Nie chciała tutaj przyjechać. Nie tu i nie z nim. Nie lubiła wilgotnego gorąca, ostrych i lepkich wyziewów ogromnych, azjatyckich miast i ich kolorowego kiczu. Nienawidziła ruszać się z Bostonu. Była wściekła, ale John się uparł. A ona… z różnych względów nie mogła tym razem odmówić.
– Reprezentuj mnie – syknął zniecierpliwiony, ściskając ją boleśnie za ramię, gdy szykując się wieczorem na kolejną, arcyważną kolację szczególnie długo wybierała sukienkę i dodatki. Jej bierny opór i milcząca, zimna niechęć, która wisiała między nimi już od kilkunastu miesięcy, doprowadzały go do furii.
Z namysłem sięgnęła po długi sznur japońskich pereł leżący na toaletce. Przymierzyła do szyi. Wolno, bardzo wolno. Niech on też się powścieka. Stanął za nią, siłując się z krawatem. Tyle lat od awansu społecznego, a dalej nie umie tego robić, pomyślała z pogardą. A teraz jeszcze drżały mu ręce, pocił się. Prostak z Oregonu. Klasę się ma albo nie, nauczyć się tego nie sposób. Grube rysy, serdelkowate, krótkie palce, bezradne wobec szlachetnych materiałów, zaplątane w krawat od Armaniego, budziły w niej obrzydzenie.
A przecież jeszcze kilka lat temu uśmiechnęłaby się na ten widok z czułością. Podeszłaby do niego. Zawiązałaby mu ten nieszczęsny, błyszczący krawat, który wyślizgiwał mu się z rąk jak zwinny wąż. Z pełną wyrozumiałością pokiwałaby głową, może nawet zażartowaliby razem na temat wyjątkowego antytalentu Johna do radzenia sobie z trudniejszymi sztukami odzieży. On westchnąłby z ulgą, stwierdził, że bez niej nie dałby sobie w życiu rady, pocałowałby ją, albo przynajmniej spojrzał z dumą na elegancką, piękną kobietę, która od przeszło dwudziestu lat była jego żoną.
– Ten jeden, jedyny raz zrób coś dla mnie. Uśmiechaj się. Wyglądaj. Pomóż mi w zdobyciu tego kontraktu. Potem możesz robić, co ci się podoba. Potem nawet…
– Dasz mi rozwód? – dokończyła głośno jego niewypowiedzianą do końca myśl. To mogła być dobra okazja, by uzyskać to, na czym jej teraz najbardziej zależało.
Nie odpowiedział. Odwrócił się, ale nie dość szybko, by nie dostrzegła w jego oczach szczerej nienawiści. Włączył telewizję i poświęcił całkowitą uwagę przeglądaniu wiadomości giełdowych. Spojrzała w okno. Pod ciemnym płaszczem nocy, rozjaśnionym punktami świateł i serpentynami krzykliwych neonów, Bangkok ukrywał swój chaos, brud i brzydotę.
Z jedenastego piętra hotelu Shangri-La spoglądała na rzekę Chaopraya, upstrzoną plamkami stateczków-restauracji, rzęsiście oświetlonych jachtów i szybkich łodzi pełniących rolę niezawodnego środka komunikacji w zatłoczonej i zapchanej wiecznymi korkami metropolii.
Z tej wysokości, i do tego w nocy, ciemnoszafirowa wstęga rzeki wyglądała niezwykle dekoracyjnie. Zdecydowanie inaczej, niż z bliska. W ciągu ostatnich dwóch dni Helen spędziła dużo czasu na przystaniach, czekając samotnie na łodzie, podczas gdy w centrach biznesowych John odbywał swoje ważne spotkania w interesach. Brudna, brązowo-żółta woda śliniła się przy brzegu, wynosząc na wierzch długie, azjatyckie trzciny, plastikowe truchła butelek i masę odpadków z garkuchni i nędznych domów stojących tuż nad brzegiem. Tłuste, ogromne ryby wyskakiwały ponad lustro wody, chwytały śmierdzące resztki i z głośnym plaśnięciem znikały pod spienioną powierzchnią rzeki.
Ciekawe, czy poradziłyby sobie z taką górą mięśni i tłuszczu, jaką był John? Bawiła się chwilę tą myślą, uśmiechnęła się nawet. Nie odzywając się do siebie, wyszli wreszcie na korytarz. W ciągu swojego ponad dwudziestoletniego małżeństwa setki razy wychodzili z hotelowych pokoi, setki razy szykowali się na ważne spotkania i przyjęcia, nigdy jednak przy tych prostych czynnościach nie panowała między nimi tak namacalna wręcz wrogość, jak podczas tej podróży. Wsiedli do przeszklonej kabiny zewnętrznej windy i miękko poszybowali w dół. Zamroziła na ustach swój dobrze wyćwiczony, oficjalny uśmiech żony prezesa zarządu i przygotowała się na nudny wieczór w hotelowej restauracji.
Sadachai czekał na nich przy stoliku. Nie cierpiała go od chwili, gdy pięć lat temu po raz pierwszy spojrzeli sobie w oczy. Tłusty, żółty lis, tak wtedy o nim pomyślała, wtedy jeszcze z lekceważeniem. Nie dał jej nigdy okazji, by mogła zmienić zdanie. Jego obecność powodowała w Helen wręcz fizyczny dyskomfort. Nie chciała, by ją dotknął, nawet w geście pozdrowienia. Wybrała więc wai, tajską formę powitania. Złożyła dłonie na wysokości czoła i skłoniła się lekko, udając, że nie widzi jego wyciągniętej ręki.
– Sà-wàt-di khá, Sadachai.
Uśmiechnął się i odpowiedział głębszym ukłonem. Zrozumiał. Pewnie myślał tak samo.
– Sà-wàt-di khráp, Helen.
Już od pierwszego dnia czuła, że pojawienie się tego człowieka w ich życiu oznaczać będzie kłopoty. Nie wiedziała tylko, jakie.
Nie była wystarczająco czujna. Nie udało jej się zapobiec temu, by Sadachai zyskał tak duży wpływ na Johna. Domyślała się, że to on właśnie rozbudził w jej mężu dziwną, chorą wręcz fascynację wyuzdanym seksem, pokazał mu, co potrafią w tajskich burdelach i czego wolno mężczyźnie żądać od kobiety. John nigdy się do tego nie przyznał, ale ona wiedziała. Od poznania Sadachai i pierwszej podróży Johna do Bangkoku zaczęło być źle w ich małżeństwie, choć dzięki tajskim biznesom pieniądze płynęły tak wartkim nurtem, jak brudna i spieniona Chaopraya.
– Duży stolik – zauważyła chłodno. To dobrze, pomyślała, demonstracyjnie siadając z dala od męża i jego przyjaciela. Nakryto dla pięciu osób.
– Nie będziemy sami, Ma’am – odparł Sadachai. Zmrużył swoje świńskie oczka i bezczelnie zawiesił wzrok na jej dekolcie. – Helen, wygląda pani dziś wyjątkowo uroczo.
Zbyła komplement milczeniem.
– Czyżby pan Kuwaranpong przyjął zaproszenie? – John nie mógł ukryć emocji.
Sadachai roześmiał się cicho.
– Jacy wy, ludzie zachodu, jesteście niecierpliwi. Nie, drogi przyjacielu. Członek tej rodziny, nawet jeśli to jedynie daleki krewny naszego króla, nie znalazłby dla nas czasu w przeddzień urodzin władcy. Nawet, jeśli chodzi o miliony. A pan Kuwaranpong jest i tak bardzo zajętym człowiekiem. Tłumaczyłem ci to już kiedyś – dodał protekcjonalnie.
John zaczerwienił się i wymamrotał przeprosiny. Wyglądał jak skarcony uczniak. Jego widok w podobnej sytuacji zazwyczaj wywołałby w Helen jedynie pogardę, ale tym razem górę wziął niepokój. Sadachai wodził Johna za nos. Miał go w garści, bardziej niż do tej pory myślała, manipulował nim, jak chciał. Uświadomiła to sobie z bolesną wręcz wyrazistością.
Nienawidziła tego pewnego siebie, aroganckiego Taja. Za wszystkie ciche dni w jej małżeństwie, które następowały po upokarzających nocach, gdy John na przemian albo próbował brać ją siłą, zmusić do rzeczy, których się bała, a odpychany obrażał się, albo odsuwał ją z lekceważeniem, dając odczuć, że seks z nią, taki, jaki łączył ich przez lata, zupełnie go teraz nie interesuje. Przestali się rozumieć, przestali ze sobą rozmawiać, w końcu przestali się kochać, a nawet lubić. A teraz jedynie nim gardziła. Schudła, on za to bardzo przytył, zaczął popijać. Wtedy zaczęła się go brzydzić.
– Nie martw się, będziemy w bardzo elitarnym gronie. Mam dla ciebie, a raczej dla was, pewną niespodziankę.
Wyrwana z zamyślenia Helen drgnęła, czując za sobą lekki powiew chłodu. Wszędzie nastawiona maksymalnie klimatyzacja, stwierdziła ze złością, nie wróżyło to dobrze jej słabowitym oskrzelom.
– O, już są… – szeroki uśmiech rozjaśnił twarz Sadachai.
Pojawili się cicho i nie wiadomo skąd. Piękna kobieta w towarzystwie przystojnego mężczyzny.
– Poznajcie proszę, naszych młodych współpracowników. Sirimar jest moją nową asystentką, Tan natomiast niedawno zastąpił głównego prawnika od kontraktów międzynarodowych.
Nowoprzybyli stanęli w pełnym szacunku oczekiwaniu. Ledwo dostrzegalnym ruchem głowy Sadachai zezwolił im na zajęcie miejsc. Zupełnie jakby to wcześniej było ustalone, kobieta usiadła między Johnem a swoim szefem, Tan zaś zajął krzesło obok Helen.
W pierwszej chwili uwaga wszystkich skoncentrowała się na dziewczynie. Była niewysoka, liczyła najwyżej metr sześćdziesiąt, wyjątkowo szczupła, o długich, pięknie ukształtowanych ramionach i zgrabnych nogach. Doskonałe proporcje, pomyślała Helen z lekkim ukłuciem zazdrości. Na widok Sirimar każda kobieta od razu chciała zaznaczyć swój stan posiadania. Helen nie była wyjątkiem.
Dyskretnie otaksowała dziewczynę. Długie, gładkie włosy do bioder, znakomite cięcie. Czarne, wręcz atramentowe, mieniące się lekko granatowym odcieniem. Oczy w kształcie migdałów, uwodzące widza lekko sennym spojrzeniem spod gęstych rzęs, z pewnością doprowadzające mężczyzn do szału. Największym jej atutem była gładka, lekko opalizująca skóra w delikatnym karmelowym odcieniu, doskonała, nieskazitelna. Można ją było podziwiać ze wszystkich stron. Była wprawdzie ubrana, ale na pewno nie w stylu przyjętym za obowiązujący wśród zwykłych asystentek. Kusa sukienka ze srebrnej przędzy, o ile na to miano zasługiwał ten mikroskopijny wręcz, cienki kawałek materiału, pozwalała nawet obserwatorowi bez krzty wyobraźni domyślać się wdzięków dziewczyny.
Pod luźnym splotem tkaniny widać było mocno opięty, popielaty stanik bez ramiączek, a gdyby zaś ktoś zechciał się bliżej przyjrzeć, dostrzegłby tego samego koloru koronkowe stringi. Do eleganckich szpilek z szarej, wężowej skóry nosiła bardzo cienkie pończochy, których szeroki pas kusząco raz po raz wyłaniał się spod kraju sukienki. Woolford, piątka, oceniła Helen bezbłędnie. Na bieliźnie znała się doskonale.
John przełknął głośno ślinę. Chyba słychać go było nawet przy sąsiednich stolikach. Kawał flądry, pomyślała ze złością jego żona, dziwka sprowadzona tutaj dla odwrócenia uwagi od naprawdę ważnych spraw.
Demonstracyjnie zwróciła się w stronę swojego sąsiada, rzucając jakieś banalne pytanie na temat pracy. Dopiero gdy odezwał się ciepłym, pełnym szacunku głosem, przyjrzała mu się uważniej. Był niezwykle pięknym mężczyzną. Nigdy nie gustowała w Azjatach, ten jednak skupiał w sobie najlepsze cechy swojej rasy. Podobnie jak Sirimar odznaczał się pięknym odcieniem skóry, szlachetnymi rysami twarzy. W przeciwieństwie do dziewczyny był jednak wysoki. Pod dobrze skrojonym garniturem Helen domyślała się umięśnionego, zwinnego ciała.
Wieczór okazał się długi, tak, jak się spodziewała. John pochłonięty rozmową z Sadachai, zupełnie ignorował żonę. Pan Kuwaranpong nie zjawił się więc nie była mu potrzebna, ze swoim dobrym pochodzeniem i bostońskimi koneksjami. Helen obserwowała go, jednocześnie prowadząc miłą, niezobowiązującą konwersację z Tanem. John nachylał się konfidencjonalnie w stronę swojego przyjaciela, przy okazji ocierając ramieniem o Sirimar. Był napalony, nie trudno było to zauważyć. Pożerał dziewczynę wzrokiem. Gapił się bezczelnie na jej nogi, apetycznie zaokrągloną pupę, starał się przypadkowo musnąć jej rękę czy kolano.
– Byłaś już na targu amuletów? – pytanie Tana znów skierowało jej myśli na młodego człowieka.
– Jeszcze nie, ale mam to w planach. Może wybiorę się jutro.
– Jeśli masz ochotę na moje towarzystwo, pokażę ci tam najciekawsze zakątki, na niektóre okolice nie warto tracić czasu.
– Chętnie – uśmiechnęła się do niego zalotnie. Odpowiedział ciepłym uśmiechem. Spojrzał na skupioną w drugim końcu stołu trójkę, potem na Helen. Uniósł brew. Zdaje się, że też zrozumiał, o co chodziło.
– Nie czekaj na mnie, musimy teraz jeszcze coś omówić w biurze Sadachai. – John dopił kawę i energicznie zerwał się z krzesła. – To może potrwać, właśnie przyszedł nam do głowy znakomity pomysł.
Daruj sobie, idioto – nawet nie była wściekła, jedynie zirytowana. Wszystko jasne.
Prześpi się z tą małą, żółtą dziwką. Była tego pewna. Wszędzie rozpoznałaby ten chrapliwy, lekko zduszony głos, zdradzający niepohamowane pożądanie. Miał taki już wtedy, przed laty, gdy chodził za nią i łasił się przez parę miesięcy, nim go zauważyła.
I podczas ich pierwszych, wspólnych nocy, gdy musiał przekradać się do jej pokoju w akademiku, wpierw odwracając uwagę portiera. Tamten John już jednak nie istniał. Szkoda, bo bardzo lubiła go w tym dawnym życiu.
Był inny, tak inny od wymuskanych chłoptasiów, wydelikaconych synalków znajomych, bostońskich rodzin z wyższych sfer. Nie umiał grać w tenisa, ale świetnie radził sobie na futbolowym boisku i poza nim, gdy czasem w ruch szły pięści. Pamiętała też siebie sprzed lat, studentkę wydziału literatury (a cóż innego wypadało wtedy studiować pannie z zamożnego domu białych protestantów), nieśmiałą, zakochaną dziewczynę w plisowanej spódnicy i kaszmirowych bliźniakach, z obowiązkowym dyskretnym sznurem perełek. Oboje, choć pochodzili z zupełnie innych światów, wierzyli wtedy głęboko we wspólną przyszłość.
Za parę godzin, może wcześniej, lecz najpóźniej za parę godzin przecież, to się znów stanie. John będzie pieprzyć tę tajską, luksusową kurwę. Sadachai na pewno przygotował im wygodne gniazdko na tę okazję. Już się ślini na jej widok, nawet obecność żony nie powstrzymuje go, by otwarcie gapić się na odsłonięte wysoko, okryte mgiełką pończoch uda i podkreślone opiętym biustonoszem cycki Sirimar. Widać je było na tyle, by domyśleć się ich idealnego kształtu, gdy zostaną wyswobodzone z miseczek obcisłej, popielatej bardotki. Nic nie jest w stanie go powstrzymać. Oby tylko nie dostał apopleksji, gdy już wreszcie owa wyrachowana, pusta dziwka, nie żadna tam asystentka, tego Helen była akurat pewna, rozłoży przed nim nogi. Ale zanim to się stanie, będzie go wodzić za nos, tak jak i jej obleśny szef. Wyłudzą od niego wszystko, czego chcą. Znała Johna. W tym stanie niczego im nie odmówi.
Helen gratulowała sobie w duchu dalekowzroczności. Już kilka miesięcy temu zabezpieczyła połowę majątku. Przespała się z prawnikiem firmy, od zawsze w niej zakochanym. Romantyczny głupiec, ale dała mu. Po prostu zdjęła przed nim majtki i pozwoliła mu spełnić marzenie. Nie było to z jej strony wielkim poświęceniem, bo choć nigdy, w najmniejszym nawet stopniu nie odwzajemniała jego uczucia, momentami nawet drażniło ją uwielbienie, lekko staroświecka atencja, jaką okazywał jej przy każdej okazji, to jednak podziw, pełne szacunku oddanie, podkreślane spojrzeniem i drobnymi gestami, mile łechtały ego. Rozważała ten krok przez kilka dni, wreszcie podjęła decyzję o nagrodzeniu wiernego wielbiciela. Przecież już na studiach wyznał jej miłość.
Wszystko poszło zgodnie z planem. John był w Bangkoku. Znowu. Piąty raz w ciągu trzech miesięcy. Wiedziała już wtedy, że dzieje się coś złego. Paul pracował do późna w firmie, długo po tym, gdy zamknęły się drzwi za ostatnią sekretarką, ostatnią sprzątaczką, ostatnim, gorliwym menedżerem.
Przyszła niezapowiedziana. Widząc ją w drzwiach, znieruchomiał i zaczerwienił się. Dokumenty, które właśnie chciał wpiąć do segregatora, wysunęły mu się z ręki, gdy stanęła przed nim i z całkowitym spokojem rozpięła bluzkę.
Kazała mu usiąść w fotelu. Z niedowierzaniem patrzył, jak powolnym krokiem przemierza pokój, przystaje przy brzegu biurka, sięga pod spódnicę i wystudiowanym ruchem zsuwa majtki, siada i stawia mu stopę na kolanie. Wysoki obcas szpilki wbił mu się boleśnie w udo. Zdawała się bawić się jego zaskoczeniem. Potrzebował chwili, by zrozumieć, że właśnie na jawie dzieje się to, o czym zawsze myślał i skrycie marzył, nie sądząc, że jego sen ma szansę kiedykolwiek się spełnić.
Kochając się z żoną, poczciwą, serdeczną Liz, nieraz zamykał oczy i fantazjował o Helen. Sam się tego przed sobą nieco wstydził. Rozciągał w myślach te fantazje na długie minuty, wyobrażał ich sobie razem w łóżku, albo w swoim letnim domku w Kanadzie, leżącą przed kominkiem. Czyżby prawo przyciągania zdarzeń, o którym czytał niedawno w artykule o fizyce kwantowej, naprawdę działało? Jeżeli, to trochę się pospieszyło i niedokładnie odczytało wskazówki co do miejsca i czasu, ale i tak… była tu, przyszła do niego po miłość i czułość, której John zapewne od dawna jej nie dawał.
Tylko, że go zaskoczyła. Łapczywie złapał ją za kostkę, niezgrabnie przesunął ręką wzdłuż opiętej śliską, ciemną pończochą łydki. Helen nie ułatwiała mu zadania, siedząc na skraju stołu i machając beztrosko drugą nogą. Była górą. Spieszył się, rozpinając spodnie, całując jej kolana i wnętrze uda, wchodząc w nią. Dławił się powietrzem, nawet kiedy już leżała naga, jedynie w pończochach, na jego biurku i pozwalała się pieścić. Spieszył się, głaszcząc zbyt mocno jej piersi, chcąc ją dotknąć wszędzie, gdzie sięgał ręką i językiem, wchodząc w nią. Oczywiście doszedł za szybko. Nie tak to sobie wyobrażał.
Chciał ją przecież długo całować, niespiesznie kochać, chciał leżeć koło niej, przytulać ją do siebie. Należy bardzo uważać na marzenia, bo a nuż się spełnią. Sens tych słów zrozumiał w chwilę potem, gdy po odbytym stosunku, tak właśnie, tak opisałby to suchym, prawniczym językiem, nie można byłoby bowiem powiedzieć, że się kochali, a więc po odbytym stosunku, Helen z gracją podniosła się z biurka, ubrała się, nie patrząc na niego, starannie wygładziła pończochy i spódnicę, zapięła bluzkę, wyjęła z torebki plik kartek i zdecydowała się go zauważyć.
– Mam do ciebie sprawę…
A potem wyszła, żegnając się z nim, jak sekretarka, sprzątaczka czy gorliwy pracownik. Miło, uprzejmie, beznamiętnie. Siedział jeszcze długo w fotelu, bez spodni i bokserek, poniewierających się pod biurkiem, pusty, do głębi zraniony. Musiał oprzytomnieć, dojść do siebie. Nalał sobie dwie duże whisky. Nie potrafiłby jej niczego odmówić, więc oczywiście zrobił to, o co prosiła. Postąpił zgodnie ze szczegółową instrukcją.
Podsunął Johnowi do podpisu odpowiednie pełnomocnictwa, wykorzystał zaufanie swojego długoletniego szefa i jego roztargnienie, rodzaj dziwnego półsnu, transu, w którym John tkwił zawsze przez kilka dni, gdy wracał z Bangkoku. Bo Helen pomyślała o wszystkim, nawet o chwili, w której Paul miał uzyskać podpis. Nie pytał, po co.
A potem czuł się winny. Wobec Johna, wobec Liz, swojej wiernej i pospolitej żony, której nigdy wcześniej nie zdradził. Dwa tygodnie później, ku zdziwieniu swego pracodawcy, złożył wymówienie, jako powód podając przyczyny osobiste. Helen nawet tego nie zauważyła. Liczyło się to, że jej pomógł. Na jej szwajcarskie konto regularnie wpływały mniejsze i większe, jednakże nie budzące podejrzenia władz finansowych, sumy, transferowane według pewnego sprawdzonego schematu poprzez Kajmany, Barbados i Meksyk.
– Napijemy się? Jest jeszcze wcześnie… – Tan uśmiechał się podając jej oszroniony kieliszek z niebieskim drinkiem.
– Co to jest? Curacao?
– Nie. To coś… bardzo specjalnego. Specjalnie dla ciebie.
Czemu nie. Po ostrym, zielonym curry z krewetkami chciało jej się pić. Zamoczyła usta w błękitnym płynie udekorowanym drobnymi kryształkami lodu. Poczuła ostry ogień w gardle, na chwilę zabrakło jej tchu. Po chwili jednak poczuła wspaniałe, energetyzujące działanie napoju. Rozluźniła się, oparła o ramię Tana.
– Pyszne. Co to?
– Mówiłem, coś specjalnego. Ma w sobie pewien składnik, który sprawi, że poczujesz się dobrze, błogo. Chciałbym, żeby ci było dobrze. Szczególnie po dzisiejszym, niezbyt dla ciebie przyjemnym wieczorze.
– Narkotyki? – zachichotała, lekko wstawiona – nie jestem już w collegu, Tan.
– Coś znacznie lepszego. Jad pięknej, błękitnej bestii. Sama energia.
Teraz śmiała się już na dobre, nie zwracając uwagi na zdziwione twarze, które raz po raz odwracały się w ich stronę od sąsiednich stolików.
– Bestia? Sam jesteś bestią, mój piękny. No to osiągnąłeś cel. Dobrze mi. – przeciągnęła się i objęła go za szyję.
– Odprowadzę cię do pokoju. W naszym kraju nie jest przyjęte, żeby…
– Och, nie truj… czuję się wspaniale. Zamówisz mi jeszcze jednego?
– Tego tu nie można zamówić. No, chodź… Muszę dbać o twoją reputację. Inaczej Sadachai urwie mi głowę.
Uregulował rachunek, zabrał małą, sportową torbę, objął ją mocnym uściskiem w pasie i poprowadził, słabo protestującą, w stronę windy. Miał pewne trudności z wypchnięciem jej z kabiny na jedenastym piętrze, ale i z tym jakoś sobie poradził. Obcasy Helen zapadły się w grubą, purpurową wykładzinę korytarza. Podtrzymał ją i doprowadził do drzwi.
– Helen? Jesteśmy na miejscu. Poradzisz sobie?
Oparła się na nim całym ciałem.
– Wejdziesz?
W Tanie było coś dziwnego, nieuchwytnego. Szczególnie, gdy milkł i przybierał nieodgadniony wyraz twarzy. Onieśmielał ją i pociągał równocześnie, jak nikt do tej pory. Helen miała wrażenie, że gdy wszedł, w pokoju zrobiło się nagle ciemniej i chłodniej. Słowa były zbędne. Żadnych śmiesznych propozycji drinków, czy kawy. Oboje wiedzieli, po co tu był. Postawił na krześle swoją torbę, zdjął marynarkę. Został jedynie w białej koszuli i dżinsach. Stanął przed nią w lekkim rozkroku. Skrzyżował ramiona i lekko skłonił głowę. Jego twarz nic nie wyraża, stwierdziła zaskoczona Helen. Nagle otrzeźwiała, jakby wypity wcześniej drink przestał działać. Jedynie w podbrzuszu czuła palące trzewia pożądanie.
Ale czy on w ogóle tego chce? Może nie wolno mu było odmówić, gdy Sadachai prosił go o dotrzymanie towarzystwa żonie Johna, może oczekuje korzyści? Nie znała tajskich obyczajów w sprawach damsko-męskich, bała się zrobić coś źle.
Z wahaniem podeszła do niego, położyła mu rękę na piersi. Przesunęła ją w stronę zapięcia koszuli.
Gdyby nie to pulsowanie, ten nagły przypływ niepohamowanego pragnienia mężczyzny, być może wymyśliłaby pretekst, by go odesłać. Ale już nie umiała. Czuła jedynie trawiący ją coraz bardziej płomień i nieopanowaną ochotę na seks. Chciała się oddać. Lub raczej oddawać, wielokrotnie czuć narastające pożądanie, oglądać podziw w oczach. Jego oczach.
Powoli rozpięła guziki koszuli. Pod palcami czuła chłodne, twarde ciało. Nie drgnął nawet na milimetr. Zabłąkany promień światła wpadł do pomieszczenia odbijając się dziwnym, metalicznym światłem od torsu Tana. Jak ze spiżu, przemknęło przez myśl Helen, jednocześnie coraz bardziej podnieconej i dziwnie zaniepokojonej. Sunęła dłonią wyżej po doskonałym ciele, na próżno szukając jakiejkolwiek skazy na skórze, nieregularnej wypukłości, włosów. Był jak chłodny pancerz. Serce, bicie serca, znów przesunęła dłoń wyżej. Silne palce zacisnęły się nagle boleśnie na jej nadgarstku. Nawet nie dostrzegła tego ruchu, podniesienia ramienia. Syknęła z bólu. Wykręcił jej rękę i poprowadził na łóżko. Nie śmiała protestować. Usiadła na skraju, niepewna, co dalej. Czy zrobiła coś nie tak? Może powinna była pozostawić inicjatywę mężczyźnie?
Dotknął wykończenia sukienki, naciągnął tkaninę. Jeden, szybki ruch i rozdarta materia opadła bezszelestnie na podłogę. To było jak cios karate. Zdumiona Helen spojrzała na rozdarcie. Nie, nie rozdarcie, materiał wyglądał jak przecięty.
– Jak to zrobiłeś? – wyszeptała lekko przerażona.
Nie odpowiedział. Przez chwilę przyglądał się jej uważnie, beznamiętnie, jakby zastanawiał się, od czego zacząć. Helen poczuła się nieswojo. Miała wspaniałą figurę i ciało, o które bardzo, czasem nawet przesadnie dbała. Starannie dobierała bieliznę, bawiła się rozpieszczaniem samej siebie. Drogie pończochy, podwiązki, (rajstop Helen nigdy nie nosiła, uważając je za zbyt zwyczajne), dopasowane komplety staników, gorsetów i body, rozmaite rodzaje fig, stringów i szortów wypełniały całą komodę w sypialni. Dziś miała na sobie komplet w kolorze ciemnej zieleni. Swój ulubiony. Wyprostowała się, ściągnęła łopatki. Tan zdecydował się. Sięgnął za plecy kobiety i jednym wprawnym ruchem rozpiął biustonosz. Przytrzymał go przez chwilę z tyłu, nim pozwolił zielonej koronce opaść na podłogę. Wodził palcem po rowku kręgosłupa, w górę i w dół, wywołując w Helen dreszcze przyjemności, któremu towarzyszyło jednak uczucie dojmującego chłodu. Wreszcie wsunął dłoń za majtki, beznamiętnie głaskał jej obronnie ściśnięte teraz pośladki. Helen skrzyżowała ręce na piersiach. Zastanawiała się, jak to było możliwe. Nie słyszała szumu klimatyzacji, jedynie przyspieszone bicie swojego serca. Na zewnątrz było ponad trzydzieści stopni, a ona drżała z chłodu.
– Zimno mi.
Brak odpowiedzi. Tan przyciągnął ją, wsunął drugą rękę za szeroką koronkę majtek, zacisnął palce na jej pupie. Głaskał ją przez chwilę. Przylgnęła podbrzuszem do jego przyrodzenia. Było twarde jak marmur i zimne jak metal. Wielkie. Nie zauważyła chwili, w której rozpiął spodnie.
– Weźmiesz go teraz do ust. – Ujął ją za ramiona i zmusił, by uklękła. Przeraził ją swoją wielkością, ale posłusznie wzięła go ust. Miała wrażenie, że liże kawałek kamienia o dziwnym, metalicznym smaku. Nagle członek zaczął nie tylko pulsować, ale wręcz wić się w jej ustach. Nie miała w tym wprawy, zakrztusiła się kilka razy, ale mężczyzna trzymał ją w żelaznym niemal uścisku, zmuszając do rytmicznych ruchów głową. W końcu wytrysnął mocnym strumieniem, obryzgując ją nasieniem. Zalśniło bladym błękitem.
Teraz bała się go naprawdę. Pozwolił jej wstać.
– Zostań w pończochach, zdejmij majtki. – usłuchała. Podniósł ją wysoko, odwrócił i troskliwie ułożył na brzuchu.
– Rozluźnij się.
Zaczął delikatny masaż stóp i łydek. Powolnymi, kolistymi ruchami posuwał się w górę. Rozsunął jej nogi, poczuła jego palce na wewnętrznej, bardziej wrażliwej stronie ud. Tym razem dotyk stał się bardziej zdecydowany, aż wreszcie poczuła chłód na wargach i łechtaczce. Chciała zacisnąć nogi, ale przeszkodził jej w tym.
– Masz lodowate palce – poskarżyła się.
– Zaraz będzie ci cieplej.
Ugniatał teraz jej pośladki, pocierał je policzkiem, aż czuła przyjemne łaskotanie ostrych, krótkich włosków. Znów rozwarł jej nogi i przylgnął do nich językiem. Zimno, aż przeszedł ją dreszcz. Tymczasem w pościeli coś zaszeleściło. Coś ciepłego, sprężystego dotknęło jej kostki, przesunęło się pieszczotliwym ruchem wyżej otaczając łydkę.
– Teraz lepiej, cieplej – mruknęła – lubię twoje ręce.
Odpowiedział jej cichy śmiech.
Dziwny ten ruch. Przyjemny, powolny. Tan z zaangażowaniem lizał jej wnętrze, zmieniając tempo i intensywność ruchów języka. Wsadzał chłodne palce w gorące, pulsujące źródło przyjemności, obejmował ustami łechtaczkę, a do tego masował ją… czym? Krzyknęła dopiero, gdy ciepłe, lekko szorstkie coś przesunęło się po pupie i plecach i zawinęło się na ramieniu. Gwałtownie odwróciła głowę i spojrzała prosto w dwa żarzące się w ciemności czerwone punkty. Usiłowała się wyrwać, ale Tan był czujny, przygniótł ją do pościeli.
Był ciężki. Wszedł w nią mocnym ruchem, do samego końca. Rzadko kochała się z Johnem od tyłu i zapomniała, jak może być to przyjemne. Jego członek był długi i dość szeroki, nabrzmiały podnieceniem, twardy. Potrzebowała chwili, by dopasować się do niego, gdy wysuwał się jedynie na chwilę, by z jeszcze większym impetem wejść w nią ponownie. Znów miała uczucie, jakby w jej wnętrzu wił się i docierał do każdego zakończenia nerwowego, drażniąc je i doprowadzając.
Wąż odwrócił się powoli, przesunął się po karku Helen, znów po plecach i po pośladkach. Przestała się bać, nawet podnieciło ją to. Chyba zagrzebał się w pościeli. Tan przypieszył, słyszała jego monotonne, dziwne mruczenie. A potem przyszedł orgazm. Gorąca fala nasienia i ochrypły krzyk Tana, który zmieszał się z jej własnym. Miała wrażenie, że krzyczy długo, tak długo, jak trwały gwałtowne skurcze pochwy zaciskające się na twardym członku Tana. Szczytowała, po raz pierwszy od przynajmniej dwóch, jeśli nie trzech lat. Poczuła, jak wzlatuje górę, a rozkosz ogarnia jej całe ciało niepowstrzymywaną falą. Straciła kontrolę.
Ocknęła się po dłuższej chwili, spocona, rozpalona, w skotłowanej pościeli. Tana już nie było. Potrzebowała jeszcze kilka chwil na dojście do siebie. W pokoju panował zaduch, nieprzyjemny, słodko-kwaśny zapach. Uspokoiła oddech, zwlokła się wreszcie z łóżka, włączyła klimatyzację.
Zapaliła światło w łazience i stłumiła okrzyk przerażenia. Czerwone pręgi na ramionach i plecach znaczyły drogę, którą przesunął się wąż. Obróciła się. Nawet pośladki naznaczone były drobnymi trójkątnymi śladami pocałunków bestii. Helen poczuła, że osuwa się w przepaść.
cdn.
Przejdź do kolejnej części – Farang
Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.
Komentarze
Megas Alexandros
2012-08-31 at 00:00
Bardzo ciekawy początek czegoś większego. I tylko szkoda,że tak szybko się kończy. Ja w każdym razie będę niecierpliwie czekał na ów ciąg dalszy.
Pozdrawiam
M.A.
Anonimowy
2012-08-31 at 12:21
Bardzo mi się podoba – dobrze napisane opowiadanie z wątkiem fantastycznym to jest to co lubię najbardziej. Pozdrawiam Miss.swiss
Rita z DE 🙂
Miss.Swiss
2012-08-31 at 12:30
RITA! Podaj nam do siebie kontakt, (przez stronę kontakt) wszędzie Cię szukaliśmy!
Anonimowy
2012-08-31 at 12:41
Zerknąłem tylko na kilka słów tu i tam. Język, styl lubię. Przeczytam w wolnej chwili. Czy musi to być akurat coś większego, MA? Przy okazji, ciekawe, czy autor był w Bangkoku i jak to miasto teraz wygląda. Za czasów, gdy byłem, tuż pod spokojną twarzą stolicy kraju kłębiło się burdelowisko. No, ale ja B. dobrze nie poznałem. Lat na to trzeba.
Karelgodla.
Mefisto
2012-08-31 at 15:40
@Rita – dobrze, że jesteś:) Tak jak pisze Miss, prześlij swój email na adres podany w zakładce kontakt. Z przyjemnością dołączymy Cię do grona autorów.
@Karelgodla – witaj. Ciebie też kojarzę z DE.
Anonimowy
2012-08-31 at 17:51
Podałam już maila i czekam na weryfikację 😉
A tak na marginesie – Miss, jesteś niezwykle płodnym autorem. Widzę, że opowiadania dodawałaś w bardzo krótkich odstępach czasu – podziwiam, bo trzymasz jak zwykle wyśmienity poziom, a i spektrum tematów masz szerokie. Rewelacja.
Rita
Anonimowy
2012-09-01 at 03:56
Cześć, Mefisto.
Przeczytałem. Kobiety od dawna miały problem z wężami 🙂 Ileż tu opcji do rozwoju akcji!
Karelgodla
Anonimowy
2012-09-01 at 03:58
Udawadnianie tutaj, że nie jest się automatem kur… trudne. Chyba muszę sobie sprawić lupę.
Kg again
Mefisto
2012-09-01 at 08:50
Może masz rację. Wyłączyłem testowo weryfikację obrazkową więc teraz będzie prościej. Gdyby zaczęły się dziać jakieś cuda, zawsze można do tego wrócić.
Anonimowy
2012-09-01 at 11:35
Thx, Mefisto
Anonimowy
2012-09-01 at 11:38
Teraz jest dużo łatwiej.
Kg
Foxm
2012-09-03 at 11:49
Cdn brzmi bardzo obiecująco, fajnie się zaczyna. Zazwyczaj nie lubię, kiedy do opowiadania wchodzą jakieś zwierzaki(węże, psy, koty), ale tutaj było to bardzo ciekawym rozwiązaniem.
Foxm
Mefisto
2012-09-05 at 01:57
I to jest Twój świat Miss, w którym każdy drobiazg jest na swoim miejscu. W tych dekoracjach Twój aksamitny styl prezentuje się naprawdę zachwycająco. W XVIII-wiecznej Lizbonie tego nie było.
Zawsze szukam skojarzeń, ale tym razem są jednoznaczne. Nie tylko klimat Bangkoku, pachnący egzotyczną lubieżnością, przywodzi na myśl kultową „Emmanuelle”. Helen przypomina znudzoną żonę dyplomaty, a Tan włoskiego arystokratę, przewodnika po mrocznych, pełnych wyuzdanego seksu zakamarkach miasta, z tamtego słynnego filmu. Bardzo jestem ciekaw dokąd zaprowadzi ją w następnym odcinku.
Autobot
2012-12-03 at 21:59
Kolejne Twoje opowiadanie przeczytane z wielką przyjemnością. I jak szybko czas zlatuje przy takiej lekturze siedząc w pociągu. Mam nadzieję że jutro z drugą częścią również szybko czas zleci, wszak podróże pociągami osobowymi nie należą do moich ulubionych rozrywek.