Perła o Różowym Oriencie 2/2 (RozkojarzOna)  4.33/5 (10)

10 min. czytania

Źródło: Pexels.com

Tu znajdziesz pierwszą część Perły w Różowym Oriencie.

– Ej, widziałaś tego nowego kierownika? – zaczepiła mnie sąsiadka z biurka obok. Moja druga połówka. Jak siostra bliźniaczka.

Znałyśmy się od archaiku, czyli od momentu ulepienia pierwszej wspólnej babki w osiedlowej piaskownicy. Chodziłyśmy do jednej podstawówki i ramię w ramię wkuwałyśmy tabliczkę mnożenia w trzeciej klasie. Razem rzygałyśmy po studenckich imprezach, pogowałyśmy na koncertach w Jarocinie, a teraz miałyśmy wspólnego szefa.

Postanowiłam ustawić koleżankę do pionu.

– Co to za „ej”? Za kogo ty mnie masz? – zganiłam ją. Tak dla zasady.

– Jaaaaaaaki przystooooojny – odezwała się wyraźnie zauroczona.

– Wysoki. Elokwentny. Szczupły. Elegancki. Pachnący. W garniturze. No, wygląda jak Adonis. Serio. – Zachwytom nie było końca. Zrozumiałabym tę fascynację tylko wtedy, gdyby moim nowym przełożonym miał zostać Jared Leto. Albo Jim Morrison. W każdym innym przypadku jej entuzjazm był bezpodstawny.

– Monika, mówię coś do ciebie o zasadach dobrego wychowania. Czy ty słyszysz? – Szturchnęłam ją w ramię. Próbowałam jakoś do niej dotrzeć, ale była już w świecie fantazji. Prawdopodobnie stała już na ślubnym kobiercu w białej sukni.

– Czyli nie widziałaś. Ech – westchnęła rozczarowana.

– To sama się przekonasz wieczorem na ognisku integracyjnym – dodała.

– Dobra, odpuść tego greckiego boga i wychodzimy. Jesteśmy już po robocie, a twój nowy ukochany raczej nie zapłaci za nadgodziny.

Bolała mnie głowa. Nie miałam ochoty słuchać tych euforystycznych wywodów. Jedyne o czym marzyłam, to chwila samotności i spokoj, więc szybko zawinęłam się z biura zupełnie nieświadoma atrakcji, jakich  nawet najbardziej sprytna cyganka nie potrafiłaby wywróżyć.

Nie czekając na koleżankę ani na windę zbiegłam na parter, pędem do wyjścia na parking i do auta. Tylko, że pojawił się mały problem. Nie mogłam otworzyć drzwi.

– Kurrrrrrwa. – Syknęłam z bólu, wyładowując złość na oponie samochodu.

– Ki diabeł? – odezwał się jakiś wzburzony męski głos, podbiegając do mnie.

– Czego do cholery?! Zaraz odjeżdżam! – wykrzyczałam wkurzona gościowi w twarz święcie przekonana, że typ miał pretensję, że go zastawiłam.

– Lepiej by pan pomógł otworzyć.

– Dzwonię na policję! I do psychiatryka! – zagroził. – Wariatka. Złodziejka. Psycholka. – Poczęstował mnie soczystymi epitetami.

Popatrzyłam na niego spode łba. Na samochód. Znowu na niego. I to był właśnie ten moment, kiedy w końcu mnie olśniło. Pomyliłam fury, a błąd uświadomił mi dopiero, najprawdopodobniej, mój nowy kierownik, kiedy o mały włos nie zajął się moimi włosami, ratując swoją perełkę. Dopiero wtedy zrozumiałam, kim jest ten facet i jaka mnie czeka kariera po tym incydencie. Żadna. A może nawet zasiłek dla bezrobotnych.

– Jest pan nieuprzejmy. – Odparłam w odpowiedzi na wyzwiska.

Długo nie myśląc, wytrąciłam mu srajfona z dłoni i w długą.

– Ty gówniaro! Smarkaczu jeden! Smarkula! – wrzeszczał jeszcze za mną wystrojony w garnitur pan ważniak, nie wiedząc jeszcze, że ja to jego podwładna.

Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym się nie odwróciła, przebiegając przez jezdnię daleko od przejścia dla pieszych i nie pokazała facetowi środkowego palca, szczerząc przy tym zęby. Nie ma to jak elegancka kobieta w marynarce, na obcasach, pokazująca faka na jednej z najbardziej ruchliwych dróg w mieście. Hasztag „mnie śmieszy”.

Oddaliłam się na bezpieczną odległość od miejsca niefortunnego zdarzenia z poczuciem ulgi, że wciąż będę mogła czesać koka w stylu Małej Mi. Przystanęłam na końcu ulicy.

– Podrzucisz mnie do domu? – Usłyszałam za plecami znajomy głos.

To był Dominik. Mój wczorajszy seks.

– Ale to nie jest po drodze. Chyba, że złotem płacisz.

– Słono płacę. – Uśmiechnął się szelmowsko.

– Pf. Zapłacić to ty możesz głową za chlapanie językiem.

– Wczoraj nie narzekałaś. Ani na chlapanie, ani na mój rozwiązły język.

– Widzę za to, że cię wyjątkowo dzisiaj świerzbi.

– Nie tylko język.

– Nie śmiem nawet wątpić – odparłam tonem pełnym ironii.

– Drwisz z mojegooo?

– Fiuta? Nie miałabym odwagi. – Ledwie powstrzymałam chichot.

– Śmiejesz się z niego czy ze mnie, mała szelmo?

– Nie wyzywaj mnie.– oburzyłam się.

– Dotknęło cię to? – Udawał zaskoczonego.

– Do żywego. Nie wiem jak teraz dojdę. Do siebie.

– Pomóc? – Wyszczerzył zęby w głupkowatym uśmiechu.

– Jak miło, że mogę liczyć na twoją pomocną dłoń. – kpiłam sobie dalej.

– Jesteś zawsze w dobrych rękach.

– Chyba w lepkich – wyparowałam głupio.

– To przez ciebie.

– Nic nie zrobiłam.

– Raczej jeszcze nic nie zrobiłaś. Z naciskiem na jeszcze.

– Na nic nie licz. I waż słowa, jeśli chcesz dojechać do domu w jednym kawałku.

– Jeżeli chciałaś mnie nastraszyć, to ci się nie udało. Poza tym, takie groźby są karalne.

Spojrzałam na niego z ukosa.

– Pomóż lepiej znaleźć moje auto, skoro chcesz się ze mną zabrać – syknęłam

– Znowu zapomniałaś, gdzie zaparkowałaś? – Podśmiechiwał się.

– Jakie znowu, jakie znowu? – Naburmuszyłam się.

– No, tam. – Nachylił się nade mną i wskazał palcem triumfująco na mojego gruchota.

– Śledzisz mnie, tak? To też jest karalne. Będziemy siedzieć w jednej celi.

– Bardzo chętnie.

– Boże! Co ja się z tobą mam. – Pokręciłam głową z politowaniem.

Tym razem zamek centralny zadziałał równie szybko co zamek błyskawiczny w moich spodniach dzień wcześniej. Złote, lipcowe słońce zalewało tętniący życiem Wrocław. Prażyło udekorowane brukiem chodniki. Przypiekało nosy blondynkom. Rozgrzewało bezdomne koty. Dojechaliśmy na róg Brzechwy i Konopnickiej. Zatrzymałam się na zakazie.

– Dalej sobie dojdziesz – stwierdziłam.

– Wolę, kiedy razem dochodzimy.

– Pieprz się.

– Z tobą?

– Nie. Z Harley Quinn. Do wieczora. – Zaserwowałam uśmiech numer sto osiemdziesiąt osiem z mojego wachlarza. Ten ironiczny.

– To delikatna aluzja, że mam już wysiąść?

– Delikatność nie jest moją mocną stroną. – Powoli zaczynałam się już irytować.

Przewrócił oczami jak nastolatka.

– Hola, hola. – Zawołałam, kiedy chwycił klamkę.

– Zapłać. Co ty sobie wyobrażasz?

Wysiadł z auta. Spuściłam szybę od strony pasażera. Wyciągnęłam rękę po forsę. Nachylił się. Wyjął stówę z portfela.

– To za wczoraj. – Puścił oczko.

– O, ty świnio. – Wiedziałam, że się nie obrazi tak samo jak on wiedział, że mnie nie uraził.

– Za dzisiaj jeszcze się rozliczymy. Jestem twoim dłużnikiem.

– Będziesz musiał ciężko odpracować.  I to gołymi rękami – zagroziłam.

– Obiecujesz?

– Jesteś zboczony. Mówił ci to już ktoś?

– Takie rzeczy z twoich ust to komplement. Widzimy się wieczorem? – dopytał na odchodne.

– Wpadnę na chwilę. Założę lateks i szpilki.

– Szykownie jak na imprezę przy ogniu, kiełbasie i piwie – docenił. Rozstaliśmy się z uśmiechami na twarzach. To, że dobrze się rozumieliśmy było dla nas bardziej niż oczywiste. Uwielbiałam go. Od zawsze. Był przystojny nie mniej niż Ryan Gosling. Bezpośredni jak Charles Bukowski. Tajemniczy bardziej niż pan Darcy. Szczery, otwarty, towarzyski.

Lubiłam go za sposób w jaki mnie dotykał, a robił to często. Miał silne ręce, ale gdzieś między palcami, w ciasnych zakamarkach i ciemnych zaułkach dłoni, kryła się zwykła czułość, a tego było mi wiecznie mało. Lubiłam, kiedy się we mnie wpatrywał. Obłapiał wzrokiem, albo tylko gdzieś z daleka dostrzegał na końcu korytarza. Uwielbiałam te spojrzenia, wyrażające wszystkie jego myśli, w których go prześladowałam. Lubiłam go nawet za to, że zdarzało mu się czasem klepnąć mnie w tyłek. Nie uważałam tego za wulgarne. Nieraz tylko zastanawiałam się, czy tak wypada, szybko odganiając tę myśl od siebie, bo chyba chciałam wierzyć, że nie patrzy na mnie tylko jak na koleżankę z pracy, ale może też jak na kobietę, której pragnie. Był żonaty. Ja też kogoś miałam i mimo to wciąż, jakimś cudem, coś niewidocznego ciągnęło nas do siebie. Lubiłam jego czarny humor i jasną cerę. Ciało wyrzeźbione morderczymi treningami na siłowni. Radość w oczach, kiedy zbroił jakiegoś figla. T-shirt z Batmanem.  Wiecznie młodego ducha. Wreszcie polubiłam też, i to bardzo, chwile, kiedy dochodził. Przy mnie. Na mnie. We mnie. Z nim można było zjeść ciastko i mieć ciastko. Ciągle odczuwać potrzebę nasycenia się nim, a jednocześnie być spełnioną. Przeżywać jakiś cudownie oniryczny rodzaj orgazmu mentalnego na równi z dobrym seksem. Śmiało mogłabym nazwać go przyjacielem, z którym można dzielić „wszystko, co się może przyśnić, kolorowe kwiaty wiśni, ukradzione echo z lasu, moje nie wiem i brak czasu, podwieczorki gdzieś nad rzeką, i wyjazdy za daleko, głupie telefony głuche i to co uciekło uchem (…) wszystkie wstydy i zachwyty, wszystkie trzaski czarnej płyty, słowa co ugrzęzły w gardle, szepty co ucichły nagle”.[1]

Tymczasem wszystkie miejsca na parkingu pod moim blokiem standardowo zajęte, ale wkurzyłam się niestandardowo jak nigdy. Znalazłam miejsce pod jakimś podejrzanym monopolem. Idąc do domu, kiedy myślałam, że już nic nie może mnie zaskoczyć, potknęłam się na klatce schodowej. Czyżby karma za środkowy palec?  Nevermind – westchnęłam tytułem drugiej płyty Nirvany, podnosząc potłuczony tyłek ze schodów. To zdecydowanie nie był mój najlepszy dzień. Rzuciłam kluczami w ścianę. Dosłownie. Torebkę cisnęłam na kuchenny blat w efekcie czego podłogę zalało morze tamponów, miedzianych monet, paragonów i innych niepotrzebnych rzeczy. Nie schyliłam się, żeby pozbierać. Podeptałam. Rzuciłam się na kanapę. Odpaliłam płytę Chrisa Botti’ego. „A Thousand Kisses Deep” zagościło w moich czterech ścianach i pierwsze dźwięki rozluźniły napięte mięśnie. Przymknęłam powieki. Uspokajałam myśli. Muzyka już płynęła w moich żyłach. Krążyła w wąskich rurkach pompując coś na kształt znieczulenia pomieszanego z odurzeniem jak w narkotycznym transie. Właśnie zatapiałam się w głębi oceanów własnego „ja”. Po dzisiejszym i wczorajszym dniu w sumie sama już nie wiedziałam, czy pływam po powierzchni własnych sentymentów, czy odbijam od brzegu porwana prądem wzburzonego morza pożądań. Wszystko się pomieszało.

I tak rozebrana z sarkazmu mogłam pobyć sobą w pełnym emocjonalnym negliżu. Obnażona z największych wstydów w myśli, w mowie i w uczynku mogłam już bez ograniczeń być sobie cierniem w oku, albo być kobiecą bardziej niż Marylin Monroe w najbardziej seksownej roli. Mogłam leżeć pozbawiona wyrazu z nogami wyciągniętymi na stół albo stać się tykającą bombą nie do rozbrojenia. Zupełnie naga mogłam zastygnąć w miejscu, przybierając twarz „Dziewczyny z Perłą” na długie godziny albo wychodzić z własnej skóry, żeby nie dać się uwieść swoim neurotycznym przypływom. Mogłam, ale skierowałam swoje kroki w stronę łazienki po drodze zostawiając koszulę w kącie. Stanęłam przed lustrem. Zobaczyłam rozkojarzoną kobietę z mętnymi oczami. Zwiewną, delikatna nimfę. Czy raczej nimfomankę? A może obydwie? Kobietę o dwóch twarzach? Dwóch osobowościach? W końcu byłam spod znaku bliźniąt. Przesunęłam dłoń wzdłuż krawędzi miseczek stanika aż do haftek na plecach. Rozpięłam i z ciasnego objęcia materiału uwolniłam całkiem fajny biust. Z sutkami różowymi jak perły. Wtedy coś zaczęło się we mnie dziać. Suma przypadkowych rzeczy. Mnogość emocji, zwłaszcza tych negatywnych. Obfitość wspomnień wczorajszego orgazmu. Spokój dzisiejszego popołudnia. Samotność podniesiona do potęgi n-tej. Nagość. Fizyczna i psychiczna. Patrzyłam sobie w oczy i wiedziałam co za chwilę mnie czeka.

Zrzuciłam spodnie. Wsunęłam palce za gumkę majtek. Opadły na podłogę, a wokół moich kostek stworzyły swojego rodzaju kajdany. Byłam uwięziona. We własnych pragnieniach. Wyuzdanych fantazjach i zboczonych, brudnych myślach. Weszłam pod prysznic. Odkręciłam wodę. Była gorąca, dlatego w pierwszym odruchu cofnęłam się, by za chwilę zanurzyć w perwersyjnie masochistycznej przyjemności. Zaraz potem w dużej ilości żelu pod prysznic. Delikatność piany i gładkie ciało sprawiały wrażenie, jakbym zamiast skóry była obszyta jedwabiem. Oparłam się jedna ręką o ścianę przede mną. Stanęłam na palcach. Wypięłam tyłek. Dokładnie tak jak wczoraj. Jakby za mną stał Dominik. Miałam go przed oczami. Miałam go… Drugą dłoń zsunęłam na wzgórek. Niewielką wypukłość zapowiadającą soczystość głębiny gdzieś pośrodku wąskiej szczeliny. Potem tylko palec. Niżej. W przyjemną miękkość, gdzie już zdążyła pojawić się przyjemna gęstość pierwszej podniety. Lubiłam własną ciasnotę, więc nieznacznie tylko rozchyliłam wargi by tam znaleźć twardą perłę zwilżoną mieszaniną żelu, wody i naturalnego lubrykantu wyprodukowanego przez moje ciało. Pieściłam się mocno. Drażniłam wrażliwy klejnot schowany w różu mojej muszli, przesuwając się po jego lśniącej powierzchni. Błądziłam w tę i z powrotem prostą drogą w górę i w dół śliskiego pęknięcia. Zaczęłam ruszać biodrami, ocierając się o własny palec. Zakręciło mi się w głowie na chwilę. Powietrze było zawiesiste i słone, a kabina prysznicowa ozdobiona biżuterią z diamentów, które tworzyła skroplona para. Ale chciałam czegoś wulgarnego. Wyuzdanego. Sprośnego. Uklęknęłam z dłonią pomiędzy udami. Złączyłam dwa palce i przesuwając całą ich powierzchnią i długością po łechtaczce, wepchnęłam je do środka. Dokonywałam brutalnego abordażu na słonych wodach własnych wydzielin, fantazji i podniet u wybrzeży mojej cipki. Robiłam sobie dobrze, pieprząc się mocno sama jak rasowa aktorka filmu porno. Zaczęłam sama siebie ujeżdżać. Bzykać. A może nawet pierdolić. Jęczeć głośno jak nigdy. Dyszeć ciężko w sufit. Zaciskać powieki nie wiadomo po co. Drżałam przez dłuższą chwilę w totalnie egoistycznym uniesieniu.

Orgazm był intensywny. Przeszył całe moje ciało, poczynając od mózgu, na najmniejszym palcu stopy kończąc. Poczułam się absolutnie spełniona. Maksymalnie rozluźniona. Zaspokojona. Dzisiaj dla mnie właśnie od tego się zaczynał i na tym kończył się świat. Tego potrzebowałam. Ekstatycznej ulgi, towarzyszącej zaspokojeniu potrzeby kompulsywnej, być może nawet obsesyjnej. W głębokim zamyśleniu, półprzytomna odwróciłam się po ręcznik. Otuliłam ciało miękkim, bawełnianym materiałem. Wytarłam resztki wilgoci ze skóry i narzuciłam na plecy szlafrok. Zaczęłam się zastanawiać, czy na pewno chcę iść na to ognisko, ale w końcu był piątek, a ja i tak nie miałam żadnych innych planów. Zbliżała się umówiona godzina, więc postanowiłam uprzedzić, że się spóźnię. Telefon znalazłam w zakamarkach torebki. Na ekranie SMS od Dominika: „Wpadłem pożyczyć cukier, ale byłaś tak zajęta w łazience, że nie śmiałem przeszkadzać. P. S. Następnym razem zamknij drzwi wejściowe”. Już ja ci zamknę – pomyślałam – już za godzinę, usta twoje.

[1] Cytat z utworu „Telefon” zespołu Myslovitz.

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

„– Boże! Co ja się z tobą mam. – Pokręciłam głową z politowaniem.”
Jestem pod wrażeniem kreacji bohaterki obcującej z Bogiem. Z Bogiem, który okazuje się podglądaczem.
Żałuję, że nie znam się na perłach. Gdybym się znał, to bym szybciej zrozumiał tytuł. A tak, przyszło dokładnie przeczytać opowiadanie. „Z sutkami różowymi jak perły.” Teraz już jasne. 🙂
Wesoła historyjka z zadziornym dialogiem. Ciekawe, czym nas rozweselisz w części III.

Lubię tą bohaterkę, wyszczekaną i złośliwą, namiętną i nienasyconą. Bardzo kobiecą. Podobał mi się opis pod prysznicem. Bardzo autentyczny. Parę razy miałam podobnie. Liczę, że niebawem znów napiszesz, Rozkojarzona.

Dobry wieczór!

Mam tu trochę podobne wrażenie jak po ostatnim opowiadaniu Szarika – trochę za szybko biegnie akcja, zbyt szybko pędzą dialogi, a opisy są zbyt oszczędne. Z drugiej strony, wycinek rzeczywistości bohaterki, który otrzymujemy jest naprawdę wąski. Chciałbym przeczytać dłuższe opowiadanie RozkojarzOnej, które pozwoliłoby lepiej poznać postacie. Natomiast scena pod prysznicem – klasa sama w sobie. Z naddatkiem powetowała mi wszystkie mankamenty tekstu 🙂

Pozdrawiam
M.A.

Ładny tekst. Muszę przeczytać pierwszą część.

Napisz komentarz