Meszalim słyszał, jak nadchodzą.
Ich kroki dudniły mu w uszach, jeszcze zanim pierwszy Lokryjczyk wkroczył w krąg światła. Młodzieniec kocim ruchem podniósł się ze swego miejsca przy ognisku. Tais posłała mu pytające spojrzenie. Czy naprawdę mogła ich nie słyszeć? Dopiero gdy spostrzegła, że kładzie dłoń na rękojeści miecza, w jej pięknych, bardzo ciemnych oczach pojawił się lęk.
– Cokolwiek się stanie, trzymaj się za mną – rozkazał, dobywając klingi. Potem odwrócił się twarzą w stronę wylotu jaskini. Na zewnątrz panował nieprzenikniony mrok. Obserwowali go, mógłby dać za to głowę. Był przecież dobrze widoczny w blasku ognia. Wciąż kryli się w ciemnościach, lecz on czuł ich nienawiść. A także strach i niepewność, które powstrzymywały ich przed atakiem.
– No dalej! – zawołał, wyciągając miecz przed siebie. – Czemu zwlekacie? Jestem tutaj. Czekam na was.
Tais krzyknęła. Do jaskini wpadł mężczyzna opatulony w niewyprawioną skórę. W uniesionej ręce dzierżył włócznię, gotową do ciosu lub rzutu. Meszalim nie dał mu szansy. Trzema szybkimi krokami skrócił dystans, uchylił się przed pchnięciem tamtego, chwycił go wolną ręką za ramię, a potem wbił mu ostrze w brzuch. Naparł na ostrze całym swym ciężarem. Lokryjczyk sapnął. Przez moment jeszcze trzymał się na nogach. A potem Meszalim wyrwał klingę z rany. Ciało rozbójnika osunęło się na ziemię.
Nie musiał czekać długo. Tym razem uderzyli we dwóch – chudzielec z krótkim mieczem oraz niski, lecz szeroki w barach zbój, zbrojny w maczugę. Syryjczyk z łatwością uchylił się przed jej ciosem, ciął niskiego w udo, starł się z chudzielcem. Żelazo zgrzytnęło o żelazo. Atakowali się na zmianę, szukając słabych punktów w obronie przeciwnika. W końcu Meszalim znalazł. Odepchnął własnym ostrzem oręż Lokryjczyka, a potem wbił je w jego pierś i przeszył serce. Nim jeszcze mężczyzna zdążył dotknąć ziemi, Syryjczyk pędził już ku rannemu. Ten gramolił się z podłoża, dźwigając ciężką maczugę. Nawet nie ujrzał ostrza, które rozrąbało mu kark.
Gdy było już po wszystkim, Syryjczyk wywlekł ciała na zewnątrz i kopnięciami strącił je w dół zbocza. Nie chciał, by fetor ich śmierci dotarł do wrażliwych nozdrzy Tais. Potem zaś wrócił do ogniska i spojrzał na Beotkę. Klęczała na rozpostartym na kamieniach kocu – tam, gdzie ją zostawił. Kruczoczarne, lśniące włosy nosiła rozpuszczone. Miała na sobie piękny, asymetryczny chiton z czerwonego jedwabiu, odsłaniający lewe ramię. Wprawdzie zupełnie niepraktyczny na podróż, lecz któż by od niej wymagał praktyczności? Jej oddech wciąż był przyspieszony. Czujnie wpatrywała się w ciemność, jakby mieli stamtąd wychynąć kolejni przeciwnicy.
– Nie bój się, Tais. Jeśli tam w dole jest ich więcej, to myślę, że dostali nauczkę, którą popamiętają. Do rana jesteśmy bezpieczni.
Skinęła głową, nieprzekonana. Syryjczyk wytarł dokładnie ostrze, nim schował je do pochwy. O dobry miecz należy dbać – wtedy odwdzięczy się, ratując swemu panu życie. Zawsze tak uważał. Podszedł do Beotki, uklęknął blisko. Drżała wyraźnie, bynajmniej nie z chłodu. W jaskini było przecież bardzo ciepło. Wziął jej dłonie, ukrył je w swoich.
– Możesz mi wierzyć. Tej nocy już nie wrócą.
– Ufam ci, Meszalimie – odparła w końcu.
Cóż innego mogła uczynić? Byli tu tylko we dwoje, samotni wędrowcy zagubieni wśród lokryjskich gór. Ich przeżycie zależało tylko i wyłącznie od niego. Był przecież mężczyzną. Przy pasie nosił miecz. I umiał zrobić zeń użytek.
– Nikt cię nie skrzywdzi, Tais – rzekł z dumną pewnością siebie. – Już nigdy więcej.
– Jakże ktoś mógłby mnie skrzywdzić przy tobie?
Uśmiechnęła się do niego, a on wciągnął w nozdrza jej upajającą woń. Nawet na szlaku nie zapomniała o pachnidłach. Jej ulubione niosły ze sobą egzotyczny powiew Wschodu. Dla Meszalima był to wszakże jeden z zapachów ojczystej Syrii. Przypominał mu o utraconym domu.
– Za twą waleczność należy ci się nagroda – rzekła zmysłowym tonem Beotka. Pochyliła się ku niemu, sięgnęła dłońmi do zapięcia pasa. Nie próbował jej powstrzymywać. Przecież zawsze tego pragnął. Tais była jego marzeniem, nieosiągalną fantazją. A teraz wreszcie postanowiła mu się oddać!
Pas z mieczem opadł na skaliste podłoże. Meszalim uniósł ręce ku wiązaniom jej chitonu. Wszystkie trzy mieściły się na prawym ramieniu kobiety. Tais przechyliła głowę w lewo, by ułatwić mu dostęp. Poradził sobie całkiem sprawnie – po chwili wszystkie wiązania puściły. Wtedy Beotka powstała z koca. Czerwony jedwab zaczął spływać w dół. Syryjczyk wpatrzył się w jej nagość – widok, którego tak długo mu odmawiano.
Niektórzy Grecy cenili u kobiet bladą cerę, złociste włosy i chłopięce kształty. Meszalim jednak pochodził z Azji, gdzie hołdowano innym wzorom piękna. Ze swymi bujnymi krągłościami oraz smagłą skórą, Tais idealnie trafiała w jego gust. A kiedy spojrzał na jej duże, wysoko osadzone, doskonale kształtne piersi, które wreszcie uwolniły się z jedwabnego więzienia, poczuł, że jego penis staje się twardy niczym paryjski marmur. Przełknął pospiesznie ślinę i popatrzył niżej. Gdy stała, a on klęczał, jej obnażone łono znajdowało się na wysokości jego oczu. Była na tyle blisko, że mógł też poczuć apetyczną woń mokrej już szparki.
Niewiele myśląc, przysunął się ku niej, chwycił w dłonie rozłożyste biodra i złożył pocałunek na wzgórku łonowym. Długi, czuły i namiętny. Usłyszał westchnienie Tais, a potem następne. Zachwiała się na nogach, z trudem utrzymała równowagę. Biodra wysunęła do niego, on zaś mocniej wtulił się twarzą w jej podbrzusze. Z zachwytem poznawał to nieznane królestwo smaku, które rozpościerało się między jej udami, u góry ozdobione cienkim paseczkiem czarnych włosków. Przemierzał je językiem z południa na północ, z zachodu na wschód. Eksplorował ustami, pojmując wreszcie, jak smakuje najsłodszy nektar bogów.
Westchnienia Tais przerodziły się w jęki. Przesunął dłonie z jej bioder na pośladki, uchwycił je mocno i ścisnął, rozkoszując się ich jędrnością i kształtem. Uniosła jedną nogę, oparła udo o jego bark. Wspierała się na nim, podczas gdy on kontynuował swe wojaże, poznając każdy zakamarek jej rozkosznych wrót. Ilekroć dotykał językiem łechtaczki, ciało Beotki napinało się. A potem znów rozluźniało, kiedy pocałunkami schodził niżej. Miłosne soki obficie spływały mu na usta. Zlizywał je pospiesznie z warg, wciąż pragnąc więcej.
– Zatrzymaj się, błagam – rzekła w końcu, dysząc już z pożądania i rozkoszy. – Za chwilę całkiem się zatracę… a to tobie przecież miałam się odwdzięczyć.
Meszalim spełnił jej prośbę. Cofnął się nieco i uklęknął na kocu. Tais przykucnęła przy nim. Rozwarła przy tym szeroko uda – tak, by dobrze widział jej wilgotne łono. Szybko pomogła mu ściągnąć tunikę przez głowę. A potem spojrzała w dół i westchnęła z zachwytem.
Poszedł za jej spojrzeniem. Jego penis unosił się w erekcji – twardy, nabrzmiały i dumny. Raczej długi niż szeroki w obwodzie, bez wątpienia słusznych rozmiarów. Zdobiła go para ciężkich, wypełnionych nasieniem jąder. Beotka nie zwlekała ani chwili. Pochyliła się mocno w dół. Meszalim poczuł na swych genitaliach burzę jej kręconych włosów. A potem długi, mokry pocałunek na samym czubku swej żołędzi. Przymknął oczy, z wrażenia zakręciło mu się w głowie.
Odchylił swe ciało nieco w tył, wsparł się na jednym ramieniu. Wolną ręką odgarnął włosy Tais, by nic nie zasłaniało mu widoku. Patrzył urzeczony, jak jej pełne wargi przesuwają się w górę i w dół po jego członku. Czuł, jak masuje mu żołądź językiem. Pieszcząc go przymykała oczy, jakby i jej sprawiało to mnóstwo rozkoszy.
Wypuściła penisa spomiędzy warg, zaczęła go ze smakiem lizać. Nawilżała od nasady aż po główkę i z powrotem. Czasem zapuszczała się niżej i przywierała do jąder. Brała je po kolei do ust, ssała, ocierała się o nie językiem. Co jakiś czas patrzyła Syryjczykowi prosto w oczy, głównie jednak skupiała się na jego męskości. Nie szczędziła jej żadnej pieszczoty, czyniła wszystko, co tylko mógł sobie wymarzyć.
Gdy był już o krok od orgazmu, Tais zwolniła tempo. Cofnęła głowę, oblizała wargi, wzięła członek w dłoń i poczęła go masować – niespiesznymi ruchami, w górę i w dół. Meszalim drżał z pożądania, ona jednak baczyła, by nie doszedł zbyt prędko. Jego mięśnie drżały. Nie mógł skupić myśli, wsłuchany w przyjemność, którą mu dawała.
– Pożądasz mnie, Syryjczyku? – spytała ociekającym zmysłowością głosem.
– Tak! – wykrztusił. Już niemal dotarł na szczyt, lecz w tym momencie Beotka mocno uchwyciła nasadę jego członka i nie pozwoliła mu wytrysnąć.
– Chciałbyś się we mnie wsunąć? – kolejne pytanie.
– Wiesz, że tak… – niemal załkał. Znów go masowała, ale wolniej. Orgazm oddalił się na chwilę, lecz wciąż był w pobliżu.
– Gdzie najbardziej?
– Między twe uda, Tais…
– I tylko tam? – dłoń Beotki ściślej otuliła jego penisa.
– I… między twe pośladki też… – dodał zawstydzony. Bał się, że Tais wpadnie w gniew i przestanie obdarzać go pieszczotami. Cóż jednak miał począć? Marzył o takim rodzaju miłości. Zwłaszcza z nią.
– A między me piersi? – pochyliła się do przodu, tak że jej biust kołysał się teraz bezpośrednio nad jego męskością. Nakierowała ją przy pomocy dłoni, tak że żołądź co chwila ocierała się o jej prawą brodawkę. – Lubisz moje piersi, prawda, Meszalimie? Czy myślałeś, że nie widzę, jak gapisz się na nie, gdy byłam w kąpieli?
Z trudem przełknął ślinę. W tym stanie nie był zdolny czemukolwiek zaprzeczyć. Tak, gapił się wtedy na jej ociekający wodą biust. A teraz znów wpatrywał się w niego, nie mogąc oderwać oczu. Ubóstwiał te dwie ciężkie półkule, zwieńczone brązowymi sutkami. Sama Afrodyta z pewnością nie miała piękniejszych…
– Tak, bardzo je lubię… uwielbiam je, kocham, czczę… – mówił coraz mniej składnie. Palce Beotki zaciskały się już mocno, co chwila ocierała się nimi o jego żołądź. Przeczuwał, że tym razem nie uda jej się powstrzymać fali ekstazy.
– Mów o nich, Syryjczyku, a pozwolę Ci na nie trysnąć!
Otworzył szeroko oczy. Zaskoczyło go jej wyuzdanie, to, jak go prowokowała, zmuszała do kolejnych wyznań. Był już jednak tak rozpalony, że zrobiłby wszystko, byle pozwoliła mu dojść.
– Masz cudowny biust, Tais! – niemal krzyczał, gorączkowo starając się odnaleźć słowa. – Nawet Zrodzona z Piany nie ma takiego! Twe piersi są niczym ociekające sokiem arbuzy! Mógłbym smakować je godzinami!!!
– O tak, nie przerywaj! – Beotka szybko przesuwała dłoń po jego członku, w górę i w dół, w górę i w dół…
– Błagam, pozwól mi na nich skończyć! Chcę zalać twe piersi nasieniem!
Nagle poczuł szarpnięcie za ramię. Czy to Lokryjczycy? Nie, to niesprawiedliwe! Już prawie doszedł… Nie mogą go teraz rozpraszać! Meszalim zacisnął oczy, rozżalony na niegodziwość świata. Tyle uczynił dla tej nagrody, którą właśnie obdarzała go Tais… Kolejne szarpnięcie, bardziej zdecydowane! Może jeśli uda, że tego nie zauważa, natręt zniknie… Już prawie nie czuł dłoni Beotki na swym penisie. Miał ochotę się rozpłakać.
– Zbudź się, do cholery!
Znajomy, męski głos. Do kogo należał? Z pewnością nie do Lokryjczyka. Jeszcze jedno szarpnięcie.
– Wstawaj, Syryjczyku! Zaraz zwijamy obóz!
Z wielką niechęcią otworzył jedno oko. Spartiata Gylippos pochylał sie nad nim i z uporem godnym lepszej sprawy potrząsał go za ramię.
– Wstawaj, mówię. Już ranek.
Zamiast suchej i nagrzanej od ogniska jaskini była płytka dolinka i chłodne, przesycone wilgocią powietrze. Światło słońca z trudem przedzierało się przez poranne mgły. Ogień, na którym Chloe wraz z etolskim przewodnikiem gotowała strawę, był wątły i niemal nie dawał ciepła. Tais siedziała blisko niego, bezskutecznie starając się ogrzać dłonie. Nie była naga ani spragniona igraszek, ale ponura i zziębnięta.
Zaś Meszalim nie był wcale niepokonanym szermierzem, z łatwością kładącym trupem trzech Lokryjczyków. Ani też mężczyzną, dla którego mogłaby zwilgotnieć Beotka. Był tylko młodym, niewysokim i dość wątłym niewolnikiem, którego okrutni ludzie pozbawili niegdyś jąder. Nigdy nie wytryśnie na piersi Tais ani gdziekolwiek indziej.
W porównaniu ze snem prawdziwe życie wyglądało parszywie.
– Już nie śpię – wyjęczał, by Gylippos w końcu przestał go szarpać. Podniósł się z niewygodnego posłania. Jego ciało było sztywne od zimna i obolałe od leżenia na nierównym gruncie, przykrytym jedynie kocem.
– I najwyraźniej tego żałujesz – Spartiata ściszył głos tak, by nie usłyszał go nikt poza Meszalimem. – Przez sen mamrotałeś coś o piersiach. Chyba należących do twej uroczej pani. Połowa słów była niezrozumiała, ale domyśliłem się, że chcesz w dość szczególny sposób przyozdobić jej biust.
Syryjczyk poczuł, że jego twarz przybiera odcień głębokiej purpury.
– Błagam, nic jej nie mów…
– Ani myślę – Meszalim po raz pierwszy ujrzał, że Spartiata się uśmiecha. Nie był to ów pozbawiony wesołości grymas, który pojawiał się czasem na jego twarzy, ale zwyczajny, ciepły uśmiech. Nie zabarwiony nawet drwiną. – Trzeba ci oddać sprawiedliwość, młodzieńcze. I powinszować gustu. Też chętnie znalazłbym się w takim śnie.
Eunuch milczał. Nie było w sumie nic więcej do powiedzenia. Spartiata podniósł się i odszedł w stronę rannego Achaja, siedzącego na pobliskim kamieniu. Zapytał go, jak się czuje. Żołnierz wskazał mu przesiąknięte krwią bandaże, które wczoraj owinięto mu wokół uda.
– Nie za dobrze – odparł.
Meszalim zwalczył w sobie chęć, by znów ułożyć się na boku, owinąć kocem i spróbować wrócić do chwili, w której już miał zalać nasieniem piersi Tais. Wiedział jednak, że Gylippos znów mu na to nie pozwoli. Będzie musiał poczekać z tym do nocy i mieć nadzieję, że przyśni mu się to samo.
* * *
Dopiero nazajutrz po potyczce nad bezimienną rzeką Tais odezwała się do Chloe. Był już późny wieczór, na chwilę przed zapadnięciem zmroku. Mężczyźni rozbijali obóz i zbierali drewno na ognisko. Ranny Achaj kuśtykał między zwierzętami, poił je i po rozładowaniu bagaży przywiązywał do kikuta złamanego drzewa.
Tais wzięła Chloe za rękę i kazała jej iść ze sobą. Dziewczyna, choć pełna niepokoju, usłuchała. W końcu musiało to przecież nastąpić. Jej pani zaprowadziła ją do pobliskiego zagajnika. Drzewa i krzewy skryły je przed oczyma pozostałych. Dopiero tutaj, na niewielkiej polanie, Beotka po raz pierwszy spojrzała jej w oczy.
– Mów prawdę, Chloe. Wyczuję, jeśli znów spróbujesz mnie okłamać.
Niewolnica milczała jeszcze chwilę, była jednak świadoma, że jej pani nie ustąpi. Westchnęła w końcu ciężko i zaczęła:
– Tak, poszłam za Spartiatą. Liczyłam na to, że okaże się prawdziwym mężczyzną. Miałam nadzieję, że mnie zapragnie. I tak też się stało. Kochaliśmy się na piaszczystej plaży, na jego rozpostartym płaszczu.
Cały czas wpatrywała się w Tais. Wyraz jej twarzy uświadomił Chloe, jak bardzo jej słowa ranią Beotkę. Ta jednak nie pozwoliła jej na tym skończyć.
– Było ci dobrze? – spytała pozornie łagodnym tonem.
– Tak. Lecz zupełnie inaczej niż z tobą.
– Dlaczego to zrobiłaś?
– Kocham cię bardziej niż kogokolwiek na świecie, Tais. Musisz mi uwierzyć. Ale czasem… łaknę dotyku mężczyzny.
– Pejton też był mężczyzną – głos jej pani załamał się. Odczekała czas jakiś, aż w końcu udało jej się odzyskać panowanie nad sobą. – Marzyłam o tym, że razem uciekniemy spod tyranii takich jak on.
– Wybacz… Ja tak nie potrafię. Poza tym Gylippos jest zupełnie inny. Ta twardość i okrucieństwo to tylko maski, które zakłada, by ukryć się przed światem. Tak bardzo go skrzywdzono, a przecież pod spodem jest… czuły.
Tais parsknęła nerwowym śmiechem.
– Czuły Spartiata. Posłuchaj samej siebie!
– Nie znasz go! – odparła Chloe, znacznie gwałtowniej niż zamierzała.
– Ty się w nim zakochałaś…
To brzmiało jak oskarżenie. Niewolnica bardzo chciała zaprzeczyć, lecz Beotka zabroniła jej kłamać. Potrząsnęła więc tylko głową.
– Nie wiem. Naprawdę. Wiem natomiast, że zakochałam się w tobie. Jesteś dla mnie wszystkim, Tais. Nigdy cię nie opuszczę, choćby dla tuzina Gylipposów.
Dziewczyna spostrzegła, że w Beotce zaszła raptowna zmiana. Przyszła tu spięta, z zaciśniętymi gniewnie ustami. Jej oczy mogłyby ciskać pioruny, a jednocześnie tlił się w nich strach. Kuliła się, jakby w każdej chwili spodziewała się ciosu. Teraz wyraźnie się rozluźniła. Jej spojrzenie odzyskało jasność. Uniosła nieco ramiona, jakby ktoś zdjął z nich niewidzialny ciężar. Choć wargi wciąż nie układały się do uśmiechu, to przecież nie szpecił ich już pełen niechęci grymas.
– Naprawdę, Chloe?
– Czy kiedykolwiek w to wątpiłaś? – teraz to dziewczynie załamał się głos.
– Nie… ale byłam bardzo bliska zwątpienia.
Tais postąpiła krok do przodu. Chloe również. Spotkały się na środku polany, objęły ramionami, przytuliły. Ich usta połączyły się ze sobą w długim, czułym pocałunku. Nie było w nim pożądania – na nie przyjdzie czas później. Była natomiast – ze strony dziewczyny – niema prośba o przebaczenie. Ze strony kobiety zaś – ciepła, niewyrażona słowami wyrozumiałość i tolerancja wobec wybryków młodszej kochanki. W ten oto sposób dokonało się ich pojednanie.
Gdy w końcu przestały się całować, Beotka niespodziewanie zmarszczyła brwi:
– Mam nadzieję, że byłaś na tyle rozsądna, by nie pozwolić mu spuścić się w tobie?
Chloe przygryzła wargi. Nie odpowiedziała. Przecież nie wolno jej było kłamać.
Tais długo wpatrywała się w jej oczy.
– I na co ja liczyłam – spytała w końcu, wznosząc spojrzenie ku niebiosom, – na rozsądek takiego podlotka? Obawiam się, moja słodyczy, że wkrótce zostaniesz matką.
– A co ty wtedy zrobisz? – Chloe znów poczuła lęk. Czy Tais każe jej porzucić dziecko? A może wygna i ją, gdy stanie się zbyt dużym obciążeniem?
– Cóż… Wątpię, by ten twój Gylippos chciał się podjąć roli ojca. To niespokojny duch, nie potrafiący zagrzać nigdzie miejsca. Odpowiedzialność, także za własne czyny, to dla niego całkiem obce pojęcie. Wydaje się więc, że dziecku będą musiały wystarczyć dwie matki…
Niewolnica miała ochotę rzucić się na szyję swej pani. Ta zaś uśmiechnęła się po raz pierwszy i rzekła:
– Módl się, by była to córeczka, Chloe. Potrafię nauczyć ją kobiecych zajęć, takich jak tkanie, przędzenie, czy też gotowanie strawy. Nie wiem wszakże nic o wojaczce, upijaniu się w trupa, wyprawach do burdeli. Jeśli więc urodzisz syna, trzeba mu będzie znaleźć innego wychowawcę…
Chloe roześmiała się serdecznie. Po chwili dołączyła do niej Tais. Dziewczyna zaś uświadomiła sobie, że Beotka śmieje się po raz pierwszy od ucieczki z Koryntu.
* * *
Zmierzając wciąż w stronę wyniosłego szczytu Parnasu i mając cały czas po prawicy szare wody Zatoki, dotarli do granic Lokrydy Ozolskiej. Dalej, jak okiem sięgnąć, rozciągała się Fokida. Kraina równie górzysta, lecz bardziej cywilizowana. Znajdowały się tu ważne poleis, jak Elatea, krzyżowały się istotne szlaki handlowe. Największym skarbem Fokidy było jednak coś innego – to tu znajdowała się najwspanialsza wyrocznia w całej Helladzie, słynna na cały świat śródziemnomorski. Tu znajdowały się Delfy, sanktuarium Apollina, gdzie odurzone świętym dymem pytie wieszczyły przyszłość ludziom, miastom i całym królestwom. Już od wieków wyrocznia była celem pielgrzymek tysięcy Hellenów, Azjatów i Egipcjan, a także dyplomatycznych poselstw. Król Lidii, Krezus, radził się Delf przed rozpętaniem wojny z Persami. Spartanie słali zapytania, zanim stawili czoło Kserksesowi. Kiedy świątynia po raz kolejny ucierpiała w wyniku trzęsienia ziemi, jej odbudowę współfinansował egipski faraon. Grecy uważali Delfy za centralny punkt świata – a pozostałe ludy darzyły sanktuarium wielkim szacunkiem.
Intensywny handel i tłumne pielgrzymki wymusiły na Fokijczykach stworzenie przyzwoitej sieci dróg. Była to rzadkość w Helladzie, tym bardziej zdumiewająca, kiedy się miało w pamięci bezdroża Lokrydy. Również orszak Tais skorzystał na tym, gdy pewnego dnia natknął się wreszcie na wyłożony kamieniami trakt, wiodący na wschód. Od tego momentu podróż stała się znacznie szybsza i mniej wyczerpująca – zarówno dla objuczonych zwierząt, jak i dla idących pieszo ludzi.
Beotkę uradował powrót do cywilizacji. Nie tylko dlatego, że zmniejszała się groźba zbójeckich napadów. Również z powodu pogarszającego się stanu achajskiego najemnika, który odniósł obrażenia w potyczce nad bezimienną rzeką. Jego rany nie chciały się goić, jątrzyły się i ropiały. Tais i Chloe codziennie przemywały je wodą zmieszaną z winem (czy raczej podłym lokryjskim sikaczem, który Gylippos zakupił dla żołnierzy jeszcze w Amfissie) i zmieniały opatrunki. Nie przynosiło to jednak widocznej poprawy. Żołnierz jako jedyny mężczyzna podróżował na grzbiecie muła – bo z przebitym włócznią udem nie był w stanie zrobić więcej niż kilku kroków. Sytuacji nie poprawiały regularne, ulewne deszcze. Nieustanna wilgoć zwiększała groźbę zakażenia ran i gorączki.
Ponieważ Achaj był niezdolny do dalszej podróży, musieli go zostawić w pierwszym fokidzkim mieście, jakie napotkali przy trakcie. Tais wypłaciła mu całe wynagrodzenie (choć zgodnie z umową miał ją eskortować aż do Beocji), a także wynajęła medyka, by zajął się żołnierzem. W dalszą drogę wyruszyli więc tylko w sześć osób – Beotce towarzyszyli: Chloe, Meszalim, Gylippos, etolski przewodnik i ostatni z achajskich najemników.
Ich trasa biegła teraz wśród zielonych przez cały rok wzgórz, zstępujących łagodnie ku kamienistym brzegom Zatoki. Gdy nad wodą nie było akurat mgły, po jej drugiej stronie widzieli Peloponez. Tais miała świadomość, że mimo wielu dni podróży nie oddalili się zbytnio od Koryntu – wręcz przeciwnie, zbliżali się teraz do niego. Nie było jednak innej rady – tędy właśnie biegł najważniejszy trakt przez Fokidę, który miał ją zaprowadzić do opuszczonej przed laty ojczyzny.
Obawiała się tego powrotu. Nie miała pojęcia, co ją czeka w Beocji, w rodzinnych Platejach, w Tebach, gdzie spędziła pierwsze lata dorosłości. Na razie jednak miała przed sobą Delfy. A także świętą wyrocznię Apollina, która już raz miała znaczący wpływ na jej życie.
* * *
Podróż przez Lokrydę, wydarzenia nad rzeką i niepokojąca perspektywa wizyty w Delfach odwracały uwagę Tais od tego, co uczynił jej Pejton. Oraz od tego, co ona mu uczyniła. Przynajmniej było tak na jawie. W nocy, wraz z nadejściem snu, powracały widma przeszłości. Macedoński namiestnik znów gwałcił ją w jej własnym łożu, nie szczędząc przy tym drwin i obelg. Znów klęczała nad jego zwłokami, w dłoniach ściskając zakrwawioną, mosiężną statuetkę Afrodyty. Te same sceny, powtórzone po stokroć. Często budziła się, pełna lęku i obrzydzenia, z ciałem zlanym zimnym potem. Innym razem zrywała się z posłania z głośnym krzykiem, budząc Chloe i pozostałych. Choć co wieczór zmawiała modlitwę do Hypnosa, prosząc go o sen spokojny i pozbawiony widzeń, co noc okazywało się, że jej pokorne słowa nie zostały wysłuchane.
Na dwa dni przed wjazdem do Delf, Beotkę znów odwiedził Pejton. Macedończyk był nagi, jego członek lśnił od spermy oraz jej własnej krwi. Jeszcze więcej krwi należało jednak do niego – ta spływała w dół z rozbitej okrutnymi ciosami głowy. Wpatrywał się w Tais martwymi oczyma. Był całkiem nieruchomy.
– Czemu mnie dręczysz? – spytała, zdjęta wstrętem na widok trupa. – Czy nie dość krzywd już mi wyrządziłeś?
– Ty głupia, beocka kurwo – martwe słowa były niespieszne i perfekcyjnie wręcz wyraźne. – Czyż nie pamiętasz, jak mi odpłaciłaś? W zamian za twoją i tak niewiele wartą godność odebrałaś mi życie. To, co zawsze ceniłem najbardziej!
– Byłeś mordercą oraz gwałcicielem – wykrztusiła. – Zasłużyłeś na swój los.
– Ty też jesteś teraz morderczynią, Tais – odparł umarły. – Po śmierci trafisz więc do Tartaru, w najgłębsze regiony piekieł. Prosto w me objęcia. Już na całą wieczność!
Zadrżała. Czy to było jej przeznaczenie? Stulecia brutalnego gwałtu? Eony bólu, strachu oraz poniżenia? Schwytana w irracjonalną logikę snu, skłonna była dać temu wiarę. Jej serce biło tak mocno, jakby próbowało wyrwać się z piersi. Jestem przeklęta, pomyślała. Skazana na wieczne męczarnie.
Nie mogąc dłużej oglądać człowieka, któremu odebrała życie, zwróciła się do niego plecami. I oniemiała. Stał przed nią Laodamos, jej mąż. On również był martwy, i to od dawna. Miał na sobie pancerz hoplity, do lewego ramienia zaś przytroczone resztki strzaskanej tarczy. Z jego piersi sterczało ostrze macedońskiej sarisy z kawałkiem ułamanego drzewca. A jednak trzymał się na nogach i patrzył jej prosto w oczy.
– Nie słuchaj go, moja słodka żono – rzekł mężczyzna, który odebrał jej dziewictwo. – Dość już krzywd doznałaś od niego, kiedy jeszcze żył. Nie pozwól, by prześladował cię nawet po śmierci.
– Laodamosie… – wzruszenie ścisnęło jej gardło. Zaraz jednak opanowała się. Przypomniała sobie, jak wielką wagę przykładał do samokontroli oraz jak bardzo gardził tymi, którzy ulegali namiętnościom i histerii. Dokończyła więc z wymuszonym spokojem: – Nie spodziewałam się ujrzeć tu ciebie.
– Byłem ci to winny, Tais. Wiem, że i ja skrzywdziłem cię srodze, gdy byliśmy sobie zaślubieni. Śmierć w bitwie nie pozwoliła mi tego naprawić. Uczynię to teraz.
– Obronisz mnie przed nim? – spytała z nadzieją w głosie. Nie była pewna, czy Pejton wciąż za nią stoi, nie ważyła się obejrzeć.
– Nie mam aż tyle siły. Lecz dam ci radę. By odzyskać spokój ducha, musisz się oczyścić. Zarówno z hańby gwałtu, jak i ze zbrodni mordu. Udaj się do Delf. Tam znajdziesz wszystkie odpowiedzi.
– Tak uczynię, mój mężu – przyrzekła żarliwie.
– Przed wielu laty zignorowałem radę, którą dała mi pytia. Oboje zapłaciliśmy za to cenę. Modlę się, by tym razem jej słowa przyniosły ci ukojenie!
Postać jej męża zaczęła rozpływać w powietrzu. Tais postąpiła krok ku niemu, pragnąc go dotknąć, poczuć pod palcami jego ciało. Jakaś część jej wiedziała, że to niemożliwe. Laodamos zginął przed niespełna dekadą. Nie miała nawet pojęcia, gdzie został pogrzebany. Kiedy wyciągnęła rękę ku miejscu, w którym stał, napotkała jedynie pustkę. Potem zaś wszystko zawirowało i obudziła się. Był szary, zimowy poranek, na lokrydzko–fokidzkim pograniczu.
* * *
Wjechali do Delf od zachodniej strony. Był już wieczór i ich plecy grzały ostatnie promienie kryjącego się za horyzontem słońca.
Miasto, które powstało wokół sanktuarium Apollina, było niezwykle malowniczo położone. Wyrosło na południowym stoku Góry Parnas, ponad głęboką Doliną Fokidy. Budynki wznosiły się na kolejnych, coraz wyżej położonych tarasach, połączonych krętą drogą oraz wykutymi w skale schodami. Z ulic, placów, okien domów, a nawet amfiteatru rozpościerał się wspaniały widok na południe – na zalesione dno doliny, przeciwległe wzgórza, a nawet fragment odległej o ponad pięćdziesiąt stadiów Zatoki Korynckiej. Oprócz głównej świątyni, w której znajdowała się wyrocznia, w Delfach powstało mnóstwo innych przybytków religijnych, fundowanych przez miasta i bogaczy. Poświęcone one były Apollinowi lub też pozostałym Olimpijczykom.
W miejscu będącym celem licznych pielgrzymek nie mogło zabraknąć gospód i zajazdów. Gylippos, który w przeciwieństwie do Beotki znał Delfy, poprowadził ich do jednopiętrowego gmachu zbudowanego na samej krawędzi jednego z wyższych tarasów, ponad głęboką na sto stóp przepaścią.
– „Pełny dzban” to najlepszy zajazd w mieście – tłumaczył Tais i Chloe, gdy wspinali się pod górę. – Czyste i wygodne komnaty, dobra strawa, piękne widoki. I gospodarz, który nie zadaje wielu pytań. Wszystko to z naddatkiem rekompensuje cenę. Myślę, że warto tu odpocząć przed następnym etapem podróży.
– Spędzimy w Delfach kilka dni – oznajmiła Tais. Spartiata spojrzał na nią zaskoczony.
– Myślałem, że spieszno ci do Beocji.
– Nie widziałam jej od dziewięciu lat. Wytrzymam jeszcze tydzień.
W zajeździe wynajęła dwuosobowy pokój dla siebie i Chloe, a także mniej luksusową izbę dla Gylipposa, Meszalima i achajskiego najemnika. Bagaże skrywające cały dobytek Tais zostały złożone w osobnej piwnicy dla najzamożniejszych klientów i zabezpieczone solidnymi, okutymi żelazem drzwiami. Dla mułów znalazło się miejsce w stajni na tyłach gospody. Zaraz też zakrzątnęli się przy nich niewolnicy o kilka lat młodsi od Meszalima.
Tutaj też przyszła pora na rozstanie z etolskim przewodnikiem. Z Delf biegła bowiem prosta i dobrze utrzymana droga do Beocji. Nie sposób było się zgubić. Tais wypłaciła mężczyźnie umówioną sumę, wraz z hojną premią za niebezpieczeństwa, przez które razem przeszli. Etol kłaniał się w pas i zapewniał o swym bezgranicznym oddaniu (a także polecał swe usługi we wszelkich innych wyprawach, które chciałaby przedsięwziąć). Potem zaś przeniósł się do nieco gorszej i tańszej gospody niż „Pełny dzban”, by przy winie odpocząć po trudach podróży i zebrać siły przed powrotem do ojczyzny. Choć właśnie się wzbogacił, pragmatyczny mężczyzna nie lubił szastać groszem.
Nazajutrz, po wyśmienitym śniadaniu, Chloe zapragnęła udać się na spacer po mieście. Po krótkich naleganiach zdołała przekonać do tego swoją panią. Beotka również była ciekawa nowego miejsca, a wszystko zdawało się sprzyjać zaspokojeniu owej ciekawości. Delfy (podobnie jak i cała Fokida) zamieszkane były przez greckie plemię Dorów. W przeciwieństwie do Jonów żyjących w Attyce i na wyspach, którzy w życiu codziennym dążyli do pełnego ubezwłasnowolnienia kobiet, Dorowie zostawiali im pewien zakres swobody. Pozwalali niewiastom chadzać po ulicach bez męskiego opiekuna, a także konieczności zasłaniania twarzy woalkami. To, co byłoby niemożliwe w Atenach, tutaj uchodziło za całkowicie normalne.
Korzystając z tego faktu Tais i Chloe udały się do miasta jedynie w swoim towarzystwie. Wreszcie, po wielu dniach żmudnej wędrówki przez dzikie ostępy, gdy musiały znosić ciągłą obecność mężczyzn przekraczającą wszelkie granice intymności, mogły teraz pozostawić ich za sobą i razem cieszyć się urodą Delf. Zamiast praktycznych, lecz niezbyt pięknych szat podróżnych przywdziały barwne jedwabie. Tais miała na sobie szkarłatny, dość śmiało wydekoltowany peplos, opinający się wokół wszystkich jej krągłości, do tego nieco ciemniejszy płaszcz na wypadek deszczu. Chloe wybrała chiton w kolorze świeżej zieleni, a także żółtą narzutkę na odsłonięte ramiona.
Spędziły całe przedpołudnie, spacerując po ulicach, zaglądając do sklepów i zakładów rzemieślniczych, podziwiając kolejne świątynie oraz budynki użyteczności publicznej. Chloe najbardziej spodobał się amfiteatr, z którego rozpościerał się widok na całą dolinę.
– Jak widzowie mogą się skupić na sztuce, kiedy rozprasza ich coś takiego? – pytała zdumiona, szeroko otwierając szmaragdowe oczy.
Beotkę z kolei zafascynowało sanktuarium Ateny Pronai, miejsce pełne harmonii i wewnętrznego spokoju. Stojąc pośród doryckich i korynckich kolumn, spoglądając na posąg bogini, Tais czuła, że zaciśnięta pięść, w jaką po gwałcie zmieniło się jej serce, rozluźnia się i otwiera. Jeśli taką moc posiada Atena, to co dopiero spotkać ją może w świątyni Apollina, niekwestionowanego pana Delf? Do jego przybytku postanowiła udać się pod wieczór. Na razie Chloe, śmiejąc się radośnie, wciągnęła ją do sklepu wytwórcy biżuterii. Kobieta i dziewczyna jęły przebierać w jego ofercie, oglądając naszyjniki z morskich kamieni, kolczyki z korundami, bransolety ze srebra, łańcuszki z białego złota.
Tais kupiła swej młodej kochance srebrny naszyjnik ozdobiony dużą, mlecznobiałą perłą. Dla siebie wybrała kolczyki ze sporymi, półszlachetnymi kamieniami, z powodzeniem udającymi rubiny. Sprzedawca chwalił ich gust i obsypywał komplementami. To była miła odmiana od gburowatych najemników oraz dzikich rozbójników z lokryjskich wzgórz. Beotka czuła się tu niemal tak dobrze jak w Koryncie przed nastaniem Pejtona. Coraz częściej nie tylko uśmiechała się, ale wręcz wybuchała pogodnym śmiechem. Nie mogło wszakże być inaczej – wesołość i radość życia Chloe były zaraźliwe.
Przyglądały się też mieszkańcom Delf. Przechodnie byli bogato odziani, kulturalni i pokojowo nastawieni. Wydawali się wolni od agresji i natarczywości, która znamionowała mężów z innych stron, osobliwie zaś Macedończyków. Nawet, gdy któryś rozbierał Beotkę lub jej niewolnicę wzrokiem, to czynił to nienachalnie, raczej podziwiając piękno, niż pragnąc ją poniżyć. Wielu mężczyzn nosiło szaty kapłanów różnych bóstw. Trudno było się temu dziwić w mieście tylu świątyń, sanktuariów i kapliczek. Z kolei delfickie niewiasty były prawdziwymi modnisiami. Nosiły się elegancko i kolorowo, wysoko trzymały głowy, ufne w swą nienajgorszą, jak na helleńskie porządki, pozycję. Nie unikały głębokich dekoltów, a ich uszy, szyje i palce zdobiła pyszna biżuteria.
– Spójrz tam, najmilsza – Chloe wskazała ręką przed siebie. Beotka popatrzyła. Między sklepem z orientalnymi przyprawami a stoiskiem, na którym można było nabyć azjatyckie jedwabie, znajdował się niewielki zaułek. Choć nie stał tam żaden kupiec nawołujący klientów, panował spory ruch. Co chwila w zaułek wchodziły niewiasty – pojedynczo albo parami, uśmiechnięte od ucha do ucha lub też lekko zarumienione. W wąskim przesmyku między budynkami mijały się z innymi, opuszczającymi to tajemnicze miejsce. Tais poczuła, że jest zaintrygowana.
– Chodźmy zobaczyć – powiedziała.
Gdy weszły między budynki odkryły mniejszy, dość ciasno zastawiony stoiskami stragan. Był on ukryty od strony ulicy, jego lokalizacja zapewniała kupującym – wyłącznie kobietom – sporą dozę prywatności. Mogły je oglądać jedynie te, które również przyszły tu na zakupy. Jeden rzut oka na sprzedawany towar wystarczył, by Tais pojęła, skąd owa aura tajemniczości. Choć dawno już nie była dziewiczą młódką, poczuła, że jej policzki płoną.
– No, no! – zawołała z podziwem Chloe.
Najgrzeczniejsze w tutejszym asortymencie były statuetki Priapa – bożka płodności, obdarzonego absurdalnie wielkim przyrodzeniem. Choć figurka miała ledwie dłoń wysokości, jej penis mógłby należeć do dorosłego mężczyzny. I to całkiem hojnie obdarzonego. Wznosił się dumnie w erekcji wysoko ponad głową posążku. Jeśli Priap naprawdę wyglądał tak, jak ukazał to artysta, przez całe życie nie był w stanie ujrzeć nic prócz własnego członka. Tais omal nie zachichotała na myśl, że niejeden znany jej mężczyzna cierpi na podobną przypadłość.
Kolejne statuetki przedstawiały już uprawiające miłość pary – we wszelkich możliwych pozycjach i układach płci. Tutaj pieczołowicie odwzorowana w brązie niewiasta lizała łono drugiej, wyginającej plecy w łuk i odrzucającej głowę do tyłu. Tam zaś brodaty, muskularny mąż wciskał swojego penisa między pośladki przystojnego efeba o kręconych włosach. Kolejne posążki prezentowały całe bogactwo pozycji stojących – z kobietą wyprostowaną, pochyloną mocno do przodu, opartą rękoma o podłoże. Kochający się z nią mężczyzna w zależności od sytuacji trzymał dłonie na jej piersiach, biodrach, pupie.
Były też figurki ukazujące bardziej gwałtowne zbliżenia. Mężczyzna wciskający swe pokaźne przyrodzenie w usta klęczącej przed nim kobiety. Jego dłoń przytrzymywała władczo jej włosy, nie pozwalając się odsunąć. Ona zaś miała skrępowane za plecami ręce. Inna figurka: mąż dyscyplinujący swą nagą kochankę. Stał nad nią unosząc w ręku pas (wykonany nie z brązu, lecz z cienkiego kawałka rzemienia). Ona leżała na ziemi, wsparta na łokciu. Jedno ramię podniosła w bezsilnym, obronnym geście. Tais szybko odwróciła oczy. Doświadczyła w życiu zbyt wiele brutalności, by podniecały ją takie dzieła sztuki.
Prędko jednak o nich zapomniała, bo nieopodal pyszniły się ceramiczne wazy pokryte malowidłami. Ich tematyką były najczęściej sceny zbiorowe z domów rozpusty. Oto klęcząca porne, brana z obydwu stron na raz przez klientów – jednego pieściła ustami, drugi wciskał się w jej odbyt. A tam wysoki, barczysty żołnierz ciskający na podłogę monety. U jego stóp klęczały dwie ladacznice, wspólnie masujące dłońmi jego nabrzmiały członek.
Podobnie jak na ulicy czy na rynku, tutaj również kupcy głośno zachwalali swój towar.
– Sztuczne fallusy z Miletu! Wszystkie rozmiary i kształty! Wyborne dla dam, których panowie spędzają większość życia w podróżach!
– Niezawodna maść lecznicza z Fenicji! Z nią twój małżonek już nigdy nie zazna niemocy!
– Traktat Kreona z Melos o miłosnych pozycjach! Dostarczy wam stu pomysłów, w alkowie i nie tylko!
– Magiczne kulki zza indyjskich gór! Spraw sobie sama przyjemność, w gynajkejonie, kuchni czy ogrodzie!
Tais i Chloe rozdzieliły się na moment. Każda chodziła między stoiskami, słuchając kupców i podziwiając ich towar. Beotka napotkała sprzedawcę afrodyzjaków „niezawodnie rozgrzewających krew twoją i jego”. Dłuższą chwilę oglądała dzieła malarza Kerkylasa z Andros, przedstawiające kąpiące się nimfy i podglądających je zza krzewów satyrów. Następne obrazy, wykonane przez Stefanosa z Abdery, na których w najlepsze trwało spółkowanie nereid z centaurami, tylko obrzuciła spojrzeniem. Pod względem kunsztu ustępowały tamtym, ponadto raziły wulgarnością konceptu oraz monotonią kolejnych przedstawień.
W tłumie odnalazła ją Chloe. Jej oczy skrzyły się wesołością. Niewolnica bez słowa złapała swoją panią za rękę i pociągnęła ją za sobą. Zawlokła Beotkę przed stoisko, gdzie rozłożone były sztuczne fallusy. Oczy Tais rozwarły się z wrażenia. Oferta była doprawdy bogata. Członki różniły się kształtem, wielkością, tworzywem, z jakiego je wykonano. Niektóre pieczołowicie wyrzeźbiono z kości słoniowej lub z jadeitu, inne z drewna i dla komfortu użytkowniczek obciągnięto jagnięcą skórą. Jedne miały wygodny uchwyt, którym można było łatwo manewrować, inne – wypustki stymulujące łechtaczkę. Były tu nawet podwójne penisy połączone zawiasami, doskonałe do saficznych igraszek. Jak i zdatne w tym samym celu członki z rzemiennymi wiązaniami, które można było zapiąć wokół bioder.
Choć Tais wzbraniała się przez chwilę, prędko uległa namowom swej młodej kochanki. Kupiła zarówno podwójną zabawkę, jak i tą z wiązaniami. Wybrała najdroższe egzemplarze, zrobione z artystycznie wymodelowanej kości słoniowej. Uradowany kupiec zapakował obydwa przedmioty w lnianą sakwę i wręczył ją Beotce. Był zbytnim profesjonalistą, by na widok dwóch miłujących się niewiast pozwolić sobie na choćby jeden obleśny uśmiech.
* * *
Kiedy wracały do gospody „Pełny dzban”, słońce przemierzyło już większą część nieba i zniżało się powoli nad zachodnim horyzontem. Chloe szczebiotała rozradowana. Tais słuchała ją jednym uchem. Myślała o sumach, które wydały na dzisiejsze zakupy. Do biżuterii i miłosnych zabawek doszły jeszcze jedwabne szale i nowy chiton dla młodej dziewczyny. Sakiewka Beotki była lżejsza o kilka monet, w tym dwie złote tetradrachmy. Wynajem Gylipposa, Achajów i etolskiego przewodnika kosztował majątek. Jeśli chce, by do końca podróży starczyło jej środków, będzie musiała ograniczyć wydatki.
Oczywiście prócz gotówki posiadała także i inne bogactwa. Skrywały się one w skrzyniach znajdujących się teraz w piwnicy zajazdu. Były to prezenty, które w ciągu wielu lat otrzymała od Kassandra i jego poprzedników. Złota i srebrna biżuteria, suknie z przedniego jedwabiu, kunsztownie wykonane przedmioty codziennego użytku. Miała świadomość, że z czasem przyjdzie jej spieniężyć niektóre z nich. Urządzenie się w nowym miejscu z pewnością nie będzie tanie. Chciała jednak jak najdalej odsunąć od siebie moment, w którym zostanie zmuszona do wyprzedaży dobytku.
Mijały właśnie zakład rzeźbiarza. Tais poznała to po wystawionych przed budynkiem posągach, przedstawiających mistrzowską biegłość pracującego tu artysty. Zaproponowała Chloe, by podeszły bliżej. Rzeźby natychmiast oczarowały ją swym pięknem. Smukłe figury bogów, herosów i ludzi stały na postumentach, na których wyryto tytuły każdej z prac. Chociaż Beotki nie nauczono nigdy czytać, potrafiła rozpoznać wiele z postaci. Oto Zeus, muskularny i wysoki, z wiązką piorunów w uniesionej ręce. Ares, pan wojny, w korynckim hełmie z pióropuszem i obusiecznym xiphosem w garści. Mocarny Herakles w lwiej skórze, z ciężką maczugą. Śmigła Artemida, w krótkim peplosie odsłaniającym jej smukłe nogi, z rozpuszczonymi włosami i łukiem z naciągniętą na cięciwę strzałą. Safona z wyspy Lesbos – odziana w długi, skromny chiton, w utrefionych misternie włosach i z nieodłączną harfą w dłoniach. Wreszcie – wychodząca z kąpieli Afrodyta, wciąż jeszcze naga, pochylona, unosząca dopiero szatę.
– Cudowne… – szepnęła Tais, nie mogąc oderwać oczu od zjawiskowego ciała bogini. Widać było, że ukształtował je rzeźbiarz zakochany w kobiecych proporcjach, miękkich liniach, wszelkich krągłościach. Wielu artystów traktowało niewieście wdzięki po macoszemu: zbyt fascynowały ich sylwetki przystojnych efebów. Gdy już musieli wyrzeźbić żeńską postać, oblekali swe modelki w kryjące figurę szaty, skupiali się na ich twarzach, raczej zaznaczając niż wiernie oddając pozostałe części ciała. Autor tego dzieła nie szedł wszakże podobną ścieżką. Musiał być wielkim znawcą i namiętnym koneserem kobiet, poznać ich całe tuziny, jeśli nie setki. Beotka czuła pewność, że nie były dla niego tylko modelkami. Z pewnością oddawały mu się równie ulegle, jak wcześniej pozowały. Komuś, kto tworzy tak wspaniałe rzeczy, nie sposób się przecież oprzeć – bez względu na to, jakim jest człowiekiem.
– Spójrz, jaka jest piękna! – zawołała do Chloe, która wciąż wpatrywała się w posąg Aresa, próbując prześledzić każdy splot potężnych mięśni. Ta sylwetka – muskularna, lecz smukła, łącząca w sobie siłę i lekkość – przywołała jej na myśl ciało Gylipposa. Była niemal pewna, że gdyby obeszła posąg dookoła i spojrzała na plecy boga wojny, jej oczom ukazałyby się zgrubiałe blizny pozostałe po biczu. Słysząc głos Tais, oderwała się od tych myśli. Zbliżyła się do swej pani.
– One wszystkie są piękne – uśmiechnęła się do niej. – Choć akurat Afrodyta podoba mi się najmniej. Szkoda, że nie ma bardziej kobiecych kształtów. Większych piersi, szerszych bioder. Ty byłabyś znacznie lepszą modelką niż tamta!
– Och, przestań – Beotka uśmiechnęła się na tak niedorzeczną myśl.
– Ależ ona ma rację, pani! – rozległ się czyjś głos.
Tais i Chloe w jednej chwili zwróciły głowy w lewo. W otworze wejściowym gmachu stał wysoki mężczyzna w tunice poplamionej farbą i pokrytej grubą warstwą pyłu. Mógł mieć około pięćdziesięciu lat, lecz trzymał się prosto, a z jego sylwetki emanowała energiczność i stanowczość. Był łysy, a jego wąsy i krótką, starannie przystrzyżoną brodę przyprószyła siwizna. Młode za to były oczy – brązowe i uważne, dostrzegające każdy szczegół.
– Ona ma rację – powtórzył. – Powinnaś pozować, pani. Jeśli tego nie czynisz, popełniasz niewybaczalną zbrodnię wobec piękna!
– Zawstydzasz mnie, panie – odrzekła ostrożnie Tais. Nie miała bowiem pewności, czy nieznajomy szczerze ją komplementuje, czy też podstępnie obraża. Owszem, pochlebiał jej entuzjazm pobrzmiewający w jego głosie. Z drugiej jednak strony, było powszechnie wiadome, że pozowanie rzeźbiarzom to zajęcie dla heter, czy nawet zwykłych pornai. Ani w Tebach, ani w Koryncie żadna szanująca się niewiasta nie pozwalała, żeby artysta uwiecznił jej postać. Byłby to grzech przeciw nakazanej kobiecie skromności. Ponadto zaś samo pozowanie stwarzało mnóstwo niebezpiecznych pokus, zarówno dla modelki, jak i tego, któremu pozowała. Każdy sąd uniewinniłby męża, który zatłukł swą żonę na wieść o tym, że pozwoliła się oglądać obcemu mężczyźnie. Hellenowie uwielbiali podziwiać wspaniałe posągi, ale nie chcieli, by ich połowice miały cokolwiek wspólnego z ich powstawaniem.
– Wręcz przeciwnie, pani – odparł nieznajomy. – Zdaję mi się, że żadne słowa nie oddają w pełni tego, co myślę. Wybaczcie proszę mój niedbały strój. Właśnie pokrywam posąg barwnikami. Wyszedłem przed warsztat, bo usłyszałem wasze głosy. Każdy twórca jest łasy na pochwały, zwłaszcza ze strony miłych dam…
– Twa sztuka w pełni na nie zasługuje – Beotka znowu spojrzała na Zrodzoną z Piany. – Nie chcemy jednak przeszkadzać w tworzeniu następnego dzieła…
– Nie przeszkadzacie! – mężczyzna machnął ręką. – Moi czeladnicy są już dość biegli, by poradzili sobie z tym żmudnym procesem. To, co najważniejsze, nadanie posągowi formy, zostało zrobione. Reszta to nużące rzemiosło.
Tais pozwoliła sobie na lekki uśmiech. Chloe przysunęła się i stanęła u jej boku. Wydawało się jednak, że mężczyzna ledwie zauważył młódkę. Cały czas bowiem wpatrywał się w Beotkę, wręcz chłonął jej widok, sycił się nim. Uznałaby to za mocno kłopotliwe, gdyby nie fakt, że sprawiało jej realną przyjemność.
– Zapraszam w moje skromne progi – oznajmił. – W środku jest znacznie więcej moich dzieł. W tym kilka bardziej udanych niż te tutaj.
– Niestety, spieszno nam… – zaczęła Tais.
– Czy masz tam więcej takich posagów jak ten? – zapytała, ignorując Beotkę, Chloe. Wskazała na Aresa. Rzeźbiarz po raz pierwszy zwrócił na nią uwagę.
– O tak, młoda damo. Do tego Tezeusza, Achillesa, Perseusza i Jazona Argonautę.
– Wejdźmy do środka, Tais! Proszę cię, wejdźmy!
Beotka westchnęła zrezygnowana. Tak kończy się folgowanie zachciankom niewolnic. Stają się aroganckie i nieposłuszne. Niektórzy doświadczeni właściciele (wśród nich jej ojciec) zalecali, by regularnie bić służące w celu przypomnienia im, komu są winne uległość. Tais jednak nigdy nawet nie pomyślała o stosowaniu tak nieludzkich praktyk wobec swej kochanki.
– Chloe, czekają na nas w gospodzie…
– To jeszcze trochę poczekają. No, nie każ się prosić…
– Może przyjdziemy jutro… – próbowała negocjować.
– Jutro nie będzie już Tezeusza ani Achillesa – wtrącił rzeźbiarz. – Dziś wieczorem odbiera ich zleceniodawca.
– Dobrze – ustąpiła widząc, że teraz wpatrują się w nią z naciskiem obydwoje: starszy mężczyzna i młoda dziewczyna. – Zajrzymy na chwilę.
– Pozwólcie więc za mną.
– Zanim to uczynimy, chciałabym poznać twoje imię, panie.
– Ach! Gdzie moje maniery! Karygodne, doprawdy, karygodne… Na imię mi Bryaksis.
– Jestem Tais. A to moja niewolnica, Chloe.
Wysoki budynek o imponującej elewacji okazał się całkowicie pusty w środku. Ogromną salę, podtrzymywaną przez cztery kolumny, wypełniały posągi – zarówno te już ukończone, jak i te znajdujące się we wczesnym stadium kreacji. Pomalowane i lśniące bielą nagiego marmuru. Na samym środku sali, pod okrągłym otworem wyciętym w suficie – umieszczona była rzeźba, nad którą właśnie pracował. Teraz zajmowało się nią dwóch młodzieńców.
– Witajcie w moim królestwie – Bryaksis uśmiechnął się z satysfakcją. – Nie jest może tak rozległe jak Macedonia, za to mieszkają w nim sami bogowie!
Chloe wydała z siebie pisk zachwytu i pobiegła w stronę grupy rzeźb. Była to scena zbiorowa – Achilles i Patrokles wojujący z Trojanami. Pieczołowitość odwzorowania każdego z wojowników była zachwycająca. Ich ustawienie – niezwykle dynamiczne. Patrokles upadł na jedno kolano, zasłaniał się tarczą przed mocarnymi ciosami wrażego miecza. Achilles biegł ku niemu z pomocą, godząc po drodze orężem w przeciwnika. Wszyscy walczący byli nadzy – jeśli nie liczyć nagolennic i odsłaniających twarze hełmów z pióropuszami. Kolory, na które pomalowano każdy z posągów, cieszyły oczy świeżością i harmonijnym dopasowaniem.
– Młodość jest na swój sposób urocza – rzekł cicho Bryaksis, gdy Chloe oddaliła się od nich. – Twa niewolnica będzie kiedyś prawdziwą pięknością, lecz na razie to nierozkwitły jeszcze kwiat. Musi nieco poczekać, nim będę mógł uczynić ją nieśmiertelną.
– Za to mnie chciałbyś unieśmiertelnić już dziś, panie?
Rzeźbiarz uśmiechnął się. Ujrzała jego zęby, równe i białe. Pomimo zaawansowanego wieku, miał jeszcze pełen ich komplet.
– W przeciwieństwie do wielu moich rywali – odrzekł – ja preferuję te kwiaty, które rozwinęły już pąki. A ty, moja droga, jesteś różą godną królów.
Tais poczuła, że się rumieni. Jego słowa naprawdę ją poruszyły. On zaś kuł żelazo, póki było gorące.
– Życzyłbym sobie, byś chociaż rozważyła moją propozycję. Otrzymałem ostatnio bardzo intratne zamówienie. Z samego sanktuarium Apollina w Delfach. To najlepszy zleceniodawca w całej Helladzie, płaci złotem, hojnie i zawsze w terminie.
– Cieszę się twym sukcesem, panie. Winszuję ci go. Żałuję tylko, że nie będzie mi dane obejrzeć skończonego dzieła. Jakiż jednak ma to związek ze mną?
– Chodzi o rzeźbę pod tytułem „Apollo i Cyrene”. Znalazłem już modela, który pozwoli mi sportretować boga. Potrzebuję jeszcze modelki, by dała wygląd jego kochance.
– Skorzystaj z tej, którą uwieczniłeś jako Afrodytę – podsunęła Tais. – Jeśli wiernie oddałeś jej urodę, jest doprawdy niezapomniana.
Popatrzył na nią zdumiony.
– Przyznaję, jest ładna… kiedyś w dodatku bardzo mi droga. Ty jednak bijesz ją na głowę. Choć ten peplos skrywa przede mną detale twego ciała, już to, co widzę rozpala moją wyobraźnię. Powtórzę to, co powiedziałem na zewnątrz. Twa niewolnica mówi prawdę. Byłabyś najwspanialszą modelką, jaką kiedykolwiek miałem.
– Z przykrością muszę ci więc odmówić.
Bryaksis zasmucił się wyraźnie. Po chwili milczenia spróbował znowu:
– Naturalnie, twój trud zostałby godziwie nagrodzony. By udowodnić ci, jak bardzo mi na tym zależy, jestem gotów zaproponować… dwudziestą część kwoty, jaką otrzymam za gotową rzeźbę.
Teraz poczuła się naprawdę miło. Postanowiła jednak być stanowcza.
– Moja odpowiedź nadal brzmi: nie.
– Dziesiątą część kwoty! – zawołał zdesperowany.
– I cóż miałabym zrobić za tak hojną zapłatą? – spytała. – Czy tylko stać w bezruchu i pozwolić ci się „unieśmiertelnić”? Wybacz śmiałość, panie, lecz nie wyglądasz mi na takiego, który ogranicza się do patrzenia. Jako rzeźbiarz z pewnością cenisz też i dotyk…
Nastała głęboka cisza, zakłócana tylko krokami Chloe, biegającej między posągami. Artysta wpatrywał się bez słowa w Tais. Tym razem to Beotka przerwała milczenie.
– Nie jestem dziwką, panie. Bez względu na to, co twierdzili o mnie niektórzy. Nie oddam ci się nawet za całą kwotę, jaką ci obiecano. Nie jestem dziwką.
– Cóż… Bardziej dobitnie nie mogłaś tego ująć – mruknął po dłuższej chwili Bryaksis – To chyba zamyka kwestię pozowania.
– I jak tak sądzę. – Beotka odwróciła od niego spojrzenie. – Chloe! Chodź do mnie, kochanie. Naprawdę, pora już iść!
– Jeszcze tylko jeden posąg, Tais!
– Natychmiast! – zmusiła się do przybrania tonu stanowczego i nieznoszącego sprzeciwu. – To rozkaz.
Niewolnica w końcu jej usłuchała. Choć minę miała bardzo naburmuszoną.
Przejdź do kolejnej części – Opowieść helleńska: Tais VI
Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.
Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.
Komentarze
Anonimowy
2012-11-05 at 17:27
Nie pomyśalałbym że w starożytnym świecie istniały namisatki sex-shopów 🙂
Poza tym klasa sama w sobie
daeone
Megas Alexandros
2012-11-05 at 17:46
Witaj, Daeone!
Jak najbardziej istniały! Z tym, że niekoniecznie były to sklepy "wyspecjalizowane" w tego rodzaju asortymencie. Całkiem możliwe, że w takim sklepie znalazłbyś fallusy z kości słoniowej obok innych wyrobów z tego materiału – ale o zupełnie nieerotycznym przeznaczeniu.
Na podstawie wykopalisk archeologicznych wiemy, że zabawki erotyczne były w antyku bardzo rozpowszechnione. Nie tylko w Grecji i Rzymie, ale i np. w Chinach. Tym bardziej, że starożytni nie podzielali chrześcijańskiej obsesji na punkcie dziewictwa (miało ono pewną wartość, np. dla westalek, ale nie uwznioślało kobiety w jakiś szczególny sposób) więc akcesoria służące do przynoszenia rozkoszy poprzez penetrację nie stanowiły zbyt wielkiego tabu.
Pozdrawiam
M.A.
seaman
2012-11-05 at 18:43
Primo: imponujesz wiedzą, Aleksandrze. I momentami przerażasz 🙂
Secundo: opowiadania z Gylipposem są moimi ulubionymi.
Pytanie techniczne, bo nie wiem, jaki zapis należy stosować (a nieraz się zastanawiałem):
"– I na co ja liczyłam – spytała w końcu, wznosząc spojrzenie ku niebiosom,(PRZECINEK) – na rozsądek takiego podlotka?"
Wyakcentowany przeze mnie przecinek. Powinno się go stosować, czy nie? Bo teoretycznie tak, ale jakoś zawsze gryzł w oczy, jak go umieszczałem przed myślnikiem… Dlatego dla pewności używałem kropki. Czy wiesz (wiecie), jak to wygląda od strony zasad pisowni?
Pozdrawiam, s.
Miss.Swiss
2012-11-05 at 19:44
Seaman mnie ubiegł, a miałam też napisać, że uwielbiam te części z Gylipposem i Chloe, a z całej Tais części IV i V należą do moich absolutnych faworytów. O rozległej wiedzy na temat antycznej Hellady już nie wspomnę, bo chciałabym tak orientować się choćby w jednej epoce.
Co do pytania technicznego, sięgnęłam po pierwszą, lepszą książkę z półki, akurat jest to "Traktat o łuskaniu fasoli" wydawnictwa Znak i tam w takich przypadkach, o które pytasz jest kropka. Ale z drugiej strony, jeśli jest to wtrącenie? Może AA jako autorytet w tych sprawach rozstrzygnie. A może jest więcej niż jedno rozwiązanie?
Megas Alexandros
2012-11-05 at 19:59
@ Seaman i Miss.Swiss: dziękuję pięknie. Mi również bardzo przyjemnie pisało się te części. To taki moment oddechu – między jednym i drugim dramatem. A bohaterowie mogą sobie chwilami pozwolić na luksus beztroski.
@ Seaman : mnie też ten przecinek gryzł. Ale Areia_Athene przekonała mnie, że należy go stosować. Wiem, że to argument z autorytetu, ale byłem zbyt leniwy, by sprawdzać, czy ma rację 😀
Pozdrawiam
M.A.
Areia Athene
2012-11-05 at 21:44
Seamanie, w podanym przez Ciebie przykładzie nie należy stawiać przecinka przed myślnikiem, ale nie trzeba też stawiać kropki, bo pierwsza część wypowiedzi nie jest końcem zdania. Zasadniczo w podobnych sytuacjach można albo postawić sam myślnik, albo postawić kropkę przed myślnikiem – jeśli chcemy wyraźnie oddzielić od siebie dwie części wypowiedzi.
Sama poznałam tę zasadę zaledwie kilka miesięcy temu, gdy z nudów zaczęłam czytać słownik ortograficzny PWN. Cóż, człowiek uczy się przez całe życie… :]
Pozdrawiam – Areia Athene