W innym życiu (RozkojarzOna)  4.76/5 (7)

16 min. czytania

Źródło: Pexels.com

„Działo się to wtedy, gdy świat był wielki, a sny malutkie”[1], pewnego gorącego lipca roku 40000 na kontynencie o egzotycznej nazwie Teyvat. W kraju soczystej zieleni, krystalicznie czystych jezior, szlachetnych win, dmuchawców i pozornej wolności. W krainie, gdzie księżyc wisiał na ostatnim włosku, a słońce przyklejono do nieboskłonu jedynie śliną. Chmury z kolei przytwierdzono starymi plastrami, bo często się urywały, zalewając deszczem trawy. Tutaj węże nie sunęły po podłożu, a poruszały się na gąsienicach. Motylom wyrastały z tułowia żelazne, fluorescencyjne skrzydła, a z czubka góry lodowej zamiast lawin spadała manna z nieba. W krainie leżącej za siódmą górą w Dolinie Spadających Gwiazd.

W mieście Mondstat, słynącym z wiatraków, cydru jabłkowego i kostki brukowej, otoczonym kamiennym murem, mieszkał Sarn. Okupował kwaterę z numerem 69 w dzielnicy Świętego Spokoju. Na klamce papierowa przywieszka z napisem Kill Team.

Przed śmiercią zawodowy demon, wierny sługa króla Manacie, wykonujący każdą powierzoną misję z poświęceniem większym niż James Bond, wierzył, że w nowym życiu stanie się wydrą. Głośnym, marudzącym, terytorialnym, małym, wrednym, bez przerwy piszczącym agresorem ze zrzędliwą mordką. Zamiast tego przeistoczył się w człowieka. Faceta w kwiecie wieku porośniętego złotymi lokami o trzeźwym spojrzeniu głęboko zielonych oczu. Pocieszał się tym, że w głębi duszy pozostał taki, jaki był w poprzednim życiu, a jedyne co się zmieniło to warstwa wierzchnia. Był święcie przekonany, że jego chłodne serce i mroczna dusza to integralna i niezmienna cześć jego wnętrza, która pozostanie z nim na zawsze.

Sarn miał swoje rytuały. Codziennie budził się wcześnie rano. Nawet w weekendy. Ziewając potwornie wypijał zieloną herbatę z pigwą i układał niesfornie kręcone włosy. Tęsknił za czasami, kiedy wystarczyło jedynie opłukać zielone, demonie łuski zamiast walczyć z czupryną przy okazji zasłaniającą co najmniej połowę pola widzenia. Potem opracowywał plan powrotu do Zanzairu, miasta Demonów. Miał tam niedokończone sprawy. Przerwaną misję do wykonania. Przeciwnika do pokonania. Wojnę do wygrania. Wiedział doskonale, że Manacia nie wybaczy mu klęski, przyjdzie po niego, żeby go zgładzić. Na amen. Planem Sarna było wyprzedzić wroga. Być zawsze dwa kroki do przodu. Znaleźć luki w logice oponenta, bo to gwarantowało przewagę na froncie, a co za tym idzie wygraną i nagrodę w postaci świętego spokoju. Takiego prawdziwego. Na wieczność.

Już pierwszego dnia pobytu na Teyvat rozłożył makietę. Odwzorował kawałek świata, na którym chciał wylądować. Asfaltowe drogi, góry, wieżowce, jeziora i depresje. Kartonowe domy ogrodzone płotami z patyczków do lodów. Drzewa, czołgi, samochody (czyli resoraki z dzieciństwa) i elektronicznego pieska tamagotchi. Przygotował nawet chmury. Zrobił je z waty, a nad swoim mini światem zbudował atmosferę z folii spożywczej, żeby sprawdzić moment przebijania się przez galaktyczne bariery. Co najważniejsze, wojownicy. Ustawił plastikowe figurki imitujące króla Manacię i jego sprzymierzeńców. Przestawiał te miniaturowe postacie, planując najazd. I myślał. Kombinował. Analizował wszystko i bezustannie. Liczył cale. Sprawdzał wyposażenie broni. Czytał instrukcje. Testował. Rozważał różne tricki, metody, opcje. Wybierał i przebierał w operacjach i sztuczkach taktycznych, próbując wymyślić jak szybko i skutecznie wykończyć przeciwnika dodatkowo zaskakując go na polu walki. I tak w kółko. Typowy mózgowiec, jak sam siebie tytułował.

Nawet podczas codziennego biegania nie przestawał myśleć o misji. Kiedy tylko przekraczał granicę swojego osiedla, łamał sobie głowę jak przenieść się znów do Zanzairu, czy jest jakiś sposób i ewentualnie przejście z powrotem do świata, w którym zginął.

Zastanawiał się czy nie zgasić jakoś światła w Gwiaździstej Jaskini. Być może tam, między jaskrawymi roślinami, za świecącą fasadą kwiatów, ukryte było przejście na drugą stronę, zupełnie jak drzwi do „Tajemniczego Ogrodu” u Frances Hodgson Burnett. Rozmyślał nad wyjazdem gdzieś, gdzie mógłby wynaleźć magiczny eliksir zdolny roztopić wieczne śniegi na szczycie najwyższej góry kontynentu, gdzie aktualnie zamieszkiwał. Czuł, że gdzieś tam, pod białą pierzynką, może być upragnione przejście podziemne do sąsiedniego świata. Główkował nad budową statku kosmicznego. Chciał rozkopać góry. Obudzić wulkany. Spróbować teleportacji. Przebić tunele. Brał pod uwagę nawet wysuszenie jezior i przeszukanie portów. Przede wszystkim, nie odpuszczał, bo poddać się zawsze przecież można było jutro.

Snując takie rozważania dobiegł do bram miasta. Już chciał zawracać, kiedy poczuł przeszywający chłód mimo upalnego dnia. Zdębiał. Rozejrzał się. W głębi lasu zobaczył jaskrawo zielone światło rozmazane za gęstą mgłą. Nie lubił nie wiedzieć, więc podszedł ostrożnym krokiem bliżej źródła rażącej łuny. Zmrużył oczy. Schylił się i skradał. Znalazł kryjówkę za drzewem. Wychylił nieco twarz. Zamarł. W zasięgu jego wzroku stał jeden z nowych sprzymierzeńców Mancii. Psychomanta. Naukowiec i wojownik, który do perfekcji opanował sztukę manipulowania umysłem swojej ofiary. Pochodził z jednego z najstarszych istniejących rodów, ale także jednego z najbardziej niebezpiecznych. Z dynastii Nekronów. Plotki głosiły, że pancerze tych potworów zbudowane były ze specjalnego stopu metali i bardzo szybko się regenerowały. Nieśmiertelni, pozbawieni dusz, zabójczo precyzyjni.

Na trawie siedziała wyraźnie umęczona dziewczyna z bladą twarzą i oczami zaćmionymi autentycznym strachem. Nie ruszała się wcale, nawet nie mrugała powiekami. Jak zahipnotyzowana. Kryptek, bo tak nazywano naukowców z klanu Nekronów, patrzył na nią wściekle zielonymi oczami, napromieniowując jej drobne ciało koszmarnym lękiem. Wokół niej rozciągała się zielona mgła przechodząca w przerażającą czerń.

I właśnie wtedy sobie przypomniał. Zanim trafił na Teyvat, stróżował. Każdego demona czekała po śmierci swego rodzaju warta na ziemi. Będąc niewidzialny, każdy półmartwy błąkał się między jednym a drugim światem, dopóki nie umarła kolejna osoba z rodu. Wtedy dopiero odchodził. Trafiał albo na Świetlane Lądy, gdzie zaznawał wiecznej łaski. Tam zwykle Manacia wysyłał zasłużonych magów, wojskowych i naukowców. Albo do Krainy Wiecznego Cienia, czyli miejsca pobytu tych, którzy marnie się sprawdzali na służbie albo szpiegów. Kapusiów. Natomiast na Teyvat – swego rodzaju poczekalni – zsyłano tych, z którymi król nie wiedział jeszcze, co ma zrobić.

Przed końcem warty Sarn często latał długo nad Ziemią w specjalnie stworzonym do tego celu chmurostatku. Jako kierowca. W skrócie, w takim koszu z wikliny przyczepionym do chmury. Nawet mu się to podobało, w radiu leciała fajna muzyka i nawet chętnie sobie podśpiewywał po piwku: „It’s a long way home, You just crossed a borderline. When I say go, You know you better hold on tight.”[2] Podróżował po nieznanych lądach. Nad wulkanami. Między galaktykami. Ponad gwiazdami.

Raz poleciał tak daleko, że wydawało mu się, że jest na końcu wszechświata. Ale była to Walaria, jedna z najstarszych dzielnic kosmosu. Tam doświadczył czegoś, czego potem nie mógł już zapomnieć. Tamtej nocy zobaczył dwunastoletnią dziewczynkę będącą przedmiotem handlu. Największy szpieg Manacii, Kalasariz, ofiarował ją drugiemu szpiegowi za solidny worek monet, a ten z kolei wygadał się, że ma plan sprzedać ją do domu publicznego.

Wadą stróżowania było to, że nie wolno było nic zrobić. Zareagować. Tylko patrzeć. Wkurwił się. Sposępniał. Może i był egocentrykiem. Może i stawiał siebie na pierwszym miejscu. Może i miał grubą skórę, ale zawsze bolała go niesprawiedliwość, nadużywanie władzy i krzywda wyrządzana słabszym. Jego kręgosłup moralny był naprawdę silny. Wrzucił wsteczny bieg i wtedy właśnie coś w rodzaju katapulty wyrzuciło go na ziemie Teyvatu.

To nie był jednak najlepszy moment na wspomnienia, ale był najbardziej odpowiednim, żeby zareagować. Teraz mógł to zrobić, nie tak jak wtedy, gdy stróżował. Wyszedł z ukrycia, stanął między wrogiem a jego ofiarą przerywając strumień niszczycielskiego światła. Słyszał tylko jak bezwładne ciało dziewczyny osuwa się na ziemię. Pokazał kły, żeby udowodnić, że stanowi prawdziwe zagrożenie. W jednej chwili z człowieka stał się rozsierdzionym wilkiem. Przymknął oczy z wściekłości. Pod nosem wyskomlał słowa w jakimś dziwnym języku. Wokół jego głowy pojawił się nimb w postaci promieni. Dłonie wyciągnął przed siebie. Wycelował w demona. Dmuchnął tak, jak gdyby chciał zmieść z rąk jakiś lekki pyłek. Zamiast tego z jego dłoni zaczęły wylatywać ostre jak brzytwa łuski. Pozostałości z poprzedniego wcielenia. Psychomanta zaśmiał się szyderczo. Ta broń tylko drasnęła oponenta. Pancerz rywala w mgnieniu oka odnowił się. Zdezorientowany Sarn podszedł bliżej, tym razem celując w zielone oko potwora wystające z białej, podłużnej czaszki. Kryptek zachwiał się na swoich mackach. Jakby opadł z sił i stracił zmysły. Jakby miał przyćmiony umysł. Sarn chciał wykorzystać okazję, by ranić wroga mocniej. Podchodził bliżej. Produkował coraz więcej łusek. Celnie trafiał przeciwnika, ale zaczął odczuwać zmęczenie. Sporo pokładów siły wymagało utrzymanie rąk na tym samym poziomie, no i dawno nie podejmował tak dużego wysiłku. Oko starego Nekrona zaczęło świecić przerywanym światłem. Sarn obrał to za dobry znak. W końcu podszedł zupełnie blisko do agresora. Mógł go dotknąć. Korzystając z okazji wysunął swój nienaturalnie długi, szpiczasty pazur i przeszył oko Psychomanty. Z gałki wyleciało gęste, zielone mazidło, a zaraz potem cała postać spłonęła, nie zostawiając po sobie nawet popiołu. Wycieńczenie Sarna sięgało zenitu. Wrócił do swojego człowieczego oblicza. Schował pazur i łuski. Przyklęknął. Złapał oddech. Odwrócił się w stronę dziewczyny. Wiedział, że nie ma czasu. Przerzucił ją przez swój bark i ruszył w stronę domu nie zwracając uwagi na sygnalizację świetlną, ograniczenia prędkości, znaki stopu i przejścia dla pieszych.

Położył ją na kanapie. Niczym MacGayver sklecił prowizoryczną kroplówkę z plastikowych słomek do napojów i starej strzykawki z długą igłą, która wcześniej posłużyła mu za pipetę do mieszania farb, kiedy malował tereny na makiecie Esmiru. Zdezynfekował miodową whiskey, bo tylko to się nadawało. Na dnie butelki zostało trochę whisky. Dorzucił tam cukier, mieszankę ziół o dziwnych nazwach, płatki irysa, paracetamol i proszek z suszonych żuków. Stara receptura podpatrzona u Fari’ego, nadwornego maga króla demonów. Nie sądził, że kiedykolwiek mu się przyda. Zakręcił butelkę. Wstrząsnął jak popisujący się barman. Zerknął. Konsystencja i kolor zadowoliły go. Nadeszła pora zaaplikować lek. Nie miał pojęcia ani jak się wkłuć, ani gdzie, ale na filmach widział, ze robi się to w zgięciu łokcia. Tak też uczynił. Totalna amatorszczyzna, ale tyle tylko mógł. Zwłaszcza że każda chwila była w tym przypadku na wagę złota. Nie zamieszkiwał tu żaden lekarz, mag ani tym bardziej, nie daj Boże, Plazmanta leczący rany, którego można by czymś przekupić. Pozostawało czekać.

Kręcił się nerwowo z fotela na łóżko. Z kuchni do pokoju. Sprawdzał co chwilę czy ta leżąca u niego na kanapie ludzka istota oddycha. I ciągle nic. Czas mijał, ale w poczuciu Sarna ciągnął się jak najdłuższa dżdżownica w rezerwacie Teyvatu. Spojrzał przez okno w kuchni. Niebo przybrało szarogranatowe barwy. To oznaczało, że za chwilę nastąpi załamanie pogody. Albo przyjdą gwałtowne wichry, albo spadnie deszcz asteroidów. Te ciężkie chmury na pewno coś przyniosą. Mają w sobie jakąś przepowiednię pełną grozy. Wtedy usłyszał przeraźliwy krzyk. Ruszył w stronę pokoju. Aiko siedziała na skraju kanapy, trzymając obie dłonie ściśnięte w pięść na mostku. Brała nienaturalnie głębokie oddechy, jakby ta czynność sprawiała jej poważny problem i wielki ból zarazem. Mocno zaciskała powieki pochlipując. Przeżyła koszmar. Dosłownie i w przenośni.

– Co u licha? Whiskey za mocno weszła czy ziółka? – powiedział Sarn stojąc w drzwiach.

Spojrzała na niego z wyrzutem. Usiadł tuż obok. Ni stąd, ni zowąd zaczęła okładać go pięściami na oślep, wyzywając:

– Ty zboku! Ty perwersie! Ty porywaczu jeden! Wypuść mnie! Natychmiast! Dzwonię na policję!

– Kurwa! – wymknęło się Sarnowi, kiedy trafiła go palcem w oko. – Ciii. Ciiiicho. – Mówił spokojnym głosem, próbując obezwładnić atakującą.

Szarpali się na kanapie. Takie chuchro z niej, a takie zacięte do walki. Tym razem jednak odpuściła dosyć szybko wyczerpana fizycznie i psychicznie ostatnimi wydarzeniami, których doświadczyła na jawie. I we własnym śnie, z którego obudziła się czując paraliżujący strach. Rozpłakała się na dobre, powtarzając z uporem maniaka:

– Miałam taki zły sen, miałam taki zły sen…

Sarn wiedział, niestety, że to skutek napaści. Rezultat ataku bezlitosnego Psychomanty i jego potężnego Całunu Koszmarów. Czytał o tym na Wikipedii. Napisano, że ten światły Kryptek ze swojej czarnej beczki wyciąga najgorsze koszmary i lęki, by wtłaczać je w duszę i umysł ofiary, tak żeby niszczyło jej każdy kawałek, od środka, od zewnątrz i zewsząd, powodując obłęd. Nie napisano tylko jak zdjąć to okropne zaklęcie. Nie udostępniono recepty, a sam Sarn do końca nie wiedział jak mógłby jej pomóc. Ale bardzo chciał. Potem opowiedział dziewczynie, co się stało i próbował uspokoić. Zależało mu, żeby czuła się z nim dobrze, a ponad wszystko bezpiecznie. Dał jej absolutną swobodę. W mówieniu, w byciu, w zamyśleniu. Mogła być sobą z całym wachlarzem niezrozumiałych żartów, zmian nastrojów, ciętych ripost i wścibskich palców.

Dzięki temu Aiko rozgościła się na dobre. Chodziła po mieszkaniu. Oglądała. Unosiła brew. W zaskoczeniu. W uznaniu. Przewracała oczami. Milczała, ale wyglądała na pełną zainteresowania. Sarn czuł się dosyć niekomfortowo. Nigdy tutaj nikogo nie wpuszczał. Zawsze był sam. Od lat, a ona… Mało tego, że zachowywała się, jakby się już wcześniej znali, ale nawet jakby byli bardzo blisko. Jakby coś ich wcześniej łączyło. Spuścił ją z oka na ułamek sekundy, a ona stała już w wyciągniętymi dłońmi nad makietą. Co za ciekawskie stworzenie. Ledwo zdążył zareagować.

– Niech cię ręka boska broni! – wykrzyknął.

– Oesuuuu. Po co te nerrrrrwy. Przecież nie zamierzałam dotknąć.

Westchnął.

– Czyżby?

Zachichotała.

– No, może tylko połaskotać tego tam.

Wskazała palcem.

– To ja.

– Serio? Jakiś taki niepodobny. Kto cię tak urządził, huh?

– Wyobraź sobie że ja sam. Najpierw to wszystko sam wyciąłem, poskładałem i skleiłem. Potem zasprejowałem, czyli nałożyłem podkład, a jego odcień zależy od tego, jakie masz kolorystyczne plany. Jeśli obiekt powinien mieć więcej ciemniejszych elementów, nakładamy ciemny podkład. Jeśli przewaga jasnych, to biały. Ewentualnie neutralnie, czyli szary. Logiczne, co nie? Potem zaczyna się dopiero zabawa. Kolory, to oczywiste, ale shade, czyli taka rzadka farba, co spływa po wypukłościach, a wnika w szczeliny dając tym samym efekt cienia i głębi. Drybrush, czyli tzw. technika suchego pędzla.

– Coooo? Malowanie na sucho? Tak się nie da.

– Wiesz, te farby są gęste, więc kiedy zanurzysz pędzelek w farbie, musisz wytrzeć go trochę o ręcznik papierowy, dlatego malujesz prawie na sucho. Fajna zabawa, a dzięki temu mamy wyostrzone krawędzie i super kontrasty. No i highlighting. Po mojemu rozświetlanie. To nadaje trójwymiarowości moim modelom. Prócz tego jeszcze kolory neonowe, złote, metaliczne. Farby nadające efekty rdzy, piasku czy nawet śniegu. Ale najważniejsze, na końcu, to zavarnishować, czyli… polakierować. I dzieło sztuki gotowe – wytłumaczył dumnie.

– Taki z ciebie artysta, Van Goghu?

Znowu się zaśmiała. I wlepiła wzrok w coś za plecami Sarna. Ominęła go i popędziła jakby zobaczyła Justina Timberlake’a. Stanęła przed wielką szklaną ścianą. Na niej wizualizacja całej galaktyki. Gwiazdy. Planety. Księżyce. Obliczenia, kody. Szyfry.

– To taka…– zawahał się – wyszukiwarka. Coś jak Google.

Mówił podążając za nią w strachu, żeby czegoś znowu nie dotknęła.

– A co ty, jaki Sherlock, huh?

– Zobacz – ekscytował się – Napisałem kod. Pracowałem nad nim nadgodzinami świetlnymi. Mam nowy internet. Bezprzewodowy, międzyplanetarny. Superszybki. Zainwestowałem w porządny sprzęt. Kupiłem analizator ruchu galaktycznego. Bez mojej wiedzy nawet mucha nie pierdnie w tym kosmosie. Widać gwiezdny pył. Gdzie i kiedy pojawiają się duchy i wiedźmy, potwory. Ślady stóp. Ślady wiatrów. Płatki śniegu. Zmiany temperatury. Każda anomalia jest zapisywana. Wszelkie statystyki robią się same. Automatyka.

– Ale po co ci to? Czego szukasz? Kogo?

– Może kiedyś o tym porozmawiamy.

I zwyczajnie wyszedł.

Co za buc – pomyślała.

Odpalił telewizor. Rozłożył się wygodnie na kanapie. Włączył „Co ludzie powiedzą”. Chichrał się już na sam widok Ryszarda i Hiacynty. Przytaczał pod nosem ulubione cytaty w międzyczasie gryząc wykałaczki, podczas gdy Aiko usiadła na podłodze. Po turecku. Patrzył na nią jak na obrazek namalowany pędzlami marki Citadel. Z wyraźnymi kontrastami. Dobrze zarysowanymi krawędziami. Odpowiednią głębią. Idealnym rozjaświetleniem. Miała włosy związane w koczek, zupełnie jak Japonki. Siedziała „w bluzie, co już nieziemską prawie była bluzą”[3], spódnicy do kostek, i trampkach. Była zwyczajnie ludzka. Dziewczęca. Wyglądała na spokojną. Podśmiechiwała się; nie wiedział czy z niego czy z tego, co miała przed sobą na kartce papieru. W prawej ręce trzymała długopis. Obgryziony. Pisała coś. Bardzo szybko. Tak jakby jej dłoń nie nadążała za myślami. Potem pokreśliła energicznie. Przewróciła oczami. I znów notowała z zapałem. Prawie na bezdechu.

Kto, do diaska, w 40000 roku używa kartki papieru? – pomyślał.

Shit! Shit! Shit! – powiedziała do siebie.

Wystraszył się, że czyta jego myśli. Potem zachichotała. Sama do siebie. Czy tam z siebie. Uwielbiał, kiedy to robiła.

Wyłożył nogi na stół. Był wyczerpany. Walką z demonem, ciągłym analizowaniem i bezustannym przymusem kontroli wszystkiego. Wydawało mu się, że widzi zielone światło za oknem. Przetarł oczy. Nie, to jakieś zwidy. Zmęczenie dawało mu się solidnie we znaki a świadomość płatała figle.

Zdawało mu się, że Aiko siadła na jego kolanach. Zbliżył usta. Odsunęła twarz w popłochu. Wiedział już wcześniej, że trzeba do niej podejść jak do wilka. Z kieszeniami pełnymi podarków w postaci cierpliwości, czułości i delikatności. Pragnął oddać tym cześć jej całej. Łaknął jej. I łaknął z jej cielesności uczynić świętość. Jej namiętności chciał celebrować jak mszę i w tym obrzędzie namaścić każdy milimetr młodej, dziewczęcej i gładkiej jak jedwab skóry, czyniąc z drobnego ciała dziewczyny sakrament, którym nigdy nie chciał przestać się sycić.

Nie drżała, dygotała. Spojrzał na nią i ucałował w czoło. Dłonie ułożył równo po obu stronach twarzy, na policzkach. Ponowił próbę. Musnął jej wargi swoimi. Prawie nie zareagowała, jeśli nie liczyć nierównego oddechu i ledwie zauważalnego rozchylenia ust. Złożył pierwszy pocałunek zachłystując się aksamitną miękkością ciepłych warg Aiko. Otulał jej usta swoimi niespiesznie dając jej poznać swoje. Dopiero po chwili oddała pocałunek. Nieśmiało wpletła swoje wargi między wargi Sarna i wysunęła język. Szukała go, wstydliwie muskając jego podniebienie i zęby. Sarn zaciągnął powietrze w płuca wiedząc, że to nieme przyzwolenie na to, czego właśnie zapragnął. Wsunął dłoń pod bluzkę, od razu pod materiał biustonosza. Miała niewielkie piersi. Masował powściągliwie między palcem wskazującym a kciukiem obracając nabrzmiały sutek. Zsunął dłoń niżej, dokładnie wzdłuż talii, rozpościerając ją na lędźwiach. Ciągle całując Aiko opuścił rękę na pośladek przyciskając szczupłe ciało do swojego. Westchnął głęboko dając wyraz swojemu podnieceniu, które dumnie demonstrował na udzie dziewczęcia. Najpierw gładził ją tylko przez majtki. Po chwili wsunął opuszki pod materiał. Zaciskał. Ugniatał. Ściskał i międlił pośladek. Wierciła się pod tym dotykiem. Napierał na nią całym sobą. Dyszała cicho sięgając dłońmi do paska jego spodni.

– Rozbierz mnie. Z ubrań. Ze wstydu. I z zahamowań. – wychrypiała, trzęsąc się, prosto w błyszczące chucią oczy Sarna.

Od razu spełnił prośbę. Rzucił w kąt bluzkę. Spódnicę. Bieliznę. Gumkę do włosów. Pospiesznie zrobił to samo ze swoimi ciuchami. Klęknął przed nią i pochylił lekko głowę w geście czci i uwielbienia. Oparł czoło o jej podbrzusze. Uniósł udo, położył je sobie na ramię. I wysunął język. Wciągnęła brzuch zaskoczona. Sarn zsuwał twarz coraz niżej aż dotarł do łona. Zaciągnął się zapachem i przeciągnął językiem po tej pięknie różowej części ciała. Drgnęła, gdy wdarł się w nią językiem. Lizał powoli wzdłuż warg sromowych twardą końcówką języka trącając schowaną jeszcze między nimi nabrzmiewającą łechtaczkę. Z drugiej strony schodził tak nisko aż dosięgnął wilgotnym językiem odbytu, nie krępując się przy tym ani trochę. Przeciwnie, w tym miejscu jakby nabierał entuzjazmu, leniwie przenosząc się z powrotem do szparki. Była coraz bardziej wilgotna. Coraz głośniejsza. Coraz bardziej rozpalona. Wiedział, że ma ją w garści. Że teraz zgodziłaby się na wszystko, co chciał z nią zrobić.

– Wypnij się. – powiedział miękko.

Nie oponowała, tak jak przewidział. Odwróciła się twarzą do ściany. Posłusznie wygięła plecy. Stanęła na palcach, wypięła pośladki. Przewrócił oczami z zachwytu. Szelmowsko uśmiechnął się pod nosem. Prawą ręką objął ją w pasie. Trochę z czułości, a trochę po to, by się nie przesuwała zbytnio pod ruchami jego bioder. Zbliżył końcówkę penisa do jej szaprki i zaczął szukać wejścia. Jęknął przy tym ocieraniu. Ona też. Drugą dłoń oparł o lewy pośladek. Z ust wydobył cienką strużkę śliny i splunął na jej odbyt. Delikatnie masował, napierał opuszkiem kciuka. Bawił się jej podnieceniem i wilgocią. Prowokował. Drażnił. Chciał, żeby całym ciałem prosiła, żeby w nią wreszcie wszedł. Była cała napięta w tym oczekiwaniu. Nie dał jej czekać zbyt długo. Po kilku westchnieniach równocześnie wsunął w nią powoli kciuka i fiuta. Jednocześnie.

– Powoli, dawno się nie kochałem – wymamrotał, samemu nie wiedząc, czy do siebie, czy do niej.

Zanurzał się ociężale. Palec tak samo. Na chwilę tak zastygł. W bezruchu upajając się ciasnotą kochanki i poczuciem ulgi. Powoli zaczął poruszać miękko biodrami odrobinę głębiej zanurzają palec w tyłku. Wydała z siebie tylko przeciągnięte „o”. Kontynuował swój erotyczny taniec, wbijając się w nią coraz mocniej. Prawą rękę oparł na jej ramieniu jakby chciał docisnąć całe jej ciało do swojego. Przyspieszył. Pieprzył zapamiętale. Wchodził w nią nieregularnie. Chaotycznie. Chciwie. Mocno. Zarejestrował, że napiera na niego tyłkiem, a dłonie zaciska w pięści. Słyszał wyraźnie pojękiwania. Dłonią zamknął usta dziewczyny. Wsłuchiwał się w jej stłumione jęki i dźwięk uderzających o siebie spoconych ciał. Łapczywie połykanych oddechów. Czuł na swojej skórze, że lepka nitka śluzu ciągnie się od nabrzmiałej cipki do uda. Że kapie. Jego nozdrza wypełniał ostry zapach podniecenia wymieszany z zapachem potu. I czuł też wyraźnie, jak jej pochwa zaciska się na jego twardym penisie. Wiedział, że obydwoje nie wytrzymają już zbyt długo. Wcisnął kciuka do końca i wymierzał równo każde pchnięcie. Twarz skierował w sufit. Zamknął oczy.

I nagle poczuł ból w lewej ręce. Skrajnie podniecony zbagatelizował go. Kłucie jednak nie ustępowało. Gdzieś z oddali słyszał też jak ktoś wypowiada jego imię:

– Sarn. Saaaarn!

Wzdrygnął się.

– Sorry, nie mogłem powstrzymać…

– Czego? Uśmiechu czy wzwodu? – powiedziała z uśmiechem nie dając mu dokończyć zdania.

Speszyła go jej bezpośredniość.

– Drzemki, jasne? – odpowiedział lekko zdenerwowany przecierając oczy.

– Twój naleśnik. – Patrzyła na niego podejrzliwie szturchając go talerzem w lewe przedramię, podśmiechując się wyraźnie.

– No co… zdrzemnąć się nie można?

– Moszna. To znaczy…. można, oczywiście, że można!

Pękała ze śmiechu. Sarn przeciwnie. Wręczyła mu talerz i usiadła na podłodze ze swoim.

– Co ci się śniło? Pojękiwałeś przez sen – zapytała, wskazując wzrokiem wybrzuszenie w jego spodniach.

– Z czym naleśnik? – Zgrabnie zmienił temat.

– Z trawą i kamieniami polany sosem z duszonych mrówek.

– O, to niespodzianka! Byłem przekonany, że muchy nie jesteś w stanie skrzywdzić. Poza tym wolę grzyby. Szczególnie te skażone. – Odgryzał się.

– A ja wolę chruśniak pełen malin, ciepłe plaże Cypru, słabą herbatę, mocne drinki i miniówki, dasz wiarę?

– Jesteś tego wiernym odbiciem. Mam na myśli te miniówki – odpowiedział, lustrując jej ciało.

Roześmiali się oboje chociaż Sarn nie rozumiał dlaczego ona się nie obraża. Jak statystyczna kobieta. Jednak to, co dotarło do niego w tej chwili dosadniej to to, że zapragnął ją nie tylko poznać, ale też zrozumieć.

– Co ty wolisz, przepraszam? – Sarn ciągnął swoje żarty wyraźnie zadowolony.

Zanim wszakże Aiko zdążyła odpowiedzieć, wiatr wybił szybę z wielkim hukiem. Agresywny pęd powietrza przewrócił ich na podłogę. Potężna wichura zmiotła z powierzchni stołu makietę Esmiru. Uparte wietrzysko rozpanoszyło się w pomieszczeniu świszcząc niemiłosiernie. Zapanowała absolutna ciemność. Zaczęło dziwnie pachnieć. Jakaś niewidzialna siła zaczęła zasysać Sarna do wnętrza tornada, które utworzyło się tuż przed nimi. Zdążył złapać Aiko za rękę, ale ona była wciąż mocno osłabiona i nie zdołała go utrzymać. Ze środka słyszała jedynie echo powtarzające imię Manacia. Nie miała pojęcia o co chodzi. Była przerażona. Strach znów paraliżował jej umysł i ciało. Z trudem oddychała. Poczuła znajome ukłucie w mostku.

Fuck! – krzyknęła, wciąż nie mogąc się ruszyć. Trąba powietrzna stopniowo traciła impet. Wiatr się uspokajał. Świat wyrósł spod gęstej warstwy kurzu, a Aiko wciąż desperacko walczyła ze sobą i paraliżującym strachem jak lwica, by w tym życiu jeszcze zdążyć i wskoczyć w tę otchłań, która wchłonęła Sarna.

[1] Allan Cole „Czarodziej Wichrów”

[2] Cytat z piosenki „Don’t Know How to Stop” Halestrom

[3] Cytat z wiersza Pt. „Moja Bohema” Arthur Rimbaud

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Nie jestem pewien, co właśnie przeczytałem… ale mi się podobało. Kompletny odlot tematyczno-fabularny 🙂

W tym opowiadaniu jest szaleństwo pomysłów, nawiązań, skojarzeń.

Rok akcji, nekroni, demony, psychomanci, makiety… to oczywiście Warhammer 40000. Ale to dopiero sam początek króliczej nory, która sięga znacznie głębiej.

Czasami chciałbym umieć tak pisać, ale też trochę obawiam się procesu twórczego, w wyniku którego rodzą się takie teksty.

Pozdrawiam
M.A.

To najbardziej odjechane op-ko, jakie tu widziałem 😉

Zgadzam się z przedmówcami. Fabularny odjazd, nawet nie wiem, jak ocenić, więc tym razem się wstrzymam.

Napisz komentarz