Bajka dla dorosłych I (Gal)  4.75/5 (16)

12 min. czytania

Źródło: Pixabay

Miałem kiedyś łódkę. Nie żeby zaraz coś specjalnego. Zwykła, ciągle mokra wewnątrz krypa, nadająca się jedynie do przeprawy przez jezioro albo na ryby. Dostałem też od kumpla – już nie pamiętam z jakiej okazji – wędkę z mnóstwem zapasowych haczyków, spławików i innych dziwnych rzeczy, których przeznaczenia nie znam do dzisiaj. Z przyklejonym uśmiechem numer osiem podziękowałem za prezent, nie mając pojęcia, co z tym zrobić. Wędka wylądowała przy pierwszej okazji w moim domku nad jeziorem i szybko została zapomniana.

Kiedy jakiś czas temu pojechałem nad jezioro odpocząć, postanowiłem tym razem wyłączyć telefon, zapomnieć o telewizji i znajomych, słowem: zaszyć się w głuszy. Dwupokojowy drewniany domek z kuchnią i łazienką oraz radio w zupełności wystarczyły do realizacji planów. Przywiozłem też odpowiedni zapas trunków i laptopa, więc nuda mi nie groziła. Samochód postawiłem za domem, solennie sobie obiecując, że przez tydzień nawet go nie dotknę. Lodówka pełna, wszystko przygotowane.

Pierwsze trzy dni były do siebie bliźniaczo podobne. Dbając, żeby szklaneczka nigdy zbyt długo nie była pusta, robiłem to, co lubię najbardziej. Laptop i Internet przy dźwiękach radia, przerywany pichceniem, żeby nie paść z głodu; szwendanie się nago bez obawy zgorszenia kogokolwiek, chodzenie spać nad ranem i budzenie z trampkiem w ustach na drugi dzień. Sielanka.

Zakłócono ją dopiero czwartego dnia wieczorem. Pastwiłem się właśnie nad jakąś gierką, gdy usłyszałem energiczne pukanie. Okazało się że to sąsiad z domku obok. Nie znałem jeszcze człowieka, on mnie też nie. Wpadł, widząc światło, żeby mnie poznać. Nie jestem towarzyskim typem, ale nie wypadało go nie zaprosić, zwłaszcza że nie widziałem przez trzy dni żywej duszy. Skwapliwie skorzystał z zaproszenia, a ponieważ na stole stała prawie pełna butelka ze szlachetnym trunkiem, pierwsze lody zostały przełamane, zanim jeszcze powstały. Szymon był wesoły i komunikatywny, więc za godzinkę wiedziałem o nim i jego rodzinie tyle że mógłbym startować w kwizie na ich temat.

Za którymś razem, kiedy wracał z łazienki, zobaczyłem, że niesie zakurzoną wędkę.

– Łowisz? Właściwie to czemu ona jest nieuzbrojona?

Nie czekając na odpowiedź, zaczął przygotowywać sprzęt. Należał chyba do ludzi nie umiejących spokojnie siedzieć nawet przez pięć minut i po dwóch kwadransach brakowało tylko przynęty.

– Wiesz co, wezmę swoją i połowimy razem – zaproponował.

– Czemu nie. – Zgodziłem się, bo trzeba byłoby łyknąć trochę świeżego tlenu.

Za dziesięć minut wrócił ze swoim sprzętem, składanym krzesełkiem i czymś na rozgrzewkę. Moja działka dochodziła do jeziora. W zapuszczonym ogrodzie wystarczyło kilka minut, żeby znaleźć kilkanaście rosówek. Byliśmy gotowi.

Miałem kilkumetrowy pomost z przywiązaną łajbą i tam się zainstalowaliśmy, rozpalając przenośnego grilla przed pomostem. W planach były ewentualne ryby z rusztu. O dziwo, mieliśmy szczęście. Po dwóch godzinach byliśmy objedzeni i napaleni na dalsze łowy – rozweselacze się skończyły, więc skoczyłem po nowe. O trzeciej nad ranem, kiedy już zaczynało szarzeć, w pewnej chwili byłem pewien, że zahaczyłem o coś na dnie. Ale chociaż wędka gięła się i trzeszczała, to chwilami można było ściągać żyłkę kołowrotkiem. Obaj prowadziliśmy tę nierówną walkę z czymś ze dwadzieścia minut. Zaczynała działać adrenalina, ogarnęła nas żądza wyciągnięcia tego czegoś za wszelką cenę. Po jeszcze pięciu minutach szarpania się z wędką, jakieś dziesięć metrów przed pomostem wyprysnęło nad powierzchnię coś żmijowatego. Węgorz… Ale jeden z tych największych, gruby jak męskie ramię i długi… Teraz nie mogliśmy mu pozwolić zawinąć się w trzcinach. Walczyliśmy już razem, próbując wyciągnąć ten wspaniały okaz. Udało się.

Od czasu, kiedy przeczytałem „Blaszany bębenek” Grassa, stanowczo straciłem apetyt na węgorze. Wspaniały łup dostał się sąsiadowi; facet oszalał ze szczęścia. Słońce wzeszło już dawno temu, kiedy się rozstawaliśmy. Objedzeni świeżą rybą, nawaleni jak worki… Żyć nie umierać.

Zwlokłem się z wyra, kiedy normalni ludzie wracają z pracy. Znowu pustynia w ustach. Zimny prysznic i dwie butelki wody mineralnej uratowały mi życie. Kiedy doszedłem do siebie, zaczynało już zmierzchać. Dojrzałem, żeby coś zjeść, ale zawartość lodówki jakoś przestała mnie pociągać, więc co by tu… Oczywiście, świeża rybka z grilla.

Nakopałem świeżych rosówek, zabrałem sprzęt i ruszyłem. Na widok burdelu wokół pomostu postanowiłem wyprawić się krypą, byle dalej od tego widoku. Wypłynąłem na środek jeziora, nabiłem robaka, zarzuciłem i zamarłem na ławeczce.

Jezioro nocą ma swój klimat. Księżyc w pełni oświetlał spławik, przed dziobem widać było światła w oknach pobliskiej wsi, na lewo jacyś imprezowicze zrobili ognisko i dobrze się bawili.

Dochodziła północ, miałem już dwie albo trzy wymiarowe rybki, kiedy spławik drgnął znowu, ale…

Kiedy wyciągałem zdobycz, wyglądało to jakbym złapał świecącą się żarówkę. Nie przestraszyłem się, ale też nie byłem wzorem spokoju. Ki diabeł? Wyciągnąłem piękną, świecącą żółtym blaskiem małą rybkę. Czyżby to była złota rybka? Za stary jestem, żeby wierzyć w bajki, ale co to może być? Świecąca rybka leżała na dnie łódki, ciągle jarząc się mocnym światłem. Uwolniłem ją z haczyka i delikatnie znów położyłem na dnie. Zarzuciłem znowu wędkę, korzystając ze światła sączącego się z dołu i usiadłem, wpatrując się w złowione dziwo.

Po kilku minutach światełko zaczęło jakby przygasać. Zobaczyłem już chyba wszystko, co można było zobaczyć, więc odwróciłem wzrok, postanawiając obserwować spławik.

– Chyba jednak we mnie nie wierzysz. – Dobiegł mnie cichy aksamitny głosik.

Rozejrzałem się nerwowo wyrwany z kosmatych myśli.

– Tak, to ja. Chciałabym jeszcze trochę pożyć. Mógłbyś mnie wrzucić do jeziora?

Szczęka mi opadła. Zatkało mnie. Po chwili samo nasunęło mi się banalne, ale trafione w dychę pytanie.

– A co ja z tego będę miał?

– Zawsze to samo – wysapała gasnąca rybka. – Dobra, możesz mieć jak wszyscy przed tobą trzy życzenia, ale najpierw chociaż polej mnie wodą – dyszała coraz ciszej mówiąca rybka.

Nie miałem żadnego naczynia do zaczerpnięcia wody, więc poświęciłem własne nakrycie głowy pamiętające jeszcze harcerskie czasy. Rybka, polana mokrą zawartością dwóch kapeluszy, trochę rozbłysła, ale daleko jej było do blasku, jaki miała zaraz po złowieniu.

Jeśli nie śniłem, to to, co mi się zdarzyło było czymś, przy czym kumulacja w totka to małe miki.

Nie mogłem spartolić moich życzeń, jak to się stało już w wielu kawałach. Musiałem mieć czas do namysłu. Z ciągle jeszcze otwartymi ustami, doszedłem do wniosku, że muszę tę okazję wykorzystać bez pudła. Milczenie się przedłużało, a rybka niebezpiecznie zaczęła coraz szybciej przygasać. Znowu dostała dwa kapelusze wody.

– Muszę mieć czas do namysłu – oznajmiłem.

– Ile czasu?

– Aż wymyślę – burknąłem.

– Widzę, że muszę sama o siebie zadbać. Musisz dostać jeden prezent gratis, jeśli mam przeżyć.

Nie wiedziałem, o co jej chodzi, ale zaraz miałem szczękę na klacie. Patrzyłem, jak ledwo świecąca rybka bardzo szybko rośnie i zmienia kształty.

No tak, można się było tego domyślić…

Przede mną siedziała nago piękna złotowłosa blondynka o nienagannej posągowej figurze.

– W mojej normalnej postaci byłabym już pewnie padłym welonkiem, a tak mogę przetrwać, zanim mnie uwolnisz po spełnieniu życzeń – wydyszała piękność.

Z opadłą szczęką obserwowałem doskonałe zjawisko. I nagle dotarło do mnie, co powiedziała. Musiałem się upewnić.

– To znaczy, że musisz najpierw spełnić życzenia, zanim będziesz mogła odejść – Ostrożnie dobierałem słowa.

– Szybko myślisz – doceniła blondynka.

No i wszystko jasne. Ale teraz wynikł następny problem. Mówiąc oględnie, rybo-pochodne chyba nigdy nie słyszały o czymś takim jak… wstyd. Siedziała, trzymając się obu burt z rozwartymi nogami. Przy pełni księżyca na jeziorze odbijającym jego blask, musiałbym być ślepym, żeby nie widzieć jej uderzającej i nabrzmiałej urody.

Dobra, co tu owijać w bawełnę, oglądanie nerek nie wpływa najlepiej na wyposzczonego samca. Widoku dopełniały długie do pasa złociste włosy, więcej niż pełne piersi w kształcie arbuzów (ale bez śladów silikonu), krągłe biodra stuprocentowej kobiety i nogi… Brak słów. Ale widok tego, co miała między nimi, doprowadziłby do szaleństwa nawet stulatka.

Nie, czemu tak głupio tracę czas, narażając się na zasztyletowanie własnym członkiem, zamiast rzucić ją na dno łódki i… Zaraz, przecież wszystko, co do niej powiem albo może też co zrobię, może być poczytane za życzenie.

– Myśleć, myśleć, myśleć… – Starałem się szeptem dopingować samego siebie.

Tutaj nic nie wymyślę. Muszę zmienić otoczenie, bo stracę życiową szansę. Wszystko oprócz wioseł i blondwłosej rybki powędrowało za burtę. Nie miałem dostatecznej koncentracji i pewnych rąk, żeby to wszystko zwijać.

– Dobry wybór – pochwaliła mnie piękność, widząc znikającą wędkę.

Z namiotem do pępka, z wzrokiem wlepionym między różowe, rozchylone wargi, dorwałem się do wioseł. Przynajmniej kwadrans do pomostu…

Cholera!, wrzeszczałem w myślach do siebie.

– Nie jesteś taki głupi. Za to, że wyrzuciłeś wędkę, trochę ci pomogę. – Aksamit otulił moje uszy.

Złożyła doskonałe uda, klękając przede mną. Suwak w spodniach chyba już był odsunięty w czasie, kiedy klękała. Cholerna telekineza. Na szczęście, dotyk ust i języka był realny. Teraz byłem już prawie pewny, że czyta mi w myślach. Nie, po prostu moja twarz nie była twarzą pokerzysty. I nie mogła nią być przynajmniej przez najbliższe parę minut. Moja pała została zassana jak przez odkurzacz aż do nasady, jednocześnie poczułem jej język wirujący na trzonie, a czasami zahaczający o klejnoty.

Wiosła wypadły mi z dłoni – szczęście, że zatrzymały się w dulkach. Ręce same zgarnęły złote, mięciutkie loki, dopychając jej głowę do brzucha. Niepotrzebnie – wszystko, co mogłem tam włożyć, już tam było. Przecież wiele dziewczyn straszył samym widokiem, a tu… Mniejsza z tym. Mimo chwilowej niemożności logicznego myślenia, sam jakoś doszedłem, że po głowie to mogę najwyżej ją pogłaskać, a nie dopychać.

Teraz zaczęła pracować jak ssawa. Poruszając powoli głową, trzymała w garści klejnoty. No cóż, nie jestem twardzielem, zwłaszcza po spazmatycznych wystrzałach, jakie właśnie miały miejsce. Przyjęła je z zastanawiającą odpornością na rykoszety, nie dopuszczając do rażenia na zewnątrz.

Pomimo że nie jestem twardzielem, sztywność utrzymywała się nadal.

Wypuściła mnie na wolność, siadając dokładnie jak przedtem. Jedyną różnicą były błyszczące usta i oleista rosa na dolnych wargach. Dałem sobie spokój z chowaniem sztywniaka. Po co bez sensu się męczyć – zwłaszcza że może mnie jeszcze spotkać jakaś niespodzianka. A zresztą, była przecież prawie druga w nocy.

– Później może jeszcze ci pomogę – zaszemrało przede mną.

Jasnowidzka jakaś czy co? Też miałem nadzieję na pomoc tej nocy, może nawet wielokrotną. Z wzrokiem utkwionym w oleistych kropelkach spływających po jasnych, miękkich włoskach, dorwałem się do wioseł. Krypa zaczęła robić za wodolot. W pięć minut byliśmy przy pomoście. Łódkę wyrzuciło na brzeg do połowy. Łatwiej było wyjść na pomost. Ruszyła pierwsza – co za widok z dołu. Ta perspektywa też miała swoje bezsporne zalety. Mogłem tylko pomarzyć, żeby mi opadł, ale przynajmniej mogłem podjąć nieporadne próby upchnięcia go w spodniach. Stała nade mną na pomoście, łagodnie się uśmiechając i przyglądając się mojej szamotaninie.

A, pies to drapał. Schowam jak zmaleje, pomyślałem, wyskakując obok niej na deski.

Podreptała bezszelestnie za mną do domu.

Stanęła na środku pokoju, rozglądając się dookoła.

– Miło tutaj – stwierdziła cicho, jakby do siebie.

Odwróciła głowę w moją stronę, mówiąc tym razem wprost do mnie.

– Będę musiała spędzić tu chyba z tydzień, żebyś miał warunki do myślenia. – Wymownie popatrzyła na moją niezłomnie stojącą męskość.

Podeszła do kanapy, kołysząc biodrami i sekundę później przybrała na niej swoją, wytrenowaną na łódce przez ten wieczór pozycję. Nie było szans, żebym zapiął rozporek w najbliższej przyszłości. O wiele prościej było zdjąć spodnie i założyć jakieś luźne szorty. Wbrew pozorom tak genialne pomysły nawiedzają mnie dosyć często. Szafa z ciuchami była w tym pokoju, więc zmuszony byłem odstawić striptiz.

Rozłożona bezwstydnie, ale rozkosznie i niebywale seksownie – zresztą, każda jej pozycja ociekała seksem – wodziła za mną wzrokiem.

– No chodź już do mnie. I tak wiem, że o to nie poprosisz.

No i trzeba było tak od razu. Ciągle miałem trzy życzenia i coś absolutnie unikalnego w przyrodzie gratis. Po uzmysłowieniu sobie tego faktu w mgnieniu oka, w następnym mgnieniu już klęczałem między jędrnymi, gładziutkimi udami. Tak musiał smakować chyba nektar bogów – ambrozja. Z niekłamaną przyjemnością zagłębiłem język między rozchylone szeroko płatki.

Mmm… Mmm… Mmm…

Odchyliła głowę do tyłu, jęcząc w innej oktawie niż moje pomruki, brzmiące jak odgłosy miśka dobierającego się do barci pełnej miodu. Po kilku minutach buszowania języka w słodkiej norce, jej pełne, doskonale wyrzeźbione biodra zaczęły mocno drżeć i falować. Teraz musiałem prowadzić walkę o utrzymanie się na z góry upatrzonych pozycjach. Moja głowa zaczęła zachowywać się jak piłka na boisku w czasie trzęsienia ziemi. Musiałem mentalnym klejem zmieszanym z siłą woli utrzymywać moje usta w okolicach śliskiej nabrzmiałej łechtaczki. Podrzucało nią jak rybą. Moją chatkę wypełniły głośne jęki, pomruki i głębokie westchnienia. Doszła…

A gdzie moja przyjemność? Wyprostowałem się, unosząc nabrzmiałą męskość na wysokość słodkiego otworka i… do przodu. Gdyby nie była tak przygotowana, miałbym poważne problemy, żeby się tam zmieścić. Ale kłopoty tego rodzaju zniknęły. Pierwszym rzutem bioder dotarłem w gorące jak lawa głębiny mojej doskonałej blond rybki. Zacząłem powoli się poruszać, a złotowłosa otworzyła szeroko oczy, nie robiąc już przerw między jękami. Pół minuty później już wyła, a mój żylasty korzeń zaczął mi niebezpiecznie drgać.

Zdążyłem wyrwać go, zanim się zaczęło. Działo, ułożone w jej mięciutkich blond włoskach jak na lawecie, zaczęło strzelać, jakby kierował nim jakiś celowniczy po wizycie na Filipinach. Pierwsza salwa wylądowała na policzku, zaklejając jej jedną powiekę, druga na biuście, lukrując cały sutek, reszta postanowiła utworzyć jeziorko na pępku.

Oddychałem ciężko, jak po wejściu na Rysy, ale ona była wyżej – gdzieś w okolicach czubka Everestu.

Zaczęło szarzeć za oknami. To nie był dobry czas na przemyślenia nad życzeniami. Teraz korzonek sam schował się w bokserki, nieludzko zmęczony. Czas spać.

Obudziłem się wcześnie jak nigdy. Obok mnie leżała… Cóż, rozkładówki z playboya czy inne miss świata, to przy ciele leżącym obok… Szare myszki? Kopciuszki? Biła na głowę wszystko, co do tej pory widziałem, a miałem się za konesera żeńskich powabów. Słowem: erotyczne marzenie senne.

Ale była prawdziwa. Leżała obok, parząc mój bok, a ja nie mogłem się napatrzeć.

Wyśliznąłem się spod gorącego uda, postanawiając zacząć myśleć. Nie obudziła się. Leżała, ukazując wspaniałe wdzięki w pełnym rozkwicie i cichutko posapując przez nos. Tutaj na pewno nie można było się skupić, zwłaszcza że mój najlepszy przyjaciel też zaczął okazywać pierwsze oznaki przebudzenia.

Poszedłem posprzątać koło pomostu i przemyśleć w międzyczasie ostatnie pół doby.

Co ludzi od zawsze kręciło? To pytanie od którego należało zacząć. Odpowiedź narzucała się sama: dupa, kasa, władza. Czy szczęście zależy tylko od tego? Właśnie – czy szczęście, miłość, zdrowie można sobie kupić? Nie, więc kumulacja w totka odpada.

Przez pół godziny moje szare komórki były mocno narażone na przegrzanie, ale w końcu zaczęło mi się wydawać, że znalazłem złoty środek. Z takim przeświadczeniem wróciłem do mojej rybki.

Leżała z otwartymi oczami, rozleniwiona, uśmiechnięta, w pozycji bezspornie jednoznacznej. Mój najlepszy kumpel potwierdził moje wrażenia, wysuwając główkę zza gumki szortów. Pozostało mi zaproponować tylko wspólny prysznic.

Miała atawistyczny pociąg do wody, czuła się w niej jak… ryba?

Mydło w płynie zostało całkowicie zużyte. Tylko pod moim dotykiem przeżyła ze trzy orgazmy. Ja miałem następną okazję na hiper macanki. Mój kumpel sam się zapluł, zanim zwrócił na siebie jej uwagę. Za to kiedy już zwrócił, został potraktowany jeszcze goręcej niż nocą. Na przemian prężył się dumnie i flaczał ze zmęczenia, ale blondynka miała nieskończoną ilość sposobów na dowartościowanie go. Po czym znów dostawał po oku, zapluwając się aż ze złości. Ale ona potrafiła znowu… W ten sposób stał się jej niewolnikiem i pierwszym jej wyznawcą.

Gdyby nie zabrakło mydła, doprowadzilibyśmy się chyba do kompletnego wycieńczenia. Producenci żeli pod prysznic wiedzą, co robią, nie wypuszczając na rynek pięciolitrowych opakowań.

– Masz już jakieś życzenie? – Pierwsza przeszła do meritum.

– Mam nawet trzy.

Najwyraźniej mocno ją zaskoczyłem, bo patrząc jej prosto w twarz, dostrzegłem migdałki.

– No to strzelaj.

Dziwne… Skojarzyło mi się to z tym, co robiłem przez pół nocy i cały ranek aż do tej pory.

– Po pierwsze, chciałbym mieć z milion niezniszczalnych, nie rzucających się w oczy, człekokształtnych androidów, gotowych i będących w stanie spełnić każde moje życzenie na całym świecie.

Tym sposobem zapewniałem sobie władzę, kasę i parę innych rzeczy. Właściwie to mi zapewniało spełnienie absolutnej większości marzeń.

Doceniła to – poznałem po błysku jej oczu.

– Będę musiała się trochę sprężyć, ale da się zrobić – zgodziła się po dłuższym milczeniu. – Mów dalej.

– Po drugie, chciałbym żyć w całkowitym zdrowiu, dopóki mi się to nie znudzi.

W ten sposób zapewniałem sobie długowieczność, może nawet nieśmiertelność, ciesząc się zdrowiem i pełnią sił.

Doceniła też to życzenie, kiwając głową z aprobatą.

– Po trzecie, chciałbym, żeby każda dziewczyna czy kobieta, gdy usłyszy ode mnie słowa: „będziesz moją niewolnicą”, natychmiast nią została i spełniała moje każde, nawet najgłupsze zachcianki i życzenia.

To ją rozbroiło. Aż turlała się ze śmiechu po kanapie. Kiedy już jej przeszło, wykrztusiła:

– Masz to wszystko jak w banku.

Po czym znowu zaczęła się zaśmiewać, znów się turlając, ale teraz już po dywanie.

Nie podzielałem jej rozbawienia. Odczekałem, aż się trochę uspokoi i powiedziałem śmiertelnie poważnie:

– Będziesz moją niewolnicą.

Trzeba było widzieć jej wielkie, zdziwione oczy.

A morał? Zawsze przyjmuj z wdzięcznością prezenty, bo nigdy nie wiesz, do czego się przydadzą.

 

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Piękna ta baśń.

Wprawdzie nieszczególnie budująca, bo jej bohater ostatecznie okazał się przewrotnym skurczybykiem (i został za to sowicie nagrodzony)… ale za to jak stymulująca! Któż z nas nie chciałby złapać takiej zdobyczy? Tylko kto z nas w tych rozpędzonych i niezmordowanych czasach znajdzie moment, by udać się nad jezioro?

Pozdrawiam
M.A.

Cholera, 30 lat człowiek na ryby jeździ i nigdy nie trafił mi się taki okaz! Ale nie tracę nadziei, że i mi rybka złotem w oczy zaświeci 🙂

Napisz komentarz