Rozgrzany piec (Marcin Mielcarek)  4.39/5 (12)

13 min. czytania

Mikhail Chekmezov, „Olya”, CC BY-NC-ND

Wchodzę do mieszkania mojego kumpla, z którym pcham ostatnio kierat w jednym z marketów budowlanych i kieruję się od razu do salonu. Boguś stoi przy ścianie z przyłożonym uchem i nasłuchuje odgłosów po drugiej stronie. Ktoś najwyraźniej nie potrafi dogadać się w bardziej cywilizowany sposób. Właściwie w ogóle nie potrafi się dogadać.

– To zajebista rozrywka – mówi. – Lepsza niż streaming.

– Chodzi ci o patostreamy?

– W ogóle streaming wszelakiej maści.

Do mnie dociera tylko bełkot i pojedyncze przekleństwa, a także stuki i puki, dziwne trzaski i głuche dudnienie. Potem ktoś tam jęczy jakby zdzielony batem.

– Chyba jej przylutował – oznajmia podniecony.

– Serio?

– Serio.

Następny ryk brzmi jak facet, któremu żona rozbiła nowe auto albo przyprawiła rogi.

– Oddała cwelowi – stwierdza Boguś. – Ma takie pazury, że pewnie rozorała mu mordę. Raz spotkałem go na klatce, po tym jak mu tak upiększyła buźkę. Wyglądał jakby pocałował chwilę wcześniej asfalt.

– To się nadaje pod paragraf, nie?

– Co niby?

– Przemoc domowa.

– Nie bądź kurwa śmieszny. Musieliby powsadzać połowę ludzi do kicia. Kto by potem utrzymywał cały ten cholerny system, co?

– Chyba nie jest tak źle jak mówisz.

– Policz sobie jeszcze przypadki przemocy psychicznej i wyjdzie na to, że wszyscy nadajemy się do mamra.

Kiwam głową, bo nie chcę ciągnąć takiego tematu. Boguś dalej sobie stoi i słucha, na twarzy ma uśmiech Forresta Gumpa, więc mówię, że przyszedłem po ten cholerny mikser i że trochę mi się spieszy. Oczywiście kłamię. Nie mam zupełnie nic ciekawszego do roboty.

Jest dzisiaj sobota, ale obudziłem się jakoś po szóstej i zaraz po otworzeniu oczu naszła mnie ochota, aby upiec ciasto. Nigdy wcześniej nie robiłem ciasta, właściwie nawet nie lubiłem słodkich wypieków, więc nie mam pojęcia skąd mi się to wzięło. Zupełnie jakby ktoś wsadził mi do głowy myśl o tym cieście i pieczeniu. Ciężko jednak upiec coś bez miksera. Trzepaczki też nie posiadam.

Boguś oznajmia, że nie ma pojęcia gdzie może leżeć i żebym zapytał Martę.

Marta jest jego siostrą. Ma osiemnaście lat, ciemnobrązowe włosy z rudymi refleksami, długi, lekko zakrzywiony nos, małe usta i ciało jak dwunastoletni chłopiec. Do tego szare, naprawdę bardzo szare, mętne oczy. Z tego co wiem – co opowiadał mi Boguś – jest uzależniona od cukru, seriali, gier, pornografii i rzygania po nocach. Rzadko ją widuję i jeszcze rzadziej z nią rozmawiam. Ponoć większość czasu przebywa w swoim pokoju, zamknięta na klucz, spowita grobowymi ciemnościami.

– Tylko zapukaj jak będziesz wchodził – radzi. – Raz wszedłem, kiedy się mastrubowała. Rozumiesz pchała te swoje okropne paluchy do swojej jeszcze bardziej okropnej pizdy. Odechciało mi się walić na miesiąc, bo wciąż miałem ten obrazek przed oczami.

Idę do jej pokoju i mam trochę pietra, ale robię tak jak polecił mi Boguś. Dopiero po kilku sekundach krzyczy:

– Właź!

Otwieram drzwi i wchodzę. W pokoju powietrze jest ciężkie i gęste i pachnie czymś specyficznym, niezbyt ciekawym, ale też nie odpychającym. Okno zasłonięte na amen, tak że jedyne źródło światła stanowi ekran laptopa oświetlający blado jej twarz. Jakbym patrzył na zjawę.

– To ty – oznajmia już jakby cieplej. – Myślałam, że to ten debil. Albo matka.

– Co tam u niej? – pytam z grzeczności.

– Pracuje na dwa etaty, aby móc utrzymać takiego pasożyta jak ja.

Marta rzuciła liceum przed maturą i nie zanosiło się na to, że zacznie szukać jakiejś roboty. Jest to powód połowy kłótni w ich domu. Druga połowa to Boguś i jego uzależnienie. Chodzi o hazard. Potrafi przepieprzyć całą wypłatę u bukmacherów. Prawie nigdy nie wygrywa, bo nie ma pojęcia o sporcie. Nie odróżnia krykieta od krokieta.

– Czego chcesz? – pyta już mniej milutko.

– Mikser – mówię.

– Że co?

– No mikser przyszedłem pożyczyć. Chcę upiec ciasto.

– Ciasto?

– Tak.

– Jakie niby ciasto?

– Nie wiem jeszcze jakie.

Marta chwilę patrzy na mnie jak na idiotę albo pedała, potem odkłada laptopa na bok, podnosi się zwinnie z materaca i prowadzi do kuchni. Wchodzi na krzesło i grzebie w szafkach. Jedna miska omal nie rozbija jej się na głowie. W końcu wyciąga mikser. Pyta od razu czy potrzebuję jakąś formę do pieczenia.

– Właściwie to tak – stwierdzam.

– To trzymaj taką – mówi, podając mi jedną. – I taką, i taką,

– Dzięki.

Paznokcie ma pomalowane czarnym lakierem, a skórę na chudych nadgarstkach poznaczoną bliznami. Niektóre są różowe, świeże, prawie żywe. Nie ma też żadnych, najmniejszych włosków na rękach. Musi je najwyraźniej depilować albo jako zwierzę jaskiniowe nie wykształciła ich na ścieżce ewolucji.

– Coś jeszcze? – pyta, patrząc na mnie z góry.

Mówię, że to wszystko i dopiero teraz dostrzegam jej lekko krzywe w uroczy sposób, cieniutkie, niemal białe jak śnieg nogi i to, że jest w samej koszulce Nirvany, która sięga jej do połowy ud. Kiedy schodzi z krzesła myślę o jej majtkach, a ściślej o tym czy je na sobie ma.

– Wiesz w ogóle jak upiec ciasto? – Zadaje mi pytanie z głupim uśmieszkiem.

– To chyba nic trudnego. Poza tym kupię jakieś w kartonie. To połowa roboty.

– Przecież to sama chemia.

– Lubię samą chemię.

– Lubisz się truć?

– A kto nie lubi?

– Racja.

Patrzymy na siebie sekundę albo dwie i ona nagle stwierdza, że i tak musi iść do sklepu, więc może się ze mną przejść i pomóc w zakupach – jeżeli mi to oczywiście nie przeszkadza. Nie wiem czemu, ale czuję wdzięczność i robi mi się tak jakoś przyjemnie, zupełnie jakby ktoś połaskotał mnie za karkiem szczotką do kurzu.

Kiedy zbieramy się do wyjścia, Boguś dalej stoi i nasłuchuje. Nagle wszystko cichnie i robi się głucho jak w głęboko zakopanej trumnie. Zaczyna nawet śmierdzieć trupem.

– Po każdej kłótni idą się dymać – oznajmia nam Boguś.

– Każdej? – pytam.

– Tak. Zaraz będzie słychać. Poczekajcie.

Minutę później to słyszymy. Jak w ubojni.

– Ty jesteś chory – mówi do niego Marta, a potem zwraca się do mnie. – Jak wyjdziemy to zacznie walić konia do tych odgłosów.

– Naprawdę?

– Miałam nieszczęście to widzieć.

Boguś uśmiecha się tajemniczo, więc wychodzimy, pozwalając mu tym samym robić swoje. Wpadamy na moment do mojego mieszkania, zostawiam fanty, a potem zjeżdżamy windą na dół. Jakaś stara baba jedzie z nami i spogląda na Martę krytycznym okiem. Pewnie tak jak ja zastanawia się nad tym czy dziewczyna ma na sobie majtki. To jedna z wielkich tajemnic wszechświata.

Jest początek lata, trochę po południu, słońce tkwi wysoko na pustym niebie, a skwar uderza w nasze schłodzone ciała z chropowatą nienawiścią. Ja mrużę oczy jak idiota, a Marta ma na nosie przeciwsłoneczne okulary. Wygląda ciekawie, chyba nawet ładnie. Jej twarz szybko nabiera różu na nosie i policzkach.

– W taką pogodę to powinieneś mieć ochotę na coś zimnego, a nie ciasto z piekarnika – stwierdza jeszcze przed drzwiami. – Co to za pomysł w ogóle, co?

– Jestem kopnięty.

Chodzę za nią po sklepie, a ona wrzuca to wszystko co jest potrzebne do upieczenia ciasta. Jajka, mąka jakiegoś tam typu, karton mleka, cukier puder, proszek do pieczenia, kakao, dwie tabliczki czekolady deserowej. Jakieś różne bzdety do dekoracji.

– Skąd wiesz co brać? – pytam.

– Bo wiem.

– W sensie skąd wiesz co chcę zrobić?

– Pomyślałam sobie, że wpadnę do ciebie i ci pomogę.

– Dlaczego?

– Bo nie wyczuwam w tobie cukierniczego talentu. Tak serio to nie wyczuwam w tobie żadnych talentów. Bez obrazy, nie?

– Wiem o tym od urodzenia.

– Ja też nie mam żadnego talentu, więc spoko.

– Tak. Spoko.

W pewnym momencie ona odwraca się do mnie i mówi konspiracyjnie:

– Zobacz tę babę przy warzywach. W tym dziwnym czerwonym swetrze. Kto normalny by w ogóle coś takiego na siebie włożył?

– No widzę ją. I co?

– Zobacz co robi. Widzisz?

– No co robi?

– Ładuje każdy jeden pomidor, banan, pęczek rzodkiewek i cebulę w oddzielną plastikową folię. Nawet zafoliowanego ogórka wpieprzyła do osobnej torebki. A zamiast przyjść z siatką na zakupy to bierze te jednorazówki i pakuje tam resztę rzeczy. Przez takich ludzi niedługo pogrzebią nas wszystkich śmieci.

Stwierdzam, że przecież na coś, jako ludzkość, musimy zginąć. Bo na bomby atomowe nadal się nie zanosiło.

– Wolałabym jednak, żeby nie decydowały o tym takie osobniki – oznajmiła.

– To jak chciałabyś umrzeć? – pytam.

– Kochana – odpiera.

– Naprawdę?

– Tak. To głupie, ale chcę umrzeć, wiedząc, że jestem komuś niezbędna do życia.

– To trochę samolubne.

– Jestem samolubna. Dlatego tyle się masturbuję.

Chyba wie, że mnie zatkało, więc uśmiecha się jak zwycięzca.

Potem idziemy na regały z alkoholem i Marta pyta mnie co zwykle piję.

– Piwo – odpowiadam.

– Nie lubię za bardzo piwa. Może weźmiemy wódkę? Zrobimy sobie po drinku do tego całego pieczenia. Co ty na to?

– Dobrze.

Sięga po jedną butelkę, więc mówię, żeby wzięła od razu dwie. Bierzemy jeszcze colę i sok pomarańczowy i idziemy do kasy. Stojąc w kolejcę gapię się na jej chude nogi i nie dostrzegam na nich żadnych najmniejszych skaz, zupełnie jakby ktoś wyrzeźbił je w marmurze. Chyba to zauważa, ale nie raczy skomentować. Marta kupuje jeszcze sobie fajki i wychodzimy. Zapala jednego papierosa i mnie częstuje.

– Zaczęłam palić tylko dla tych obrazków – odzywa się. – Wycinam je i kolekcjonuję. Mam taki specjalny album nawet. Mogę ci kiedyś pokazać.

– Okej. Chociaż dla mnie te grafiki są odpychające.

– Dla mnie nie. W ogóle to jest ciekawe, co?

– Co niby?

– Że każdy z nas odbiera świat zupełnie inaczej. Dla mnie takie obrazki są przyjemne dla oka, dla ciebie nie. Subiektywny odbiór.

– Dla znacznej większości ludzi te obrazki są ohydne.

– Mówię teraz raczej o tym, że każdy z nas inaczej odbiera świat. Bo popatrz. Przykład oparty o inny zmysł niech będzie, taki, żebyś zrozumiał o co mi chodzi. Czyli na przykład smak wódki. Ogólnie przecież wszyscy wiemy jak smakuje wódka, tak? Gorzka, paląca, wiadomo. Smak wódki. Ale może być tak, że przecież dla ciebie ta wódka może być bardziej słodka albo bardziej gorzka niż dla mnie. Czy mój kieliszek wódki będzie smakował tak samo jak twój? Czy kieliszek Marty ma taki sam smak jak kieliszek wódki Marcela? Rozumiesz o co mi chodzi, prawda?

– Raczej tak. Locke pisał o czymś podobnym.

– Kto?

– Właściwie to już nikt.

– Bo?

– Bo nie żyje.

Kilka minut później trafiamy do mojego mieszkania. Marta z marszu bierze się za robienie ciasta. Ja w tym czasie wstawiam wiatrak do kuchni i robię nam po drinku. Okna są zasłonięte, bo inaczej usmażyło by nas na skwar.

– Dużo wódki? – pytam.

– Dużo.

– A lodu?

– Też.

Kiedy Marta zaczyna łączyć te wszystkie składniki pytam ją czy jest fanką Kurta Cobaina. Chodzi mi o jej koszulkę.

– Wcale – odpowiada. – Dorwałam ją w jakimś lumpie i bardzo mi się podoba.

– Dlaczego?

– Bo jest długa. Nie widać, że nie mam na sobie majtek.

Uśmiecha się do mnie zaczepnie. Ma zajęte ręce, więc kiedy kilka kosmyków opada jej na twarz, podchodzę i poprawiam delikatnie jej włosy. Potem wracam na swoje miejsce. Szybko wypijamy po tym pierwszym drinku.

– Nadal nie wiem czy to dobry pomysł – mówi, podchodząc do piekarnika i włączając go na odpowiednią temperaturę.

– Dlaczego?

– Nagrzeje się i będzie tutaj jak w piecu.

– No to się rozbierzemy, żeby było nam chłodniej.

– W niczym to nie pomoże.

– Nie?

– Nie. Bo jak zaczniemy się ruchać to i tak będzie nam gorąco.

– A zaczniemy?

– Po to tutaj przecież przyszłam.

– Myślałem, że przyszłaś mi pomóc.

– Tak. Ale przyszłam też pomóc sobie.

Nie wiem czy mówi na poważnie czy nie, ale właściwie podoba mi się taka gra, więc nie narzekam. Zawsze to coś innego, bo zwykle przecież to facet musi się napocić, aby zaciągnąć kobietę do łóżka. Oczywiście mógł też w tym wszystkim tkwić jakiś haczyk, ale nie miałem obiekcji się na niego złapać. Marta prawdopodobnie ma coś z głową. Nic groźnego raczej. W sumie wszyscy mamy więc co za różnica.

Przy trzecim drinku pozwalam sobie do niej podejść i ją pocałować. Odpowiada z rezerwą, ale raczej po prostu tak już ma. Nagle przygryza moją dolną wargę do krwi.

– Zabolało? – pyta z satysfakcją.

– Nie.

– Leci ci krew.

– To nie ważne.

Obejmuje swoimi małymi wargami to miejsce i zaczyna je ssać. Teraz już na pewno wiem, że ma coś z głową. Jestem chory. Podniecają mnie wariatki.

– Piec już się rozgrzał – oznajmia po chwili.

– Tak? – pytam, zerkając w bok.

– Nie ten.

Chwyta moją dłoń i wsuwa ją sobie między nogi. Czuję jakbym wsadził dłoń do rozgrzanego piekarnika.

– Czyli jednak nosisz bieliznę – mówię.

– Wyjątkowo.

Pierwszy numer odwalamy w kuchni, na stojąco. Ona siada na blacie i rozchyla szeroko nogi, a ja bez większych ceregieli wchodzę w jej rozpalone, wilgotne wnętrze. Posuwam ją mocno i miarowo, jej ręce lądują na mojej szyi, a usta doklejają się do moich. Pot ścieka mi po plecach i tyłku. Jej palce rozdrapują skórę mych pleców. Jest jak w fińskiej saunie, tylko znacznie, znacznie przyjemniej. Odrywa swoje wargi i zaczyna sączyć mi do ucha wulgarne słówka. To mnie nakręca i nagle robi się zbyt dobrze. Zaczynam więc myśleć o czymś innym, o wstawaniu rano do roboty, o męczących kacach, wkurwiających szefach, korkach na mieście, terminach do lekarza, cenie paliwa, zimnej pizzy na dowóz, rosnącym czynszu, ratach kredytu i tych wszystkich innych marnych sprawach, od których człowiekowi przestaje stawać albo zaczyna zastanawiać się nad skokiem z mostu.

Przeciągam to na tyle, że chyba ona też dostaje swoje. W każdym razie efekt mojego orgazmu ląduje na jej podbrzuszu.

– Pójdę wziąć prysznic – mówi, wycierając spermę kawałkiem ręcznika papierowego. – A potem wstawię ciasto do piekarnika.

– Dobrze.

Zbiera swoją koszulkę z blatu i majtki z podłogi i całkiem naga idzie do łazienki. Ma małe, okrągłe i chyba całkiem jędrne pośladki. Zupełnie takie same jak piersi. Potem ja biorę zimny prysznic i w salonie czekamy na ciasto. Przed włączonym telewizorem uzgadniamy gdzie pójdziemy na obiad, bo mam ochotę wyjść, zabrać ją gdzieś.

– Nie lubię wychodzić – zarzeka się.

– Ja też nie lubię.

Potem dla zabicia czasu wypijamy jeszcze po drinku i robię Marcie minetę. Ma bardzo drobną cipkę, to znaczy wargi sromowe są niewielkie i delikatne, tak samo jak łechtaczka. Jest dziwna w smaku, trochę chemiczna, ale przecież już przyznałem, że lubię się truć.

– Włóż mi tam dwa palce – syczy.

– Dwa?

– Rób co mówię.

Po wszystkim wydaje się być całkiem usatysfakcjonowana.

– Ładne, nie? – rzuca z zachwytem w kuchni, wyciągając ciasto eony później.

– Ładne.

Specjalnie skoczyła kilka chwil wcześniej do swojego mieszkania po dwie grube rękawice z Myszką Minnie.

– Okej, niech ono sobie wystygnie, a my możemy iść – mówi.

– Dzień pełen wrażeń.

– Kto by pomyślał, nie?

W naszej okolicy otworzyli knajpę z meksykańskim jedzeniem, do której planowałem się wybrać już od miesiąca. Idziemy właśnie tam. Zajmujemy miejsce przy stoliku na zewnątrz.

– Co to są fajitas? – pyta.

– Chyba mniejsze tortille z grillowanym mięsem.

– To chcę takie, ale żeby nie były ostre.

– Może być ciężko. W końcu to kuchnia meksykańska.

– I co ja teraz zrobię?

– Nie wiem.

– Mówiłam ci, że nie lubię wychodzić.

Do jedzenia bierzemy po szklance chaledy, czyli zimnego piwa z sokiem z limonki.

– To co planujesz? – Zadaję pytanie, obserwując uliczny ruch za jej plecami.

– Ty tak na serio?

– Chyba tak.

– Myślałam o wyjeździe stąd.

– Gdzie?

– Jak najdalej. Mamy ciotkę w Irlandii. To może tam. Albo gdzieś indziej. Pewnie wszędzie będzie lepiej niż tutaj, więc co za różnica.

– Wszędzie dobrze gdzie nas nie ma.

– Raczej wszędzie lepiej niż tutaj.

Kelnerka, która nas obsługuje wygląda trochę jak Kamila Urzędowska, w każdym razie to Marta zwraca pierwsza na to uwagę. Potwierdzam zaraz po tym jak przynosi nam zamówienie i ciężko mi jest odwrócić od niej wzrok.

– Zamiast być kelnerką mogła zostać aktorką – odzywa się Marta, kiedy tamta sobie idzie.

– Niektórzy aktorzy zaczynali jako kelnerzy.

– Akurat.

– Niektórzy aktorzy kończą też jako kelnerzy. Kwestia szczęścia.

– A talent?

– Talent jest mniej ważny. Liczy się fart.

– Tak jak dzisiaj?

– Tak jak dzisiaj.

– Uważasz, że dzisiejszy dzień to fart?

– Myślę, że tak.

Okazuje się, że Marta je bardzo powoli, jakby niechętnie, więc w międzyczasie zamawiam sobie jeszcze jedną chaledę. Stwierdzam też, że nie ma tutaj zbyt wielu gości, bo jedzenie wcale nie jest za dobre.

– Mi tam smakuje – mówi z pełnymi ustami, a potem parska śmiechem. – Przepraszam.

– Nic nie szkodzi.

– Słuchaj siedzimy tu sobie, jemy i rozmawiamy jak jacyś bohaterowie powieści Hemingwaya.

– Jak w Zaś słońce wschodzi.

– Dokładnie.

– Tylko z tym, że ja nie jestem eunuchem.

– O tym już wiem.

Kończy jeść i oznajmia, że musi skoczyć do łazienki. Ja w międzyczasie płacę i zostawiam tej nie całkiem Kamili Urzędowskiej napiwek. Kiedy Marta wraca, wychodzimy i idziemy w kierunku naszego bloku.

– Ciasto już chyba wystygło – mówię.

– Chyba.

– Ale jakoś nie mam ochoty go teraz jeść.

– Ja tym bardziej.

– To przez ten upał.

Będąc z nią sam na sam w windzie pytam czy ma chęć do mnie jeszcze wpaść.

– A co? – pyta, a oczy jej błyszczą jak polerowane srebro.

Wiem przecież co chodzi jej po głowie, bo ja myślę o tym samym.

Wchodzimy do mojego mieszkania. Jesteśmy rozgrzani od słońca i alkoholu, więc Marta proponuje, żebyśmy wzięli wspólny prysznic. W łazience przyglądam się jej nagiemu ciału. Podoba mi się, że jest tak dziwnie blada i chuda, tak chuda, że mogę policzyć wszystkie jej żebra. Zimna woda sprawia, że doznaję niemal szoku, a potem doznaję drugiego, kiedy ona odwraca się i wskakuje na mnie, zaczynając jednocześnie całować. Prawie nie czuję, że na mnie wisi, kiedy uczepiona niczym małpa, unosi się i opada coraz szybciej i szybciej. Czuję natomiast jak ścianki jej pochwy zaciskają się na mnie rozkosznie. Ściskam więc jej rozchylony, drobny tyłek i wykonuję swoje kroki w tym miłosnym tańcu. Trwa to dwie albo trzy intensywne minuty. Wystarczy, aby doszła. Ja oczywiście też.

Potem schodzi ze mnie i kuca i bierze słuchawkę z wodą i zaczyna podmywać się między nogami. W tej pozycji widać jej kości na kręgosłupie. Teraz wydaje mi się zbyt chuda. Zaczynam nagle rozumieć, że może mieć problemy. Anoreksja albo bulimia albo jeszcze coś w tym stylu. A na pewno początki.

– No co? – pyta głupio, widząc że się gapię. – Nie podobało ci się?

– Podobało.

– To co jest?

– Wszystko okej.

– O czym myślisz?

– O niczym.

– Jasne.

Nie drąży już tematu i jestem za to wdzięczny.

Wkrótce wychodzimy spod prysznic. Marta idzie do kuchni i chwilę później przynosi mi kawałek ciasta. Jest naprawdę bardzo dobre, więc prawię coś miłego. Prawie się rumieni. Potem siedzimy jeszcze jakiś czas, pijemy i rozmawiamy i palimy jej papierosy na balkonie. W telewizji leci program przyrodniczy, w nim parzące się lwy, a wiatrak robi co może, aby nas trochę schłodzić. Zbliża się wieczór i zanim sobie idzie, prosi mnie jeszcze, abym powtórzył to, co zrobiłem jej w południe.

– To jednak lepsze niż masturbacja przy porno – wypala, kiedy zabieram się do roboty, ale nie wiem jak odebrać tego typu komplement, więc nic nie mówię.

W każdym razie znów czuję ten chemiczny posmak, tym razem jednak jakby trochę słabszy. Wodzę językiem wokół jej łechtaczki i znów pomagając sobie palcami sprawiam, że Martą wstrząsa elektryczny orgazm.

Kiedy zbiera się do wyjścia za oknem jest już prawie ciemno.

– Matka ma wrócić zaraz z pracy – oznajmia, jakby miało to jakieś znaczenie.

– Jasne.

– Pewnie Boguś zastanawia się gdzie mnie wcięło na cały dzień.

– Pewnie tak.

Patrzy na mnie i wiem, że chce powiedzieć coś ważniejszego.

– O co chodzi? – pytam.

– Nie powiedziałam ci całej prawdy – mówi jakoś tak cicho i słabo.

– Jakiej prawdy?

– Do Irlandii wyjeżdżam w tym tygodniu.

– Okej.

– Podjęłam decyzję już dawno temu. Wiesz mam już kupiony bilet do Dublina, ciotka zorganizowała mi nawet pierwszą pracę i to jest tajemnica, bo nikt oprócz jej nie wie. Po prostu nie mogę tutaj znaleźć miejsca dla siebie. Może tam będzie mi lepiej, co?

– Mam taką nadzieję.

Obejmuję ją i żegnamy się czule, a potem zamykam za nią drzwi i idę do kuchni. Odkrawam tam sobie kawałek ciasta, potem następny i wyglądam przez okno. Jasne punkty okien na ciemnej macie miasta wyglądają całkiem niegroźnie. Potem, wychodząc z kuchni, zauważam, że drzwiczki piekarnika są lekko rozchylone. Zamykam je. W środku jest już całkiem zimny.

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Zasadniczo miałem nie czytać, ale po pierwszym zdaniu zostałem – i nie żałuję!

Przypomina mi do złudzenia opowiadanie (nie pamiętam niestety ani tytułu ani autorki) o dziewczynie, która pracowała w monopolowym w Anglii i miała bliznę na twarzy. Wydźwięk Twojego opowiadania jest podobny – i jest prawie tak samo dobre. No właśnie – prawie.

Nie jestem mistrzem ani zwolennikiem interpunkcji, ale nawet moje niewprawne oko dostrzega, że w wielu miejscach przydałyby się przecinki.

Dialogi. Bardzo dobre dialogi, takie żywe, prawdziwe, ale w kilku miejscach robisz coś takiego.

„– Skąd wiesz co brać? – pytam.”
„– To jak chciałabyś umrzeć? – pytam.”

I tak dalej. Na końcu jest pytajnik, więc nie trzeba tego dookreślać. No, raz można, dwa też można, ale tego jest zdecydowanie więcej.

Masz taki patent, który mi się podoba.

„W pokoju powietrze jest ciężkie i gęste i pachnie czymś specyficznym”

Normalnie bym powiedział, że to drugie „i” jest powtórzeniem, ale to ładnie brzmi. Tekst ładnie gra, bo tekst jest jak muzyka i można w nim wykryć fałszywe nuty. Patent jest ładny, ale dobry na raz, może dwa. Nie nadużywaj go.

Oprócz tego są inne ciekawostki.

„ale czuję wdzięczność i robi mi się tak jakoś przyjemnie, zupełnie jakby ktoś połaskotał mnie za karkiem szczotką do kurzu”

Za karkiem..? Chyba w kark albo coś w tym rodzaju.

„dwie tabliczki czekolady deserowej”

Głowy nie dam,, ale czekolady chyba się nie sprzedaje na tabliczki. Ale mogę się mylić.

” Okna są zasłonięte, bo inaczej usmażyło by nas na skwar.”

Na skwarki.

„Potwierdzam zaraz po tym jak przynosi nam zamówienie”

Tak trudno było wyszukać i podać konkretne potrawy?

Za dużo zaimków osobowych, sporo innych drobnych błędów, ale i tak opowiadanie jest bardzo udane. Bo ma duszę.

Trochę mnie poniosło. „Za karkiem” może zostać:)

Dzięki za analizę pod takim kątem. Na pewno kiedyś wykorzystam do poprawienia pewnych elementów w tym tekście.

Jestem zmuszony wycofać jeszcze jedno „oskarżenie”. Otóż „tabliczka czekolady” to w obecnym rozumieniu tego słowa w istocie cała czekolada. A taki mały fragmencik, który miałem na myśli, to kostka czekolady.

Dawniej „tabliczka” oznaczała taką małą kostkę, ale język z czasem się zmienia. Gdy słyszę słowo „psycholożka” to mi się nóż w kieszeni otwiera…

A czemuż to nóż się otwiera? Feminatywy były ppwszechnie używane w II RP. To PRL o nich zapomniał, teraz wracają do użycia, nie są żadną rewolucją, jak myślą osoby mało zorientowane w naszym pięknym języku.

Jako człowiek wychowany w PRL stawiam opór takim i podobnym „udziwnieniom”. A gdy słyszę „ministra” to brak mi słów, które by można w przestrzeni publicznej zacytować!

Ale właśnie to nie są udziwnienia! Język polski już w najdawniejszych czasach miał feminatywy (tam, gdzie dana rola mogła być odgrywana zarówno przez kobietę jak i mężczyznę). „Ministra” może Ci brzmieć obco, ale „posłanka” już nie, prawda? A właściwie dlaczego? Kobiety mogą zasiadać w parlamencie od 1919 roku, a już w 1918 pierwsza kobieta zasiadła w rządzie Daszyńskiego (Irena Kosmowska).

Polecam ten artykuł o feminatywach w dwudziestoleciu międzywojennym. Najlepiej w zestawie ze środkami na obniżenie ciśnienia 🙂

https://wielkahistoria.pl/zenskie-koncowki-feminatywy-w-ii-rp-uzywano-ich-w-polsce-juz-100-lat-temu-i-nie-wzbudzaly-kontrowersji/

Ludzie! Powiedziano mi, że na tym portalu opowiadania są OBOWIĄZKOWO redagowane. Kto TO redagował? Jak widzę „na prawdę” to nóż mi się w kieszeni otwiera! Innych kwiatków nie wymienię (są ich chyba setki), ten babol starczy za wszystkie.

Tompie, ale gdzie Ty widzisz „na prawdę”?

Bo szukam przy użyciu opcji „znajdź na stronie” i nie znajduję.

Nie mówię, że tekst jest dobrze zredagowany. Na którymś etapie ja i Marcin wymieniliśmy się różnymi wersjami tego samego tekstu i nie wszystkie uwagi z jednej wersji zostały wprowadzone do finalnej. Postaram się przy najbliższej okazji raz jeszcze przejrzeć opowiadanie i poprawić to i owo. Ale „na prawdę” jako żywo nie dostrzegam 🙂

Pozdrawiam
M.A.

Ładne opowiadanie. Tylko trochę smutne takie. O tym, że u nas nawet miłość nie jest możliwa, bo zawsze ktoś wyjedzie do Irlandii.

A ja tam się nie będę czepiał redakcji, bo wiem, jaki to ciężki kawał roboty.
Natomiast mnie osobiście męczy ten specyficzny, potoczny do granicy knajactwa język tekstów Marcina. Może czasem warto, jeżeli nie w dialogach, bo te budują jednak charakter postaci, sięgnąć po troszkę bardziej wyrafinowaną stylistykę?
A może to tylko takiego zgryźliwego gryzonia, który pamięta jeszcze towarzyszy pierwszych sekretarzy, po prostu wkurza.

PS – nie mam nic przeciwko feminatywom. Na przykłąd ministra całkiem mi leży. Bo w końcu skoro jest lekarz/lekarka, malarz/malarka, to czemu nie? Język, jak był to uprzemy/a (?) zauważyć Aurelius, jest żywy. A to, w jakim kierunku się zmienia jest od nikogo niezależne. Chociaż nie wszystkie zmiany muszą się nam podobać.

Z poważaniem.
Boober™

Przyznam, że też nie mam nic przeciwko feminatywom, ale ministra mi po prostu źle brzmi.

Przed utworzeniem feminatywu od ministra warto było się przyjrzeć, jak tworzone były feminatywy od innych słów kończących się na -er.

Ankieter -> Ankieterka.
Muszkieter -> Muszkieterka.
Szwagier -> Szwagierka.

No to powinna być chyba Minister -> Ministerka. W dodatku ładniej by to brzmiało. No ale to kwestia subiektywna. Obiektywna natomiast jest zasada, której należałoby się trzymać.

Pozdrawiam
M.A.

Napisz komentarz