Gabinet Osobliwości (kenaarf)  3.87/5 (5)

29 min. czytania

Lies Thru a Lens, „Gemma”, CC BY 2.0

– Mada, wieczorem pomówimy o szczegółach, mam już tramwaj. Buzi! – Nie czekając na pożegnanie koleżanki, przerwałam połączenie.

Z zasady staram się unikać rozmów telefonicznych w miejscach publicznych. Zwykle mówię przesadnie głośno, gestykulując przy tym nadmiernie. Niczym gwiazda wenezuelskiej telenoweli, oddaję ciałem to, co chcę przekazać rozmówcy, mimo, że nie może podziwiać mych występów. Z tego powodu niejednokrotnie spotykam kpiarskie spojrzenia mijających mnie akurat przechodniów.

Razem z małym tłumkiem ruszyłam żwawo ku uchylającym się właśnie drzwiom. Zajęłam pierwsze miejsce z brzegu, koło podstarzałego jegomościa, wokół którego unosiła się wonna mieszanka wody po goleniu, szarego mydła i środka przeciw molom. Zawsze lepsze to niż zapocony grubas, przemknęło mi przez głowę.

Odruchowo sięgnęłam do torebki po książkę, wiedząc, że nie zdołam przeczytać ani jednej strony. Miasto budziło się ze spokojnego snu, a uliczny gwar skutecznie przyciągał uwagę.

 

Lubiłam swe poranne podróże. Podglądanie ludzi spieszących się do pracy dawało poczucie dziwnego odrealnienia. Tramwaj mknął przez kolejne skrzyżowania. Co rusz wyłapywałam zamyślone twarze. Kierowcy, bębniący palcami o kierownice, złorzeczyli pod nosem na powstające tu i ówdzie korki. Nawet piesi, zatrzymani przez stojącego na baczność czerwonego ludzika, niecierpliwie przestępowali z nogi na nogę; niczym wrogie armie stojące naprzeciw siebie, czekali na znak dowódcy. Kiedy na sygnalizatorze pojawiał się zielony człowieczek, wszyscy ruszali do ataku. Padały pierwsze ofiary; dziewczyna szturchnięta łokciem przez nadętą matronę, facet zaczytany w porannej prasie potyka się o własne nogi – walkower. I tak co kilka minut. Kolejne skrzyżowania i kolejne armie pieszych. Codziennie to samo, zmieniali się jedynie statyści poranków.

Czy będzie przesadą powiedzieć, że kocham swoje miasto? Miasto pełne urokliwych kamienic. Szarych, obdrapanych, jednak mających swoisty czar. Całe centrum jest poprzetykane architekturą jeszcze sprzed czasów wojny. Tylko w miejscach, gdzie spadały NIEMIECKIE bomby, powstały nie pasujące do otoczenia, nowe budynki; chyba nigdy się do nich nie przekonam.

Lubiłam zaglądać ludziom w okna. Okres jesieni i zimy przynosił najwięcej satysfakcji. Światła lamp rozjaśniały wnętrza mieszkań, co ułatwiało obserwację

Tramwaj zatrzymał się przed wjazdem na rondo. Bezmyślnie utkwiłam spojrzenie na jednym z balkonów. Właściciel tarasu – z poranną kawą – przysiadł na małym taboreciku. Błądząc myślami, pewnie jeszcze po zakamarkach niedawnego snu, równie bezmyślnie jak ja, śledził wzrokiem powoli sunący po szynach pojazd.

Nim zniknął mi z pola widzenia, zdążyłam jeszcze zobaczyć, dotychczas rozleniwioną twarz, teraz wykrzywioną w nienaturalnym wręcz grymasie, ni to szoku, ni to przerażenia. Gwałtowne szarpnięcie rzuciło mną do przodu. Ułamki sekund.

Huk. Odgłos tłuczonego szkła. Nieprzyjemny szczęk metalu. I metal w ustach. Jakoś mokro i dziwnie. I asfalt tak strasznie blisko szyby; jakbym sunęła policzkiem po nawierzchni. Ciało pachnące tanią wodą kolońską. Ułamki sekund. Cisza. Pulsowanie w głowie. Pulsowanie każdego nerwu. Uniosłam powieki. Błąd. Uniosłam jedną, druga, nie wiedzieć czemu, odmówiła posłuszeństwa. Cisza nie była już ciszą. Niepokojące szmery i szepty. Coraz głośniejsze jęki i pokrzykiwania. Skomlenie i wycie. Wrzask! Wrzask! Wrzask! Płacz i wrzask.

Chciałam odwrócić głowę, zobaczyć, kto tak się drze i dlaczego. Chciałam się ruszyć. Uciec od kakofonii dźwięków. Od mdławego smrodu.

Próba podjęcia jakiegokolwiek ruchu została udaremniona przez… ból to chyba nie jest dobre określenie. Łupanie, katusze, tortury, męczarnia – straszliwa udręka szarpała mnie od środka. Takiego nagromadzenia cierpienia nie da się znieść.

Zastygłam w bezruchu, poddając się ogarniającej umysł ciemności. I ciszy.

***

Co to za zapach? – pytanie kiełkowało wraz z powrotem do rzeczywistości. Kojarzył mi się z wizytą u weterynarza, kiedy Funiek zżarł uliczne odpady i dostał rozstroju żołądka. Powoli, niepewna czego się spodziewać, uniosłam powieki; oszałamiające zestawienie bieli i zieleni kłuło w oczy. Nie mogłam ruszyć głową, zdołałam dostrzec dziwną maszynerię przywodzącą na myśl zabawki z serialu „Gwiezdne Wrota”. Po chwili dotarło do mnie miarowe mruczenie, rytmiczne uderzenia. Coraz szybciej. Łup-łup. Łup! Łup-łup. Karuzela, rollercoaster. Wszystko gnało, przemykało nieuchwytne, by już po chwili zwolnić. Obraz skakał, traciłam ostrość postrzegania. Ktoś, może coś, przemknął na granicy pola widzenia. Słowa. Jeden wielki bełkot. Gulgotanie. Za dużo bodźców. Za dużo wrażeń. Powieki opadły.

***

Kolejna próba. Dźwięki i kolory nie drażniły już zmysłów. Światło wydawało się mniej jaskrawe. Jasność umysłu. Szpital! Jasność umysłu podszyta lękiem i strachem. Dlaczego szpital? Nagle przypomniałam sobie horror, którym jeszcze niedawno żyło całe miasto.

Porwali mnie! Wycieli nerkę, ukradli ją, a teraz sprzedadzą mnie, taką niepełną, niekompletną, niemieckiemu Turkowi.

– Dzień dobry. – Cichy, prawie szepczący głos sączący się wprost do ucha.

Polak. Bogu dzięki, Polak. Jednak nie oszwabili mnie z nerki i nie będę musiała pieprzyć się z żadnym Turkiem.

Chyba czas się odezwać, pomyślałam wpatrując się w dobrotliwą, lekko pucołowatą twarz pochyloną tuż nade mną. Niebieskie oczy pełne były napięcia i oczekiwania.

– Jestem w Polsce? – Nie poznałam własnego głosu. Skrzeczałam, z ledwością artykułując słowa. Gardło piekło i bolało.

Wyraz troski na twarzy mężczyzny ustąpił zdziwieniu.

– Tak – odpowiedział niepewnie i, uprzedzając kolejne pytania, wyjaśnił: – Jest pani w szpitalu. Nic pani nie grozi. Wszystko będzie dobrze.

Poklepał mnie delikatnie po dłoni. Przysunął krzesło. Usiadł.

W pokoju pojawiła się jeszcze jedna osoba, kobieta w sile wieku bez lekarskiego kitla.

– To jest pani psycholog. Ja jestem pani lekarzem prowadzącym. Miał miejsce wypadek. Poważny wypadek.

– Pamięta pani? – wtrąciła się kobieta.

– Tak. Ciszę pamiętam. I wrzask. I smak metalu. Jechałam do domu.

– Tramwaj uderzył w autobus; wykoleił się – lekarz kontynuował.

Oderwałam od niego wzrok, skupiając uwagę na psycholożce. Po coś tu przyszła. Coś miało się wydarzyć.

– Doznała pani licznych obrażeń – odmawiał litanię moich krzywd. Ot, medyczny bełkot. Jednak coś, co powiedział, zmusiło mnie, aby na niego spojrzeć.

– Co, kurwa?

– To niewątpliwie ciężka sytuacja, ale proszę zrozumieć – walczyliśmy o pani życie. Dokonaliśmy niezbędnej – w tym przypadku – amputacji tuż poniżej uda…

– …No, świetnie. A komu? – ponownie wtrąciłam się w wypowiedź medyka. Co mnie obchodzi czyjaś noga, a w zasadzie jej brak.

– Pani Marto, w związku z obrażeniami, których pani doznała, zespół lekarzy, zajmujący się pani przypadkiem, w chwilę po tym, jak trafiła pani na nasz oddział, podjął decyzję o odjęciu kończyny. Było to konieczne ze względu na silne obrażenia. Pani noga została zmiażdżona i… – Cała reszta wywodu lekarza zgęstniała wokół mnie niczym mgła.

Biała, gęsta, oblepiająca ciało i umysł. Brnęłam w niej. Chciałam dotknąć, lecz ta pod naporem dłoni, rozmywała się i uciekała. Widziałam lekarza, widziałam jak otwiera usta. Słyszałam nawet, co do mnie mówi, ale sens wypowiedzi odbijał się ode mnie. Istota tego, co mówił, stanowiła dla mnie mgłę. Chciałam pojąć jego słowa. Już byłam blisko, miałam sens wypowiedzi na wyciągnięcie ręki, jednak umysł nie potrafił zrozumieć. Zamknięta niczym w bańce ze szkła filtrowałam zasłyszane informacje.

Zamknęłam oczy. Podjęłam jedyną decyzję, która pozwalała stwierdzić, co się stało. Przesunęłam dłonią po prześcieradle. Ręka, jakby nie moja, wyruszyła na powolną wędrówkę. Dotknęłam obolałych żeber. Zjechałam niżej. Brzuch, łono, udo. Druga ręka podążyła śladem pierwszej niczym w lustrzanym odbiciu, badając tym razem lewą stronę ciała. Palące spojrzenie doktora zmusiło mnie do uniesienia ciężkiej głowy i zerknięcia niżej. Jeszcze raz. Polegałam jedynie na zmyśle wzroku. Cycki, brzuch, łono, biodra, uda. Kolano, łydka po lewej stronie. Teraz to samo po prawej. Udo, kolano, którego nie mogłam dostrzec. Prawa część mojej nogi poniżej kolana musiała się gdzieś zgubić pod tym obszernym prześcieradłem, którym byłam przykryta. Ale jak, do kurwy nędzy? Płótno poniżej prawego uda było gładkie niczym tafla jeziora w spokojny późny wieczór. Co tam jezioro. Przestrzeń w dolnej części łóżka po prawej stronie była nieskazitelna niczym lustro. Materiał przylegał idealnie do materaca, bez zbędnej fałdki, zagięcia, a o wybrzuszeniu nie wspominając. Spięłam tyłek, wytężyłam siły. Sięgnąłem ręką. Wyczułam udo. A później… Kurwa, co za ból!

***

Raptownie otworzyłam oczy. Sen. Koszmar. Ten sam, który od momentu wypadku prześladował mnie niemal każdej nocy. Powinnam się przyzwyczaić. Ale czy można przywyknąć do realnego bólu, niezrozumienia, braku akceptacji? Na co dzień skrywane uczucia w nocy wyłaziły z otępiałego umysłu, opanowywały mnie całą. Atakowały. Wyżerały od środka jak rak kości. Tkwiłam w sterylnym piekle snów, które nie przynosiły wytchnienia.

Wolałam noce, kiedy musiałam przeklinać własne niespokojne łono. Bałam się swoich pragnień. A może tego, że nigdy już się nie ziszczą. Nie potrafiłam nad nimi zapanować; zdawały się kapryśne i nierzeczywiste.

Dezorientowała mnie wewnętrzna dychotomia. Gdzieś, pod skorupą dzisiejszej beznadziei, tkwiłam dawna ja. Figlarna, chętna do zabaw dziewczyna. Dwie osobowości w jednym ciele – stara i nowa. Pierwsza, obrażona na drugą. Wściekła, że nowa miała czelność wkroczyć w dotychczas uporządkowane życie. Swoim wejściem zmieniła wszystko. Nie zna jej – nowa nie daje się poznać. Jest obrażona na starą, że ciągle przypomina o sobie. Druga, nie potrafi zorganizować się i nabrać swobody w świecie, gdzie brylowała ta pierwsza. Przyjaźń między nimi odroczona albo niemożliwa. Koherentność poglądów, spójność myśli… Jak w jednym bycie ulokować dwie zwaśnione kobiety, które – mimo wszystko – funkcjonować bez siebie nie mogą? Niby takie same, a jednocześnie tak różne. Niby mówią tym samym językiem, lecz jednak nie są w stanie zrozumieć siebie nawzajem.

Przetarłam twarz mokrą od łez. Przełknęłam ślinę, chcąc zwilżyć obolałe od krzyku gardło. Przeturlałam się po łóżku, zrzucając kołdrę. W mieszkaniu panował przeraźliwy chłód. Ciało spocone i spięte – z pewnością nie regenerowało się w trakcie nocnego odpoczynku.

Powoli gramoliłam się z łóżka. Zastygłam w bezruchu pod wpływem znajomego już mrowienia. Bólu, który ostatnimi czasy towarzyszył mi coraz częściej.

Pierwsza diagnoza, którą sobie postawiłam, nie napawała optymizmem – zwariowałam. Dopiero po pewnym czasie, kiedy ataki bólu zdarzały się częściej, poszukałam fachowej wiedzy w czeluściach Internetu.

Bolała mnie noga. Noga, którą kilkanaście miesięcy wcześniej pożegnałam. Czas żałoby już minął, jednak poczucie straty towarzyszyło nieustannie. Dolegliwość doskwierała w kolanie, łydce, kostce, stopie. Kiedyś słyszałam o bólach fantomowych, jednak brałam to za bujdę nadwrażliwców, którzy zbytnio się nad sobą rozczulają. Opinia popularnej wyszukiwarki internetowej nie pozostawiała złudzeń – nie tylko ja borykałam się z tego typu problemem. Remedium miały stanowić środki farmakologiczne, zresztą testowanie owej metody miałam już za sobą; odpowiednie bandażowanie kikuta miało przynieść znaczną ulgę. A jednak, mimo, że do perfekcji opanowałam umiejętność bandażowania, obiecanego ukojenia nie zaznałam.

Pozostawała opcja fizjoterapii połączonej z ergoterapią. Praco- i czasochłonne zabiegi, wymagające ode mnie sporego zaangażowania i systematyczności. A przede wszystkim przełamania wewnętrznej bariery, aby otwarcie opowiedzieć o problemie. Nie umiałam się otworzyć. Przez długie miesiące wykręcałam się od rozmów, unikając wstydliwego tematu. Wstyd. Słowo klucz. Nieporadność. Niedostosowanie. Brak pewności siebie. Nowa ja. Obca. Inna.

Po wypadku zamknęłam się w sobie. Szerokie grono znajomych malało w zatrważającym tempie. Niektórzy OD RAZU dali sobie ze mną spokój, podobnie jak Błażej, który bez słowa wyjaśnienia, czy choćby przeprosin, zapomniał o moim istnieniu. Zdecydowanie nie był miłością mojego życia, ale zwykłe: „Wiesz, z kaleką nie planowałem przyszłości” po prostu mi się, kurwa, należało.

Nie bolało, że odszedł, porzucił. Traktowałam go lekko jak partnera w każdej z wielu drobnych miłostek, dostawcę erotycznych uciech. Zabolał fakt, że można zostawić człowieka tak o – bez słowa. I to z jakiego powodu? Bo nagle zabrakło mi jednej pieprzonej nogi? Doskwierała świadomość, że teraz każdy facet będzie widział we mnie inwalidkę, nie kobietę. Żaden nie zechce związać się z przysłowiową kulą u nogi. Bo cóż mam teraz do zaoferowania? Potencjalny partner, żeby mógł mnie pokochać, musi najpierw mnie poznać. A kto będzie chciał poznawać taką niekompletną dziewczynę?

Inni, bardziej wytrwali znajomi, próbowali utrzymać kontakt. Nie wynagradzałam ich starań. Odwiedzający mnie w szpitalu patrzyli na pustą wewnętrznie osobę. Wszystkie plany, wszystkie marzenia roztrzaskały się wraz z wykolejonym tramwajem. Nie mieliśmy o czym rozmawiać; imprezy, uczelnia, praca – to wszystko przestało nas wiązać. Widziałam, jak ukradkiem zerkali na pościel; potrzebowali dostrzec coś, czego tam nie było.

– Serio, nie ma jej. Chcesz zobaczysz? – mówiłam, szukając punktu zaczepienia do dialogu.

Ale do poważnych rozmów nigdy nie dochodziło. Odpowiadały mi zatrwożone spojrzenia, rumieńce, odwracanie głowy i komentarze typu: „No coś ty, Jula, ja tak tylko. Wiesz, wczoraj na imprezie (…) „ – dalej przestawałam słuchać. Uderzałam głową w mur jaki powstał, gdy straciłam umiejętność komunikacji.

Początkowo udawałam, że zasypiam, później przestałam przejmować się dobrymi manierami, ostentacyjnie odwracałam głowę w stronę okna. Milczałam. Bo co miałam powiedzieć? Że jestem wściekła, wystraszona, wewnętrznie obolała? Emocjonalny wrak. Jak miałam im to wyjaśnić? Bałam się odrzucenia, bałam się niezrozumienia i lekceważenia. Wolałam być tą, która odrzuca.

Rodzice. Może gdybym miała ich przy sobie, potrafiłabym uporać się z tym całym gównem. Odwiedzili mnie jednak raptem kilka razy; wystraszeni, nie kryli łez. Nie mogłam patrzeć na ojca, zawsze dumnie wyprostowanego, zorganizowanego teraz powłóczącego nogami, przygarbionego. Odesłałam ich do domu, dając w prezencie Fuńka. Nie nadawałam się już na dobrego opiekuna. Ja i spacer? O siebie zadbać nie potrafiłam, a gdzie w tym wszystkim jeszcze pies.

Rozejrzałam się po pokoju w poszukiwaniu czegoś do ubrania. Cała przestrzeń mieszkania wyglądała dość niechlujnie. Ciuchy porozrzucane w nieładzie. Naczynia, które już dawno powinny znaleźć się w zlewie, zalegały na stole. Tu i ówdzie stały butelki po piwie.

Sięgnęłam po telefon z nadzieją na nieodebrane połączenie albo sms-a od kogokolwiek. Nic. Pustka. Wyświetlacz, ze zdjęciem Fuńka w tle, wskazywał dziewiątą czterdzieści.

– O, kurwa! – zaklęłam.

Na dziesiątą miałam umówioną konsultację u lekarza. Byłam już na kilku wizytach, dzisiaj medyk powinien przejść do meritum i może nie będzie potrzeby wielu kolejnych spotkań. Facet wzbudzał we mnie sprzeczne emocje. Lekarz w końcu, a nigdy nie poczułam z jego strony choćby cienia współczucia, empatii. Zdawałam sobie sprawę, że pracownicy służb medycznych po pewnym czasie obojętnieją, ale chłód z jakim traktował mnie pan Protezka – tak zwykłam nazywać medyka w myślach – nie był miły.

Nici z kąpieli. Nici ze śniadania. Złapałam jeansy wiszące na oparciu łóżka, jednocześnie wybierając numer korporacji taksówek. Ubranie się, zapakowanie potrzebnych drobiazgów do plecaka i zejście na dół zajęło mi cenny kwadrans. Taksówkarz sprawiał wrażenie nadąsanego, ale zobaczywszy supeł nogawki zawiązany tuż poniżej kolana, uśmiechnął się tylko ciepło. Jeden z plusów bycia kaleką.

Zdyszana podałam adres. W trakcie kursu odbyłam poranną toaletę. Guma do żucia, perfumy i grzebień musiały wystarczyć.

Przekraczając próg szpitala zawsze doświadczałam mieszaniny sprzecznych uczuć: ulgi oraz buntu. Z jednej strony czułam się tu nad wyraz normalnie z dyndającą zasupłaną nogawką. Nie musiałam odpierać ataku pełnych współczucia spojrzeń. Z drugiej, nie chciałam się upodabniać do otaczających mnie osób. Nie pogodziłam się, i pewnie nigdy nie pogodzę, z utratą nogi.

Dotarłam w okolice gabinetu. Przy ścianach ustawiono krzesła. Ponad połowę zajmowali już pacjenci. Dochodziła jedenasta dwadzieścia. Półtorej godziny spóźnienia. Miałam nadzieję, że Protezka przyjmie mnie jednak poza kolejnością. Postąpiłam jeszcze krok, aby usiąść i dać odpocząć ciału, kiedy zwisający szalik zaplątał się między kule; runęłam jak długa.

Wysłużone linoleum z bliska prezentowało się marnie. Zagłębienia wyżłobione przez kule pacjentów stanowiły kryjówki dla brudu, który wżerał się w półksiężyce bruzd.

Kilka osób poderwało się z miejsc. Jedna noga, kuśtykając w moją stronę, znalazła się tuż na wysokości twarzy. Ktoś złapał mnie za jedno ramię, obca ręka podsunęła rozrzucone kule. Uściski były mocne, lecz mało stabilne. Zachwiałam się ponownie. Pewne siebie dłonie złapały mnie w talii.

Poczułam zażenowanie. I ból. Fantomowa dolegliwość znowu dała o sobie znać.   Odwróciłam głowę, wypluwając przy tym włosy z ust. Silne dłonie należały do pana Protezki. Posłałam mu spojrzenie pełne wzburzenia wymieszanego z upokorzeniem. Patrzył na mnie beznamiętnie, a ja przełykałam łzy wstydu. Wiedziałam, jak teraz wyglądam. Niejednokrotnie, wyrwana koszmarem z nocnego odpoczynku, stawałam przed lustrem. Wpatrywałam się w zmęczoną, szarą twarz, szukając wewnętrznej siły na uporanie się z codziennością.

Zdecydowanym ruchem pokierował mnie w stronę gabinetu. Dopiero teraz zwróciłam uwagę, że nie tylko ja miałam kiepski poranek; lekarz też się spóźnił. Właśnie próbował rozsupłać zawiązaną na szyi apaszkę.

Przemaszerowaliśmy w ciszy do pokoju przyjęć. Pierwszy raz zwróciłam uwagę na fakt, że inni pacjenci czują podobną rezerwę w stosunku do lekarza jak ja. Musiał wzbudzać w nich mieszankę strachu i niepewności, bo mały tłumek przerzedził się i rozstąpił bez słowa.

Kopniakiem zamknął drzwi. Od ostatniej wizyty nic się w gabinecie nie zmieniło. Pomieszczenie podzielono na dwie części. Na wprost wejścia znajdowało się obdarte biurko zawalone dokumentami i kartotekami. Srebrny laptop zupełnie tu nie pasował.

W głębi, po lewej stronie, stał biały parawan, za którym, co wiedziałam po wcześniejszych wizytach, znajdowało się wysokie łóżko. Ciemny, zielony kolor skóry, którą obito leżankę, przywodził na myśl nieestetyczne wodorosty wyplute przez morze. Wszędzie wisiały gabloty, poustawiano w nich groteskowo wyglądające protezy. Niczym rozczłonkowane ciała, po których pozostały już tylko fragmenty. Ściany zdobiły zdjęcia i rysunki przedstawiające układ mięśni w ciele człowieka. Niektóre fotografie obrazowały ludzi tuż po amputacji albo przykłady prawidłowego zabandażowania kikutów – jednym słowem, w królestwie Protezki panował mroczny klimat przywodzący na myśl sceny z kiepskiego horroru.

– Niech pani siada – lekarz rzucił oschle. – Może pomóc przy zdejmowaniu kurtki?

Uniosłam brwi w geście zdziwienia.

– No, cóż, na korytarzu dała pani pokaz swych umiejętności chodzenia, może z…

– Dziękuję – lekko rozdrażniona weszłam mu w słowo. – Akurat z rozbieraniem nie mam problemów.

Widząc w zimnym spojrzeniu ślad rozbawienia, uzmysłowiłam sobie, że moja odpowiedź mogła zabrzmieć dwuznacznie. Jednak zamiast brnąć w tłumaczeniu, przyjrzałam się uważniej facetowi.

Pewnie po czterdziestce, a raczej przed pięćdziesiątką; delikatne srebrzyste kosmyki przetykały niesforną grzywę tuż u nasady skroni. Twarz, ot, zwykła, przeciętna. Niebieskie oczy niczym wyblakłe, spłowiałe wranglery. Brwi tworzące prawie jedną kreskę, na środku której zaczynała się linia imponującego nochala. Zaraz, zaraz, jak to było? Duże stopy, nos miały być świadectwem imponującego przyrodzenia – przeczytałam kiedyś w jednym z kobiecych pism. Bezwiednie spojrzałam na krocze mężczyzny, które znajdowało się akurat na wysokości mej twarzy.

– Skończyła już pani? – Kpiarski ton sprowadził mnie na ziemię.

Szybko oderwałam spojrzenie od rozporka. Przesunęłam ciężar ciała na krześle, odwracając się tym samym bokiem do lekarza. Stał jeszcze chwilę przy mnie, po czym obszedł biurko i zajął swoje miejsce. Rozpoczęła się standardowa wizyta.

Pytania i odpowiedzi. Ogólne samopoczucie, umiejętność posługiwania się kulami, pielęgnacja pokiereszowanej kończyny, bandażowanie, smarowanie. Pytanie odnośnie bólu zawsze zadawał na końcu wywiadu.

– Ból. Nadal go pani odczuwa? – Wyjrzał zza laptopa, wwiercając we mnie spojrzenie.

Kiwnęłam głową.

– Może go pani opisać?

– Rwący, szarpany. Jakby mięśnie… – zawahałam się, nie umiejąc znaleźć odpowiedniego słowa.

Z lekką irytacją westchnął.

– To normalne. Zdrowa noga odpowiada za dźwiganie całego ciężaru ciała.

Odetchnęłam, głęboko nabrałam powietrza, po czym wydukałam:

– Ale mnie boli druga noga.

– Rozumiem, że chodzi o bóle fantomowe?

Z zapałem skubałam frędzle szalika.

– Pani Julio? – ponaglił mnie.

Po raz pierwszy zwrócił się do mnie po imieniu. To wystarczyło, aby przełamać wewnętrzną barierę. Jakby nagle ktoś odkręcił WENTYL, a nagromadzone niczym powietrze emocje wyleciały z sykiem.

– Tak, odczuwam ból w pieprzonej nodze, nodze, której nie mam. Ale nie to doskwiera mi najbardziej. – Uporczywie wgapiałam się we własne palce. – Jestem… taka beznadziejna. Do niczego się już nie nadaję. Nie mam planów, nie mam perspektyw. Nikt, nigdy nie chce o tym ze mną rozmawiać. Zbywają mnie machnięciem ręki i wygłaszają banały, że w końcu jakoś się wszystko ułoży. „Jakoś” – nienawidzę tego słowa. Nic samo się nie robi. W zasadzie to teraz nie mam do kogo ust otworzyć. Pozamykałam za sobą wszystkie furtki. Zbyt długo szukałam do nich kluczy. I teraz, kiedy jestem gotowa, żeby je pootwierać, nikt na mnie za nimi nie czeka. A jak ja, no, popatrz, to znaczy, niech pan na mnie popatrzy, jak ja mam zawierać nowe znajomości? Mam bratać się z innymi kalekami? Mam poszukać miłości jeżdżącej na wózku? Jak my byśmy razem wyglądali? Para kaleczniaków, jedno na drugie nie może liczyć. Mam się ZAPISAĆ do fundacji dla inwalidów? Założyć konto na IPONie[i]? Jestem wciąż tą samą dziewczyną, myślę tak samo jak przed wypadkiem, mam takie same uczucia jak każdy człowiek.

Za potokiem myśli nie nadążały słowa. Wypowiedź zawierała chaotyczne zwroty i skróty myślowe, których nie potrafiłam klarowniej wyrazić. Skończyłam, mówiąc bardzo cicho:

– Jestem sama. Źle mi z tym. Nigdy nie byłam bardziej samotna niż teraz.

Westchnęłam głośno i pełna obaw spojrzałam na lekarza. Miałam nadzieję, że okaże zrozumienie; współczuciem już rzygałam.

Pokiwał gniewnie głową, jakby ta manifestacja słabości rozzłościła go.

– Czy o bólach fantomowych rozmawiała pani z fizjoterapeutą?

– Nie – wyjąkałam rozczarowana. Za wszelką cenę starałam się powstrzymać napływające do oczu łzy.

Jak mogłam łudzić się nadzieją, że taki mruk zrozumie moje rozterki.

– Podam pani namiary na dobrego specjalistę – przerwał niezręczną ciszę. – Przy tego typu dolegliwościach z pewnością zaproponuje przezskórną elektrostymulację. Metoda cieszy się dużym zainteresowaniem, bo i jej skutki przynoszą wymierne efekty.

Marszcząc brwi, przyglądał mi się intensywnie, jakby coś analizował, głowił się nad czymś.

– No, dobrze – podjął temat. – Proszę przejść za parawan, zajmiemy się pomiarem kikuta.

Wstał i gestem dłoni wskazał, gdzie mam się udać.

– Nie proponuję pomocy przy rozbieraniu, wszak podobno nieźle pani sobie z tym radzi.

Miliony myśli kotłowały się w otumanionej głowie. Przecież nie bije się leżącego. Jak ostatnia idiotka ujawniłam swoją słabość przed nieczułym gburem. Odczuwałam też złość. Palący wręcz gniew. Nie, nie na niego. Na siebie samą.

Przełknęłam gorycz i pod wpływem nagłej irytacji poderwałam się z krzesła, omal nie przypłacając porywu kolejnym upadkiem. W furii zapomniałam zupełnie o kulach, w niezgrabnych podskokach udałam się we wskazane miejsce. Czułam na plecach baczne spojrzenie; chowając się za przepierzeniem, odetchnęłam z ulgą. Rozpięłam guzik w spodniach. Szarpnęłam materiał i zsunęłam jeansy. Stanąwszy na palcach, oparłam dłonie o mebel i dźwignęłam się, aby usadowić ciało na łóżku. Lekarz wyszedł akurat zza parawanu.

– Albo ma pani problemy z pamięcią, albo zapewnienie o samodzielności w kwestii ubioru było wierutnym kłamstwem – stwierdził beznamiętnie.

Uniosłam brwi w geście dezaprobaty; nie wiedziałam czego dotyczy komentarz. Odpowiedział mi wzrok medyka utkwiony w okolicy mego krocza. Zerknęłam.

– Jasna dupa – wyrwało mi się.

– Może i jasna, ciężko powiedzieć. Dupy na razie nie widać.

Płonęłam ze wstydu. Ubierając się w pośpiechu, zapomniałam o bieliźnie. Kusa bluzka odsłaniała niestarannie ogolone łono. Mimowolnie ciasno ścisnęłam uda, które, jeszcze chwilę temu rozchylone, odsłaniały złączenie mięsistych fałd.

– To co? Możemy zaczynać, czy brak gaci zbyt pani przeszkadza?

– Yhm, to znaczy, proszę – bełkotałam. Ułożyłam dłonie na kolanach, aby choć trochę osłonić goliznę.

– Yhm tak, czy yhm nie?

– Kontynuujmy.

Milczał. Przysunął mały taborecik na kółkach. Próbowałam oprzeć stopę o podłogę, jednak leżanka została podniesiona zbyt wysoko, nie mogłam dosięgnąć. Przez przypadek kopnęłam przysunięte krzesło. Mężczyzna spojrzał na mnie z gniewnym politowaniem. Pokiwał głową i z głośnym westchnięciem usiadł. Jego twarz znajdowała się teraz na wysokości moich drżących kolan.

Kilkoma wprawnymi ruchami rozebrał kikut z plątaniny bandaży. Miał zwinne, zimne palce. Uważnie przyjrzał się bliznom po amputacji.

– Wszystko wygląda w porządku. Gojenie przebiegało bez komplikacji, o ile dobrze pamiętam?

Skupiona na zaciskaniu nóg i złorzecząca na własną głupotę, nie usłyszałam pytania.

– Słucham?

– Czy ból, który pani doskwiera, odczuwany jest również w kikucie?

– Nie. Odkąd wszystko się zagoiło, nie miałam jakiś szczególnych problemów.

– Pamięta pani o masażach?

– Nie. Szkoda mi na to czasu. To i tak nie pomaga.

– A co ma pani lepszego do roboty? Użalanie się nad sobą zajmuje pani całe miesiące?

Zabolało. Zdenerwowana zamilkłam.

– Od dzisiaj proszę to robić codziennie. Masować, a nie użalać się.

W odruchu złości i niezgody na opryskliwy ton, chciałam wyszarpnąć kikut z mocnego uścisku; rozchyliłam nogi.

– Moment! Jeszcze nie skończyliśmy.

Miarowo uciskał skórę, półkolistymi ruchami przesuwał palce.

– Musisz pogodzić się z sytuacją. – Zrezygnował z dalszego tytułowania mnie „per pani”. – Wszystko, całe twoje życie, zależy od tego, jak poukładasz sobie pewne sprawy w głowie. Minęło już sporo czasu. Miałaś czas na bunt, niezrozumienie, wyparcie i złość. Teraz pozostaje akceptacja. Bez tego nic nie wskórasz. Zaprzepaszczonych znajomości nie ma co żałować. Widocznie nie były nic warte, skoro sama zmagasz się z codziennością. Niezrealizowane plany, marzenia to też banał. Postaw sobie nowe cele, nie gorsze od poprzednich. Jesteś kaleką, i co z tego? Dalej możesz prowadzić ciekawe życie. Możesz się rozwijać, pracować, zdobywać nowe doświadczenia. Tylko trzeba chcieć. Chcesz?

Wlepiałam w niego oczy, niczym posłuszne dziecko zabrane na występ magika, w którego sztuczki dawno przestało już wierzyć. Udało mi się przełknąć gulę żalu rosnącą w gardle.

– Tak.

Kolejny raz spojrzał na mnie z dziwnym błyskiem w oczach. Cisza deprymowała. Wolałam, aby mówił. Cokolwiek. Niech użala się nad mym losem, niech wyśmiewa kalectwo. Ze słownym atakiem mogłam sobie poradzić. Z ciszą przegrywałam. Obcowanie z nią w ciągu ostatnich miesięcy przytłaczało.

– I co, tego ci brakowało? – mówił cicho, cedząc słowa. – Żeby ktoś zaakceptował twój stan, powiedział, że wszystko będzie dobrze, że masz się wziąć w garść?

– Kiedyś, krótko po wypadku, ludzie mówili, że mi się uda, że we mnie wierzą, ale to było zbyt nierealne w tamtych chwilach. Odległe.

– Sama zrezygnowałaś ze znajomości, z prowadzenia normalnego życia.

Mimo, że lekarz nie zadał pytania, poczuwałam się w obowiązku, aby odpowiedzieć.

– Tak, chyba tak. Bałam się.

– Jeżeli ktoś wtedy cię nie odrzucił, należało pielęgnować taką znajomość. Masz to, co chciałaś. Zasłużyłaś sobie. Frazesy, które przed chwilą wygłosiłem, to tylko puste słowa. Każdy może tak powiedzieć.

– Nie rozumiem.

– Na samotność zapracowałaś sobie sama. Odrzucałaś wyciągnięte ku tobie pomocne dłonie. Byle jaki kutas, ciut inteligentny, mógłby złowić cię na takie słodkie formułki. Tego chcesz? Chcesz być okłamywana?

– Chcę żeby widzieli we mnie człowieka, kobietę, a nie nieudacznika i inwalidkę.

– Zapracuj sobie na to. Wyjdź z domu. Tylko najpierw umyj się porządnie.

Zdezorientowana potrząsnęłam głową, dając wyraz niezrozumieniu.

– Dzisiaj zdecydowanie zapomniałaś o higienie. Czuję, że nie umyłaś pizdy. Wiem, nie jestem ginekologiem, ale jednak jakieś zasady obowiązują.

Co za cham. Jednocześnie poczułam wściekłość i zażenowanie. Nie miałam ochoty wdawać się w pyskówkę, nie chciałam tłumaczyć, że po prostu zabrakło mi czasu na poranną ablucję; kolejny dowód na to, że słabo radziłam sobie z rzeczywistością.

– Skończyliśmy? Chciałabym się już ubrać.

Przez dłuższą chwilę nie odpowiadał i już chciałam powtórzyć pytanie, gdy potrząsnął niecierpliwie głową.

– Nikt cię tu na siłę nie trzyma – zawiesił głos.

– To niech pan robi swoje, a uwagi zachowa dla siebie. Grzeczność to obce panu pojęcie – fuknęłam ostrzej, niż zamierzałam.

Powoli gubiłam się w intencjach lekarza. Był miły tylko po to, by po chwili mi dokuczać, naciskać guzik uruchamiający przykre emocje.

– Zachowam, owszem, jak wszystko będzie w porządku, a póki co, zapach przeszkadza mi się skupić. Zdechła ryba – skwitował.

Tego było już za wiele. Szarpnęłam się, próbując zeskoczyć z leżanki. Gbur oberwał w policzek kikutem.

– No, pannico, nie będziesz mi tu wierzgać. Wiesz, że na kolejną wizytę będziesz czekać kilka tygodni. Masz na to czas? Może z nową nogą uda ci się złowić męża. Po prostu zróbmy spokojnie, co mamy do zrobienia.

– Zróbmy, ale komentarze proszę zostawić dla siebie.

– Dasz radę odwrócić się na brzuch? – zbył mnie pytaniem.

– Po co? – syknęłam. – Kolejna okazja do ponaśmiewania się z niezdary?

– Widzisz, wszędzie doszukujesz się ataku – oświadczył w charakterystyczny dla siebie sposób, cedząc słowa. – Chcę sprawdzić bliznę i zrobić pomiary, a w tej pozycji nie dostrzegę wszystkiego. To jak, dasz radę, czy jednak poprosisz mnie o pomoc?

Niedoczekanie twoje, pomyślałam wzburzona. Skręciłam tułów, rękoma złapałam za brzeg mebla i jednym zwinnym ruchem położyłam się na brzuchu.

– Rzeczywiście, dupa jest jasna.

Kolejny raz zapomniałam o braku bielizny. Leżałam przewieszona przez łóżko z wypiętymi odsłoniętymi pośladkami.

– Z tego, co wiem, pan nie jest proktologiem, więc proszę się skupić na pańskiej specjalności – odpyskowałam, tym razem nie tracąc rezonu.

Skapitulowałam. Było mi już wszystko jedno. Wyznałam swoje największe bolączki i obawy, by po chwili zostać za to wyśmiana. Skarcona za własne lęki. Szydzono z mojego kalectwa i nieporadności. W duchu machnęłam na to wszystko ręką. Lekarz ma spełniać swoją rolę – leczyć – nikt nie mówił, że ma przy tym z uśmiechem na twarzy okazywać współczucie. Protezka to świetny fachowiec. Komentarze odnoście chamstwa lekarza na forach internetowych ociekały jadem, kiedy jednak poruszano kwestię kompetencji, nic nie można było mu zarzucić. Perfekcyjnie dobierał protezy, robił odlewy, nikt nie skarżył się na odleżyny.

– No, mierzy pan? Nie chcę tu spędzić całego dnia, w końcu mam w planach użalanie się nad sobą. Poza tym w poczekalni jest dużo ludzi.

– Od tego jest poczekalnia, żeby ludzie czekali. Taka ich dola.

– Pan sobie chyba żartuje? – zapytałam z niedowierzaniem i złością zarazem. – Ludzie całe życie płacą te cholerne składki zdrowotne i jak nagle zachorują to i tak muszą miesiącami czekać na wizytę. Opieka medyczna to nie luksus, to…

– Nie ja ustalam zasady, pannico – wtrącił się w moją wypowiedź. – Zajmij się polityką i zmień system.

Słowa sprzeciwu już cisnęły się na język. Uwięzły w gardle, kiedy poczułam na biodrach ręce lekarza.

– Co? Co pan…? – wymamrotałam zaskoczona dotykiem.

– O! jaka wstydliwa. Jakbyś miała majtki, to to, o czym teraz pomyślałaś, w ogóle nie pojawiłoby się w Twojej głowie.

– Ale ja nic…

Znowu nie pozwolił mi dojść do słowa.

– Przesunę cię kawałek. Może być ci niewygodnie, ale to potrwa tylko chwilę.

Nie było to pytanie, a jednak wyczuwałam, że czeka na moją reakcję. Kiwnęłam głową.

Ciepłe ręce uniosły mnie za biodra i lekko pchnęły. Dotychczas kurczowo trzymałam się krawędzi mebla, teraz musiałam opuścić ręce. Głowa zwisała bezwładnie. Pod wpływem grawitacji krew spłynęła, poczułam w skroniach lekkie pulsowanie.

Na chwilę zapomniałam o braku bielizny, jednak czując ucisk palców na kikucie, odruchowo złączyłam uda.

– Za późno, pizdę już sobie zdążyłem obejrzeć.

Sapnęłam z zawstydzenia.

– Zrobię ci najpierw instruktażowy masaż. Zamknij oczy i zapamiętaj, co robię. Uciskanie odpowiednich miejsc z należytą siłą i precyzją powinno trochę ukoić fantomowe bóle.

To mówiąc zaczął wędrówkę palców po bliźnie. Nigdy nie dotykałam się w ten sposób. Początkowo nawet samo patrzenie na kikut napawało mnie lękiem. Kiedy już się przemogłam i spoglądałam na zaognione miejsce, czułam obrzydzenie. Nigdy do końca nie zaakceptowałam braku kończyny. Mycie ograniczałam do użycia gąbki. Największy problem miałam z bandażowaniem, dopiero po pewnym czasie doszłam do wprawy i potrafiłam owinąć kikut bez kontaktu z zabliźnioną raną.

Mimo niewygodnej pozycji zdołałam się rozluźnić. Według wskazówek, starałam się zapamiętać ruchy, mimo, że z góry założyłam, iż tego typu zabiegi niewiele mi pomogą.

– Jeżeli masz problem z dotykaniem tego miejsca, zawsze możesz poprosić bliską osobę o wykonanie masażu. Wstręt to blizny pooperacyjnej jest częstym zjawiskiem. – Mężczyzna wznowił rozmowę, jakby czytał w myślach.

– Ja, nie… – plątałam się zmieszana. Przyznać, iż nie mam nikogo bliskiego, nie jest łatwo.

– A twoje życie intymne? Przełamałaś już barierę? Seks jest ważny. – Nie zwracał uwagi na moje zażenowanie.

– Nikogo nie mam, w sensie, nie miałam od wypadku – wyjąkałam.

– Przyjdzie na to czas.

Zapadła krępująca cisza.

Dłonie coraz żywiej uciskały kikut. Palce przesunęły się wyżej, niebezpiecznie blisko pośladków. Mimowolnie spięłam mięśnie. Lekarz wyczuwając zmianę nastawienia, spokojnie wytłumaczył:

– Trzeba pamiętać o odpowiednim krążeniu i masaż zaczynać już od pachwiny. Pokażę.

Nim zdążyłam zaprotestować, siłą rozsunął złączone uda. Poczułam powiew powietrza na odsłoniętych genitaliach. Wzdrygnęłam się. Otworzyłam usta i głośno sapnęłam.

– Skrzysz się.

– Słucham?

– Jesteś wilgotna. I wcale nie taka oziębła. Nie ruszaj się, sięgnę tylko po odpowiednie przybory. Chyba możemy już zacząć mierzyć.

Zawstydzona, nie zdołałam wyksztusić z siebie słowa. Najchętniej zapadłabym się pod ziemię. Medyk podszedł do jednej z oszklonych gablot. Słyszałam, jak otwiera drzwiczki. Już po chwili znów stał za mną.

Przygotowana na kolejne minuty delikatnych zabiegów lekarza aż krzyknęłam, kiedy natarczywe palce rozwarły pośladki. Wszystko działo się zbyt szybko.

Poczułam zimny przedmiot zagłębiający się w pochwie. Prawie w tej samej chwili coś naparło na spięte mięśnie odbytu. Ból, który temu towarzyszył, wyrwał mi z gardła jęk.

– Bądź grzeczna i rozluźnij się trochę. Pomyśl, kiedy znowu ktoś będzie chciał cię dotykać w ten sposób?

Szarpnęłam się. W głowie zapanowała istna gonitwa myśli. Chciałam się podnieść, jednak silna ręka przycisnęła mnie z powrotem do łóżka.

– No, już, nie wierzgaj.

Zacisnęłam się mocniej. Obły kształt wewnątrz pochwy przesunął się nieznacznie. Zamknęłam go w sobie. Chciałam się przemóc, rozluźnić mięśnie i wypchnąć ową rzecz. Lekarz jakby na to czekał. Wykorzystał moment rozwarcia zwieraczy i wcisnął kolejny „prezent” do odbytu.

Krzyknęłam.

– Nie krępuj się, nie takie odgłosy tu słyszeli. A teraz grzecznie poczekasz, aż wrócę.

Na odchodne klepnął mnie siarczyście w pośladek. Kątem oka widziałam, jak znika za parawanem i nim zdążyłam zareagować, poderwać się i uciec, usłyszałam, jak otwiera drzwi, zapraszając kolejnego pacjenta. Spanikowałam. Zastygłam w bezruchu i nasłuchiwałam. Czułam się jak na najlepszych, a jednocześnie najgorszych prochach. Niczym po zażyciu LSD, kolory stały się bardziej nasycone, włosy opadające na twarz łaskotały niczym kocie wąsy, GADŻETY wepchnięte do ciała nabrały ciężaru i rozmiarów, których dotąd nie czułam; wszystko odbierałam intensywniej. A jednocześnie ogarnął mnie bezwład. Gdzieś, z zakamarków pamięci powróciło wspomnienie wrażeń po wypaleniu jointa. Ta niemoc. Niemożność poruszenia się choćby o centymetr. Trwałam przewieszona przez stół niczym marionetka, której odcięto wszystkie druciki. Myśli uległy dezintegracji.

– Proszę. – Usłyszałam lekarza rozmawiającego z pacjentem. – Pan siada.

– Nie wchodziłem, bo… – głos mężczyzny urwał się w pół zdania.

– Jesteśmy w trakcie pomiaru. Pani Julia trochę dzisiaj kaprysiła i musiałem dać jej chwilę na ochłonięcie. Pan, z tego, co pamiętam, tylko po skierowanie i odbiór protezy.

Nie dosłyszałam odpowiedzi.

– Pani Julio, wszystko w porządku?

Wyczuwałam jego spokój i umiejętność dominowania nad ludźmi. Nie mogłam wydobyć ze ściśniętego gardła nawet jęknięcia.

– Pan wybaczy, zerknę tylko…

Skrzypnięcie fotela. Stukot butów. Już po chwili męska sylwetka pojawiła się w zasięgu wzroku. Włożył rękę między moje spięte uda. Palec próbował spenetrować odbyt. Napotkawszy opór przesunął się niżej. Poczułam, jak wpycha się do pochwy; zaciśnięcie mięśni niewiele dało. Popchnął przedmiot, który tkwił we mnie. Drugą ręką złapał za włosy i uniósł głowę do góry. Przytulił tors do pleców i wprost do ucha wyszeptał:

– Nawet nie próbuj. Zamienię ci życie w piekło i kalectwo to będzie twój najmniejszy problem. Nie narób sobie obciachu. Kto ci uwierzy? Skorzystaj z tego, co ci daję.

Odsunął się.

– Proszę mocniej uciskać. Ruchy półkoliste – powiedział już głośno, aby mężczyzna przy biurku również mógł usłyszeć.

Wysunął palec i pogłaskał wypięte pośladki. Gdy odchodził, zawołałam za nim cicho:

– Chciałabym już wstać. Proszę… pan nie idzie… ja…

Nie zwróciwszy uwagi na moje skamlenie, wrócił do pacjenta.

Nie mogłam się skupić na tym, co mówią. Huczało mi w głowie, serce waliło w wariackim tempie, miałam wrażenie, że zaraz zemdleję. Krew pulsowała.

Poczucie wstydu górowało. Niedorzeczność sytuacji odbierała możliwość jasnego myślenia i reagowania. To się po prostu działo i nic nie mogłam zrobić.

Nie założyłam bielizny. Sprowokowałam. To moja wina.

Analizując sytuację, zamykając się w sobie, brnąc w plątaninie myśli, na chwilę zapomniałam o obłych przedmiotach pozostawionych wewnątrz ciała. Intruz w pochwie przesunął się. Znajdował się już w przedsionku. Mimowolnie spięłam mięśnie i zamiast zatrzymać go w sobie, wypchnęłam. Cipa w przeciwieństwie do odbytu, zwilżona wydzielinami, nie zdołała zatrzymać tajemniczego „gościa”. Po gabinecie rozniósł się głuchy odgłos. Coś potoczyło się po podłodze. Moim oczom ukazała się aluminiowa proteza palca.

– Wszystko w porządku? – Zza parawanu padło pytanie.

Kiwnęłam głową, zapominając, że lekarz nie może tego dostrzec.

– Pani Julio? – w głosie Protezki brzmiało ponaglenie.

– Tak – bąknęłam niepewnie.

– Świetnie. My już kończymy. Jeszcze tylko pieczątka.

– A proteza? – przypomniał pacjent.

– No, tak, byłbym zapomniał.

Znowu szurnięcie krzesła. Po chwili stał tuż przy mnie. Schylił się, podniósł z podłogi surogat palca, po czym wrócił na miejsce.

– Proszę. Można powiedzieć, że jeszcze ciepła. – W tonie głosu dało się wyczuć rozbawienie.

Kolejne minuty stały się torturą. Czas stanął w miejscu. W końcu padły słowa pożegnania, po nich szmery, szuranie i kroki. Odgłos otwieranych drzwi. Cisza. Złowroga. Teraz nadszedł moment na bunt, na próbę ucieczki. Zabrakło jednak silnej woli, woli walki. Poddałam się już kilkanaście miesięcy temu. Ofiara losu.

Przeklinałam własną głupotę, roztargnienie. Może gdybym nie zapomniała o majtkach, może gdybym nie zapomniała o kulach pozostawionych przy biurku. Może gdybym miała w sobie iskierkę chęci do normalnego życia.

Martwota, która ogarniała ciało i umysł, nie pozwoliła na jakiegokolwiek protest wobec zachowania lekarza..

Wstrząsnęły mną dreszcze. Skurcz mięśni przypomniał o pozostawionym w odbycie przedmiocie; zapewne kolejnej protezie palca. Nie potrafiłam się przemóc, aby wypchnąć ją z siebie. Obawiałam się, że wraz z protezą wydalę resztki wczorajszego obiadu. Cóż jeszcze bardziej upokarzającego?

Kątem oka zarejestrowałam ruch. Lekarz zbliżył się pewnym, sprężystym krokiem. Kontrolował całą sytuację.

– Dobrze zadecydowałaś.

– Czy… czy możemy już skończyć? Te pomiary. – Łapałam się ostatniej nadziei, że medyk odpuści. Że w przyszłości będę potrafiła – nie wiedziałam jeszcze jak – udawać, że nic się nie stało.

– Taaak. – Celowo rozciągnął samogłoskę, nadając słowu zupełnie inne znaczenie. Jakby mówił „tak” i kręcił przy tym przecząco głową.

Czas. Ja. Ja i kalectwo, które stało się kratą mego więzienia. Bezradność. Wszystko to zatrzymane w bezruchu jak w czarnym grobie. Żywa, przysypana myślami, niczym grudkami ziemi opadającymi na wieko trumny; odgłos kojarzący się ze stratą i bólem. Oczekiwałam na zbliżającą się kulminację. Sparaliżowana strachem, którego nie sposób przełamać. Ciszę, zakłócał jego oddech. Bezrozumne, beznamiętne oczekiwanie. W końcu, po chwili, która wydawała się wiecznością, podszedł bliżej. Musiał czuć emanujący ze mnie strach.

Wraz z pierwszym jego krokiem czas ruszył; zerwał się i gnał. To teraz. Już. Kotłujące się myśli, wrzeszczące, ostrzegające. Mentalnie, gdzieś pod powierzchnią naskórka, byłam nastawiona na ból. Przygotowana. Kiedy jednak, dominującym ruchem bioder wbił się w spięte ciało, poczułam ból; przywodził na myśl zimny, zagłębiający się w ciele sopel lodu. Tak. Lodowaty chuj. Chłód, niczym kawałek diabelskiego zwierciadła w oku Kaja u Królowej Śniegu, momentalnie zmroził skołatane nerwy.

Otworzyłam oczy. Protezy na półkach, niema publiczność spektaklu. Dłoń spoczywająca zbyt blisko mojej twarzy wydała się wielka, obślizgła. Zbierało mi się na wymioty. Łapałam powietrze cichymi, konwulsyjnymi haustami. Każde pchnięcie prowadziło dalej i dalej w bezgłośną ciemność.

– Boli. Nie… przestań. – Nawoływania brzmiały piskliwie i słabo.

Parsknął pogardliwie, nie bacząc na mój protest.

Nie wiem, dlaczego zawsze żyłam w przekonaniu, że gwałciciele „kochają” się szybko, gwałtownie. Używają siły fizycznej. Zachowanie lekarza odbiegało od moich wyobrażeń. Zagłębiał się teraz we mnie powoli. Rozsmakowywał się w strachu, delektował chwilą. Dłońmi rozwarł spięte pośladki.

– Wiesz, że będziesz musiała mi to oddać? Pan Skrzypiński ma odebrać nowy paluszek w tym tygodniu.

Jeszcze silniej zacisnęłam mięśnie zwieracza, co sprawiło kolejną falę bólu. Lekarz, nie bacząc na opór, z siłą wciskał palec do odbytu. Kiedy już spenetrował zwieracz, wycofał się, ponownie skupiając uwagę na ruchach bioder. Gwałcił miarowym, jednostajnym rytmem.

Cichą modlitwę, którą szeptałam, przerwało nieśmiałe pukanie, a już po chwili rozległ się dźwięk uchylanych drzwi.

– Ja… – Ledwo usłyszałam głos niecierpliwego pacjenta. – Można już?

Wezwanie pomocy miałam na końcu języka, jednak beznamiętny głos medyka powstrzymał skargę.

– Prosiłem kogoś? – spytał retorycznie. Ani na sekundę nie zaprzestał ruchów frykcyjnych. – Jeszcze badam.

– No, tak. Przepraszam.

Drzwi się zamknęły.

– Mała, nie ma co, kończymy.

Kolejne pchnięcia stały się jakby pełniejsze. O uda obijały się wiszące jądra. Skórę drapał rozpięty rozporek. W końcu agresor opadł na mnie, przygniatając do stołu. Prawa ręka sięgnęła do twarzy, odgarniając niedbałym gestem włosy, uciekłam spojrzeniem. Lewa dłoń wylądowała na kikucie i z zapałem uciskała oszpeconą blizną skórę.

Lekarz czerpał potrójną przyjemność. Dokonał gwałtu na ciele i duszy. Widział szeroko rozwarte ze strachu oczu. Miał możliwość fizycznego kontaktu z kalectwem. Biodra unosiły się i opadały. Napastnik nie okazywał emocji. Dopiero pod sam koniec jego oddech stał się szybszy, a później na chwilę ucichł.

Wyślizgnął się gładko. Zerknęłam niepewna czy to rzeczywiście koniec. Koszula zadarła mu się niechlujnie. Na ustach błąkał się szyderczy grymas.

– Kto wie, może ktoś kiedyś napisze o tobie piosenkę. Skoro można napisać utwór o dziewczynie bez zęba na przedzie[ii], można też o dziewczynie bez nogi.

Odsunął się. Jeszcze chwilę lustrował wypięte pośladki, w międzyczasie porządkując garderobę.

– To teraz posprzątaj po sobie i ubierz się. Zapiszę cię na wizytę za dwa dni. Dostarczysz to, co masz w dupie.

Wstrzymałam oddech.

– Wstawaj.

Próbowałam unieść zwiotczałe dłonie. Tułów, niesamowicie ciężki, nie był w stanie zrealizować jedynej myśli: „Uciekaj. Ubieraj się i uciekaj.”

– Mózg też ci amputowali, niedołężna dziewucho? – w głosie pobrzmiewała nagana i zniecierpliwienie.

Szarpnął mnie za ramię, w grubiański sposób pomógł podnieść się ze stołu, na którym został mokry ślad po ejakulacji, cieknącej mi teraz po udach.

– Uprzątnij to.

W pomieszczeniu unosił się mój zapach, żałosna mieszanka strachu i wstydu. Nakładała się nań woń środków czystości.

– Dlaczego? – Usłyszałam w swoim głosie rezygnację i znienawidziłam się za to.

Rozległ się śmiech. Silny, nieznoszący sprzeciwu.

– Bo mogę. Trochę pieszczot jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Zobaczysz, za jakiś czas mi podziękujesz.

Zmrużyłam oczy i poruszyłam bezradnie wargami. Po chwili zdobyłam się na szept:

– To… to jest, to, co mi zrobiłeś…

Słowa przeszły w bełkot, a potem we łzy. Zawodziłam cicho, jakby bez przekonania. A przecież odczuwałam ból, nie tylko fizyczny. Z doświadczenia wiedziałam, że takowy da się ukoić. Problem stanowiły poszatkowane emocje. Obrazy pchające się pod powieki.

– Chciałaś, żeby ktoś zobaczył w tobie kobietę. Ja ją widzę. Szkaradzieństwo, ale jednak kobieta.

Odszedł. Zawołałam za nim piskliwym szeptem. Nadaremnie. Usłyszałam znajomy już odgłos otwieranych drzwi.

Momentalnie ogarnęła mnie słabość. Kolano ugięło się pod ciężarem ciała. Noga trzęsła się jak galareta.

Rozejrzałam się bezradnie wokół, szukając ręcznika, czegokolwiek, czym mogłabym wytrzeć pozostałości po wytrysku. Niczego nie znalazłam. Dokuczały zawroty głowy, zupełnie jakbym stała na ruchomej platformie.

Włożyłam rękę pod bluzkę, pociągnęłam za rąbek koszulki i starłam mokry ślad. Lepka maź nie wsiąknęła w materiał OD RAZU.

Machinalnie sięgnęłam po spodnie, przez chwilę mocowałam się z nogawką.

Wokół mnie pojawiła się znajoma mgła; ta sama, w której brnęłam, dowiedziawszy się o amputacji.

Zza parawanu dobiegały głosy; nie mogłam zrozumieć słów. Starałam się skupić uwagę na tu i teraz. Na bólu, który promieniował z krocza, a przede wszystkim z odbytu. Przedmiot uwierał.

Musiałam podjąć decyzję. Co robić? Jak się zachować? Obolała, wręcz groteskowa ze swoim kalectwem, pokuśtykałam w stronę, skąd dobiegło ciche, acz stanowcze nawoływanie.

– Pani Julio.

Nie miałam odwagi spojrzeć w oczy ani oprawcy, ani kolejnemu pacjentowi. Wlepiłam spojrzenie w podłogę. Starałam się tak ustawić, aby nikt z obecnych nie mógł dostrzec lepkiej plamy na bluzce. Już przy biurku zachwiałam się. I to pacjent, a nie lekarz, poderwał się z miejsca. Do krzesła przygwoździła go beznamiętna uwaga Protezki:

– Poradzi sobie. Musi.

W końcu podniosłam głowę. Spojrzałam na niego nieprzytomnie, niczym zamroczony bokser.

– Oczekuję panią w piątek. Samo południe. Do widzenia.

Odprawił mnie. Tak po prostu. Dostał to, czego chciał. Ale to z pewnością go nie zadowoli. Potwór w białych rękawiczkach.

Szamocząc się z kulami, stanęłam na korytarzu, cicho domykając za sobą drzwi.


[i] IPON – Internetowy Portal Osób Niepełnosprawnych

[ii] Dziewczyna bez zęba na przedzie – tytuł piosenki zespołu Kult


Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Mocne – doceniam warsztat i pomysł, ale nie chciałbym tego czytać po raz drugi

Nie boisz się podejmowania tematów trudnych, piekielnie wymagających. Tak jest i tym razem, ale moim skromnym zdaniem (chociaż nikt nie powiedział, że nie mogę się mylić, to jednak nie sądzę, aby tak było; nie w tym przypadku) po raz kolejny dałaś radę.

Opowiadanie pod wzgledem technicznym jest bezbłędne, a to już połowa sukcesu. Tekst jest nierówny, podzieliłbym go na trzy części.

Cześć pierwsza – od początku aż do momentu wejścia do gabinetu pana Protezki Jest świetna, chociaż…. aż mnie ręka świeżbiła, żeby to podszlifować tu i ówdzie, aż się prosiło o dopisanie, od czasu do czasu, jednego zdania. A nawet dwóch.

Część druga – wizyta w gabinecie. Kłębowsko emocji, które należałoby uporządkować,. Tu i ówdzie bym poskracał, w kilku akapitach właściwie piszesz to samo (chociaż innymi słowami), dialogi… w wielu miejscach w opisce dialogu zawierasz te same emocje, które on sam w sobie niesie, wyjaśniasz to, czego wyjaśniać nie trzeba.

Chamstwo i wulgarność lekarza cokolwiek przesadzone, „zapomnienie” przez Julię o bieliźnie cokolwiek naciągane.

Część trzecia – scena gwałtu „na ciele i duszy”. Plastyczna, minimalistyczna, realistyczna… świetnie Ci wyszła.

PS. Trzymając takie skarby w szufladzie popełniasz grzech śmiertelny!
PS2. Historia aż się prosi o ciąg dalszy!

Lubię pisać o nieszczęśliwych ludziach. Spełnienie i radość nie niosą ze sobą satysfakcji w trakcie pisania. Uwielbiam poddawać swoich bohaterów emocjonalnej sekcji. Lubię rozcinać postać ukazując jej problemy.

Zgadzam się z zarzutem, że dialogi wyszły dość niefortunnie, sztucznie. Podobnie jest z brakiem bielizny. Tak, jak pisałam wcześniej – dzisiaj ten tekst mógłby wyglądać zupełnie inaczej.

P.S. Może szuflada kiedyś się otworzy. Może kiedyś ja odważę się ją otworzyć.
P.S. Nie zwykłam wracać do swych tekstów, by tworzyć kolejne części. Zostawiam czytelnika z tym niedopowiedzeniem.

Rozumiem, ja również nie lubię słodkich, cukierkowych i szczęśliwych zakończeń. Z drugiej jednak strony…. weżmy na przykład cykl „Mroczna wieża” Kinga. Miałem nadzieję, że gdy Roland dotrze do Wieży to ona, posiadająca wielką moc, jakoś obróci koła czasu i historia wróci do punktu wyjścia. I biedny stary (ponownie młody) Roland będzie szczęśliwy z Susan Delgado. Byłem pewien, że tak się stanie; dlatego zakończenie było dla mnie wielkim rozczarowaniem. I starego biednego Rolanda było mi najzwyczajniej w świecie żal. Chociaż nie istnieje.

„Mroczna Wieża” to jedna z moich ulubionych serii. W przeciwieństwie do Ciebie nie spodziewałam się happy endu. Co jednak nie zmieniło mojego ogromnego współczucia dla Rolanda.

King chwali się, że cykl „Mroczna Wieża” to najdłuższa powieść świata. Poszczególne tomy są nierówne, mnie najbardziej podobały się „Wilki z Calla”.

Rolanda lubiłem, lubiłem Cutbertha Algooda, Corta, Eddiego i billy bumblera. Natomiast tej czarnoskórej kobiety i tego chłopca nie.

Lubię dalsze ciągi, kontynuacje itp. Mam pomysł na dalszy ciąg historii Julii. Kilka pomysłów, które wzajemnie się wykluczają. Zawsze tak jest.

Ps. Ejk, Eld… dzięki!

Napisz komentarz