Ederlezi (Kenaarf)  4.67/5 (3)

13 min. czytania
ederlezi

Źródło: Pixabay

„Więc łap dzień każdy, a nie wierz ni trochę w złudnej przyszłości obietnice płoche.” (Horacy)

Oderwałam wzrok od tekstu, uzmysławiając sobie, że od dobrych kilkunastu minut nie wiem, o czym czytam.

Wystarczy! Krzyk gdzieś wewnątrz głowy uderzył nagle, bez ostrzeżenia. Od jakiegoś czasu czułam w piersi niepokojące wibracje, jednak starałam się ich nie zauważać. Teraz myśli zasupłały się w gęstą sieć, z której nie potrafiłam się wyplątać.

Nieprzytomnie popatrzyłam na postać siedzącą na przeciw; wpatrującą się z zaciekawieniem w ekran telewizora. Podążyłam za wzrokiem mężczyzny. Okres związku z Piotrem wzbogacił mnie w wiedzę na temat muzyki i muzyków. Wystarczył rzut oka, abym w gitarzyście na ekranie rozpoznała Andresa Segovie. Dźwięki też znałam, jednak nie było mi dane słuchać. Partner co noc urządzał sobie prywatne sesje muzyczne z najlepszymi gitarzystami świata. SŁUCHAWKI, kojarzące się z zimowymi nausznikami, tłoczyły muzykę wprost do Piotrowych uszu; podobno tak lepiej słyszał każdy akord.

Chyba wyczuł, że mu się przyglądam. Odwrócił głowę i posłał uśmiech, niemal dziecięcy.

– Chcesz już spać? – Nie słysząc własnych słów, mówił podniesionym tonem.

Godzina rzeczywiście późna. Pora, kiedy grzeczne dzieci dawno już śpią, żony i kochanki zmęczone miłosnymi zapasami udają się na spoczynek, pasażerowie dalekobieżnych autobusów drzemią niespokojnie, a barmani marzą o momencie, kiedy będą mogli postawić odwrócone krzesła na lepkich blatach stołów.

Z niesłychaną wyrazistością słyszałam wszystkie dźwięki docierające z ulicy aż na dziewiąte piętro. Autobus nocny z piszczącymi na zakrętach gumami; głośne, soczyste splunięcie. A w mojej głowie krzyk, coraz głośniejszy, w końcu dudniący niczym dzwon w kościele oznajmiający główną niedzielną mszę.

Zerknęłam niepewnie w błękit oczu, które przypominały spokojne morze w głęboką noc. Co miałam odpowiedzieć? Tak, czułam senność, ale nie taką o jaką pytał. Nieprzytomna od strachu. Uczepiona bezsensownej nadziei. W oczekiwaniu. Na coś. Na kogoś, kto nie jest nim. Na pomoc. Na wyciągniętą dłoń.

Instynktownie uciekłam od coraz bardziej zaniepokojonego spojrzenia. W oddali za oknem, w mrocznej ciemności, dwa złote cycki Ameryki sygnalizowały, gdzie można kupić hamburgera.

Wzdrygnęłam się, kiedy dotknął bezwładnie wiszącej stopy. Ja, moszcząca się na fotelu, z nogami przewieszonymi przez poręcz z książką przed nosem. On, w świecie nut i dźwięków. Tak spędzaliśmy wieczory i noce w mieście, odpoczywając po trudach tras koncertowych.

Dziwiłam się Piotrowi, że tak szybko się regeneruje. Ostatnie kilkanaście miesięcy, kiedy zarywałam niemal każdą noc, kładłam się spać wtedy, gdy normalni ludzie wstawali do pracy, odcisnęły na mnie piętno. Mężczyzna, mimo, że starszy o prawie dwadzieścia lat, miał o wiele więcej wigoru niż dwudziestokilkulatka. A może to kwestia przyzwyczajenia i pasji?

Dziecięca beztroska zniknęła z nieogolonej twarzy. Aby go uspokoić pokręciłam przecząco głową, ale było już za późno. Zdjął SŁUCHAWKI.

– Ostatnio jesteś nieobecna. Co się dzieje?

Faktycznie, od kilku tygodni chodziłam struta, mimo, że nie potrafiłam nazwać towarzyszącego mi stanu. Partner widywał mnie samotną w sypialni, załamaną. Widywał mnie urażoną, upokorzoną własnymi słabościami, a mimo to pełną jaśniejącej godności. Widywał mnie rozpromienioną, wijącą się w jego ramionach. Ale mój obecny stan stanowił wyzwanie takoż dla kochanka, jak i dla mnie samej.

Do momentu, kiedy poznałam Piotra, żyłam w błogostanie rezerwatu błogostanu imienia „Nie należę do nikogo”. Przywykłam do tego, że sama jestem sobie sterem, że nikomu nie muszę się tłumaczyć, przed nikim uzewnętrzniać. Wejście w związek wymagało ode mnie zmiany postawy.

Bycie oschłą. Oficjalną. Relacje oparte na uprzejmości i niewymagające ujawniania uczuć. Nie chciałam się zaprzyjaźniać. Przyjaźń oznacza bowiem zobowiązania, ryzyko. A nauczyłam się unikać zdrad czy krzywd wynikających ze zobowiązań. Długie związki to nie dla mnie; wymagają czegoś więcej niż tylko najprostszego zobowiązania – wymagają odsłonięcia się, wspólnoty, więzi emocjonalnej. Mówienia o sobie, o przykrych doświadczeniach było dla mnie szczególne trudne, chyba dlatego, że swoją całkowitą bezradność uważałam za coś wstydliwego.

Strach o przyszłość tłamsiłam w sobie. Gdy groził mi wybuch szalonego krzyku, gryzłam go mocno, wyżuwałam z niego całą energię i niemo przełykałam. We śnie zgrzytałam zębami tak, że w niektóre noce budziłam się z bolącymi szczękami. Może obawiałam się wyjawienia przez sen uczuć, których nie chciałam wyrażać na jawie…

Partner przez wiele tygodni usiłował zrozumieć. Stawiał czoła moim rozchwianiom. Starał się sprostać wymaganiom.

Natrętne spojrzenie nie dawało odetchnąć.

– Kocham cię – szepnęłam.

Głos nie zadrżał pod wpływem wypowiedzianego właśnie kłamstwa. Jeżeli owe wyznanie miało przynieść spokój Piotrowi, gotowa byłam łgać jak z nut.

Ze zdumieniem jednak stwierdziłam, że owe wyznanie niosło ze sobą tęsknotę, samotność i udrękę. Uczucia te nie zrodziły się w mojej wyobraźni. Były równie rzeczywiste jak fotel, na którym siedziałam.

– Moja mała piros (ruda). – Czułość w głosie partnera szczerze mnie zasmuciła.

Wyciągnęłam rękę by go pogłaskać, poczuć ciepło skóry i pulsowanie tętna, ukoić nagłą o niego obawę, która dręczyła mnie od dłuższego czasu. Chwycił mnie figlarnie za przegub i przytrzymał, niby miłośnie, lecz w gruncie rzeczy po to, abym nie uciekła, jak to zwykle miałam w zwyczaju.

– No, to jak? Idziemy spać? – zaakcentował ostatnią samogłoskę, nadając słowu charakterystyczne brzmienie, jak niewypowiedzianej propozycji.

Bez żadnej dwuznaczności, ze zmysłowością dziecka poszukującego ciepła, jego dłoń spoczęła na moim udzie. Był bardzo pewny, bardzo spokojny, a jednak czuły. W pieszczotach nie wyczuwałam nic podstępnego czy lubieżnego.

Odwlekałam tę chwilę; nie kochaliśmy się od dwóch tygodni. Nigdy nie nalegał.

– Zagraj dla mnie.

Jego pełne namysłu milczenie przywodziło na myśl kota, nastawiającego z zaciekawieniem uszy. Przez chwilę przyglądał mi się w skupieniu, po czym wstał po gitarę. Miłości do wygrywanych melodii nie musiałam udawać. Uwielbiałam słuchać.

Przysiadł na brzegu fotela, założył nogę na nogę, opierając pudło o udo. Sprawdził, czy struny dobrze leżą w siodełku i poprawił naciągi. Sięgnął po kostkę do gry; walały się po całym mieszkaniu, chwilę przekładał ją między palcami. Gdybym go nie znała, mogłabym pomyśleć, że nie bardzo wie, co z nią zrobić.

Wrażenie szybko minęło. Lubiłam nie tylko słuchać. Obserwowanie jak gra sprawiało wielką przyjemność. Chyba nawet w trakcie szczytowania nie był tak nieobecny. Trącając struny przenosił się w swój wewnętrzny świat. Zamykał oczy. Emocje malowały się na skupionej twarzy. Ciałem od czasu do czasu wstrząsał niekontrolowany dreszcz. Spinał mięśnie ramion, unosił je lekko do góry.

Palce poruszały się szybko, zwinnie i z gracją po strunach i mostku. Doskonale radził sobie z grą po omacku. Łagodna, bluesowa melodia urwała się nagle dysharmonijnym akordem.

Zaczął cichutko nucić pod nosem. Każda sylaba brzmiała śpiewnie i rytmicznie, każda fraza miała wznoszącą się, a następnie opadającą kadencję.

Akord w tonacji G-dur. Akord w tonacji C-dur, ze zgrabnym pasażem, który sprawił, że się uśmiechnęłam. „Ederlezi”, mój ulubiony utwór, a mimo to nie mogłam powiedzieć, że znam go na pamięć. Piotrowe wykonanie zawsze było inne. Czy to na próbach, czy koncertach, w końcu – tak, jak teraz – w domowym zaciszu, za każdym razem coś zmieniał. Wydawało się niemożliwym, aby grać dany utwór pewnie już milion razy, a móc tak go interpretować, iż przy każdym wykonaniu odkrywałam w nim coś nowego.

Jak i w wiele innych rzeczy pogrążał się w namiętności całym sobą, namiętnie. Namiętnie pogrążał się też w codzienności, ale gdy grał, przestrzeń wokół niego przestawała istnieć. To mnie najbardziej w nim pociągało. To dlatego pozwoliłam się przygarnąć. Prowadził mnie przez kolejne dni, niczym przewodnik. Tylko jemu mogłam zaufać. Brakowało mi wewnętrznego GPS czy choćby Google Maps.

Przed Piotrem mężczyzn traktowałam jak statystów; postacie pojawiające się na chwilę w filmie mojego życia.

Życie to zawsze bufet pełen smakołyków, to jeden wielki szwedzki stół uginający się pod ciężarem nieskończonych okazji, ekscytujących doznań i doświadczeń. Korzystałam z obfitości. Jednak nawet najlepsza potrawa może się w końcu znudzić. Tak było i z moim dotychczasowym życiem, życiem przed Piotrem. Łapałam oddech z dnia na dzień, ustawicznie zmieniałam otoczenie, kochanków – żadnego z nich nie mogłam nazwać partnerem. I oto Piotr. Owiany legendą. Pojawiający się nagle. W świecie gitary akustycznej uważany za perfekcyjnego gracza. Wiążąc się z nim, nie miałam nic do stracenia. Dwa kolorowe, wolne ptaki. Dlaczego nie miałyby spróbować uwić wspólnego gniazda. Z kimś podobnym do mnie, lekkoduchem, łatwiej przegrać, łatwiej przyznać się do porażki. Winę za niepowodzenie można rozłożyć po równo. Tak myślałam dotychczas. Cenna wiedza zawsze wydaje się ciężko zdobywana, kiedy ją gromadzimy – dopiero z perspektywy czasu robi wrażenie czegoś, co łatwo przyszło.

Przegrałam. Już to wiem. Też pewnie chciałam tłuc kotlety, ale nigdy otwarcie się do tego nie przyznałam, nawet przed samą sobą. Chciałam przywdziać fartuszek pani domu. Myślałam, że jestem gotowa porzucić dotychczasowe przyzwyczajenia. Że mogę zacząć żyć od nowa. Że facet z gitarą byłby dla mnie parą. Cholera jasna! Przecież lepiej nie mogłam trafić. Gdzie moje marzenia? Gdzie gotowość do stabilizacji? Aż do dzisiejszego wieczora udawanie zadowolonej z życia kobiety wychodziło mi całkiem nieźle. Ale maska właśnie opadła ukazując zgorzkniałą dziewczynkę. Nie mam już siły. Kłamać, lawirować, patrzeć, jak nieuchronnie dążę do unieszczęśliwienia Piotra. Komfort psychiczny to jak creme de la creme. Może kiedyś uda mi się go przynajmniej polizać. Póki co, brama do tego cudu została zamknięta, parszywy los nosił klucze przy dupie. Ogarnął mnie żal, jak wielki czarny ptak wdarł się do serca i niemal pozwoliłam, by utulił mnie skrzydłami.

Jeszcze raz popatrzyłam w łagodne oblicze partnera. Nie zasługiwał na kolejne kłamstwa, obłudę.

– Chodźmy do łóżka – przerwałam wygrywanie kolejnych akordów.

Piotra jakby czekał na zachętę, pośpiesznie odłożył gitarę i poderwał się z miejsca.

– Daj mi pięć minut – rzuciłam przez ramię, kierując się do łazienki.

Twarz w lustrze robiła wrażenie spokojnej, ale nierozluźnionej. Oczy jednak zadawały kłam spokojnemu wyrazowi twarzy; lekko rozszerzone, czujne, boleśnie wymowne – okna, przez które wyzierała udręczona dusza, pełna gniewu, lęku i rozpaczy.

Gorące łzy przesłoniły wzrok, łzy obezwładniające – słabość, na którą nie mogłam sobie teraz pozwolić. Zaczęłam szybko mrugać, aż stały się suche i powróciła ostrość widzenia. Spryskałam się perfumami; jakby wydobywały mój tajny, dziewiczy zapach, uroczy, cielesny i odurzający. Szczegóły zawsze go wzruszały, budziły czułość, której potrzebował do uprawiania miłości.

Piotr chłonie widok wszystkimi pięcioma zmysłami, pławi się w zmysłowej rozkoszy, jakiej dostarczają mu moje włosy rozsypane na poduszce; w dźwiękach, zapachach i doznaniach dotyku. Jeden bodziec budzi w nim tyle skojarzeń, że potrafi na wiele godzin zatopić się w komplementowaniu swojej pieszczoszki, jak zwykł mnie często nazywać. Dać mu to wszystko skondensowane. Na chwilę. Na tu i teraz.

Przemknęłam przez pokój i stanęłam w progu sypialni. Leżał na wznak z rękoma pod głową. Pościel odrzucił na bok. Już sama obietnica zbliżenia musiała wyzwolić w umyśle iskierkę podniecenia; penis drgał niespokojnie w niepełnym wzwodzie.

Napawałam się widokiem. Czerpałam, ile się dało, z tej jednej chwili. Miało starczyć na długo. Miało stać się pożywką dla dni spędzanych w samotności.

– Podglądaczka. Zbereźna podglądaczka. – Uśmiechnął się lekko. – Długo zamierzasz tak stać?

– Lubię na ciebie patrzeć – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.

Zrobiłam krok i zawahałam się. Może powinnam, jak dojrzała kobieta, walnąć prawdą między oczy. Usiąść i wyłuskać z czym się zmagam. Ale poharatany dzieciak wewnątrz mnie nie potrafił tak załatwiać spraw. Łatwiej jest uciekać, niż stawiać czoła problemom. Ktoś mi kiedyś powiedział, że doświadczenia życiowe są ważne, że są sensem mojego istnienia i mnie samej. Nie wiedzieć czemu, wzięłam to bardzo na serio. Tylko, że znów otarłam się o swoją prywatną mantrę – nie potrafię, nie dam rady, nie zasługuję. Ta myśl obudziła we mnie prymitywne obawy, zagrzebane tak głęboko w umyśle, że nie mogłam nawet rozróżnić ich kształtów, gdy płynęły i krążyły w mroku.

„Przestań analizować, idiotko” – zbeształam się w myślach.

Jednym susem znalazłam się tuż przy kochanku. Nerwy straciły zdolność reagowania. Ale to nieprawda, pomyślałam. Jak szarpane struny gitary, która trafiła w ręce nieczułego szarpidruta, moje nerwy reagowały fałszywie, niezbornie, chaotycznie.

Łóżko zatrzeszczało pod naporem dodatkowego obciążenia. Stanęłam w rozkroku, w dominującej pozie. Uwielbiał mnie taką: odsłoniętą, a jednocześnie kryjącą swą dziewczęcość pod płachtą pewnej siebie kobiety. Już wyciągał do mnie ręce, by zagarnąć wiotkie ciało. Ledwo utrzymując równowagę, stopą odsunęłam natarczywe łapska. Niech patrzy. Niech zapamięta każdy pieprzyk, każdą bliznę. Zgodnie z oczekiwaniami znów ułożył ręce pod głową. Lubił patrzeć. Niejednokrotnie w trakcie kąpieli przysiadał z boku i obserwował jak namydlam piersi, brzuch, łono. Śmiałam się wtedy, szczerze zauroczona i ciut zmieszana; świadoma swych niedociągnięć cielesnych, których on zwykł nie zauważać.

Spojrzenie prześlizgiwało się powoli, natarczywie. Nie musiałam nic robić, nie musiałam udawać gwiazdy porno, ściskać piersi, ponętnie kręcić biodrami. Nic. Wystarczyło, że jestem i że pozwalam na wgapianie się w siebie.

Zazwyczaj to ja byłam tą proszącą, niemającą już cierpliwości na słodkości; na przedłużającą się grę wstępną. Tym razem to w jego oczach dostrzegłam niecierpliwość.

Postąpiłam krok. Przystanęłam nad nim. Chciałam, żeby zajrzał w głąb mnie. Przykucnęłam, prawie siadając na twarzy. Smakował mnie; z naturalnością jaką smakuje się lobo czy antonówkę. Smakowałam mu. Coraz zachłanniej lizał, spijał. Bezwiednie rozchyliłam jeszcze szerzej uda. Objął je rękoma przyciskając krocze do siebie; jeszcze bliżej, jeszcze mocniej. Intensywność. Wierzę w życie maksymalnie intensywne.

– Smakujesz miodem i pieprzem – wyszeptał wprost do gorącego wnętrza.

– Zaraz sprawdzę, czym ty dzisiaj smakujesz.

To mówiąc uniosłam się tylko po to, aby obrócić się o sto osiemdziesiąt stopni, znowu przykucnęłam. Pochyliłam się do przodu. Opadłam na spragnionego kochanka i zapchałam usta sterczącą męskością. Pierwsze liźnięcia łapczywe, wręcz agresywne. Na języku poczułam smak gorzkawego preejakulatu. Odchyliłam głowę tylko po to, aby zaczerpnąć tchu. Już miałam ponownie zachłysnąć się kutasem, poczuć nabrzmiałą żołądź w gardle. Kochanek wytrącił mnie z równowagi. Powolne ruchy języka na łechtaczce, subtelne muskanie wewnętrznej skóry ud. Chciałam w tym uczestniczyć. Być częścią całego spektaklu. Zwolniłam, dostosowując tempo ruchów do poczynań partnera. Nieśmiałe zabawy. Koniuszkiem języka kreśliłam mokre ślady, drażniłam najwrażliwsze miejsca.

– Piotr… już…

Cicha prośba, wręcz skomlenie. Nie musiałam powtarzać.

Wyswobodził się spod mojego ciężaru. Przyłożyłam twarz do prześcieradła, ręce wyciągnęłam przed siebie. Palce zacisnęły się na materiale. Złączyłam uda i uniosłam biodra. Wbił się we mnie gwałtownie. Po czułym Piotrze nie pozostał nawet ślad. Uderzający o dno macicy kutas, dał możliwość zapomnienia. Nie było czasu na rozmyślania o przeszłości, czy o jutrze. Nic. Tylko zaspokojenie pragnienia. Przykry obowiązek, myśl o ucieczce w tej konkretnej chwili stały się bardzo odległe.

Nasza wzajemna namiętność była całkowicie żywiołowa, nierozcieńczona poetycznością ani żadną formą intelektualizmu. Miłość cielesna najprymitywniejszego gatunku, miłość dwóch ciał. Dziwna namiętność; szatańska żądza.

Ostatnie dni dały nam się we znaki. Czuł, podskórnie przeczuwał, że coś ma się stać. Chciał posłuchać, jak płaczę, zagubiona i zrozpaczona. Chciał widzieć płynące łzy, czuć niezwykłą fakturę krzyków, poznać ich ostry zapach, smak strachu. Natura świata to doznania zmysłowe. Unosimy się w oceanie bodźców zmysłowych; ruchu, koloru, faktury, kształtu, gorąca, zimna, naturalnych symfonii dźwięków, nieskończonej liczby zapachów i smaków. Chciał oczyszczenia.

Pierwszy, przeciągły jęk spełnienia dał namiastkę spokoju. Zacisnęłam się na kutasie, na chwilę go unieruchamiając. Czuliśmy się wciąż niezaspokojeni, pełni żądzy. Piotr nie należał do krótkodystansowców. Czułam jego energię. Każde pchnięcie było pełne tłumionego napięcia. Przytrzymywał mnie za biodra i w jednostajnym, szybkim tempie, po prostu jebał. Tak właśnie chciałam. Mocno, agresywnie. Ból lędźwi. Zwierzę ukryte pod futrem łagodności. Zmysł słuchu rejestrował głośne klapnięcia, uderzenia ciało o ciało. Co chwilę towarzyszyły temu Piotrowe pomruki. Sapał, jakby chciał dodać sobie animuszu. Kląskanie i jęczenie – przedziwne zestawienie dźwięków. Swoista muzyka, a jednak tak bardzo pożądana.

Chciałam go poczuć całą sobą. Nie wystarczył suwający się wewnątrz pochwy penis. Chciałam odczuwać każdym porem, każdym centymetrem skóry. Gwałtownie poderwałam tułów i plecami wtuliłam się w ciepło kochanka. Zwolnił. Zanurzył twarz we włosach lepiących się od potu. Dłońmi objął kołyszące się piersi.

Kochaliśmy się spokojniej. Akt miłosny przepełniała tkliwość a ruchy stały się bardziej pieszczotliwe. Przywarłam do niego z pożądaniem, lecz także z rozpaczą, gdyż do mojej świadomości ze świeżą siłą dotarło dojmujące poczucie osamotnienia. Rytm, zgodność, podporządkowanie męskiej chuci; spięcie, przepięcie, rozładowanie. Gdy mnie unicestwiał, przelewał wewnątrz mego ciała nasienie, wstrzymał oddech.

Osunęliśmy się wykończeni. Ułożył się na plecach. Jak pijawka przywarłam szczelnie do kochanka. Twarzą w twarz. Łono w łono. Brzuchy przylegały do siebie szczelnie, po to, by nie tracić emocji i ciepła z tego kotła i kłębowiska uczuć, pragnień i emocji.

Wtopieni w siebie. Na tę krótką chwilę zamknięci w świadomości odczuwania wszystkimi zmysłami.

Gorący oddech na szyi. Ciepła struga spływająca między udami brudziła pościel. Dłońmi suwałam po spoconych ramionach partnera.

W miarę, jak kochanek się wyciszał, ja stawałam się coraz bardziej niespokojna. To już. Teraz. Decyzja. Szybka i nieodwracalna.

– Chcesz żebym ci zagrał przed spaniem? – wydyszał wprost do ucha.

Zmęczona, niezdolna do wypowiedzenia choć słowa, kiwnęłam głową. Już po chwili usadowił się na dywanie tuż przy łóżku. I znowu najukochańsza melodia rozniosła się po pokoju. Grał cichutko i spokojnie. Kołysanka. Emanował ciepłem i spokojem. A we mnie wojna.

Przymknęłam powieki. Łza. Słona i mokra. Wsiąknie. Rozpłynie się w czasie, jak ciepło wygrzanej pościeli, jak unikatowy zapach, który wydzielało moje ciało. Ból po stracie też w końcu przeminie.

Mościłam się jeszcze chwilkę, cichutko pojękując. Wyregulowałam oddech. Do perfekcji opanowałam już sztukę udawania. To Piotr oddawał się we władanie Morfeusza jako pierwszy. Obserwowałam jak śpi, a upewniwszy się, że mocno zasnął, opuszczałam rozgrzane łóżko i przenosiłam się do salonu. W ciszy i mroku uciekałam do własnego świata. Noc nie przynosiła ukojenia. Czasami przysypiałam na chwilę. Jednak zawsze budziłam się przed kochankiem i zajmowałam miejsce tuż obok niego. Nigdy nie złapał mnie na ucieczce.

Tak było i tym razem. Piotrowe granie zwalniało i cichło, by w końcu zupełnie zamilknąć. Delikatnie, niczym kochankę, odstawił gitarę i dołączył do mnie. Przytulił się, ułożył głowę tuż przy mojej, zaczerpnął głęboko powietrze, wdychając zapach potu i spełnienia. Uspokojony, z przeświadczeniem, że kryzys został zażegnany, zasnął. Odczekałam cierpliwie jeszcze chwilę. Powoli wyswobodziłam się z objęć. Stanęłam na środku salonu, nie bardzo wiedząc, co robić. Spakowałam pośpiesznie kilka ciuchów. Oprócz nich i szczoteczki do zębów nie miałam nic więcej.

Łapiąc za klamkę drzwi wyjściowych, zawahałam się. Zrobiłam krok w tył. Jeszcze raz na niego spojrzeć. Na tę dojrzałą a zarazem chłopięcą twarz.

Wybrałam siebie. I jego też. Jeszcze o tym nie wie, ale czas przyniesie zrozumienie. Ile by mnie kosztowało udawanie? Na jak długo starczyłoby sił? Po jakim czasie uzmysłowiłby sobie, że żyjemy w teatrzyku? Spektakl zainscenizowany przeze mnie. Dla mojego szczęścia, poczucia bezpieczeństwa. A może…?

 

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Cóż….. świetnie napisane, czyli jak zwykle. Kłębowisko emocji, czyli jak zwykle. Technicznie nie można się do niczego przyczepić, czyli jak zwykle.

Muzyka jest dla mnie bardzo ważna, może niekoniecznie w wykonaniu solowych gitarzystów, bo wtedy szybko się nudzę. Bywałem na koncertach uznanych gwiazd, ale zawsze gdy jestem za granicą staram się wyjść w miasto i poszukać ulicznych grajków (chociaż to złe słowo, bo często są nimi profesjonalni muzycy) lubię popatrzeć i posłuchać.

Jesteś mistrzynią jednej kropli. Wychodzisz od jednej sceny, którą powoli obudowujesz we wspomnienia, mgliste retrospekcje, przeżycia, rozterki, obawy…

Chciałbym Cię zobaczyć w czymś innym. W czymś dłuższym, bardzo długim, dynamicznym, z wieloma bohaterami, rozbudowaną fabułą, gdzie najważniejszą rolę odgrywa fabuła a nie tylko nagie emocje. Czyli w normalnej książce.

Napisz komentarz