Na krańcu świata (Kawaii Kiwi)  4.61/5 (6)

38 min. czytania

Źródło: Pixabay

14 maja 1930 roku, 150 mil na wschód od Limy

Jęk, wyrwany prosto z jej wąskich warg, brzmiał jak nie z tego świata. Niesiony podnieceniem zwróciłem wzrok ku górze, przymrużone powieki zadrżały, jak gdyby przeczuwały nadciągające spełnienie. Na kilka chwil bijący o burtę deszcz zniknął, brudna koja nie roiła się już od wszy i nawet Mosley przestał wlewać w siebie kolejną butelkę rumu. Patrząc w jej oczy, zapomniałem kim jestem, na moment wyprzedziłem goniącą mnie przeszłość.

Gdy wracam pamięcią do tego dnia, nie potrafię uciec od pytania, czy właśnie wtedy nie umarłem. Może wszystkie wspomnienia kolejnych dni – sztorm, osada pośród drzew, a nawet spotkanie z Kachine – to jedynie przedśmiertelne majaki, ułuda zesłana przez jakiegoś złośliwego demona? Może leżę teraz przykryty ziemią w jednym z setek bezimiennych grobów, w kraju, którego nie potrafiłbym nawet wskazać na mapie?

W końcu doszliśmy do swego. Przez chwilę patrzyła w dal, w miejsce, do którego można dotrzeć tylko w stanie nieziemskiej błogości. Dyszeliśmy ciężko, ale emocje powoli dogasały, ginęły zatopione w deskach podłogi. Zeskoczyła z penisa i posłała mi speszony półuśmiech. Poczułem, że wróciliśmy już do odgrywania naszych codziennych ról: ona – posłusznej dziewki, zagarniętej na statek na chwilę przed rozpoczęciem podróży, ja – największego awanturnika i odkrywcy, jakiego kiedykolwiek nosiła Ziemia.

– Stasiu – zagadnęła Przygoda, jak zwykle z idealnym wprost wyczuciem czasu. – Myślisz, że suknie w Europie są piękniejsze od tych tutaj?

– Suknie? – Uśmiechnąłem się. – Potrafię tylko wskazać, w jakim kraju kobiety mają najpiękniejsze piersi…

– Oj, przestań. Po prostu grzecznie mi odpowiedz…

Jakby na zachętę położyła dłoń na członku. Cudowne palce zatańczyły na wymęczonym organie, przez ciało przeszedł dreszcz przyjemności. W takich warunkach mogłem odpowiadać na te głupawe pytania choćby i do rana.

– Sukienki… no, ładne są. Nie mają tak wielu barw jak tutaj, ale wydają się przez to dostojne. Kobiety przypominają w nich łabędzie.

– Myślisz, że by mi pasowała? – Zakręciła kusząco biodrami, a członek w jej dłoniach pobudził się do życia.

Tego już za wiele. Niewiele myśląc, rzuciłem się w stronę bujnego biustu, ona pisnęła z zachwytu. Lizałem, ssałem, drażniłem brązowe sutki, pokryta śliną skóra błyszczała w świetle lampy. Przygoda nie pozostawała dłużna, jej dłoń pocierała o penisa coraz szybciej, w końcu przechodząc do ostrej roboty ręcznej. Popychany rosnącym podnieceniem, sięgnąłem po moje rajskie jabłko, skosztowałem jedynej rozkoszy, której otwarcie mi zakazała. Nie odrywając wzroku od piersi, z całej siły wbiłem w nie zęby. Pisnęła z bólu.

– To… To boli! – Odepchnęła mnie od siebie i spojrzała pełnym wyrzutu wzrokiem.

Jak ostatni głupiec cały czas bezczelnie wpatrywałem się w biust. Posmutniała i odwróciła się plecami, zabierając dłonie z mojego ciała. Przez chwilę leżeliśmy w milczeniu, z niepokojem słuchając narastającego szumu deszczu, Przygoda wydawała się cicho pochlipywać. Zastanawiałem się, czy powinienem przeprosić – z jednej strony nie czułem się winny, z drugiej wolałem uniknąć kolejnych dni dąsów i fochów. Na szczęście wyszło na to, że nie musiałem się niczym przejmować. Ni stąd, ni zowąd, cały czas leżąc odwrócona plecami, wróciła do rozmowy:

– Stasiu… Muszę cię o coś zapytać.

Poczułem, że czeka mnie szermierka słowna w języku, w którym jeszcze rok temu nie potrafiłem nawet złożyć zdania…

– Pytaj więc.

– Bo… zdecydowałam się na tę podróż tylko dlatego, że bardzo mi na tobie zależy. Naprawdę. Z nikim nie czułam się wcześniej tak dobrze, tak… bezpiecznie. Muszę wiedzieć, czy… – Wypuściła powietrze nosem. – Muszę wiedzieć, czy zabierzesz mnie ze sobą. Wiesz… jak już wrócimy.

Z trudem powstrzymałem się przed westchnięciem. Zależy jej? Dobre sobie. Wskoczyłaby do łóżka każdemu, kto wyrwałby ją z rodzinnego sklepu, nawet w Mosleyu odnalazła przecież ukryte piękno. Nie miałem z tym problemu, gorzej, że ona sama nie miała chyba pojęcia o swoich immanentnych, właściwych kobiecie cechach. Przez chwilę milczałem, szukałem odpowiednich słów, gdy nagle zza drzwi dobiegł trzask pękającej butelki. O wilku mowa…

– Cholera, on się tam zaraz zabije. – Podniosłem się z łóżka i sięgnąłem po leżące na podłodze spodnie.

– Stasiu… Zależy ci na mnie?

Zaskoczyła mnie. Pytała o to już wcześniej, ale jeszcze nigdy w ten sposób, z zadziwiającą mieszanką nadziei i lęku. Zastygłem w bezruchu, z jedną nogą włożoną w nogawkę.

– Gdy tylko wrócimy, wyciągnę pieniądze z banku – odpowiedziałem w końcu. – Dam ci tyle soli, ile będziesz potrzebowała do rozpoczęcia nowego życia. Tutaj lub gdzieś indziej… z kimkolwiek będziesz chciała.

Milczała, a cała ta niedorzeczna dyskusja w końcu się zakończyła.

Nadszedł czas zdradzić ci mój sekret. Podczas pobytu w tym odległym kraju spotykałem wiele kobiet o najróżniejszych charakterach i typach urody. Przetestowałem wiele miłosnych pozycji, nie pamiętam nocy, którą spędziłbym w samotności. Gdzie leży tajemnica? Oto i ona: nie potrafię przypomnieć sobie imienia ani jednej z nich. Wszystkie stanowią dla mnie wyłącznie ułamek uniwersalnego, kobiecego piękna, ostatecznie zlewając się w jedyną… Przygodę.

Skończyłem się ubierać i wyszedłem z kajuty, a zamknięte tuż obok piekło otworzyło przede mną swe wrota. Powietrze przeszywał zaduch potu i alkoholu, po podłodze toczyła się pusta butelka. Na samym środku kabiny, niby w trzecim kręgu piekieł, leżał Mosley. Miał posiniaczoną od upadku twarz, z rozciętej brwi wypływała struga krwi. Obrazu nędzy i rozpaczy dopełniała dawno nieogolona broda; nieuczesana wykręcała się we wszystkich kierunkach świata.

– Ahoj marynarzu! Dalej się nie podniosłeś – uśmiechnąłem się pod nosem – po rozstaniu?

Próbował spojrzeć mi w oczy, ale jego umysł od długich godzin otaczała niewidzialna mgła, błąkał się w labiryncie własnych myśli. Stanąłem nad rozlazłym cielskiem, chwyciłem za rozdartą koszulę.

– Kazałem ci płynąć do brzegu… Naprawdę, nie powinieneś odchodzić teraz od steru. – Pokręciłem głową i spoliczkowałem go bez ostrzeżenia. Raz z jednej, raz z drugiej strony. – Przykro mi, ale będziesz musiał mi udowodnić, że nie zadławisz się wymiocinami, gdy tylko rozpocznie się burza. Jedno zdanie z odrobiną sensu, możesz nawet zaśpiewać piosenkę. „Kiedy rum zaszumi w głowie, cały świat nabiera treści…” No, dalej!

Właśnie w tym momencie Przygoda przemknęła za naszymi plecami. Bose stopy uderzyły o pokład, pełna kolorów suknia zamigotała przed oczami Mosleya. Próbował podążyć za nią wzrokiem, ale dziewczyna schowała się już w ciemnościach. Zasmucony wbił wzrok podłogę, jak gdyby dopiero wtedy uświadomił sobie, co mu odebrałem. W końcu uruchomił pozostałości po szarych komórkach i wybełkotał:

– Zbżiża się szom.

– Co? Przestań sapać jak zdychający niedźwiedź!

– Słyszysz ten wiatr? – Z przestrachem zwrócił się w stronę okna. – Zbliża się sztorm. Takiego… Takiego jeszcze nie przeżyłem.

Pokręciłem z rezygnacją głową.

– Leż sobie dalej. – Puściłem go na ziemię i ruszyłem w stronę wyjścia na pokład.

W ten mniej więcej sposób przeminęło kilka ostatnich dni na pokładzie „Gwiazdy Południa”. Rankami korygowałem kurs, popołudniami droczyłem się z Mosleyem, rytm upływających godzin spajały kolejne miłosne zabawy. Wiem, że cenisz w życiu zmianę i cała ta historia wydaje ci się zapewne dołująca. Uwierz – mnie nie. Odkąd sięgam pamięcią, mój umysł najlepiej działał w trakcie podróży, tylko wtedy potrafiłem uciec myślami od nieodwracalnych już błędów. Jacht, misja i chłód bryzy – niezawodne składniki spokoju ducha.

W końcu wyjrzałem na pokład. Co do jednego Mosley miał rację – sytuacja faktycznie nie wyglądała najlepiej. „Gwiazda Południa” parła niestudzenie przez fale, ale deszcz stawał się coraz ostrzejszy. Miliony kropel rozbijały się o burtę, słońce zginęło, zatopione głęboko w burzowych chmurach. Żagiel wydął się pod wpływem wiatru, wyglądał, jakby pragnął uciec i polecieć gdzieś za kraniec świata. Sztorm jeszcze się nie rozpoczął, ale kurs kompasowy był już zbyt nieprzewidywalny. Pora chwycić za ster.

Wyszedłem na zewnątrz. Od południa zaczynał wiać mocy wiatr, czułem się tak, jakby jakaś niewidzialna istota z całych sił próbowała zrzucić mnie na prawą burtę. Jezioro przypominało czarną otchłań, ląd zniknął, ukryty głęboko w ciemnościach. Rumpel majaczył raptem kilka metrów dalej, ale droga wydawała się nie mieć końca. Za każdym razem, gdy stawiałem krok, podmuch zamykał kolejne przejście.

– Kil’ke…

Możesz uznać mnie za szaleńca, ale wydaje mi się, że to właśnie wtedy po pierwszy usłyszałem szept Kachine. Głos dobiegł z dalekiego południa, gdzieś z dżungli, okrywającej szczelnie nurt jeziora. Mówiła nieznanym mi językiem, nie potrafiłem wychwycić nawet jednego znanego słowa. Brzmiał, jakby wypłynął z samego końca warg, jak u znudzonej, wydającej rozkaz królowej.

Zawieszona pod okapem schodni lampa zaczęła poruszać się coraz szybciej. Kołysała się w rytm zimnego wiatru, jakby pragnęła zerwać się z uwięzi, odmienić własne przeznaczenie. W końcu zgasła, ostatnie źródło światło zatonęło w ciemnościach.

Właśnie wtedy rozpętało się prawdziwe piekło. Łódź, uderzona przez olbrzymią falę, przechyliła się na prawą burtę. Woda wydarła się z nurtu rzeki, ale nie wyglądała, jakby planowała zabawić na dłużej; pragnęła powrócić, zabierając ze sobą „Gwiazdę Południa”. Błędnik w mojej głowie oszalał, czułem, że prowiant z kilku poprzednich dni niebezpiecznie zbliża się do gardła.

– Chodźcie tutaj!!! – wrzasnąłem w stronę kokpitu.

Próbowałem zbliżyć się do steru. Na pokład wybiegła Przygoda, Mosley czołgał się tuż za nią. Zabrali ze sobą wiadra, próbowali wylać zebraną na jachcie wodę. Fale, rzeka i wiatr zawarły na naszych oczach niepisane przymierze, za wszelką cenę chciały zrzucić nas z łodzi. Chwyciłem wreszcie za ster i zastanawiałem się, jaką strategię powinienem przyjąć w walce z żywiołem, gdy nagle zobaczyłem coś, co sprawiło, że zupełnie zamarłem.

Burzowe chmury ułożyły się w wizerunek kobiecego łona, niewyraźny, ale z jakiegoś powodu niezwykle sugestywny. Ciemności przybrały waginalny kształt, wewnątrz którego znajdowało się czyste, słoneczne światło, wbijające się do prosto wnętrza źrenic. Zaprzestałem jakichkolwiek działań, krzyki Przygody i Mosleya przelatywały nad moją głową. Po prostu… po prostu stałem i gapiłem się na rozpostartą na niebie cipę.

Nie potrafię powiedzieć, co stało się później.

15 maja 1930 roku, próbuję ustalić dokładną lokalizację

Obudziłem się już na krańcu świata. Rytmiczne dudnienie rozsadzało mi czaszkę, promienie słońca wbijały się do oczu. Tuż obok leżał Mosley, ślinił się i sapał, dręczony przez swoje własne demony. Gdy podniosłem głowę, zrozumiałem, że tuż przede mną rozpościera się dżungla, ta sama, nad którą kilka godzin temu zobaczyłem najstraszniejszą zjawę, jaka kiedykolwiek nawiedziła ludzkość. Korony drzew wydawały się przyciągać mnie w swoją stronę, szum liści łudząco przypominał ludzkie szepty. Nie potrafiłem oderwać wzroku od lasu, na myśl o spędzeniu tam nocy przechodził mnie dreszcz…

W końcu się otrząsnąłem. Powoli wstałem z ziemi i otrzepałem kamizelkę z piasku. Odwróciłem się w stronę lądu i… nadzieja na szybki powrót prysła. Złamany maszt, podarty żagiel, pozrywane szoty… Los „Gwiazdy Południa” malował się w czarnych barwach. Rozchwianym krokiem ruszyłem w stronę okrętu. Nie zrozum mnie źle – już z lądu potrafiłem stwierdzić, że przeznaczenie łodzi dopełni się na złomowisku, zabranie rzeczy osobistych narażałoby wszystkich na niebezpieczeństwo, ale… w trakcie dwutygodniowej podróży naprawdę przywiązałem się do tej starej łajby. Chciałem pożegnać ją tak, jak żegna się starą przyjaciółkę.

Pierwszym widokiem, który przykuł mój wzrok po wejściu na pokład, nie okazał się połamany maszt, przedziurawiona burta ani nawet zmasakrowany kokpit. Była nim dupa. Wypięta prosto w moją stronę, poruszała się w rytm niespokojnych ruchów, osłonięta jedynie cienkim materiałem sukni. Praca pochłonęła Przygodę tak bardzo, że nie zwróciła uwagi na moje wejście. Klęczała przy połamanym maszcie, bezskutecznie próbując dopasować do siebie dwa połamane kawałki drewna. Muszę przyznać, że widok dziewczyny nieco poprawił mój podły nastrój. Wykorzystując sytuację, postanowiłem pozwolić sobie na drobną psotę – podszedłem bliżej i wyraźnie podnosząc głos, zapytałem:

– Pani kapitan, kiedy wypływamy?

Zaskoczona podniosła głowę, uderzając nią w sterczący pod dziwnym kątem bom.

– Idiota! – wrzasnęła. Zarechotałem głośno w odpowiedzi. Przez chwilę rozmasowywała obolałe czoło, a ja, jak ostatni głupiec, nie przestawałem się śmiać. – Skończ i przydaj się w końcu do czegoś. Spójrz na to.

W końcu się opanowałem. Ustąpiła miejsca, natychmiast zająłem jej wcześniejszą pozycję i zacząłem oceniać stan masztu. Chwilę to trwało, ale w końcu się podniosłem i bez wyjaśnień ruszyłem w stronę lądu. Natychmiast pobiegła za mną.

– I co? – zapytała.

Wzruszyłem ramionami.

– I nic. Gówno, znaczy się.

– Czyli co? Nocujemy w puszczy?

Poczułem nieprzyjemny dreszcz.

– Nie mamy innego wyjścia.

Zaczęliśmy przygotowywać obozowisko. Większość zapasów, które wydobyliśmy z „Gwiazdy Południa”, okazała się zupełnie bezużyteczna. Uratowaliśmy jedynie pudło sucharów i kilka konserw, przemoczone zapałki nie nadawały się zupełnie do niczego. Oczywiście, ocaliłem również ciebie – gdzieś muszę przecież zapisywać te słowa. Mosley w końcu się obudził, ale nie wpłynęło to ani na tempo prac, ani na ilość pomysłów. Rozłożyliśmy koje, po długich próbach rozpaliłem ognisko z zebranych gałązek. Niestety, wciąż brakowało jedzenia.

– Powinieneś wyruszyć w głąb lądu – stwierdziła Przygoda, akurat gdy kończyłem układać posłanie. – Może tam uda się coś znaleźć.

Moje dłonie zadrżały. Skąd brał się ten przeklęty lęk?

– To zły pomysł. Nie znam tutejszych roślin, poza tym… – Nie było mi dane dokończyć; wcięła się w słowo.

– George – miała na myśli Mosleya – może pójść z tobą. Mieszka tu już dość długo, powinien jakoś pomóc. Poza tym, będziecie się wzajemnie ubezpieczać.

Podróż w towarzystwie okrętowego przygłupa to absolutnie ostatnie, na co miałem ochotę. Zwłaszcza w głąb dżungli… Zacząłem szukać pretekstu, najdrobniejszej nawet wymówki, która pomógłby mi się wykręcić od obowiązku. Niestety wewnątrz czaszki hulał jedynie wiatr…

– To dobra myśl – niespodziewanie odezwał się Mosley. – Spróbuję.

Zaskoczeni, zwróciliśmy się w jego stronę. Do tej pory milcząco przyjmował każdy nasz pomysł, nie odezwał się, nawet gdy ułożyliśmy jego koję jak najdalej od ogniska.

– Hmm… To świetnie. – Przygoda ocknęła się pierwsza. – A więc wszystko już ustalone.

Odwróciła się na pięcie, a ja zrozumiałem, że decyzja zapadła ponad moją głową.

* * *

Puszcza otaczała nas ze wszystkich stron, atakowała siłą tysiąca głosów. Najdelikatniejszy podmuch wiatru kojarzył się ze skokiem przyczajonego jaguara, każda gałązka przybierała kształt jadowitej żmii. Powoli stawialiśmy kolejne kroki, ukrywaliśmy się w kolejnych zaułkach i krzakach. Brakowało chwili na wytchnienie, z każdą sekundą coraz bardziej chciałem opuścić to przeklęte miejsce. Pierwszy raz pojawiła się bolesna myśl, że może przyszedł czas, by zawiesić na kołku życie pełne przygód i wrócić do domu, do tej, którą zostawiłem tak wiele miesięcy temu.

Jesteś gotowy, by poznać kolejny z moich sekretów… Ten, niestety, nie napełnia mnie dumą. Musisz wiedzieć, że nie od zawsze spędzałem życie na podróżach. Niemal równo rok temu opuściłem moją krakowską kamienicę, wraz z nią pozostawiając ojca, matkę i narzeczoną – Janinę Duszyńską. Wyjeżdżając, złożyliśmy sobie nawzajem obietnicę, że nie będzie dnia, w którym do siebie nie napiszemy. Domyślasz się pewnie, że tylko jednej ze stron udało się jej dotrzymać…

Moja dłoń po raz kolejny zaczęła wymacywać sekretną kieszeń w kurtce – miejsce spoczynku wszystkich moich grzechów i zaniechań.

– Staszek… Chciałbym z tobą porozmawiać. – Gdzieś zza pleców dobiegł głos Mosleya.

Dopiero teraz zorientowałem się, że zostawiłem go w tyle. Otrząsnąłem się i zwolniłem, pozwalając mu dorównać. W dłoniach trzymał trochę chrustu, jagody i kilka grzybów. Niewiele, ale sam nie miałem jeszcze niczego.

– Czego chcesz?

– Przeprosić…

Prychnąłem.

– …i podziękować – dokończył.

Przez chwilę szliśmy w milczeniu, czekał chyba na moją reakcję. Co miałem mu na to odpowiedzieć? W końcu siląc się na obojętny ton, zapytałem:

– Niby za co?

– Nie powinienem był z wami płynąć. Upiłem się w trakcie sztormu, nie nadążam za wami z wykonywaniem zadań… – Westchnął cicho. – Okazałem się ciężarem… Dla ciebie i dla niej.

Zdziwiła mnie ta nagła tyrada, ale zmusiłem się do zachowania obojętności. Wzruszyłem ramionami.

– A za co chcesz mi dziękować?

– Nieważne za co. Ważne jak. Proszę. – Wyciągnął w moją stronę całe zebrane jedzenie. – Daj jej to. Powiemy, że ty to znalazłeś.

Zwróciłem wzrok w kierunku jego popękanych dłoni i poczułem narastającą wściekłość. Podstarzały majtek o aparycji godnej hobo najzwyczajniej w świecie chciał mnie kupić. Zwykłą garścią jagód. Nie miałem pewności, jaki miał w tym cel, ale zasłona niewiedzy bynajmniej nie studziła złości. Spojrzałem mu z pogardą w oczy, wzdrygnął się na ten widok. Krótka chwila wydawała się dłużyć w nieskończoność.

– Staszku, proszę. – Wyciągnął ręce jeszcze bardziej. – Weźże to.

Wystarczyło jedno uderzenie. Jagody wypadły z jego dłoni, zmieniając się w jedną wielką fioletową plamę, grzyby rozbiły się o ziemię. Patrzyłem, jak stary dureń rzuca się na kolana w naiwnej nadziei ocalenia resztki zbiorów. Okazałem się szybszy – zanim zdążył wyciągnąć ręce, jedzenie rozpłaszczyło się pod moim butem. Zrozpaczony patrzył, jak owoce jego ciężkiej pracy zamieniły się w barwnik do podeszwy. Naprawdę już łkał.

– Dlaczego? – zapytał, jego wargi niemal nie drgnęły.

– Jesteś porządnym człowiekiem, Mosley, ale zapomniałeś o jednej piekielnie ważnej kwestii. – Nie podniosłem głosu nawet o ton, spojrzał na mnie przestraszonymi oczami. – Każdemu z nas przypisano w życiu określone z góry miejsce, cel, którego za wszelką cenę nie powinniśmy tracić z oczu. Dopóki za nim podążamy, wszystko jest w porządku. Ale jeśli nie… los zwyczajnie uciera nam nosa. – Pokręciłem głową. – Więcej mnie nie wkurwiaj.

Odwróciłem się i nie przestając zaciskać pięści, ruszyłem w stronę obozowiska. Puszcza rozbrzmiewała wokół tysiącem głosów, a im stawała się głośniejsza, tym bardziej uświadamiałem sobie, że przeze mnie wszyscy pójdziemy spać głodni. – „Głupi, głupi ja! Dlaczego zawsze muszę wszystko zepsuć?” – Pytałem sam siebie, a góra wstydu i wyrzutów sumienia piętrzyła się coraz wyżej. Zastanawiałem się, czy nie zawrócić i nie znaleźć jakiegoś sposobu na uspokojenie tej szlochającej kupy tłuszczu, gdy nagle zobaczyłem coś, co sprawiło, że zupełnie zapomniałem o wydarzeniach sprzed chwili.

Prosto w moją stronę pełzła żmija. Poruszała się znacznie szybciej, niż mógłbym podejrzewać, czarne plamy pokrywały całą objętość wielkiego cielska. Gdy sięgałem po rewolwer, syknęła groźnie – właśnie rozpoczynaliśmy walkę na śmierć i życie.

16, 17, 18… Szlag by to, a może już 19?

– Stasiu, cholera! – Spanikowana Przygoda obracała moją dłoń w tę i z powrotem. – Dlaczego wcześniej mi o tym nie powiedziałeś? To trzeba odkazić, podać surowicę.

– Nic mi nie będzie – odpowiedziałem najspokojniejszym głosem, na jaki potrafiłem się zdobyć. – Poza tym nie mamy surowicy.

– Ale… Tego nie można tak zostawić. Przyjrzałeś się mu chociaż?

– Tak. – W końcu udało mi się wyrwać. – Barnett jamisty.

Uraczyła mnie najlękliwszym spojrzeniem z całej rozległej kolekcji.

Oczywiście, dokładnie tego mogłem się spodziewać. Kobiety często przeżywają swoje marne życia przekonane, że troska o wszystko i wszystkich ochroni je przed niebezpieczeństwem, da immunitet na własne cierpienie. Mężczyźni to co innego – gdybyś tylko mógł rzucić okiem na Mosleya. Po naszej krótkiej rozmowie cały czas wylegiwał się w koi, jego pusty wzrok błądził po tafli jeziora. Wystarczyła prosta lekcja, by przypomniał sobie o odwiecznych prawach rządzących ludźmi i naturą.

Na szczęście Przygoda również powoli się uspokajała; zaakceptowała jasną jak słońce rzeczywistość.

– Ale zabiłeś sukinsyna? – zapytała jeszcze, a ja skinąłem powoli głową.

Pierwszego dnia nie działo się nic szczególnego. Po prawdzie, Przygoda trochę się mazgaiła, krzycząc coś o wyłażących na mojej dłoni bąblach, ale wystarczyło przecież zawinąć rękaw i cały problem znikał. Doskwierał mi jedynie lekki spadek kondycji. Zabrany ze statku worek, który jeszcze do niedawna podniósłbym bez najmniejszego problemu, wprawiał mnie w lekką zadyszkę. Chwilową niedyspozycję nadrobiłem rzetelną pracą – robotę skończyłem, dopiero gdy całe niebo pokryło się szczelnie gwiazdami. Nigdy nie wierzyłem w problemy. Istnieją tylko wymówki.

Kłopoty zaczęły się nazajutrz. Nie, nie chodziło ani o ten cholerny pot, ani nawet o początek biegunki – czoło można przecież przetrzeć, a obsługiwanie latryny to wprost wymarzona robota dla Mosleya. Nie przeszkadzało mi nawet to, że zaczął bredzić coś o ludzkich śladach, biegnących wśród leśnych ścieżek. Po prostu puściłem to mimo uszu.

Prawdziwy problem pojawił się, gdy po kolejnej już dwójce wróciłem do obozu i zamiast zwiewnej, kolorowej sukni zobaczyłem czerń. Kobieta siedziała tyłem do mnie, jej dłonie grzały się w cieple ogniska. Mogłem zobaczyć jedynie zawinięte w kok włosy, a jednak… doskonale wiedziałem, kim jest.

– Podejdź Stasiu, tak dawno cię nie widziałam – poprosiła Janinka, a wszystkie włosy na moim ciele stanęły dęba. Głos, niby dobrze znany, nie brzmiał jak coś, co wyszło z ust człowieka. Przypominał raczej skrzeczenie drapieżnego ptaka.

– W domu nigdy byś tego nie zrobiła. – Pokręciłem głową, przywołując wspomnienia z krakowskiej kamienicy. – Zawsze się obawiałaś, że materiał sukni nasiąknie dymem.

Odczekałem kilka sekund, spodziewając się krzyku, wrzasku nienawiści, wzbudzania winy; czegokolwiek, co świadczyłoby, że mam do czynienia z człowiekiem. Niestety, odpowiedziała mi jedynie cisza. Powolnym krokiem zacząłem podchodzić do ognia. Czułem strach, ale musiałam przecież spojrzeć jej w oczy. Stałem już bardzo blisko, brakowało mi do niej raptem niepełnego susa, gdy…

Odwróciła się w moją stronę.

– Stasiu, minął już rok! – zaskrzeczał demon. – Twój ojciec chory, ja wypłakuję oczy z tęsknoty. A ty gdzie, dalej na krańcu świata?

Padłem na ziemię, złapałem za zaszytą kieszeń w kurtce. Chciałem coś zrobić, ale panika nie pozwalała mi na działanie. Po prostu… Po prostu leżałem i gapiłem się na nienaturalnie długą szyję i zawieszoną na niej łabędzią czaszkę.

Z trzeciego dnia pamiętam już tylko gówno. Widziałem je wszędzie, wypełniało całą otaczającą mnie przestrzeń. Gnój wylewał się, gdy tylko podwinąłem nogawkę, wychodził mi spod paznokci, nawet pod językiem czułem jego miękką materię. Przestałem już majaczyć – wizje stały się nową rzeczywistością. Widziałem pogłębiający się z dnia na dzień garb ojca, braci i siostry rozjeżdżających się we wszystkich kierunkach świata, w końcu nawet wypłakującą po kryjomu oczy Janinkę, na chwilę przed moim wyjazdem… Oczywiście, wszyscy szczelnie pokryci grubą warstwą gnoju.

– George – przez otaczającą mnie kopułę gówna przebił się niewyraźny głos – on umiera.

– Tam jest osada – odpowiedział mu drugi. Z jakiegoś przedziwnego powodu, na tym pełnym smutku świecie, rozbrzmiewała w nim nadzieja. – Może… może oni pomogą.

Głosy gawędziły dalej, ale ja się zaparłem i z największym trudem wyzwoliłem spod ich władzy. Świat znowu zamilkł.

Czwartego dnia przybyła moja wybawicielka.

Tej części historii nie możesz zaufać w pełni – opracowując ją, opierałem się początkowo wyłącznie na niepewnych relacjach Przygody i burknięciach Mosleya. Zastanawiałem się, czy nie powinienem wyłączyć ich z tej części opowieści, ale właśnie tego dnia przyśnił mi się sen, ukazujący wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Nie wiem, czy wizja była prawdziwa, ale musisz zrozumieć, że historia nie będzie bez niej kompletna. W pewnym sensie to wtedy wszystko się zaczęło.

Pojawili się pod osłoną nocy. Ognisko powoli dogorywało, resztka żaru pozwalała dojrzeć cokolwiek nie dalej, niż na odległość kilku sążni. Pomimo choroby, dziewczyna wtuliła się w moje ramiona. Gdy zasypiała, z głębi ciemności dobiegało nieznośne chrapanie Mosleya. Oczywiście, postąpiła źle, powinna pozostać na warcie. Mimo wszystko nie winię jej, pretensje mogłem mieć tylko do siebie – zostawienie obozu pod opieką kobiety do spółki z niby-mężczyzną musiało zakończyć się tragedią.

Przygodę obudziło dopiero szturchnięcie Mosleya.

– Obudź się! – prosił szeptem. – Tam w lesie… Oni już tam są.

Niechętnie otworzyła klejące się oczy. Nieśpiesznie, zupełnie ignorując ostrzeżenia, przeciągała się w rozgrzanym posłaniu i ziewnęła głośno. Dopiero gdy dotarło do niej, że Mosley patrzy na nią najradośniejszym wzrokiem, jaki widziała w ciągu całego swojego życia, zrozumiała, że coś jest nie tak. Ktoś… Ktoś ich obserwował.

Uspokoiła oddech. Nie chciała prowokować intruza do ataku, ale potrzebowała przecież czegoś do obrony. Rozejrzała się dookoła w poszukiwaniu moich leżących nieopodal spodni – w tylnej kieszeni ukrywałem rewolwer. Gdy w końcu je zobaczyła, powoli, nie podnosząc się z klęczek, zaczęła zmierzać w ich kierunku, cały czas nieufnie spoglądając w ciemność.

– Naprawdę, nie potrzebujesz tego. – Mosley nie potrafił utrzymać nerwów na wodzy. – Oni przyszli nam pomóc!

Starała się nie zwracać na niego uwagi. W końcu się jej udało – pełna determinacji chwyciła spodnie i wyciągnęła mojego wiernego magnuma. Podekscytowana, zwróciła wzrok w kierunku lasu.

– Wyjdźcie! – krzyknęła. – Mam broń! Nie zawaham się jej użyć!

Radość natychmiast ustąpiła obawie. Właśnie w tej chwili z lasu dobiegły dziesiątki ludzkich głosów, przeciągnięte śpiewy i krzyki zlewały się w jeden złowrogi rytm. Zastanawiała się pewnie, czy nie wystrzelić w ich kierunku, ale dokładnie w tym momencie wyskoczył z lasu mężczyzna. Ubrany wyłącznie w zwierzęcą skórę, popatrzył na nią z wyższością, a obecna w oczach Przygody chęć walki zgasła w jednej chwili. Nie zdążyła nawet odbezpieczyć broni…

Z lasu wychodzili kolejni wojownicy tego przedziwnego plemienia. Nie przerywając szalonego śpiewu, konsekwentnie otaczali całe obozowisko. Nawet gdyby chciała, nie mogła już uciec… Dopiero w tej chwili zrozumiałem, dlaczego przybysze sprawiali wrażenie nieludzko wręcz obcych. Pomimo młodego wieku ich skóra wydawała okropnie przesuszona, stroje nie przypominały niczego znanego cywilizowanemu światu. Sprawiali wrażenie nieludzko silnych, półnagie ciała pokrywały dziesiątki egzotycznych tatuaży. Złość każdego z nich wydawała się koncentrować właśnie na Przygodzie…

Nagle muzyka ucichła. Dzicy co do jednego zwrócili wzrok w kierunku ciemności, z której powoli i dostojnie wyłoniła się najpiękniejsza istota, jaką widziałem w całym swoim życiu. Ubrana w sarnią skórę, szła powoli, szerokie biodra poruszały się w rytm kolejnych kroków. Kruczoczarne włosy zaplotła w dwa grube warkocze, na plecach zwisał łuk.

– Ales’khan di? – zapytała. – Ales’khan se?

– Nie chcę kłopotów. – Przygoda uniosła ręce.

Tamta spojrzała na nią wzrokiem pełnym pogardy.

– To Kachine – wyszeptał Mosley. – Może pomóc… nam i Staszkowi.

Przygoda przełknęła ślinę. Nieznajoma przesuwała wzrokiem po całym obozowisku, na twarzy malowała się dziwna mieszanina rozbawienia i pogardy. Nad puszczą zawisła głucha cisza, brzęk skrzydeł przelatującej muchy wystarczyłby, by dwie zwaśnione strony rzuciły się sobie do gardeł. Sekundy mijały, dziewczyna wbiła wzrok w swoje bose stopy, zastanawiając się, ile sekund zajmie jej odbezpieczenie broni. W końcu podniosła wzrok i… zamarła.

Nieznajoma odnalazła w końcu to, czego szukała.

– Nie – wycedziła Przygoda. – Nie, kurwa i jeszcze raz nie.

Zaczęła podnosić broń, ale stający za nią wojownik okazał się szybszy. Chwycił ją za brzuch i uniósł w górę, wierzgała bezsilnie nogami.

– Puszczaj, kurwa! – wrzeszczała. – Postaw mnie na ziemi!

Nieznajoma patrzyła na rozgrywającą się scenę z coraz większym uśmiechem. W końcu straciła zainteresowanie Przygodą i powoli, dawkując każdy kolejny ruch, pochyliła się nad moim ciałem.

– D… Dobra pani. – Mosley ściągnął czapkę i przygarbiony niczym służalczy pies, ruszył śladem kobiety. – T… To człowiek, o którym pani mówiłem. Jest ciężko chory i potrzebuje pomocy…

Uciszyła go ruchem ręki. Stanęła nade mną i odgarnąwszy uprzednio mokry kosmyk włosów, położyła dłoń na moim czole.

Możesz mi nie wierzyć, ale nawet trawiony gorączką, poczułem ten dotyk.

U bram raju

Po przebudzeniu powitał mnie szorstki dotyk jej dłoni. Pięć długich palców sunęło po nagim torsie, ze spokojem zapoznając się z każdą, najmniejszą nawet nierównością. Na czole czułem żar gorącego kompresu, ale nawet w najmniejszym stopniu nie mógł się równać z intensywnością dotyku jej palców. Nie wiedziałem, gdzie jestem, ani co stanie się dalej. Dostępne wskazówki naprowadzały jednak na obietnicę niezwykłej rozkoszy…

 Kil’ke. – Usłyszałem ją wtedy po raz pierwszy. W głosie rozbrzmiewał despotyzm, jak gdyby jeden ruch jej dłoni wystarczył do ruszenia z miejsca całych Andów. Dobrze znałem ten ton; tak przemawiali ludzie, którzy zapoznali się ze smakiem władzy.

Podejrzewałem, czego może oczekiwać, ale w najmniejszym nawet stopniu nie planowałem spełnić żądania. Nie chciałem otwierać oczu, wolałem, by dotyk zachował niepodzielną władzę nad zmysłami. Pragnąłem rozpłynąć się w bliskości kobiety, poznać ją wyłącznie za pomocą delikatnych ruchów. Nie wiedziałem, jak wielkim głupcem jestem – czekało na mnie o wiele, wiele więcej.

– Kil’ke! – powtórzyła, tym razem stanowczo.

Decyzja nie należała więc do mnie. Niechętnie uchyliłem powieki i natychmiast przekląłem samego siebie sprzed kilku chwil. Cały obraz przede mną wypełniała para brązowych oczu, koiły, otaczając przenikliwym spojrzeniem. Przenikała przez nie dzikość, tak jakby od dziecka uczono ją o zawodności świata i mężczyzn, powoli zapoznając z tajnikami wykorzystywania ich do własnych, egoistycznych celów. Pochyliła się jeszcze bardziej, a kruczoczarne włosy, lśniące w blasku zawieszonych nieopodal świec, zafalowały tuż nade mną. Na torsie poczułem ciężar piersi, sprawiały wrażenie niesamowicie pełnych i ciężkich, po brzegi wypełnionych mlekiem. Uśmiechnęła się, a prosty na pozór gest wyraził więcej niż tysiąc słów w setce języków. Zaraz… Zaraz będziemy się kochać.

– Kim… Kim jesteś? – zapytałem jeszcze, ale zanim zdążyła udzielić odpowiedzi, straciłem zdolność rozumienia jakichkolwiek słów.

Przerzuciła nogę przez moje ciało, lekko i płynnie, jak gdyby wskakiwała na grzbiet wiernego wierzchowca. Przez chwilę wierciła się niespokojnie, pobudzając przy tym leżącego jeszcze członka, twarde uda raz po raz uderzały o nieruchome od wielu dni nogi. Cierpliwie czekała, aż się rozgrzeję, podarowała mi tyle czasu, ile potrzebowałem. W końcu się udało… Wbiła się prosto na sterczącego penisa.

– Ochhh! – Z moich ust wyrwał się dźwięk do złudzenia przypominający rżenie konia. Uśmiechnęła się w odpowiedzi.

Rozpoczęła spokojnie, powolny kłus miał chyba wdrożyć mnie w tajniki jej niezwykłego ciała. Delikatnie podskakiwała, jakby próbowała uniknąć czyhających na trasie przeszkód. Powiedziałbym, że chciała przygotować nas do tego, co miało zaraz nadejść, ale wiem przecież, że nie istnieje nic, co mogłoby się z tym równać choćby w najmniejszych stopniu. Spojrzała prosto w moje oczy, a ja zrozumiałem, że do zaspokojenia tej kobiety potrzeba będzie czegoś więcej. Ośmielony wzrokiem nieznajomej, zacząłem wykonywać powolne ruchy pośladkami, pragnąłem zespoić się z jej miłosnym tańcem.

Pierwsza próba zakończyła się porażką; podnosiłem się akurat, gdy ona opadała. W jej oczach pojawiła się drobna przygana, która jednak zmotywowała mnie tylko do dalszych starań.

W końcu się udało. Poruszaliśmy się spokojnie w dół i w górę, w górę i w dół, ale dwa rozgrzane ciała coraz mocniej pragnęły czegoś więcej. Spojrzałem w oczy kobiety, wiedziałem przecież, że cała inicjatywa leżała właśnie po jej stronie. Całe szczęście, przychyliła się do tej niemej prośby. Zwróciła twarz ku płonącej nieopodal, prymitywnej świecy i jednym szybkim dmuchnięciem zgasiła ostatnie źródło światła.

W jednej chwili miałem ją przed sobą, w drugiej zatonęła w ciemnościach.

Właśnie wtedy rozpoczął się galop. Miłość w niczym nie przypominała już spokojnej przejażdżki. Kojarzyła się raczej z gonitwą, jakbyśmy uciekali ścigani przez stado rozwścieczonych psów. Poczułem, jak długie paznokcie wbiją się prosto w moją skórę, spłynęła krew. Smagnięty niewidzialnym batem, rozpędziłem się jeszcze bardziej. Straciłem głowę, myśli błądziły gdzieś pomiędzy Saturnem a Jowiszem, wszystko, co wcześniej i później, wydawało się bez znaczenia. Pochyliła głowę i już po chwili smakowaliśmy nawzajem swoje oddechy.

Ujeżdżała mnie długo. Próbowałem odnaleźć promyk światła, cokolwiek, co pozwoliłoby ustalić przynajmniej porę dnia. Niestety, w tym miejscu czas również kłaniał się rozkazom tej niezwykłej kobiety. Wszystko zakończyło się dokładnie w momencie, który zaplanowała, ani sekundy wcześniej, ani sekundy później. Odchyliła ciało w tył, wydając przy tym długi, przeciągnięty jęk. Skończyła.

Wreszcie i ja dotarłem do finału. Energia, kumulowana wcześniej we wnętrzu penisa, wydarła się ostatecznie na zewnątrz. Miotałem się i jęczałem, gdy z fallusa tryskał gejzer nasienia. Dochodziłem do siebie przez dłuższą chwilę, dziwnie speszony z powodu opadłego członka. Lepki i zwiotczały, wydawał się niegodny wiszącego nade mną bóstwa. Chyba zauważyła dręczący mnie wstyd – schyliła się w stronę ud i przejeżdżając dłonią po całej objętości penisa, zgarnęła większość mazi. Uśmiechnęła się i wpatrując się w moje oczy, połknęła cały zdobyty nektar.

Nie będziesz zdolny pojąć piękna tego gestu…

Zebranie myśli zabrało mi kilka chwil, dopiero wtedy zdobyłem się na dokładniejszą analizę otoczenia. Leżeliśmy w czymś na kształt namiotu, znacznie wytrzymalszego jednak od tych, które miałem okazję oglądać w indiańskich wioskach. Niemal wszystko zostało wykonane ze zwierzęcej skóry, to ona zapewniała nam osłonę przed deszczem, to pod nią wylegiwałem się w trakcie trawiącej mnie gorączki. Na prymitywnych meblach leżały rozliczne trofea, w cieniu zobaczyłem łuk. Nic, co wskazywałoby na jakiekolwiek kontakty wioski ze światem zewnętrznym…

– Ales’khan di – powiedziała w końcu, wskazując na stojący koło łóżka kosz.

Spojrzałem do środka. Wewnątrz znalazłem ubranie, które miałem na sobie przed gorączką. Poczułem, jak w moich oczach zaczynają zbierać się łzy wzruszenia. Koszula, jeszcze do niedawna sztywna od brudu, została dokładnie wyprana i wysuszona, ze spodni zniknęły nawet najmniejsze plamy. Pierwszy raz od naprawdę dawna mogłem na powrót poczuć się człowiekiem.

Powoli, pamiętając o opatrunku na dłoni, zacząłem podnosić kolejne elementy stroju. Obserwowała moje reakcje, w kącikach ust pojawił się delikatny uśmiech. Tak, udało się jej zdobyć moje serce. W końcu skończyłem się ubierać. Rzuciłem okiem na pomieszczenie i zobaczyłem coś jeszcze, jeden niepotrzebny element, który pewnością potrafiłbym wykorzystać w słusznej sprawie. Powoli, chwiejnym jeszcze krokiem podszedłem do znaleziska.

– Mogę je wziąć? – zapytałem.

Spojrzała zaskoczona, najpierw na wskazany przedmiot, potem na czarne trzewiki na moich nogach. Nie ukrywając zaskoczenia, skinęła powoli głową.

– Dziękuję. – Uśmiechnąłem się.

Razem ze znaleziskiem zacząłem zmierzać w stronę wyjścia. Już miałem opuścić namiot, gdy nagle o czymś sobie przypomniałem. Powoli się odwróciłem, cały czas trzymając rękę na płachcie zasłaniającej wejście, i zapytałem:

– Jak się nazywasz?

Kolejne zaskoczone spojrzenie.

– Jak ci na imię? – Próbowałem naprowadzić ją na sens pytania. Bez ładu machałem wolną dłonią, wyglądałem pewnie jak jakiś Charlie Chaplin.

– Kachine – odpowiedziała w końcu, delikatnie się uśmiechając. – Ales’khan Kachine.

* * *

Kachine rzuciła na mnie czar.

Chwilę po spotkaniu poczułem spokój, jakiego nie czułem od wielu, wielu lat. Choć szedłem, miałem wrażenie, że przepływam przez wioskę, ciało się rozluźniło, umysł – uspokoił. Tubylcy patrzyli na mnie, nie ukrywając zdziwienia, w odpowiedzi pomachałem do nich przyjaźnie. Rozglądałem się dookoła, widok szałasów i mokasynów rozciągał moje usta w uśmiechu. Poznanie tej kobiety zdjęło z barków cały ból i cierpienie, jak za dotknięciem magicznej różdżki.

W końcu odnalazłem cel poszukiwań. Przygoda siedziała w samym środku wioski, mieszkańcy plemienia co rusz przechodzili tuż przed jej oczami. Z niezrozumiałego powodu wydawała się zmartwiona, kiwała nerwowo głową we wszystkich kierunkach.

– Serwus. – Uśmiechnąłem się na powitanie. – Coś ci przyniosłem.

Spojrzała na mnie jak na obłąkanego.

– Co? – zapytałem zbity z tropu. – Znowu zrobiłem coś źle?

– Powiedz mi, że też to widzisz.

– Ale o czym ty mówisz?

– Szlag by to… – Odwróciła się w przeciwnym kierunku. Chciała mi chyba oznajmić, że rozmowa właśnie się zakończyła. – Albo wiesz co? Spójrz na tę wioskę.

Spełniłem jej prośbę. Dwóch mężczyzn garbowało skórę jelenia, kilka kroków dalej ktoś niósł bukłaki z wodą. Jedynym niezwykłym widokiem okazał się Mosley – z dala od nas pracował z tubylcami przy budowie kolejnego szałasu. Pierwszy raz zobaczyłem na jego twarzy uśmiech.

– I co, widzisz to? – Wróciła do swojej mantry. – Cała ta wioska… Oni ze sobą nie rozmawiają, nie odwiedzają się nawzajem. Jakby wcale nie żyli. Krążą tylko wokół tej całej Kachine. Teraz widzisz?

Wzruszyłem ramionami. Dostrzegła moją reakcję, odwróciła wzrok i zaklęła siarczyście, jeszcze ostrzej, niż poprzednim razem. Musiałem spróbować jakoś ją uspokoić.

– Wracając do początku naszej rozmowy… To nie jest miejsce do chodzenia boso. Przyniosłem ci coś.

Zza pleców wyciągnąłem parę sandałów. Niezwykły pokaz umiejętności tutejszych rzemieślników, mało kto mógł w wiosce pochwalić się podobnymi.

Pokręciła głową.

– Pieprzyć teraz moje stopy. Pakuj się, uciekamy stąd.

– Nie.

Podniosła wzrok. W jej oczach zobaczyłem zawód.

– Cholera, Stasiu… Ty się z nią przespałeś, prawda?

Wbiłem wzrok w ziemię. Nie, zdecydowanie nie chciałem rozmawiać na ten temat.

– Wypłyniemy, gdy tylko wyzdrowieję. Do tego czasu po prostu korzystajmy z ich gościnności.

– Po prostu mi odpowiedz. Wziąłeś ją czy nie?

Bóg mi świadkiem, naprawdę próbowałem przeprowadzić tę rozmowę spokojnie. Niestety, nawet moja cierpliwość ma pewne granice.

– Jeśli masz ochotę, wyjedź jeszcze dzisiaj – warknąłem. – Puść się nawet z całym tabunem Mosleyów. Wisi mi to. Ale w moje sprawy masz się nie wtrącać.

– Bo co? Zostawisz mnie, jak tę dziewkę z Polski?

Spojrzałem na nią, kolejny raz zbity z tropu.

– W trakcie majaków stałeś się naprawdę gadatliwy. – Uśmiechnęła się, oczy błysnęły złośliwie.

Tego już za wiele. Rzuciłem butami o ziemię i ruszyłem w przypadkowym kierunku, byle dalej od tej nieznośnej wiedźmy. Ujrzałem jeszcze, jak Przygoda podnosi podarunek z ziemi i powoli zakłada sandały.

– Wiesz co, Stasiu?! – krzyknęła na odchodne. – Klapki powinno się nosić na stopach! Oczy nie są dla nich dobrym miejscem!

Prychnąłem. O co, do cholery, mogło jej chodzić? Ze wszystkich rozmów, które dotąd prowadziliśmy, ta wydawała się najbardziej niedorzeczna.

Zatrzymałem się, dopiero gdy zobaczyłem Mosleya… albo raczej Georga, pogardliwe przezwisko zupełnie straciło bowiem zastosowanie. Ramię w ramię z tubylcami pracował przy budowie kolejnego szałasu, przeznaczonego zapewne właśnie dla nas. Z czoła lało się morze potu, mięśnie, ukryte dotąd pod grubą warstwą tłuszczu, rozpoczęły właśnie długą wędrówkę na spotkanie ze skórą. Rozlazły niby-człowiek zniknął, zastąpiony przez dumnego mężczyznę, którym od zawsze pragnął się stać. Nawet ja nie mogłem tego nie docenić.

Dziarskim krokiem ruszyłem w jego stronę. Całym sercem zaangażowany w wykonywaną pracę, dostrzegł mnie, dopiero gdy znalazłem się tuż obok. Podniósł wzrok, spojrzał na mnie z odrobiną przestrachu, a ja… objąłem go w sposób, w jaki brat powinien obejmować brata, poklepałem po ramionach.

– Świetna robota, George.

Chwilę to trwało, miał przecież dobre powody, by mi nie ufać. W końcu się jednak rozluźnił, a para szorstkich rąk spoczęła na moich plecach.

Kilka miesięcy później

Słońce rozjaśniało brązowe futro, promienie przebijały się przez korony drzew. W powietrzu unosiła się aura idealnego spokoju i nic, ale to absolutnie nic, nie wskazywało, że chodząca po polanie sarna zaraz zakończy życie.

Napiąłem cięciwę, kątem oka obserwując, jak tubylcy rozstawiają się na ustalonych wcześniej stanowiskach. Wszystko zostało precyzyjnie zaplanowane – kiedy rozluźnię dłoń, znaczenie będzie mieć każda sekunda. Nawet po trafieniu panika może ponieść ranne zwierzę wiele mil stąd. Wziąłem ostatni płytki oddech, wycelowałem i…

Puściłem strzałę.

Przecięła powietrze. Świat zawirował, w pierwszej chwili mógłbym przysiąc, że nie trafiłem… A jednak wbiła się w udo. Sarna oderwała pysk od trawy i zwróciła łeb w moim kierunku, ale na jej nieszczęście zza drzew wypadły właśnie dziesiątki tubylców. Podskoczyła kilka razy, pełna rozpaczy sekwencja ruchów miała w sobie coś z tańca na linie. Chciała żyć, ale niestety, jej los został już przypieczętowany. Bita i okładana pałkami wydawała przeraźliwe odgłosy, gdzieś z pogranicza jęku i pisku. Chwilę to trwało, ale w końcu padła na ziemię, dopełniając własnej roli w łańcuchu pokarmowym.

Nawet teraz, długie godziny po tym wydarzeniu, przed oczami staje mi malujące się na pysku przerażenie. Niczym nie różniło się od strachu człowieka.

Tubylcy unieśli zdobycz wysoko ponad głowy, pysk nadal wykrzywiał się w bolesnym grymasie. Ruszyli w stronę obozowiska, umilając sobie powrót czymś, co z braku lepszego określenia nazwę śpiewem, ale niemal równie blisko było mu do mantry.

– Ka-chine! Ka-chine! Sta-slaw! – Głosy niósł się po lesie. – Ka-chine!

Uśmiechnąłem się na dźwięk trzeciego słowa. Kto mógłby podejrzewać, że po trzech miesiącach obecności w wiosce, tak mocno zwiążę się z jej mieszkańcami? Kto podejrzewałby, że łącząca nas więź okaże się tak silna, iż sama Kachine obieca przyjąć mnie w poczet mieszkańców?

Gdy wróciliśmy, większość zaczęła rozchodzić się do namiotów. Kilku tubylców poklepało mnie po ramieniu, jeden wyszczerzył pożółkłe zęby. Pomimo spędzonych tu miesięcy, dalej nie rozumiałem do końca wszystkich ich min i gestów. Odwzajemniłem uśmiech, uścisnąłem wyciągniętą w moją stronę dłoń; wywołało to niespodziewaną salwę śmiechu. Zostało raptem kilku, ale oni również szli kończyć własne sprawy.

W końcu zostałem sam jeden, jak palec.

Dopiero wtedy przeszył mnie dreszcz niepokoju. Przechodziłem tędy już nie jeden i nie dwa razy, za każdym razem ostatecznie odwracając wzrok. Pomimo desperackiego pragnienia, nie potrafiłem zatrzeć w pamięci drogi do namiotu Przygody – stał na uboczu, wejście zawsze pozostawało zamknięte i tylko widoczny w nocy błysk lampy wskazywał, że ostatni mieszkaniec nie zmarł dawno temu. Pośród tubylców krążyła już plotka o duchu kobiety, która przybyła tu razem ze mną, ale opuszczona przez wszystko i wszystkich, straciła nadzieję, umierając ze zgryzoty. W gorszych chwilach sam zaczynałem dawać wiarę tej opowieści…

Moje „odwiedziny” przebiegały zawsze w bliźniaczo podobny sposób. Stawałem przed namiotem z twardym postanowieniem, że tym razem na pewno już do niej zajdę. Oddech ustawał, pięści same się zaciskały, nogi szły do przodu… Niestety. Do świadomości zaczęło docierać przeczucie, że coś, jakaś przeszkoda, utrudnia stawianie kolejnych kroków… Dobrze wiedziałem, z czym mam do czynienia.

To niewidzialna bariera, wzniesiona ze wstydu, żalu i zbędnych słów.

Dzisiaj również nie dałem rady. Gdy zobaczyłem namiot, odwróciłem się i zacząłem uciekać jak zając. Pomogło mi szczęście.

– Zgubiłeś drogę do namiotu Kachine? – Usłyszałem pytanie. Przez chwilę niosło się w powietrzu, wykręcało fikołki, w końcu zawisając w przestrzeni.

Schowałem drżące ręce i powoli się odwróciłem. Naprzeciwko mnie stała Przygoda, uśmiechała się złośliwie, jak gdyby od naszego spotkania minął dzień, a nie długie miesiące. Nie straciła nic z dawnej urody, pełna kolorów suknia nie nosiła żadnych śladów brudu i tylko w oczach dało się dojrzeć padający na dziewczynę cień smutku.

– Co? – Podparła się pod boki. – Język zgnił ci już od kłamstw?

– Nnnie, ja tylko… – Uspokoiłem oddech; nie mogłem zepsuć tej chwili. – Nie, ja… przyszedłem cię przeprosić.

W skrzących się od złośliwości oczach zobaczyłem nutę niepewności i… nastąpił przełom. Straciła rezon, a inicjatywna przeszła na moją stronę.

– Przyjmujesz? – zapytałem.

Odwróciła wzrok i niemal niezauważalnie zaczęła poruszać wargami, jakby chciała zgnieść zębami wydobywające się z gardła słowo.

– Tak – wyszeptała.

Zapadła cisza.

– Świetnie. – Uśmiechałem się. – Skoro już mi wybaczyłaś… Zgodzisz się pójść ze mną na spacer?

Nie pamiętam, w jaki sposób zareagowała, ani nawet, czy w ogóle to zrobiła. W pamięci zachował się jedynie moment, gdy już idziemy, powoli, jednostajnym krokiem. Ja – pewny i wyprostowany, ona – smutna, z oczami wyrwanymi z dna rzeki. Musiałem spróbować jakoś ją pocieszyć.

– Wszystko dobrze? – spytałem.

Cisza.

– Przygoda? – Może za drugim razem odpowie.

– Nie – wysyczała przez zęby. – Nic nie jest dobrze.

Oj, chyba nadepnąłem komuś na odcisk.

– Myślałem, że już się nie gniewasz.

– Myliłeś się. Zresztą nie pierwszy raz. – Zwróciła wzrok w stronę mojej dłoni. – Widzę, że ręka już wyleczona. Kiedy wypływamy?

Przełknąłem ślinę.

– Już niebawem. Uwierz mi.

– Jak zwykle łżesz. – Pokręciła głową.

– Proszę, uspokój się.

– To ty choć raz w życiu powiedz prawdę!

Spojrzałem na jej twarz; policzki przypominały rozgrzaną do czerwoności stal, brakowało tylko unoszących się kłębów dymu. Czułem się jak toreador, na którego pędził właśnie rozjuszony byk.

Nadszedł czas na szczerość.

– Jeśli chcesz wypłynąć, możesz zrobić to choćby jutro. Poproszę mieszkańców wioski, by dali ci łódź, mogą ci nawet pomóc w dopłynięciu do najbliższego miasta. Zabierz ze sobą Mosleya. Jestem pewien, że odnajdziecie tam razem szczęście. – Spojrzałem jej w oczy. – Ale moje miejsce znajduje się tutaj. Tutaj jest mój dom.

Zamilkłem, chcąc dać wybrzmieć ciszy. Niestety kobieta, jak to kobieta, musiała się odezwać.

– Ale ty jesteś durny. – Pokręciła głową. – Zgadzam się, ale… mam jeden warunek. Chcę, żebyś przed wypłynięciem oddał mi swój dziennik.

Odjęło mi mowę.

– Co? Ale… po co ci on?

– Po nic. – Wzruszyła ramionami. – Ale ślęczałeś nad nim tyle wieczorów… Chcę wiedzieć, co tam powypisywałeś. O mnie i o całej reszcie.

A więc oto wchodzisz na scenę. W pełnej krasie, cały na biało. Przez tyle miesięcy trzymałem cię w sekrecie, zwierzałem ci się tylko w blasku świecy… I oto wymykasz się ode mnie, jakbyśmy nigdy się nie znali. Dwóch obcych sobie ludzi.

Przez chwilę milczałem, szukałem sposobu na odrzucenie propozycji, ale wzrok Przygody sprawił, że mój podbródek mimowolnie przechylił się w dół.

– Dzisiaj ci go oddam.

– Dobrze. – Podniosła wzrok. – Spójrz, już jesteśmy.

Doszliśmy na plażę. Buty rozgarniały piasek pod naszymi stopami, kojący szum wiatru do złudzenia przypominał kołysanki poznane lata temu, tysiące mil stąd. Na początku nie wiedziałem, gdzie się znalazłem, ale blask księżyca odbijający się od powierzchni rzeki, nie pozostawiał złudzeń. Podróż, sztorm, długie dni bez kęsa w ustach… To tutaj wszystko się zaczęło.

Przez krótką chwilę czułem spokój, minął jednak szybko, gdy przypomniałem sobie o oddaniu dziennika. Dlaczego miałem wrażenie, że wydałem na siebie wyrok?

Opowieść Przygody

Drugi najgorszy dzień mojego życia rozpoczął się po bezsennej nocy. Chciałam zasnąć, ale każda kolejna strona dziennika, po której obiecałam sobie skończyć, okazywała się gorsza od poprzedniej. Czytając, czułam się, jakbym pływała w brudnej wodzie, utknęła głową we wnętrzu latryny. Początkowo zaznaczałam każdy przepełniony pogardą cytat; po wszystkim chciałam rzucić nimi w twarz Stasiowi, raz na zawsze pokazać, co o nim sądzę… Zbędny trud. Podkreśleń musiałoby być więcej, niż wypełniającego strony tekstu.

Dopiero gdy pojawiło się słońce, a promienie liznęły czubki drzew, uświadomiłam sobie, że będę dzisiaj żywym trupem.

Podniosłam się z łóżka. Mięśnie stały się sztywne, nie mogłam nawet wyprostować pleców. Czułam się, jak gdyby zmęczenie oplotło całe ciało, wisiało na mnie, szepcząc do ucha słowa o absurdalności moich dzisiejszych planów. Chwiejnym krokiem podeszłam do zabranego z łodzi lustra – skóra zwisła z twarzy, włosy rozbiegły się we wszystkich możliwych kierunkach. To jednak nic przy tym, co stało się z oczami – niemal nic przez nie nie widziałam, otaczało je kilka ciemnych kręgów. Kim… Kim stałam się w trakcie tej tułaczki?

Z rozmyślań wyrwał mnie dobiegający z zewnątrz głos:

– Jesteś tam? Hej!

Kwestie wyglądu i marnego samopoczucia zeszły na dalszy plan. Oderwałam wzrok od lustra, dla pozoru poprawiłam włosy i dynamicznym ruchem ręki rozsunęłam płachtę.

George.

– Chciałem sprawdzić, czy wszystko u ciebie w porządku… – Podniósł wzrok. – Och!

Zawsze potrafił poprawić mi humor. Pomimo paskudnego samopoczucia, z trudem powstrzymałam się przed parsknięciem śmiechem.

– Wszystko gra. – Uśmiechnęłam się. – Co, znudziło ci się towarzystwo Stasia?

– N… Nie. Dzisiaj odbędzie się ceremonia przyjęcia mnie i Staszka do plemienia. – W trakcie rozmów ze mną zawsze się garbił. – Pomyślałem, że to dobry moment, żebyś przeprosiła się z mieszkańcami… Wiesz, spróbowała zacząć od nowa.

Poczułam w sobie dziwną mieszankę odczuć – jakby ktoś poczęstował mnie gorącą czekoladą, waląc przy tym obuchem w brzuch. Spróbowałam powściągnąć emocje. Iść czy nie iść?

– Powinnam się już pakować, jutro planuję stąd wyruszyć, ale… ostatecznie mogę spędzić z wami jeszcze ten dzień.

– Już jutro? Och… – Westchnął.

Biedny George; nigdy nie potrafił wyrazić słowami tego, co mu leży na sercu.

– Idziemy?

– Tak, już. Choć ze mną. – Zaprosił mnie gestem ręki.

Ruszyłam za nim. Faktycznie, wioska wyglądała inaczej – ubrania mieszkańców sprawiały wrażenie odświętnych, namioty odświeżono. Czułam wiszące w powietrzu oczekiwanie; wzrok tubylców, niegdyś nieustannie skierowany w moją stronę, omijał mnie szerokim łukiem. Największe wrażenie robił ustawiony w centrum wioski olbrzymi stos, który oblewano właśnie trzema dzbanami oliwy. Nie chciałam nawet wyobrażać sobie, jak wiele pracy wymagało ustawienie czegoś tak wielkiego…

– George? – zapytałam.

– Tak?

– Popłyniesz ze mną?

Westchnął niemal bezgłośnie.

– Dzisiaj… Dzisiaj dam ci odpowiedź.

Zapadło milczenie. Nie chciałam tego mówić, ale czułam, że wiem już, co powie – odmówi, a ja po raz kolejny zostanę sama.

Z najgorszymi dniami człowiek zawsze mierzy się w samotności.

Pierwszy z nich rozpoczął się w bliźniaczo podobny sposób. Stałam przy ladzie w rodzinnym sklepie, klienci wchodzili i wychodzili, na ich twarzach malowały się złość i irytacja. Wystarczyło najmniejsze przeoczenie i już rzucali się na mnie z pretensjami. Gniew na życie, na co dzień ukryty głęboko pod naszą skórą, wypłynął na powierzchnię, jak gdyby Bóg dał diabłu czwarty dzień władzy nad światem.

Gdy słońce już zaszło, zrobiłam sobie przerwę i rzuciłam się na sofę w kanciapie, która służyła mi za pokój. Podłoga drżała, sufit trząsł się, jakby miał zaraz spaść na moją głowę. Zamknęłam oczy, ale zamiast ciemności zobaczyłam krążące nad twarzą jasne punkty. Drażniły mnie, świecił po oczach, wyrywał ze snu…

Nagle do pokoju wbiegła ciotka Isabela.

– Ej! – Ktoś złapał moje ramię. – Zaczyna się.

Podniosłam wzrok, porzucając. Ceremonia się rozpoczęła – jeden z mężczyzn podpalił stos, reszta tańczyła w kurzu i pyle. Ogniste języki pięły się ku górze, wyglądały, jakby po latach głodu zamierzały połknąć cały świat. Stałam w tłumie, łuna odbijała się od moich oczu, z każdą kolejną sekundą ogarniało mnie coraz większe przerażenie…

– Co… Co się teraz stanie? – zapytałam.

– Po prostu patrz i obserwuj.

Z namiotu Kachine wybiegł nagle mężczyzna. Przełknęłam ślinę; za jedyne odzienie służyła mu skóra jaguara, twarz i dłonie pokrywały żółto-czarne malunki. Tubylcy zawyli głośno, on zawtórował, jak gdyby razem stanowili dawno rozdzieloną jedność. Przyjrzałam się uśmiechowi nowoprzybyłego, bo tylko on mógł rozsądzić, czy to, w co za wszelką cenę nie chcę uwierzyć, jest prawdą… Niestety, tak.

Stojącą przede mną postacią był Staś.

Tuż za nim z namiotu wyszła przywódczyni plemienia. Pomimo odświętnego dnia nie założyła na siebie złota ani szlachetnych kamieni; jej największą ozdobę stanowił spokojny chód, kruczoczarne, opadające na kark włosy i oczy świecące niczym dwie jasne gwiazdy. Nie urodziła się piękna – ona była pięknem.

Kochankowie zatrzymali się w centrum placu. Kachine chwyciła Stasia za rękę, a rozlegający się zewsząd śpiew natychmiast wzmocnił się dziesięć, sto, tysiące razy. Wdzierał się do uszu, odbierał spokój, nęcił w zmysłach… W tamtej chwili nawet gdybym chciała uciec, nie potrafiłabym odnaleźć drogi.

Kachine wykonała szybki gest dłonią, a otaczające nas głosy natychmiast umilkły w pół słowa.

– Ales’khan je! – krzyknęła. – Kre’je, pre ne me! Khan si…

– Ej! – Szturchnęłam Georga. – Co ona mówi?

Spojrzał na mnie nieobecnym wzrokiem. Wyglądał, jakby wyszedł właśnie z jaskini otępienia.

– Ona… Ogłasza, że Staś wykazał się w ostatnich miesiącach olbrzymim męstwem… – zaczął tłumaczyć, ale głos jasno wskazywał, że główną aktywnością jego umysłu jest chłonięcie słów kobiety. Jak narkotyku. – Dlatego postanowiła uroczyście powitać nas w gronie mieszkańców wioski…

Szybko porzuciłam słuchanie. Zamiast tego skupiłam się na oglądaniu mimiki twarzy Stasia – jego wzrok błądził po ciele Kachine, usta miał na wpół otwarte, jakby chłonął nimi jej ciało i urodę. Nigdy wcześniej, nawet w najgorszym dniu mojego życia, nie widziałam, by patrzył tak na inną kobietę…

Wspomnienie wróciło.

– Staś! Biały dom, tuż koło kościoła. On tam… – wycharczała ciotka, po czym zamilkła w pół zdania, jak gdyby kolejne słowa okazały się zbyt bolesne, by móc opuścić trzewia.

Nie potrzebowałam słyszeć więcej. Natychmiast zerwałam się z miejsca, nie pamiętałam nawet o przekręceniu tabliczki z „otwarte” na „zamknięte”. Biegłam, ile tylko sił w nogach, nie dbałam o nic, poza uwolnieniem się od niepewności. Deszcz rozhulał się już całkiem, z potężnego miasta zostały mgliste zarysy domów. Sąsiedzi wspominali potem o krążącym po ulicach Limy duchu, przyodzianym jedynie w zwiewną suknię. Nikt o zdrowych zmysłach nie opuszczał schronienia w trakcie burzy…

W końcu udało mi się dobiec. Odgarnęłam mokre włosy i nie próbując nawet opanować drżącej od strachu dłoni, zapukałam do drzwi. Odpowiedziała cisza.

Niepokój rósł – trzasnęłam kołatką, tym razem nie oszczędzając żadnych rezerw siły. I jeszcze raz! I następny! Niestety, cały czas nic… Zmęczona i bezradna, w jednej chwili pozbyłam się jakichkolwiek oporów; zaczęłam okrążać dom. Powoli stawiałam kolejne kroki, nogi drżały, jak gdyby przeczuwały już, co się zaraz stanie. Pokonałam niemal połowę drogi, ale w oknach nie widziałam nic poza ciemnością i nieodkurzanymi od dawna meblami. Zastanawiałam się, czy nie zawrócić – mało to razy ostrzeżenia ciotki okazywały się jedynie dziełem urojeń? Poza tym, od samego początku nie przepadała za Stasiem, cały czas poszukiwała przeszkód i problemów. Postawiłam jeden, ostatni krok i…

Zamarłam.

Tuż naprzeciwko moich oczu leżał Staś; nagi i spocony wylegiwał się w objęciach dziewki. Nie znałam jej, ale wydaje mi się, że widziałam ją kiedyś na targowisku. Podbrzusza kochanków rytmicznie oddalały się i przybliżały, jego dłoń błądziła w poszukiwaniu piersi.

Niespodziewanie wróciłam do rzeczywistości. Potrzebowałam chwili, by uświadomić sobie, co mnie zaniepokoiło. W końcu dotarło – George zamilkł.

– Co się stało? – Uśmiechnęłam się do niego. – Zasnąłeś od tego ględzenia?

Cisza. Z twarzy George’a odpłynęła cała krew, skóra zmieniła barwę z rumianej na kolor śnieżnobiałej kredy.

– George – przełknęłam ślinę – co…

– Nowoprzybyłych – oznajmił głucho – czeka największy z możliwych zaszczytów. Złożą mi dar, poświęcając się ku chwale mojego majestatu.

Gdy przerwał, Kachine uśmiechnęła się złowieszczo i unosiła dłoń w stronę płonącego stosu.

Pierwszy zareagował Staś. Poprowadził go instynkt, biegł jak najdalej od tubylców, szukając drogi ucieczki. Rozglądał się dookoła, ale wzrok zaciemniała mu założona przez strach zasłona. Dzikusy otaczały go ze wszystkich stron. Nie miał żadnych szans. My również biegliśmy, ile sił w nogach, ja obok Georga, George obok mnie. Oddech cięższy z każdą kolejną chwilą. Bijące serce. Dziesiątki nienawistnych spojrzeń. Chaos. Panika. Czy przeżyję?

Spróbowałam się uspokoić. Miałam tylko kilka sekund, ale czas wydawał się upływać wolniej. Zaczęłam rozglądać się dookoła. Stos płonął, tubylcy szaleli, ogień trwał w powietrzu niczym feniks. – „Cholera.” – Pomyślałam. – „Gdzieś tutaj musi być schronienie”.

Nagle doznałam olśnienia. Chwyciłam Georga za rękę, wskazałam na jedyną drogę ucieczki. Spojrzał na mnie zdziwiony, po czym skinął szybko głową. Ruszyliśmy. Tubylcy biegli tuż za nami, niemal czułam na plecach ich oddechy. Krzyczeli, dookoła roznosił się bełkot. Jeden wyciągnął dłoń, ale zanim zdążył nas złapać, wbiegliśmy do namiotu i zatrzasnęliśmy wejście.

Mój oddech uspokajał się bardzo długo.

Ogarnęłam wzrokiem pomieszczenie – meble zostały wykonane znacznie staranniej, płachtę ozdobiono licznymi malowidłami, stojące na środku łoże było znacznie większe niż w jakimkolwiek innym namiocie. Wiedziałam, że to właśnie tutaj Kachine ujeżdżała Stasia…

– Nigdy… – wysapał George, przecierając mokre od potu czoło. – Nigdy nie widziałem tego miejsca.

– Wiem.

– Jak długo będziemy musieli się tutaj ukrywać?

Jeden z wojowników zaszarżował na wejście, po czym wydał z siebie donośny odgłos bólu. Nie dadzą rady – szkielet namiotu nawet dla nich okazał się zbyt wytrzymały.

– Nie wiem – odpowiedziałam.

Nastała chwila ciszy.

– Przygoda?

– Tak?

– Chyba… Chyba zlałem się w spodnie.

Przełknęłam ślinę. Co miałam mu odpowiedzieć? Też się bałam, ręce drżały mi z przerażenia, jak u małej dziewczynki samej w ciemnym pokoju, z dręczącymi ją koszmarami. Do oczu znowu zaczynała napływać wilgoć.

Dlaczego… Dlaczego zgodziłam się na to wszystko? Tamtego dnia wszedł do domu jak gdyby nigdy nic. Natychmiast rzuciłam się na niego. Chciałam wydrapać mu te podłe oczy, powyrywać włosy, wybić zęby! Niestety… Zanim ręka zdążyła choćby dotknąć policzka, złapał mnie za nadgarstek. To wtedy podjęłam najgorszą decyzję w życiu.

– Puszczaj! – wrzasnęłam, szarpałam się daremnie.

– Uspokój się, głupia!

– N-nie! – Głos drgnął.

Próbowałam wyrwać się jeszcze z jego uścisku, ale z każdą kolejną sekundą opór słabł. Myśli galopowały w tysiącu sprzecznych kierunków, nie wiedziałam, co powinnam zrobić. Nie wiem, jak to uczynił, na czym polegał sekret jego władzy nade mną, ale już po chwili płakałam nie gdzie indziej, tylko w jego ramionach.

– No już, już… – Delikatnie poklepał mnie po plecach. – Powiedz mi, co się stało? – zapytał, ale zanim zdążyłam odpowiedzieć, zaczął znowu: – Zresztą nieważne. O cokolwiek by nie chodziło, jutro twoje problemy się skończą. Zabieram cię z tego przeklętego miasta.

– Co? Ale… co z twoją misją? Co z planami importu kauczuku?

– Cały ten biznes niewarty jest funta kłaków. – Prychnął. – Znalazłem coś lepszego. Rodríguez poszukuje kogoś do wytyczenia dokładnych granic swoich włości. Załoga ma liczyć trzy osoby, zgłosiłem ciebie i Mosleya. Należy mu się coś od życia. Zwłaszcza po tym, jak go zostawiłaś.

– Ale… – Wewnątrz głowy biło się tysiąc sprzecznych odczuć. – Co ze sklepem…?

Uśmiechnął się.

– Nie musisz się nim przejmować.

Dasz wiarę, że na to poszłam?

Wróciłam do namiotu Kachine. W tamtej chwili, w półmroku, tylko oddech mężczyzny przypominał, że na świecie istnieje ktoś jeszcze.

Nagle poczułam na palcach ciepło czyjejś dłoni.

– George? – zapytałam.

Chrząknął.

– Prze… Przepraszam.

Nie miał za co. Próbował przesunąć rękę, ale zatrzymałam go delikatną pieszczotą. Łaskotałam wierzch jego dłoni, on drżał, jak gdyby tuż pod powierzchnią skóry toczyła się właśnie bitwa. Zaczęłam przybliżać się do torsu; był miękki, natychmiast ulegał dotykowi, niczym uczyniony z plasteliny. Przygryzłam wargę. W tamtej chwili potrzebowałam dokładnie tego…

– Ale… – Próbował coś powiedzieć, zamknęłam mu usta pocałunkiem. W oddechu czułam smak tytoniu i nieświeżej ryby, tysiące włosów na śnieżnobiałej brodzie drażniły mój podbródek, jak wyschnięta trawa może drażnić stopy…

Zaczęliśmy się rozbierać, niestety, każdy kolejny ruch sprawiał wrażenie drętwego, jakbyśmy ściągali z siebie nie ubrania, ale przynitowane do ciał pancerze. George wyciągnął dłonie w stronę moich pleców, mięsiste palce sunęły ku pośladkom. Dyszeliśmy, z naszych ust wypływała para…

Nagle przerwałam i zwróciłam wzrok w stronę wejścia, zza którego dobiegał odgłos niespokojnych kroków. Wstrzymałam oddech, właśnie wtedy z zewnątrz dobiegł głos:

– P-p-przygoda? M… Mosley? Jesteście tam?

Spojrzeliśmy na siebie nawzajem. George wahał się, jego oczy zadawały pytanie, ale bez mojej zgody nie wydał z siebie nawet dźwięku. Stasiowi odpowiedziała cisza.

– U-u-udało mi się uciec, zmyliłem ich – głos drżał – ale dłużej nie dam już rady. P-p-proszę…

Mój towarzysz chciał się odezwać, ale zanim zdążył wydać naszą kryjówkę, zamknęłam mu usta dłonią. Natychmiast pokryła ją ślina.

– Ja… Ja nie mówiłem wam o tym wcześniej – ciągnął Staś – ale w domu czeka na mnie narzeczona. B… Bardzo ją kocham. Nie mogę bez niej żyć. Codziennie piszemy do siebie listy. P… Proszę, wpuście-e-e!

Ostatnie słowa zlały się z przeciągłym jękiem. Trwał zaledwie kilka sekund, a jednak w tamtej chwili zdawał się ciągnąć bez końca. Dołączył do niego pisk, potem odgłos wbitych w drewno, odrywanych od drzwi paznokci… Coraz wyraźniej zagłuszał wszystko pogłos nienawistnego chóru. Zamknęłam oczy; choć nie widziałam tej sceny, wyobraźnia podsuwała najdrobniejsze nawet szczegóły.

To już koniec.

Uciekliśmy pod osłoną nocy. Wiatr wiał, w powietrzu unosił się zapach spalenizny, ale ja potrafiłam myśleć tylko o ominięciu wartowników. Nie potrafię powiedzieć dlaczego, ale gdy wymykaliśmy się z obozowiska, spojrzałam jeszcze w stronę Stasia… Natychmiast tego pożałowałam. Usta ułożyły się w cienką linię, wyglądały, jakby mężczyzna chciał jeszcze po raz ostatni zawołać o pomoc. Całe dłonie pokrywały pęknięcia, skóra jaguara spopielała, resztki twarzy zastygły w wyrazie bólu. Straszny widok…

Gdy już miałam odwrócić wzrok, zobaczyłam coś jeszcze. Płomienie układały się w niewyraźny wizerunek kobiecego łona.

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Czegóż w tej historii nie ma! Polak zaginiony na krańcach świata, niczym Staś Tarkowski czy Tomek Wilmowski, ale w starszej, zgorzkniałej wersji. Spotkanie z dzikimi jak u Malinowskiego. Wreszcie horror niczym z filmów w rodzaju Canibal Holocaust 🙂 wszystko to upchnięte w niedługi przecież tekst, zdałoby się, że te skumulowane treści rozsadzają jego ramy. Aż chciałoby się czegoś dłuższego, może cyklu, by to wszystko ogarnąć.

Chęć powiększenia objętości tekstu, to największy komplement, jaki Czytelnik może wystawić Autorowi, tak więc wypada pochylić czoło i zacząć napisania prostego „dziękuję” :). Kolejne należą się za cenną wskazówkę dotyczącą objętości kolejnych tekstów — na pewno rozważę i spróbuję zaaplikować w postaci spokojniejszego tkania kolejnych scen.

Czy mi się tylko wydaje, czy opowiadanie jest parodią czy też prześmiewczym nawiązaniem do polskiej powieści podróżniczej z pierwszej połowy XX wieku?

Mam takie nieodparte wrażenie, choć nie potrafię wskazać konkretnego tytułu, z którym dialoguje. Ale w mojej ocenie czyni to w całkiem udatny sposób!

O! Bardzo dobry trop! Nie chcę wtrącać się pomiędzy Czytelnika i jego interpretację, ograniczę się więc do stwierdzenia, że zdecydowanie jest coś na rzeczy. Pozwolę sobie jednak nie ujawniać tytułu — uważam, że opowiadanie musi się ostatecznie bronić samo w sobie bez odniesień do cudzych tekstów.

Przyznam, że i mnie nasunęły się skojarzenia, np. z J. Conradem Korzeniowskim (chociaż nie tylko), ale tak czy inaczej, opowiadanie broni się samo i to broni bardzo dobrze. Odrobina egzotyki, odrobina (całkiem spora) erotyki, wreszcie duża dawka horroru. Do tego wyraziste postacie, jędrne dialogi, żywa akcja, nieco przemyśleń nad światem jako takim. Całkiem udana mieszanka.

Samego Conrada niestety nie czytałem i znam jedynie z opracowań w szkole; inaczej jest jednak ze wspomnianym przez ciebie w mailu Lovecrafcie, który przez wiele wieczorów rozpalał moją wyobraźnię. Bardzo doceniam rozbicie poszczególnych elementów opowiadania na części pierwsze, zawsze chętnie dowiaduję się, co gra, a co warto jeszcze udoskonalić. Najważniejsze, że się podobało :).

Dobry wieczór,

Kawaii Kiwi zagościł w klimatach powieści podróżniczej i okazało się to całkiem fortunnym spotkaniem. Opowiadanie czyta się ciekawie, zagadka zaginionego w dżungli plemienia i jego tajemniczej władczyni/bogini ciekawi i pociąga. Szkoda tylko, że na końcu dowiadujemy się o nim tak mało. Podobnie jest z głównym bohaterem – czemu zawędrował na koniec świata, zostawiając rodzinę oraz narzeczoną? Bo przecież nie z powodów merkantylnych, te sprawy w ogóle go nie pociągają. Skąd ta jego mizantropia i mizoginia, sprawiająca, że kolejne kobiety nazywa po prostu Przygodami?

A może jest tak, jak w przypadku serialu Lost – tajemnica jest tak interesująca, że lepiej nie zrywać jej zasłony, bo może się okazać, że niewiele się za nią kryje? W takim razie takie zakończenie jakie otrzymaliśmy jest jak najbardziej słusznym wyborem – nie ma nic gorszego niż mało satysfakcjonujące rozstrzygnięcie, prawda mniej ciekawa, niż skrywające ją z początku mgły.

Jedno nie ulega wątpliwości – powyższe opowiadanie to kawał dobrej prozy. Do polecenia zwłaszcza fanom Alfreda Szklarskiego, którzy dorośli i oczekują nieco więcej 🙂

Pozdrawiam
M.A.

Zacznę od końca komentarza — myślę, że komentarz o dobrej prozie to największy komplement, jaki może otrzymać autor. Dziękuję. Cieszę się również, że historia zdołała cię wciągnąć i mam nadzieję, że w kolejnych opowiadaniach uda mi się jeszcze podnieść poziom.

Dziękuję również za wskazaną uwagę, na pewno z niej skorzystam. Opowiadanie teoretycznie miało pozostawić część tajemnicy nieodkrytą, ale zgadzam się, że odsłonienie jeszcze kilku kart mogłoby podbić satysfakcję z lektury i dać pole do domysłów. No cóż — jeszcze jedna rzecz do nauki przy kolejnych pracach.

A „Lost” muszę w końcu obejrzeć. 🙂

Powieść podróżnicza to gatunek zdecydowanie maczystowski. I taki jest też główny bohater, szukający siebie na drugim końcu świata, uprawiający seks z tłumami kobiet – choć w domu czeka na niego narzeczona – i nazywający je niezmiennie 'przygodami’, bo nawet nie próbuje spamiętać ich imion.

A przecież finał stawia wszystko na głowie. Macho ginie w strachu, bólu i upokorzeniu, złożony w ofierze matriarchalnej pół-bogini, a z całej awantury głowy wynoszą kobieta (jedna z przygód) i życiowy przegraniec, przeciwieństwo samca alfa.

To odświeżające spojrzenie na tą nieco zwietrzałą formułę.

Cieszę się, że finałowi udało się choć trochę odsunąć wrażenie sztampy. Przy następnym tekście będę musiał postarać się utrzymać to wrażenie od początku aż po sam koniec 🙂

Pierwszy tekst za który wziąłem się po znalezieniu tej strony – i od razu strzał w 10. Jeśli jest tu więcej takich opowiadań, to chyba zostanę stalym czytelnikiem. Brawo autor!

Dzięki! Cieszę się, że trafiłeś na portal i, że na pierwszy ogień wybrałeś mój tekst, który w dodatku przypadł ci do gustu :). Na NE szybko odnajdziesz wiele czytelniczych uczt — od powieści historycznych przez fantastykę aż po bardziej klasyczne obyczaje. Myślę, że wszyscy chętnie zapraszamy Cię na degustacje 🙂

62k znaków to dla mnie trochę za dużo. Preferuję krótsze formy.

Może to i lepiej. Jako początkujący autor po napisaniu nowego tekstu jedynie do ostatniego opowiadania mam względnie pozytywny stosunek, podczas gdy cała reszta wydaje mi się potworną grafomanią, którą najchętniej schowałbym na dnie szuflady. 🙂 Do tego tekstu mam jeszcze resztki cieplejszych uczuć, ale cała reszta… Brr…

Napisz komentarz