Stan był ubrany w jasnoszare palto, które chroniło go przed chłodem i deszczem. Środek maja, a jednak wiatr jakiś porywisty, niebo zachmurzone, bardziej jesiennie niż wiosennie. Zresztą pogoda była zgodna z nastrojem mężczyzny – pożegnań, smutku, niewysłowionej straty. Nie mogły tego zmienić pąki na drzewach, zieleń trawy, czy kolory kwiatów na klombach. Szedł powoli, wdychając powietrze o zapachu wilgotnego igliwia. Niespełna miesiąc temu wrócił ze Szwajcarii po serii zabiegów. Aż do zeszłego tygodnia szykował się do powrotu na konia: realizacji pierwszej kampanii od czasu przerwy. W imię zasady – „show must go on” – jak śpiewał niezrównany Freddie Mercury.
Wzrok Stana został uratowany, zagrożenie przynajmniej na kilka kolejnych lat zażegnane – tak powiedział lekarz, Szwajcar o hinduskich korzeniach, mówiący perfekcyjnie czterema językami. Jeśli jego umiejętności okulistyczne dorównywały talentowi lingwistycznemu, nie trzeba się było niczego obawiać. Oczywiście, połatane laserem oczy to już nie sprzęt pierwszej jakości, wymagają więcej odpoczynku, troski, uwagi, wobec pierwszych sygnałów niesprawności. Ale są, a wraz z nimi całe to życie jak dotąd.
Stan właśnie myślał o ostatnim spotkaniu z Marie i o scenie w hotelowej restauracji, gdy zostawiła go przy stoliku samego, odchodząc. Właściwie bez słów, bez wyjaśnień, bez komentarza. Nienawidził jej za to teraz chyba jeszcze bardziej. Jak mogła mu to zrobić? Dlaczego nie dała sobie wtedy wytłumaczyć, jak bardzo mu na niej zależało. Harda dziwka, bezmyślna dziewczyna, kochana kobieta… Pamięta doskonale, jak skinął wtedy na kelnera i złożył zamówienie. Wieprzowe polędwiczki w sosie borowikowym, glazurowane marchewki, pieczone ziemniaki i dużo wina. Butelkę od razu. Miało być czerwone, najlepiej badeńskie. Kelner zaproponował pinot noir, czyli niemieckiego „Spätburgundera” z Ihringen. Stan wypił butelkę zanim podano mu jedzenie. W efekcie kręciło mu się nieco w głowie, ale żołądek rozluźnił się na tyle, by móc cokolwiek przyjąć. Zjadł wszystko, zostawiając na stoliku solidny napiwek. W drodze do pokoju wstąpił jeszcze do hotelowego baru po butelkę Jacka Danielsa. Chyba nie powinien był pić, minęło przecież zaledwie kilka dni od pierwszej operacji, ale w tamtej chwili porady zdrowotne nie robiły na nim specjalnego wrażenia. Głowę wypełniała mu szalona myśl, by miast szeregu kolejnych zabiegów wydać te wszystkie pieniądze na jednoosobową, niekończącą się imprezę. Jak Nicolas Cage w „Zostawić Las Vegas“ zapić się i oślepnąć – tu byłaby pewna modyfikacja względem filmowego scenariusza – a potem pić jeszcze więcej, by pewnego dnia odłożyć łyżkę na zawsze. Nikt nie zarzucałby mu, że zrobił to z nieszczęśliwej miłości, bo utrata wzroku byłaby wystarczającym wyjaśnieniem – legitymizacją chlania na umór. Zresztą pół Polski „pod Mocnym Aniołem“ stoi, więc może nawet mówiliby o nim „biedny“, „niesprawiedliwie przez życie potraktowany“, „zły los go dotknął“. Nie pojawił się już na żadnym konferencyjnym wydarzeniu, przez trzy dni nie wychodząc z pokoju. Domawiając tylko co rusz kolejne butelki whisky i coli. Czwartego dnia wytrzeźwiał na tyle, by wstać i wziąć kąpiel. Onanizując się pod prysznicem, szczytował, co było jak manifest samowystarczalności. Jest coś w tryskaniu spermą, co przynosi ulgę, zwracając życie na powrót tylko w nasze ręce.
Mojer poszedł do kliniki, by rozpisać terminarz zabiegów. Z żalem w sercu, ale z czystą głową. Był przecież rekinem, a rekiny tym różnią się od płotek, że nawet jeśli umierają, to z dumną, by później nadal się prężyć jako eksponat czyjegoś salonu. Pewni siebie, eleganccy i aroganccy do końca. Ale to przecież nie miał być jeszcze koniec. Warto było walczyć, choćby dla kolejnej takiej Marie, siksy, która wskoczy do łóżka, wprowadzi chaos, zdezorganizuje, pokocha… Okrutna i słodka Marie…
Masturbował się przez te ostatnie miesiące, zawsze myśląc o niej – o tych momentach, gdy rozchylała szeroko swe uda, wpuszczając jego wzrok, dłonie i penisa do swego wnętrza. Fantazjował o wijącym się ciele dziewczyny, gdy penetrował jej tyłek, o pośladkach, wypiętych apetycznie podczas chłosty, co spadała na nie równo, znacząc dwie półkule malinowymi śladami. Lubił oglądać ją na kolanach, z ustami szczelnie wypełnionymi jego kutasem. Kobieta idealna – suka, która potrafiła zaklinać rzeczywistość magicznym seksem.
Zawładnęła nim, pisząc kolejne neurotyczne listy pełne wyznań. Od początku podziwiał jej odwagę, a z czasem przyzwyczaił się do długich poetycko-namiętnych słowotoków. No i ta erotyka! Niespotykana, płynąca w żyłach tej dziewczyny jak krew. Wniosła pasję w obszar, w którym nie spodziewał się już jakichś wybuchów, a raczej równomiernego żarzenia. Ekscytacją do tej pory była kariera, kontrakty, zawodowe wyzwania, podczas gdy seks stanowił jedynie miły dodatek. Ale dla Marie seks to była esencja, podstawa relacji, jej miara i główny budulec. Współczesna Emmanuelle, zbyt filmowa i fantasmagoryczna, by być realną. Cholerna dziwka! Słodka kochanka…
Szedł cmentarzem, zbliżając się do kaplicy. Przed nią zebrała się już spora grupa ludzi, zapewne żałobników, którzy przyszli przed czasem. Właśnie dotarło do niego, że jego jasne palto kontrastuje z postaciami ubranymi na czarno. W sumie nieważne, nie zamierzał wchodzić do środka, by uczestniczyć we mszy. Chciał tylko być, stać na uboczu, nierozpoznany. Cały ten pogrzeb wydawał mu się jakiś surrealistyczny, jak ten nekrolog w korporacyjnym newsletterze, który otwierał od odejścia z firmy czysto nawykowo, jednym szybkim kliknięciem. Zobaczył wtedy tę informację i pomyślał, że to żart. Wyrazy współczucia dla rodziny i siostry. Nawet nie wiedział, że Marie ma siostrę, przecież nigdy o niej nie wspominała, właściwie o żadnej rodzinie też nie. Chwycił za telefon i zadzwonił do redaktora biuletynu, by sprawdzić tę wiadomość. W jego czarnym notesie były numery do wszystkich. Chciał dzwonić do samego prezesa, ale paradoksalnie to dział PR jest zawsze najbardziej na bieżąco. Bez przywitania, zapytał, co znaczy ten nekrolog.
– Maria Barak, niech spoczywa w spokoju, zmarła w efekcie przewlekłej choroby. Poinformowała nas o tym jej siostra. Kondolencje niestety już wysłaliśmy, więc nie mogę dopisać pańskiego imienia i nazwiska. Informacje o pogrzebie znajdują się w newsletterze. Szkoda, to chyba młoda dziewczyna była. Czy mogę coś dla pana zrobić? – pytanie zawisło w powietrzu.
– Nie, nic. Dziękuję. – Stan odłożył słuchawkę.
Nie mieściło mu się to w głowie. Minęło zaledwie pięć miesięcy, jaka więc przewlekła choroba do cholery? To on był chory, to on przebywał w szpitalu w Szwajcarii, ledwie wrócił. A ona co? Zdążyła go rzucić i jeszcze umrzeć? Są granice absurdu…
Teraz, w dwa dni po tamtym telefonie, szedł wśród sosen i świerków ku kaplicy. Chyba jednak nie uda mu się pozostać nierozpoznanym, bo pierwsze głowy zaczęły podrygiwać w czymś na kształt powitalnego „dzień dobry”. Przyszło sporo ludzi z korporacji. To oczywiście w dobrym tonie, nieważne, że jej nie znali, nieważne, że obgadywali, jak to własną dupą na posadę zapracowała. Przecież właśnie z tego powodu zdecydował się odejść z tego patologicznego ludzkiego zwierzyńca, w którym wykresy wydajności i plany premii przesłaniają pracownikom świat. Zrobił to wtedy dla niej, choć nie chciał się do tego głośno przyznać. Pragnął uchronić ją przed słowami, przed ostrymi jak brzytwa językami, pomówieniami. Kto mógł przypuszczać, że to nie było jej największe zmartwienie? Może dlatego nigdy się na to nie skarżyła. Ale przecież snuła z nim plany na przyszłość! Marzyła bez limitów, o wspólnej metropolii, samotności we dwoje, miłości, wyjazdach, przedsięwzięciach. Kochana suka-szachrajka… Cholera!
Przeczeka mszę pod drzewem, później pójdzie za konduktem, w takiej odległości, by nie widzieć trumny. To niemożliwe, żeby w drewnianych deskach była zamknięta cała dawna energia, seks tej młodej dziewczyny, jego Marie. Dlaczego nic mu nie powiedziała? Przecież musiała wiedzieć. To wyjaśniałoby choć trochę, dlaczego wtedy w Szwajcarii wstała i poszła. Egoistka! Przecież mogli razem zmierzyć się ze wszystkim. Skoro rżnął ją na setki sposobów, na setki mógł ją też wspierać. No kurwa, no… Kurwa mać! Stan nie miał w zwyczaju przeklinać, chyba że był ku temu dobry powód. Tego dnia było ich z tysiąc. Właściwie od kiedy się dowiedział, mógłby tylko kląć. To budowanie normalnych zdań przychodziło mu z nadludzkim trudem. Na szczęście niewiele musiał mówić. Żył na autopilocie. Zrobił zakupy w tym samym co zwykle supermarkecie, do wózka wkładając trzy pomidory, dwa białe granulowane serki, chleb ze słonecznikiem, trochę polędwicy „plaster miodu”, oliwki z czosnkiem, dwa gotowe gołąbki oraz dwa naleśniki ze szpinakiem. Wszystko tak, jak miał kiedyś w zwyczaju kupować, właściwie całymi latami, chodząc do sklepu w równych odstępach – co dwa dni. Prócz tego jednego zajęcia, siedział jeszcze na balkonie. Z kubkiem gorącej herbaty spędzał tam czas aż do zmroku. Nic więcej. Nie myślał, nie pisał. Oszukany i rozczarowany, powtarzając słowa Marie, które zapamiętał jako ostatnie: „to nie tak miało być…”. Nie tak.
Z zamyślenia wyrwała Stana kobieta, która do niego podeszła. Widząc jej twarz, zamarł w bezruchu. Jakby Marie, tylko o dziesięć lat starsza. Z pierwszymi już siwymi kosmykami włosów, z podkrążonymi oczami, które w tak dobrze znanej mu zielonej barwie, w jednej sekundzie przywołały wspomnienia wspólnych orgazmów.
– Stanisław Mojer? – zapytała.
– Tak – odparł Stan.
– Jestem siostrą Marii. Mówiła mi, że pana poznam, że będzie pan elegancki i wyprostowany. Zresztą pokazywała mi pana zdjęcia w Internecie.
– Moje kondolencje. Tak mi przykro. Szczerze mówiąc, jestem bardzo zaskoczony. Nic nie wiedziałem… a chyba powinienem był wiedzieć.
– Nie. Ona tak chciała. Na początku zeszłego roku zdiagnozowano u niej stwardnienie rozsiane. Miewała okresy zmęczenia, mrowienia w dłoniach, ale właściwie nie było to nic poważnego. Lekarze powiedzieli, że może tak przeżyć długie lata, ale zawsze istnieje niebezpieczeństwo przyspieszenia postępu choroby. Właściwie do lutego tego roku nie narzekała. Nie wiem zbyt wiele, bo unikała w tym czasie rodziny, może żeby nie oglądać naszych zatroskanych twarzy i nie słuchać ciągle tych samych rad. Chciała żyć normalnie. W lutym jednak dosłownie z dnia na dzień zaczęła mieć problemy z chodzeniem. Drętwiały jej nogi. Miała jakieś mroczki przed oczami. Trafiła do szpitala. Organizm z tygodnia na tydzień jakoś bardziej się poddawał. To choroba autoimmunologiczna – tak przynajmniej się teraz uważa, a więc może nawet zabijała sama siebie. Już nie opuściła szpitalnego pokoju. Przez ostatni miesiąc byłam u niej codziennie. Opowiadała mi o panu. Dobre rzeczy.
– Nie wiem, co powiedzieć – wybąkał Stan.
– Ech. Nikt nie wie. Nam też jest nieskończenie smutno. Ale nachodzę pana tylko po to, żeby wypełnić jej wolę i przekazać to – kobieta wręczyła Stanisławowi grubą kopertę A4 – od razu daję, bo po mszy nie będę już pana szukać. Wiem, że to jakieś kartki. Resztę wyjaśni panu sama Marie w liście. Proszę nie rozpaczać, ona chciałaby, aby pan był szczęśliwy. Mocno wierzyła, że pojawi się pan tu dzisiaj w dobrym zdrowiu. Zresztą nawet próbowała się dowiedzieć w jakiejś szwajcarskiej klinice, jak poszły pańskie zabiegi. Wiem, że nic nie chcieli jej powiedzieć. Później ktoś chyba się zlitował, mówiąc, że nie ma powodów do niepokojów. Dobrze. Muszę już iść. Niedługo rozpocznie się msza – kobieta pogładziła ramię Stana, skinęła głową i odeszła.
– Do widzenia – wymamrotał w odpowiedzi.
Stan przetrwał pogrzeb, stojąc wciąż pod tym samym drzewem, a później przesuwając się jedynie o kilka metrów w stronę miejsca pochówku. Słyszał słowa księdza, widział z daleka plecy zebranych postaci. Nie mógł i nie chciał podchodzić. W rękach ściskał grubą kopertę, która zawierała w sobie coś na kształt bardzo obszernej książki. Gdy wreszcie wrócił do domu, wciąż czuł odrętwienie. Stwardnienie rozsiane? Przecież to jakiś fatalny sen. Słyszał o tej chorobie, ale inaczej jest o niej słyszeć, a inaczej z jej powodu żegnać kogoś. Zresztą technicznie rzecz biorąc, wcale nie żegnał. To Marie dość stanowczo pożegnała się z nim pięć miesięcy temu. Ale później dzwoniła, żeby się dowiedzieć, o stan jego zdrowia. Neurotyczna, troskliwa, namiętna do końca. Nigdy histeryczna, choć wiedziała, że jej czas jest raczej policzony. Często mówiła, by nie marnować okazji, ale… Kto brałby to aż tak dosłownie.
Stan usiadł w wiklinowym fotelu na balkonie z herbatą, w rękach ściskając paczkę z zaświatów. Otworzył szarą kopertę i wyciągnął gruby plik kartek. Wszystkie zadrukowane.
List CXXV
Marie do Stana
Kochany Mężczyzno,
wybacz, że dowiadujesz się o wszystkim na końcu. Dość dosłownie. Głęboko jednak wierzę, że to najlepsze rozwiązanie. Liczę na to, że masz się dobrze – widzisz jasno i klarownie swoją przyszłość. U boku Twojego kobieta, z przeszłości, do której wróciłeś lub z przyszłości, świeżo poznana. Doceniająca Cię i dająca wsparcie, które z pewnością było Ci bardzo potrzebne przez ostatnie miesiące. Ja nie mogłam nią być. Myślę, że teraz rozumiesz. Pozwoliłam sobie na romans z Tobą, będąc przekonaną, że to żadnej ze stron nie zaszkodzi – trochę miłości, trochę orgazmów. Szaleństwo zmysłów, by poczuć się tak, jakby kończył się świat… Mam nadzieję, że się nie pomyliłam. Starałam się oszczędzić Ci zbędnych emocji, jestem zwolenniczką krótkich cięć. Przynajmniej w momentach kryzysów. Bo jak wiesz, normalnie mogę mówić jak najęta. I pisać… Teraz też piszę, wklepując kolejne frazy do komputera, by wszystko co ważne przekazać. Słowo po słowie. Takie post scriptum do naszej znajomości.
Jestem o Ciebie spokojna. Wiem, że sobie poradzisz jak tysiące razy w swojej burzliwej historii życia. Z mojej strony bardzo Ci dziękuję. Za wszystkie słowa, gesty, wieczory oraz poranki. Czułam się kochana. Mogłam kochać. Tego właśnie chciałam. Czuć i żyć normalnie. Nie rezygnować z niczego. Szczególnie, że nigdy nie ma pewności, że to koniec, chyba, że dość nieodwołalnie już nadszedł. Skoro to czytasz – no cóż, teraz wszystko jasne.
Wiesz, od początku naszej znajomości, bałam się trochę takiego scenariusza. A z drugiej strony trochę się do niego przygotowałam. Pisząc te wszystkie listy. Dla siebie, żeby móc pamiętać tak długo, jak zapragnę. Dla Ciebie, bo może zechciałbyś pamiętać… Nic nie uronić, żadnego seksu, schadzki, rozmowy. Bo działo się tak wiele. Można by naszymi emocjami zapełnić kilka związków. A więc pisałam. Wyobrażałam sobie nawet, że właśnie piszę książkę. Epistolarną ero&love story, o dwójce bohaterów romantyczno-dramatycznych. Dlatego uporządkowałam te nasze listy, emaile, moje wpisy z pamiętnika – załączam to wszystko. Może znajdziesz coś ciekawego dla siebie. Dla mnie to bardzo autentyczna opowieść o iskierce uczucia. Dołączam też raporty ze stycznia, lutego i marca. Miast kwietniowego podsumowania – ten list. Bo pisanie nie idzie mi już tak błyskawicznie. Pamiętasz jeszcze ten pomysł? Miałam donosić regularnie o swoich osiągnięciach, postępach. Zaprzestałam ich wysyłania, ale pisałam je z dużą dyscypliną oraz dobrymi emocjami, czując, że wciąż jesteś w moim życiu obecny. A chyba tego potrzebowałam. Nie aż taka niezależna i samowystarczalna, jak bym sobie tego życzyła.
Dobrze. To tyle. Powodzenia! Bo cóż innego mogę napisać. Dość było patosu, obietnic, wyznań w tych moich listach do Ciebie. Skończyło się wszystko na swój sposób pięknie.
Twoja Marie
2 maja 20**
Raport: styczeń
Nauczyłam się żyć bez listów i spotkań z Tobą. Głównie za sprawą jedzenia z dużą ilością masła oraz książek o miłości, niekoniecznie szczęśliwej. Czytając, płakałam i ćwiczyłam się w wdzięczności za to wszystko, co mieliśmy – historię autentycznej miłości, od zapatrzenia, przez seks i więcej seksu, aż po obustronne wyznania. Zebrałam naszą korespondencję oraz notatki z mojego pamiętnika. Może kiedyś zrobię z tego historię miłosną. W pracy oddałam wszystkie raporty dotyczące zeszłorocznych wyników. Lepiej się organizuję i zarządzam czasem, nie tracę go na rzeczy zbędne. Tęsknię za Tobą, ale chyba jestem szczęśliwa.
20 stycznia 20**
Raport: luty
Niestety w tym miesiącu do osiągnięć należą cztery cudowne, długie spacery, które udało mi się odbyć o własnych siłach. Oraz brak łez, gdy trafiłam do szpitala podczas zaostrzenia się mojej choroby (SM – nie, tym razem nie sado-maso, możesz sprawdzić w wyszukiwarce, co to). Dużo czytam i nie daję się złym myślom, mając nadzieję, że napiszę książkę, zainspirowaną naszą korespondencją oraz spotkaniem, którego wagę coraz bardziej cenię. To pewnie też osiągnięcie – fakt docenienie wszystkiego, co było, bo moim życiem, doświadczeniami oraz ekscytacjami mogłabym obdzielić co najmniej kilka kobiet. Nie żałuję niczego!
20 lutego 20**
Raport: marzec
Cieszę się rozmowami z siostrą i opowiadaniem jej o Tobie. Pikantnie i ze szczegółami, niech ma jakąś rozrywkę. Staram się opanować ogólne rozdrażnienie po podanych lekach, drżenie dłoni. Dzielnie walczę, że zmęczeniem i bólem, które chyba będą już wpisane w moją codzienność. W sumie trochę zabawne, przecież jestem masochistką, nieprawdaż? Osiągnięciem jest każda wykonana samodzielnie czynność. W następnym miesiącu napiszę już raczej list, niech to będzie deklaracja i jednocześnie wyzwanie. Wiesz Stan, mieliśmy niebo…
20 marca 20**
Koniec
Santi (nieswieta.pl)
P.S. Dziękuję za towarzyszenie mi przez dziesięć odcinków, a właściwie współrealizowanie mojego marzenia o napisaniu książki. Bo taka z tych części powstanie – jako darmowy ebook z premierą w Walentynki. Dlatego proszę tym bardziej o komentarze, uwagi, sugestie. Każdą z nich rozpatrzę – obiecuję.
.
Aby pobrać ebooka z powyższym tekstem w formatach pdf, epub, mobi:
.
Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.
Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.
Komentarze
Anonimowy
2015-01-01 at 11:27
Santi.
Ta część bardzo mnie wzruszyła, chociaż nie tłumaczy Marie z postępowania, na końcu cz. 9-tej.
Zdjęcie też ładne.
2andreas
Karel Godla
2015-01-01 at 11:43
Dzięki, Santi, że ustrzegłaś się nawet cienia egzaltacji w tym finale, którego istotę wydedukowałem w poprzednim odcinku. A mógłbym tego nie wydedukować – przyznaję – gdybym nie znał ilości odcinków. To była istotna podpowiedź.
Moim zdaniem to najlepszy fragment tekstu, istna kanonada noworocznych
fajerwerków wg przemyślanego scenariusza na finał. Całość wywiedziona z wielką precyzją słowa. Czytając, analizowałem konstrukcję z własnego autorskiego punktu widzenia, i znajduję ją jako bardzo poprawną, aby nie przesadzać w pochwałach. Coś mnie urzekło. Jeden akapit mógłby zostać dopracowany. A tak w ogóle – niebo.
Brawo. Brawo.
Zwykle prosi się autora o bis. O cokolwiek na bis. Mam nadzieję, że Santi nie da się długo prosić i od czasu do czasu jeszcze nas uraduje. Szczerze bym sobie tego życzył.
Luuuubiki! Dużo lubików. Uśmiechy takoż.
Anonimowy
2015-01-03 at 13:09
Auuu… tego się nie spodziewałem. Finał smutny aż boli. Cokolwiek złego zrobiła Marie w poprzednim odcinku, nie zasłużyła na coś takiego. A jednak czyta się zajmująco do ostatniego słowa. Świetne zwieńczenie bardzo ciekawej, choc miejscami nieco monotonnnej powieści. No ale koniec wieńczy dzieło, a ten zwieńczył godnie. Doskonałe. Choć pewnie niejeden czytelnik uroni łzę.
Mustafa
Anonimowy
2015-01-03 at 20:41
Bardzo liryczne zakończenie – całkiem niespodziewane z perspektywy poprzednich części. Mogę rzec tylko jedno – szacunek.
H.
Anonimowy
2015-01-04 at 13:11
Pomimo smutnego zakończenia cieszę się, że Marie umarła. Od któregoś odcinka trzymałam za to kciuki i się 'opłaciło'. W ostatnich listach pokazała swoją 'normalniejszą' twarz, jednak nie jest to wstanie sprawić, żebym ją polubiła po poprzedniej egzaltacji i wydumaniu.
Niestety dalej nie rozumiem gwałtownej reakcji Marie, lecz nie muszę wszystkiego zrozumieć.
Ostatnia część jest zdecydowanie lepsza od poprzednich.
Siostra.
Miss.Swiss
2015-01-05 at 08:29
O! Zaczęłam od tego odcinka i nabrałam ochoty na przeczytanie tego, co działo się wcześniej. Dobrze, że nie popadłaś w nadmierny sentymentalizm, co zawsze grozi przy pożegnalnych listach…
Skomentuję obszerniej, gdy nadrobię lekturę…
Anonimowy
2015-01-05 at 16:01
Parafrazując klasyka: nie ważne jak kobieta zaczyna, ważne jak kończy. Poziom całego cyklu był wprawdzie mocno nierówny ale finał pozwala to puścić w niepamięć. Dostaliśmy porządną powieść epistolarną. Rzadkie to w naszych czasach. I za to jestem wdzięczny Autorce. Brawissimo!
Absent absynt
Megas Alexandros
2015-01-06 at 19:10
Spodobała mi się Twa powieść, Santi.
Cieszę się, że udało Ci się ją doprowadzić konsekwentnie do końca. Jest to wprawdzie koniec przepełniony smutkiem, ale chyba każda, nawet najszczęśliwsza historia miłosna w ten sposób się kończy – wymuszonym biologiczną rzeczywistością rozstaniem. W przypadku Stana i Marie nastąpiło ono wcześniej niż dla innych, lecz z drugiej strony – póki byli z sobą, byli pełniej, bardziej intensywnie, niż większość par. Z pewnością nie był to typowy związek. Ale w jakiś sposób zaspokajał ich emocjonalne potrzeby, nawet jeśli oboje nie byli zdolni do szczerości – Stan powiedział o swych problemach zdrowotnych bardzo późno (z wiadomymi konsekwencjami), Marie – zdradziła prawdę dopiero po śmierci.
Wszystko to opisane było ze smakiem i talentem. Zdarzały się słabsze rozdziały, nieco szwankowały listy Stana (jego emocjonalne wycofanie nie pomagało), ale ogólnie jest bardzo dobrze. Każdy odcinek pochłaniałem niedługo po ukazaniu się i czerpałem z lektury dużo przyjemności. Jedno jest pewne: opowieść o Stanie i Marie na długo pozostanie w mojej pamięci.
No i Santi, czekamy na więcej 🙂
Pozdrawiam serdecznie
M.A.