszczalni, pieprzą się jak nakręceni. Nawet jeśli pewne okoliczności usprawiedliwiają pewne fakty, to czytelnik podświadomie wyczuje fałsz. Tutaj tak nie jest – sceny erotyczne są umiejętnie podane. Z wyczuciem i ze smakiem.

Realizm fabularny. Pisać należy realistycznie lub w taki sposób aby czytelnik odniósł fałszywe wrażenie realizmu, dał się oszukać, „kupić”. „Pisz o tym na czym się znasz, wtedy będziesz wiarygodny”. Ha, łatwo powiedzieć, ale zawodowo pisze się głównie o tym, na czym się nie znamy. Wtedy trzeba się konsultować., Z lekarzami, prawnikami, policjantami, inżynierami, konstruktorami i całą masą fachowców. I jeszcze na koniec trzeba napisać w taki sposób, aby ów „fachowy” tekst nie był „wysilony”, „napięty”. Na zasadzie – „wiem dużo więcej, ale powiedziałem tylko tyle”.
Tutaj autentyczność ujmuje na każdym kroku. Wierzę we wszystko i „dałem się oszukać”. Pełno tu bólu, cierpienia, nieutulonego żalu, jakiegoś cholernego klinczu, wewnętrznego rozdarcia, motywu Antygony, poszukiwania raju utraconego i zwykłego szczęścia, walki z bezsensownym konformizmem i sztywnymi ramami.

Brawa dla autora.
PS. Czy hałas tłuczonym talerzy nie ściągnąłby ciekawskich świadków?
PS 2. Łuski, jako puste w środku, wydrążone, nie sprawiają wrażenia takiej twardości i zwartości jak pełny nabój. Ale gdyby napisać „twarde i gorące jak karabinowe łuski?”

Jak dla mnie, zbyt długi wstęp.
Mimo kilku zwrotów nawiązujących do tła nie czuć go wcale, jakby bohater poruszał się po jednowymiarowej przestrzeni.
Scena w kuchni, trudno mi sobie to wyobrazić, nie wierzę w nią tak bardzo, że nie mogłam skupić się na całkiem dobrym opisie spotkania na stole.
Potem znowu nic niewnoszące opisy, które można by chyba zapisać w jednym zdaniu.
Momentami miałam wrażenie, że autorowi nie chce się wymyślać ciekawych sytuacji i ciągnie historię, byle do przodu, aby tylko skończyć.
To miała być romantyczna opowieść z elementem zdrady. W moim odczuciu nie było romantycznie przez zbyt dużą ilość wulgaryzmów (nigdy ich nie toleruje). Zdrada była, ale jak już pisałam, całkowicie nie uwierzyłam w tę sytuację, nachodziła mnie myśl, że to sen, z którego bohater obudzi się i wszystko będzie całkiem inaczej. On sam nie zrobił na mnie dobrego wrażenia i bardzo szybko go znielubiłam.
Wstawki humorystyczne rozbawiły mnie, za co daje dużego plusa autorowi, ale nie tego oczekiwałam i po wszystkim czułam się jak dziewczyna stojąca pod ścianą, dla której nie starczyło partnerów.
Całość czytało się lekko i szybko co według mnie jest dużym atutem w tego typu literaturze.

Przepraszam autora, że byłam taka krytyczna. Być może jestem niesprawiedliwa albo nie potrafiłam wydobyć z opowiadania smaczków i skupiłam się nie na tym, co jest w nim cennego.
Tamara S.

Napisz komentarz