Kulturka (Vee)  4.81/5 (12)

16 min. czytania

Źródło: Pixabay

Młodzian o obcej mi twarzy starannie układa poczęstunek na blacie szerokiego, mahoniowego biurka. Po prawej stronie papierowy kubek kawy z uczelnianego automatu, po lewej obsypana podwójną kruszonką drożdżówka z mojej ulubionej piekarni. Cierpliwie czekam, aż student wygładzi serwetę leżącą tuż obok zgiętego w pół wydania lokalnej gazety. Kulturka.

– Mam nadzieję, że będzie profesorowi smakowało. – Płaszczy się przede mną.

Masz nadzieję, że będę łaskawy, ty łapserdaku. Dziękuję mu skinieniem głowy i pozwalam odejść, poinformowawszy uprzednio, że pierwszą osobę proszę do siebie punktualnie o szesnastej.

Rozsiadam się wygodnie na krześle. Czy to moje plecy tak skrzypią? W moim wieku nigdy nie wiadomo, ale na szczęście to tylko sfatygowane oparcie. Zadowolony ze swojego odkrycia, wdycham głęboko aromat kawy, który zdążył już się rozprzestrzenić po całym gabinecie. Opaść na zakurzone meble i wsiąknąć w bogate księgozbiory. Uśmiecham się do Sienkiewicza, Reymonta i Miłosza wiszących ramię w ramię na ścianie. Dziękuję im za wszystkie dzieła i każdą literkę z osobna, bo być może tylko dzięki ich talentom wciąż znajdują się chętni do studiowania literaturoznawstwa.

Jestem w dobrym nastroju, bo uwielbiam sesje egzaminacyjne. To właśnie w tym okresie najmocniej odczuwalna jest tutejsza hierarchia.

Na jej dnie znajdują się rzecz jasna studenci. Roszczeniowe bachory, coraz częściej podważające istnienie i tak już rdzawego łańcucha pokarmowego uczelni.

Dalej podchodzący do obowiązków ze śmiertelną powagą doktoranci i młodzi adiunkci – zadające trudne pytania zmory aspirujących stypendystów. Nielubiani przez starszyznę za to, że jeszcze im się chce i nienawidzeni przez studentów za angażowanie ich w kampanię wrześniową.

Wyżej sytuowane są migające się od roboty stare pryki zawdzięczające szacunek tylko wiekowi. Zazwyczaj egzaminy końcowe przeprowadzają w formie pisemnej, aby później rozrzucić misternie przygotowane elaboraty i dla pozorów oblać losowo niewielki odsetek nieszczęśników. Od czasu do czasu wyjdzie jakaś chryja, gdy pustą kartkę zaliczą na pięć, ale mają to w rzyci, bo zawsze jakoś rozchodzi się po kościach.

Szczyt okupują uznani profesorowie, tacy jak ja. Egzaminy prowadzimy, jak mawia młodzież, lajtowo. Jesteśmy powszechnie lubiani za „nierobienie problemów” i jeśli wypracujemy sobie odpowiednią reputację, w niepisanym porozumieniu plebs przynosi nam stosowną jużynę w zamian za naszą przychylność.

Moja sława żyje własnym życiem i nawet pierwszoroczniaki wiedzą, jakie mam preferencje. Kosztując drożdżówkę, otwieram swój ulubiony „Lokalnik”, jednak ledwie udaje mi się przeczytać kilka zdań, a już ktoś puka do drzwi. Czeka kilka sekund, zanim łapie za klamkę, dokładnie jak przykazałem na zajęciach. Kulturka.

Słyszę chłopięcy głos:

– Dzień dobry, panie profesorze.

Gestem dłoni nakazuję usiąść po przeciwnej stronie biurka, ale nie odrywam wzroku od lektury. A niech to, wąż uciekł z naszego zoo!

Byłbym zapomniał, student. Odciągam się od artykułu i lustruję mężczyznę niby od niechcenia. Ma na sobie granatowy jednorzędowiec z dobrej wełny i klasyczną, białą koszulę. Z dodatków: ciemny, dopasowany krawat i kontrastującą poszetkę w górnej kieszeni marynarki. Kulturka. Wiem już, że zdał.

– Panie Krasicki…

– Kamiński.

Być może, ale przecież nie przyznam się do błędu.

– Panie Krasicki. Proszę mi powiedzieć… – Uwielbiam to wyczekiwanie studentów, gdy ich los jest w moich rękach. Zapytam o niszową teorię zapisaną na marginesie książki z literatury dodatkowej, czy okażę litość? – Czym dla pana jest kultura?

Niemal słyszę spadający z jego serca kamień. Oczy mu się cieszą, jakby właśnie otrzymywał pieszczotę oralną od jednej z czekających za drzwiami dziewuszek.

– Kultura jest pojęciem wielorakim, w zależności od dziedziny, z której…

Na litość boską! Młody tranżoli jak najęty. Upływające minuty ciągną się w nieskończoność. Dość mam tych dyrdymałów! Tak się odwdzięczasz za moją łaskę, młodzieńcze?

– Piątka. Proszę indeks – wcinam się w słowo, kończąc katusze moje i jego.

– Panie profesorze, teraz wszystko jest w USOS-ie.

– No tak, oczywiście.

Zaglądam do komputera, ale Uniwersytecki System Obsługi Studiów to jakiś labirynt piekielny. W dodatku to ustrojstwo znowu się zawiesiło!

– Mogę profesorowi pomóc.

– Nie trzeba. Wychodząc, niech pan poprosi następną osobę.

Nie jakąś tam „następną”. Dobrze wiem, że druga na starannie przygotowanej liście kolejności jest Karska, której długie nogi kojarzę z pierwszego rzędu na auli. W oczekiwaniu na uroczą damę wyciągam z szuflady kajecik, do którego zapisuję ocenę tego tam, no, jak mu było? Ach, nieważne.

– Dzień dobry, panie profesorze – odzywa się wysoka brunetka.

– Proszę podejść tutaj. – Zapraszam ją do siebie i wskazuję na nieruchomy ekran komputera. – Czy potrafi pani to naprawić?

Młódka pochyla się nad urządzeniem, które zawczasu umyślnie przesunąłem w głąb biurka. Podczas gdy ona majstruje przy tym całym USOS-ie, bezkarnie zapuszczam żurawia w jej dekolt. Żałuję, że tak łagodnie potraktowałem Krasickiego, bo uprzedzona przez tego drania, odpięła o jeden guzik mniej niż semestr temu. Człowiek uczy się całe życie, a na końcu umiera głupi.

– Gotowe.

– Bardzo dziękuję. – Pozwalam dziewczynie usiąść na krześle. – Proszę mi więc powiedzieć, czym dla pani jest kultura?

– Kultura to…

Piętnaście monologów o kulturze później ogłaszam przerwę. Zamierzałem pytać o nazwisko Miłosza, ale wtedy oblałbym połowę rocznika, a poprawki nie wchodzą w grę, gdyż we wrześniu lecę na wakacje. Ongiś było nie do pomyślenia, by student przyszedł na egzamin nieprzygotowany i źle mi z tym, że przepuściłem tylu obiboków, dojutrków i ptasich móżdżków, ale taki już znak czasów. Zerkam na swoją listę: Borowski, Szyszka, Nowicka, Dobek i DOMAŃSKA.

Nie bez powodu zapisałem tę ostatnią wersalikami. Przeklęta sekutnica od pierwszego semestru próbuje podważyć mój autorytet. Nie śmieszą jej moje żarty o blondynkach, opowiada jakieś brednie o równości płci, a nawet przedstawia quasi-dowody na obalenie moich tez o wyższości intelektualnej mężczyzn. We wściekłych oczkach niejeden raz widziałem chęć rzucenia się na mnie z tymi feministycznymi szponami!

Miałem rację, bo skorzystała z pierwszej okazji. Kiedy w semestralnej ewaluacji wykładowców napisano anonim oskarżający mnie o seksizm, szowinizm i inne nowomodne hasełka, od razu się domyśliłem, kto za nim stoi. Finalnie nie wyszło najgorzej, bo trafienie na dywanik dziekana dało jedynie pretekst do kulturalnego spożycia napojów wyskokowych z moim wieloletnim przyjacielem, ale do pierona jasnego, aż mi kłykcie bieleją na myśl o tej zniewadze!

Jakby tego było mało, Domańska na internetowym forum wprost odradza studentom zapisywanie się na moje seminaria, a od niedawna jakieś konto bez zdjęcia wypisuje, że mam małego fiu… Nie, nie zniżę się do tego poziomu!

No, ale Internet ma też dobre strony, bo w tym dziwnym miejscu ludzie publikują swoje pamiętniki. Wstyd się  przyznać, nawet przed samym sobą, ale sporo czasu przesiedziałem na blogu tej buńczucznej damulki. Wiem stąd, że w przedszkolu wygrała wiosenny konkurs piosenki, jest dumna z rzekomo szlacheckich korzeni, a obecnie marzy o zostaniu najlepszą studentką pierwszego roku, jak jej matka. Z wczorajszego wpisu jasno wynika, że nie osiągnie tego bez piątki z mojego przedmiotu.

Początkowo traktowałem ją jako ciekawostkę, a nawet bawił mnie jej upór. Teraz jest  naturalną kandydatką na ofiarę moich sesyjnych żniw. Pierwszą czwórkę uratują okruszki na moim talerzu, ale od Domańskiej wymagał będę znacznie więcej.

Na oślep szukam w szufladzie blistra. Nie dziwota, że panuje tam istny galimatias, bo nigdy nie daję do niej klucza sprzątaczce. Wreszcie wyciągam srebrny listek i wyduszam zeń dwie niebieskie piguły. Są tak duże, że aby je połknąć muszę wydudlić całą szklankę wody. Podnoszę się z krzesła i poprawiam grafitowy garnitur. W szybie podstarzałego okna przyglądam się własnemu odbiciu. Muskam brodę i poprawiam całkowicie siwe, acz wciąż gęste włosy. Kulturka. Chcę, by patrząc na mnie, Klara Domańska wiedziała, że obciąga mężczyźnie z klasą.

– Następny, proszę!

Kolejne trzy osoby odpytuję na szybko, a czwartej przerywam po jednym zdaniu. Nikt nie protestuje, bo nie ma takiego wariata, co by narzekał na ocenę bardzo dobrą. Tabletki zaraz powinny zacząć działać, doskonałe wyczucie czasu.

– Dzień dobry – rzuca szorstko Domańska.

Zaraz, zaraz… a gdzie „profesorze”? Ach, puszczę jej płazem ten nietakt, ale tylko za to, że tak się wyfiokowała. Biała koszula i kończąca się nad kolanami czarna spódnica to co prawda standard, ale srebrne biżutki i misternie ułożona fryzura z niedługich, złocistych włosów robi wrażenie. Figurę przeciętnej dziewczyny, taką, jaką lubię najbardziej, psuje nieco przypominający mi o jej poglądach męski krok. W milczeniu czekam, aż przełoży torebkę przez oparcie krzesła i zajmie miejsce. Przyglądam się jej krasnej buźce – landrynkowemu licu i schowanym za białymi okularami oczom, którym wydaje się, że pozjadały wszystkie rozumy. Całkiem ładniutka.

Podoba mi się to niewypowiedziane napięcie między nami.

– Dzień dobry – odpowiadam. – Pytanie będzie jedno, ale to już pani zapewne wie. Proszę omówić… termin zazdrości o członek w rozumieniu czołowych badaczy nurtu psychoanalitycznego.

Ależ smarkula ma zafrasowaną minkę! To otwiera usta, to je zamyka; ślinę przełyka. Wierci się na siedzeniu, chwyta mocno za podłokietniki. Na czole występuje kropelka potu. No, dalej!

– Panie profesorze… – Ha, jednak „profesorze”. Jak trwoga, to do Boga! – …ale tego nie było na wykładach!

– Jestem panią głęboko zawiedziony… Czyżby nie zaglądała pani do sylabusa? Nie zapoznała się, wzorem kolegów, z moją najnowszą publikacją o budowaniu psychicznej warstwy postaci we współczesnej literaturze?

Krzesło śmieje się do rozpuku szyderczymi skrzypnięciami, gdy rozsiadam się wygodnie do spektaklu. Na twarzy studentki rozstrzyga się odwieczny dylemat psychologii: geny czy wychowanie? Górę bierze uległa natura kobiety, która każe jej ukryć wściekłość i potulnie opuścić głowę.

– Mogłabym prosić o inne pytanie? – mówi ściszonym głosem.

– Oczywiście, że może pani prosić, lecz zmuszony będę odmówić. Byłoby to bowiem niesprawiedliwe wobec innych studentów.

– Panie profesorze, każdy zasługuje na drugą szansę.

Wzdycham głośno.

– Bardzo poważnie podchodzę do etyki swojego zawodu, pani Klaro. Jednakowoż profesora od byle abecadlarza odróżnia świadomość, że oprócz wpajania wiedzy, winien on dzielić się mądrością i doświadczeniem. Dlatego, jeśli udowodni pani, że rozumie wcześniej popełnione błędy, gotów jestem przymknąć oko na niewiedzę i wystawić wysoką notę.

– W jaki sposób mam to zrobić? – W jednej chwili powiększają się jej oczy w kolorze nadziei.

– Proszę wstać i położyć dłonie na biurku.

– Czy to konieczne?

– Absolutnie.

Dziewczyna nie jest przekonana. Odwraca się za siebie, szuka czegoś w Bogu ducha winnej ścianie. W końcu z oporami wykonuje polecenie.

To jeszcze nie to, czego oczekuję.

– Niech się pani oprze łokciami – mówię

Kuferek w górę, buforki w dół. I o to chodziło!

– Dobrze? – pyta drżącym głosem.

– Straszny ukrop, nieprawdaż? – Teatralnie wachluję się koszulą.

– Mam rozpiąć koszulę?

– Jeśli jest pani gorąco.

– Jest… – Wydusza przez zęby i bierze się do dzieła.

Guziki kapitulują jeden po drugim. Z każdym kolejnym dziewczę zerka na mnie pytająco, a ja domagam się więcej. Trzeci guzik ukazuje skrawek biustu, a czwarty i piąty dopełniają dzieła, odsłaniając przede mną wszystko. Krąglutkie bimbałki słusznych rozmiarów wiszą sobie rozkosznie, lekko tylko podtrzymywane miseczkami koronkowego stanika. Nie szkoda to ukrywać takie skarby? Och, wszystko w swoim czasie, bo pochylona nad biurkiem damulka jakby się ocknęła i spojrzeniem jawnie okazuje mi dysgust.

– Zazdrość o członek to kwitnące od trzeciego roku życia poczucie dziewczynek, że są one wybrakowane i niepełne. Prowadzi to do kompleksu Elektry i, zdaniem Junga, nieuniknionej walki z matką o uwagę ojca, który ten narząd posiada. Czyż nie te same pobudki, wiele lat później, kierują panią do zaprezentowania przede mną najlepszej wersji siebie?

– Maluję się i ubieram wyłącznie dla siebie – odpowiada. Już ma się podnieść, ale wystarczy, że kładę jej dłoń na przedramieniu i rezygnuje z tego zamiaru.

– Oczywiście, jest to wszakże proces nieświadomy. A koronka stanika? Koronka majtek, jak się domyślam, także w symbolizującej płodność czerwonej barwie?

– Skąd pan…? – Kolejna próba podniesienia się z biurka. Ponownie udaremniona.

„Skąd pan”? Lata praktyki.

– Proszę stać spokojnie. Kestenberg w latach późniejszych – wracam do wykładu – utożsamiał zazdrość o penisa z pragnieniem posiadania takiej samej kontroli nad własnym ciałem, co mężczyźni. Czyżby przerastało panią nawet zadanie nieruszania się? – Podnoszę delikatnie jej podbródek.

– Nie.

Obchodzę biurko i delikatnie chwytam studentkę za biodra. Wzdryga się, więc daję jej czas na oswojenie się z moimi dłońmi. Przenoszę dotyk w dół i gładzę jej pupę, wyczuwając przez materiał jędrną skórę. Ulegam zachęcie. Wsuwam rękę pod spódnicę, docierając do majtek. Nie mam czasu nacieszyć się zdobyczą, bo Domańska niby spłoszona łania, wykręca się nienaturalnie i zaciska uda na mojej dłoni. Popełniłem grzech pośpiechu, bo od ostatnich żniw minęło kilka miesięcy. Przez chwilę obawiam się nawet, że studentka ucieknie, ale gdy unoszę wzrok, wciąż ułożona jest na niezawodnym mebelku.

Uderzam w nią stanowczym wyrazem dezaprobaty. Proszę, by nie zachowywała się jak dziecko i nakazuję rozłożyć nóżki. Moje słowa trafiają w próżnię, ale to dziewczyna pierwsza nie wytrzymuje głuchej ciszy i otwiera mi dostęp do swojego skarbu. Wynagradzam uda czułymi muśnięciami, po czym triumfalnie kładę dłoń na podbrzuszu. Cieniutki materiał majtek jest tylko symboliczną przeszkodą dla moich palców, które spoczywają między wargami i bez przeszkód masują jej perełkę. Kulturka.

– W dorosłości zazdrość o członek przyjmować może patologiczne formy, stąd ta nieuzasadniona agresja względem mojej osoby. Dwadzieścia lat, od dawna gotowa do spożycia, z pewnością rozumie pani prawidła rządzące światem. – Targana emocjami blondynka oddycha coraz głośniej. To zacieśnia, to rozwiera uda. W ozdobną koronkę wsiąkają pierwsze kropelki. – Czy zgodzi się pani, że nigdy by mnie nie zaatakowała, gdyby nie znana wyłącznie kobietom emocjonalna ślepota?

– Chyba tak.

Aż świerzbi, by podwinąć kiecę i przekazać nieco przekonania drogą pośladkową, ale się powstrzymuję.

– Chyba, czy tak?

– Tak, panie profesorze.

– Pojętna dzierlatka. – Poklepuję ją po pupie w geście pochwały.

Wracam za biurko. Patrzymy sobie prosto w oczy.

– Mogę się podnieść? – prosi.

Ignoruję jej pytanie, bawiąc się przydługim krawatem. To mój ulubiony dodatek, bo zawsze dobrze mieć na doręczu jakiś oręż.

– Czy wie pani, że krawaty wymyślono nie we Francji, a w Chorwacji? To kobiety z tego kraju wręczały specjalnie wiązane chusty swym idącym na wojnę mężom. W wielu językach zresztą krawat to nic innego jak wywodzący się od Croatia, croat. Idąc tym tokiem, Chorwacja mogłaby być dla nas Krawacją. – Chyba za daleko uciekam w dygresję. – W pewnym sensie dotrzymuję tej tradycji, bo krawat do dzisiaj zawiązuje mi żona. Ja zwyczajnie tego nie umiem. – Zdejmuję krawat i uśmiecham się do pannicy, ale ta nie odwzajemnia serdeczności. – Potrafię nim za to inne rzeczy.

Sprawnym ruchem łączę delikatne nadgarstki dziewczyny i owijam krawatem. Podobno istnieje ponad sto tysięcy sposobów na zawiązywanie tego gustownego dodatku, a każdy z nich piękny. Mojemu węzłowi także nie można odmówić uroku. Nie dość, że doskonale splątuje rączki, to jeszcze wystaje spomiędzy nich wcale niekrótki ogon. – Chwytam za niego.

Domańska zerka ukradkiem w kierunku drzwi, ale nikt jej już nie pomoże. Prowadzona przeze mnie, okrąża biurko na chwiejnych nogach. Gdy jest już obok mnie, obracam ją tyłem, ciągnę w swoją stronę i usadzam na kolanach.

Moje prącie od dłuższego czasu walczy o wolność z tkaniną spodni, co podopieczna z pewnością wyczuwa. Wykorzystuję jej bezbronność i szybkim ruchem odsuwam stanik do góry. Czerpię z życiodajnej energii damskich cycków, ważąc je w dłoniach i tarmosząc, zupełnie jakby to czynił jakiś nastolatek. To bodaj mój szósty biuścik w tym roku akademickim, nie sposób zliczyć, który w ogóle, a za każdym razem odkrywam w ich anatomii coś niezwykłego. Nie chodzi tylko o miękkość i własne doznania, ale też o ukrytą gdzieś pod powierzchnią delikatnej skóry mapę dotyku i oryginalnych nań reakcji. Przecież taka była harda pani Klara podczas seminariów, a teraz tak cudownie zmiękła przed obliczem prawdy. Jedynie otoczony moimi palcami sutek pozostał twardy. Ani przez chwilę nie wątpiłem, że się jej podoba.

– Aua, proszę tak nie robić!

Już się bałem, że zapomniała języka w gębie. Może by tak zrobić z niego użytek?

Ściągam z siebie paniusię i sprowadzam na kolana. Eleganckim oksfordem staję na ogonku krawata, nie pozwalając jej się podnieść, a następnie poprawiam krzesło tak, by jedna z przednich nóżek znajdowała się między rękami Domańskiej. Kiedy usadawiam się na krześle, dziewczę ucieka głową od mojego krocza na tyle, na ile pozwala jej długość ramion. W rezultacie trafia pod biurko.

Wypuszczam na wolność mojego żylastego potwora. – Proszę mi pokazać, co pani potrafi.

Oczy skulonej damulki wypełnia trwoga.

– Profesorze, zrozumiałam już swój błąd, naprawdę nie trzeba…

– To ja osądzę, kiedy pani zrozumiała. A teraz proszę.

– Co mam zrobić?

– Włożyć go do ust.

Na miłość boską! Może jeszcze przygotować specjalnie dla niej instruktaż?

– Proszę dać mi chwilkę. – Dziewczyna odwleka nieuniknione, jak tylko potrafi, ale w końcu przylega do penisa.

Unosi wzrok. Jej oczy mówią, że jestem podłą świnią, ale komplement nie pada na głos, bo ustami otacza już mój kapelusik. Przesuwa wargami o kilka milimetrów wzdłuż członka, z rzadka pieszcząc go językiem. Nie podoba mi się, że symuluje zaangażowanie.

– Ma pani cudowne, wrażliwe usta. Proszę nie skąpić czułości. – W moim głosie zawartajest swoista groźba, mająca zmusić dziewczynę do przekroczenia kolejnych barier.

Jest lepiej, ale gdy w pieszczoty ponownie wkrada się rutyna, obejmuję od tyłu główkę panny Klary i dopycham głębiej. Krztusi się, więc daję jej chwilę odpoczynku. Tyle dobrego, że zmotywowało ją to do wzmożonego wysiłku, bo obciąga coraz większą powierzchnię prącia. Znajdująca się za głową ręka pełni już tylko funkcję symboliczną.

Puk, puk, puk.

Ktoś odczekuje kilka sekund, po czym chwyta za klamkę. Blondyneczka ma spanikowane oczy i chciałaby się cofnąć, ale nie pozwalam na to.

– Dzień dobry, profesorze! – wita się Kucharska, jedna z najstarszych sprzątaczek w instytucie.

Już po osiemnastej! Może i Domańska powinna popracować nad lodzikiem, ale nie słyszałem przez nią dzwonów! I co teraz?

– Pani Hanusiu…

Sprzątaczka zauważyła przewieszoną przez krzesło torebkę:

– Och, chyba ma pan gościa.

No to wpakowaliśmy się w niezłą kabałę.

– Studentka wróci dopiero za pewien czas, bo ma coś ważnego do zrobienia. – Spuszczam głowę ku Domańskiej i mierzwię jej staranną koafiurę. Mam do tego prawo, w końcu i tak uczesała się ładnie wyłącznie dla mnie.

– Będę cichutko – zapewnia sprzątaczka.

– Proszę kontynuować. – Tak Hanusia, jak i Domańska biorą się do roboty.

Doskonale znam plan pracy sprzątaczki. Wpierw umyje skrawek podłogi przed wejściem, potem zetrze kurz z mebli i parapetu, by na końcu opróżnić znajdujący się za moimi plecami śmietnik. Dyskretnie przysuwam się z krzesłem do biurka, zamykając studentkę w nieciekawej ciasnocie. Następnie zdejmuję marynarkę i przerzucam ją przez krzesło. Jest dostatecznie długa, by zasłonić Domańską od dołu. Rychło w czas, bo kiedy Kucharska staje przy biurku, mam już rozłożoną na kolanach wielkoformatową gazetę.

– Myśli profesor, że odnajdą tego całego węża?

– Sądzę, że w ciągu kilku godzin. – Uśmiecham się. Dzięki pani Klarze jestem coraz bardziej odprężony.

– Nie do uwierzenia. – Kręci głową. – Ojejku, to chyba pana krawat…

Kolejne wydarzenia dzieją się kaskadowo. Hanusia ciągnie za krawat, nabijając Domańską na penisa tak głęboko, że ta wydaje z siebie gardłowy odgłos i desperacko ciągnie do siebie dłonie. W rezultacie sprzątaczka wznosi alarm, że „coś tam jest”, a mi natychmiast robi się gorąco. Oczyma wyobraźni widzę nadchodzącą katastrofę.

– Zostawić! – Zagłuszam Domańską nienaturalnym barytonem. Zaraz szóstka z przodu, a ja dopiero odkrywam wokalny talent. – Noga mi się zaplątała…

– Coś takiego… – Starsza kobieta ponownie kręci głową, ale ani myśli kwestionować moją słabą wymówkę. – Przepraszam najmocniej.

Macham ręką i czym prędzej zmieniam temat. Z Hanusią wymieniamy jeszcze kilka uprzejmości, potem ta zagląda do pustego kosza na śmieci, żegna się i opuszcza gabinet.

Z ulgą wypuszczam powietrze. Pewnie tak czuł się przed dwiema godzinami Krasicki. Tymczasem Domańska wciąż oblizuje nieśmiało mój narząd. Powinienem dać jej od siebie coś więcej. Na powrót zakładam marynarkę, po czym owijam wokół dłoni ogonek krawata i ciągnę do tyłu. W gardle studentki staje zdecydowana większość mojego członka, skutecznie blokując jej drogi oddechowe. Blondynka protestuje dźwiękami parajęzykowymi, ale nie zważam na to, bo sam wiem lepiej, co dla niej dobre.

Zaciskam jej skrzydełka nosa.

Dobra wiadomość jest taka, że wąż się odnalazł. Zła, że to boa dusiciel.

Jestem pewien, że gdyby nie szkiełka okularów, oczy studentki niechybnie wyskoczyłyby z orbit.

Uważnie obserwuję jej twarz.

– Proszę się nie martwić, będę liczył do piętnastu: jeden, jeden i pół, jeden i trzy czwarte…

– Ugh!

Zaczyna do niej docierać, że jest w niebezpieczeństwie. Ugryzie mnie? Oczywiście, że nie. Szarpie tylko dłońmi, ale to na nic, bo jestem od niej silniejszy.

Siedem i pół, siedem i trzy czwarte, osiem… Ze zrezygnowanych oczu powoli uchodzi życie.

Wystarczy.

Puszczam Domańską, a ta zwija się jak harmonijka pod moimi stopami. |Łapczywie nabiera powietrza. Powinna być wściekła, ale z jej buźki wyczytuję wdzięczność, bo w chwili takiej jak ta, nic nie ma większej wartości niż odrobina tlenu.

Podnoszę się z miejsca i kieruję w stronę drzwi. Czuję lekki dreszczyk, że ktoś może wejść, ale doskonale wiem, że dopadnę do klamki, zanim osoba po drugiej stronie odczeka kilka sekund po pukaniu. Przekręcam kluczyk.

– Widzi pani… zazdrość o członek to nie tylko negatywny afekt względem jego posiadacza, lecz także zamiłowanie, swoista fiksacja na samym narządzie. Niekiedy tak silna, że przeskakuje w hierarchii pierwotny instynkt przetrwania.

Nie doczekuję się odpowiedzi. Wymęczona Domańska wydostała ręce spod krzesła i powoli podnosi się z klęczek. Dopadam do niej od tyłu i przeciągam krawat między jej nogami. Piękna wypinka! Opada głową na świeżo umyte deski i coś tam się szamocze, ale kiedy staję na krawacie, jej wysiłki ustają. Pochylam się nad nią. Podwijam spódnicę i odchylam materiał majtek. Trafiło mi się bawidełko nie lada, oj trafiło!

Przykładam penisa do jej różowiutkiego wnętrza.

– Proszę, nie!

Biorę ją w posiadanie, wdzierając się centymetr po centymetrze.

– Kto by pomyślał! Wcale nie jest pani pierwszej ciasności.

– Wystarczy…

Kiedy docieram do końca, Klara akceptuje swój los. Nie walczy już, przestaje udawać.

– Wszystkie jesteście takie same. W swym cwaniactwie sprowadzacie się do roli towaru w handlu wymiennym, by później, leżąc upodlone głową na ziemi i z prąciem rozpychającym wasze rozkoszne kanaliki, zbieracie okruchy godności, że niby nie chcecie, że nie o to chodziło!

Łapię równy rytm i stukam ją w najlepsze. Puszczam oko do kumpli ze ściany. Dziewczynka zaczyna mnie wspierać cichymi, mechanicznymi jękami. Nagradzam ją szybkim razem na dupę. Będzie po tym ładny ślad. Swoista pieczątka jakości profesora Grzelczaka.

Mój czas zbliża się ku końcowi. Jeszcze tylko raz, drugi i wyciągam penisa. Och, jak dobrze…

Po wszystkim wycieram chustą ejakulat z jej pleców. Rozwiązuję ręce. Siadam za biurkiem i kątem oka widzę, że Domańska też doprowadza się do porządku. Poprawia wdzianko, grzebie w torebce. Wykonuję kilka kliknięć myszą i wstawiam najwyższy stopień.

Patrząc na ekran, słyszę znów Klarę:

Co mam zrobić? – pyta.

Jak to co? Może iść.

Pada jednak zupełnie inna odpowiedź. Głosem bardzo podobnym do mojego:

Włożyć go do ust.

Co, u licha?

Włożyć go do ust – mówi ponownie mój głos.

Unoszę głowę. Domańska patrzy na mnie z poważną miną. W ręce trzyma telefon.

Wcale nie jest pani pierwszej ciasności – recytuje z pamięci to małe urządzenie z piekła rodem

– Piękna dykcja, profesorze. Kulturka.

Domańska rzuca się do drzwi. Wybiega, nim mnie udaje się pozbierać myśli.

Trzask.

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Vee,

ze wszystkich tekstów o starych, obleśnych profesorach, którzy seryjnie wykorzystują swe studentki (a jest ich sporo, to już właściwie mocny podgatunek opowiadań, których akcja rozgrywa się w murach uczelni) ten chyba spodobał mi się najbardziej. Profesor jest odpowiednio wrednym skurwysynem, a w dodatku ma nawet gadane. Jego wykład o zazdrości o członka był prawdziwie pouczający. Zakończenie opowiadania też miło zaskakuje i nieco przełamuje konwencję. Winszuję, kolejny dobry tekst!

Pozdrawiam
M.A.

Megasie, tego typu tekstów powstało tak wiele, że sprawę trzeba postawić jasno – materiałów do analizy było wystarczająco wiele, by wyciągnąć wnioski i napisać coś lepszego. Może zaliczyłby mi nawet sam prof. Grzelczak? Pochlebstwo oczywiście przyjmuję i cieszę się, że tak trafnie odczytałeś moje cele na to opowiadanie. Zadziwiająco często Ci się to udaje 🙂

Teoria zazdrości o członek nie podzieliła losu wielu innych koncepcji Freuda i jeszcze nie upadła, choć współcześnie podchodzi się do niej bardziej metaforycznie. Warto wiedzieć, że psychoanalityczni pionierzy na bazie cokolwiek wątpliwych przesłanek przekonywali np. o istnieniu marzeń niemowląt nt. wypełniania matczynych piersi fekaliami. To i wiele więcej wciąż wisi gdzieś u podstaw istotnej gałęzi medycyny, jaką jest zdrowie psychiczne. Te naukowe wątpliwości jakoś mi się zazębiały z czarnym charakterem „Kulturki”.

Wykorzystuję pierwszy mój komentarz pod opowiadaniem, by podkreślić wkład Pana Hyde’a przy korekcie!

Teraz podobnych profesorów starego sznytu już nie ma… pewnie wytępiły ich takie właśnie Domańskie. Niby postęp, ale jednak trochę łezka się w oku kręci.

No nie wiem, czy się kręci. Miałam przyjemność poznać na studiach takich właśnie podstarzałych mizoginów w nienagannych garniturach. Jeden nawet miał kłopoty z powodu niewłaściwych relacji ze studentkami. Sprawę wyciszono, ale delikwenta odesłano na emeryturę, by już dalej nie szkodził, choć szczerze mówiąc powinien trafić przed sąd.

Ale opowiadanie o ostatnim ruchanku profesora Grzelczaka miodne, daję zasłużone 5.

Modronie, obawiam się, że Velaya ma rację – tacy profesorowie wciąż funkcjonują w środowiskach akademickich. Znam takie historie z czwartej ręki, z trzeciej, ale także i od głównych aktorów podobnych scen. Tytularni profesorowie są dla uniwersytetów w cenie, w rezultacie czego zazwyczaj spadają na cztery łapy. Co prawda nie oczyszcza ich to moralnie, ale częściowo rehabilituje, że (jak sądzę) podobne historie mają zazwyczaj charakter handlu wymiennego, na który godzą się obie strony.

Uprzedzam przed wyciąganiem wniosków nt. dalszej fabuły. Być może na łamach NE rozwiniemy w przyszłości historię Klary. Duch profesora (i nie tylko!) wciąż będzie unosił się nad jej życiem.

Po lekturze tego opowiadania wiem już, że u źródeł wszystkich moich problemów leży zazdrość o członek. Nie jestem pewna, w czym pomaga mi ta wiedza, ale i tak otwiera oczu na wiele kwestii 😀

Zabawne, Emilio, bo u źródeł problemów prof. Grzelczaka leży nie zazdrość o członek, a sam członek właśnie. Morał? Problemów nie unikniemy. W potrzebie jeszcze szerszego otworzenia oczu zapraszam do mojej ostatniej miniatury 😉

Nie wiem jak umiejscowić ów tekst chronologicznie, ale moje uwagi co do powyższego są w zasadzie takie same. Rozsadza Cię (młodzieńcza jak sądzę) energia, jesteś ambitny (to dobrze), masz ciekawe przemyślenia (to bardzo dobrze), podejmujesz się trudnych tematów i wychodzisz z nich zwycięsko (bardzo dobrze), ale….. radzisz sobie kiepsko gdy przychodzi do rzeczy prostych, co wynika głównie z tego, że brak Ci doświadczenia. Popatrzmy.

Już pierwszy akapit mi się nie podoba; jak wygląda w Twoim wykonaniu to widać, a ja napisałbym go tak:

„Młodzian o obcej twarzy starannie rozkłada poczęstunek na blacie szerokiego, mahoniowego biurka. Papierowy kubek z kawą, wprost z uczelnianego automatu na prawo, zaś po lewej obsypana podwójną kruszonką drożdżówka z mojej ulubionej piekarni. Cierpliwie czekam, aż student wygładzi serwetę leżącą obok zgiętego w pół wydania „Nowin”. Kulturka.”

Co zmieniłem? Wyrzuciłem niepotrzebne zaimki osobowe, to raz, poprawiłem to rozkładanie (za bardzo się rozdrabniasz w tym opisywaniem co i gdzie leży – i brzmi to nienaturalnie), i nazwałem lokalną gazetę. Lepiej?

To oczywiście wierzchołek góry lodowej, ale zwrócę Ci uwagę jeszcze na jedną rzecz.

„Rozsiadam się wygodnie na krześle. ”

Przyjrzyjmy się temu ze „społecznego” punktu widzenia. Na czym można siedzieć?

Na stołku. Mówisz „stołek”, myślisz – drewniany, niski, twardy, niewygodny, bez oparcia. Czy można rozsiąść się wygodnie na stołku? Na pewno nie.

Na krześle. Krzesło to coś solidniejszego, na pewno z oparciem, może być w całości drewniane, ale najczęściej siedzisko i podparcie wyściełane jest czymś miękkim. Czy można? Zasadniczo i w pewnych warunkach można, ale krzesło najczęściej NIE KOJARZY się z wygodnym siedzeniem.

Na fotelu. Fotel to coś wielkiego, wygodnego, miękkiego, komfortowego. Można? Zawsze i wszędzie.

A tak w ogóle, ważny i szanowany profesor, w swoim gabinecie siedzi na fotelu, a krzesło jest co najwyżej po stronie petenta.

Miałem się już więcej nie czepiać, ale…

„Uśmiecham się do Sienkiewicza, Reymonta i Miłosza wiszących ramię w ramię na ścianie.”

Pozostawiam to bez komentarza:)

Jestem przekonany, że to co powiedziałem Cię nie zabije, tylko wzmocni.

Aureliusie, to najnowszy tekst z wrzuconych na NE. Przy czym pisząc kolejne opowiadania raczej nie gonię swojego cienia i nie staram się stworzyć czegoś lepszego i lepszego. Tutaj akceptuję, że w wątku uczelnianym nie stworzę swojego najwybitniejszego dzieła i próbuję po prostu wzbogacić oklepany motyw na tyle, na ile potrafię.

Co do uwag, to w Twojej korekcie pierwszego zdania różnice są niewielkie. Nie wiem, czy krzesło się broni (chyba tak), ale tu rzeczywiście miał być fotel. Podejrzewam, że wyszło mi jakieś powtórzenie i po poprawkach fotel zniknął z obu miejsc. Wisielcy… w pierwotnej wersji brzmiało to gorzej, teraz nawet lubię to zdanie, ale uśmiech oczywiście rozumiem 😉

Twoje uwagi mnie nie zabijają. Wszystkie komentarze biorę sobie do serca i czasami pisząc kolejne teksty wprowadzam w życie jakieś poprawki. Oprócz krytyki zostawiasz mi jednak dobre słowo, które choć objętościowo zajmuje mniej miejsca, dotyczy jakby większej liczby sfer. Cieszę się, że zaliczasz się do grona osób, które czytają wszystkie moje teksty. To buduje i pozwala wierzyć, że bawisz się przy nich po części tak dobrze, jak ja :> Trudno przykuć uwagę w Internecie.

Nie, nie czepiam się tego że wiszą, ale że wiszą na ścianie, i że to podkreślasz. Bo gdzie niby, w gabinecie profesora, mieliby wisieć?

Czytam Twoje teksty nie tylko dlatego, że mi się podobają, ale znaczenie ma też fakt, iż są krótkie. Nie potrafię czytać długich tekstów na ekranie czegokolwiek, nie mogę się odpowiednio skupić. Zadrukowany papier to co innego. Podobnie, a nawet jeszcze gorzej, rzecz ma się z audiobookami. Nic a nic mnie nie obchodzi co kto czyta i w jaki sposób – w ogóle tego nie przyswajam!

Aha. W takim razie przypomina mi się nieco „wypryśnięcie w górę” z „Klapsa”. Może nie niezbędne, ale jednak obrazowe. Bez tej ściany brzmiało, jakby się powiesili.

Zdaję sobie sprawę, że długość tekstów ma znaczenie. Osobiście czytam w Internecie wyłącznie krótkie teksty i unikam sag, bo byłoby szaleństwem czytać tyle amatorskiej twórczości, nie mając czasu na wydane książki. Z perspektywy autora podobnie podchodzę do czytelnika. Kimże jestem, by ktoś przed lekturą miał mi zaufać, że warto poświęcić kilka godzin na lekturę mojej opowieści 😉

Ja o tych wiszących poetach.
Przyszło mi do głowy, że do stylu Vee najbardziej pasowałoby mi, że wisieli „rama w ramę”. Wtedy już dodatek „na ścianie” byłby rzeczywiście zbędny, bo w obecnym brzmieniu uważam „ścianę” za konieczną, acz niepiękną.

„Rama w ramę” jest tak bardzo moje, że z jednej strony się cieszę, a z drugiej – trochę niepokoję 😉

Raczej nikt przy zdrowych zmysłach nie pomyśli, że dawno nieżyjący poeci się powiesili. Nie dookreślaj wszystkiego, zaufaj trochę czytelnikowi, poradzi sobie sam.

Nie muszę nikomu ufać; wystarczy, że przeczytam wyrywkowo dwa, trzy akapity. I już wiem czy warto. A nierzadko się zdarza, że to „amatroszczyzna” na wysokim poziomie, lepsza od niejednej drukowanej książki uznanego autora, który od dawna spoczął na laurach.

Napisz komentarz