Kolorowy głos (Karel Godla)  4.42/5 (163)

34 min. czytania

photoport, „Railway novel VII

Promień słońca zawitał do dygoczącego w trakcie jazdy przedziału. Franciszek obserwował, jak jasno podświetlone paprochy tańczą w powietrzu i wolno opadają na kolana dziewczyny siedzącej naprzeciwko przy oknie. Być może atakował ją właśnie desant igieł. Nie miał pewności, mimo odmładzających się i coraz bystrzejszych oczu, którymi śledził falowanie kurzu.

Kilka dni temu zawładnął nim kaprys. Chciał odpocząć od obecności Szikardona. Tej ujawnianej każdego dnia, kiedy wspólnie ujeżdżali Krystynę oraz tej skrytej. Był niemal pewny, że nawet gdy porzucał nieziemski pojazd opiekuna, decydując się na samotną jazdę zwykłym samochodem, najczęściej nowym modelem C., do których miał słabość, to i tak doświadczał dyskretnego towarzystwa swojego przewodnika i upierdliwego kaznodziei w jednym. Nie miał na to twardych dowodów, ale nazbierał sporo podejrzeń. Dlatego pierwszy raz od wielu lat postanowił wybrać się w podróż do S. pociągiem. Trzydniowa wycieczka wyłącznie pod kontrolą igieł. Trzydniowy odpoczynek od anioła stróża, którego złośliwych komentarzy miał już dość. Zwłaszcza jego docinków na temat męskiej tęsknoty Franciszka za Rysią.

Świadomie zaakceptował niedogodność polegającą na tym, że zamiast ekspresowej przejażdżki Krystyną, będzie musiał wlec się w te i we wte za lokomotywą na długiej trasie, prawie siedmiogodzinnej. Co prawda niewiele ryzykował, bo wiedział, że gdy podróż nie przypadnie mu do gustu, wysiądzie na najbliższej stacji i wezwany Szikardon zawiezie go tam, gdzie Franciszek zechce.

Środowa wycieczka w przedziale pierwszej klasy – niemalże sentymentalna próba powrotu do przeszłości – nie wydała mu się jednak uciążliwa. Komfort podróży kolejowej poprawił się wielce od czasu, gdy w trakcie częstych delegacji służbowych korzystał z pociągów, głównie na dalekobieżnych trasach. Niemal całą trasę spędził w przedziale samotnie. Wracając po kilku dniach z S., uznał, że nie chce i nie musi przywoływać swojego mentora.

W składzie powrotnego piątkowego pociągu, co dziwne, nie przewidziano wagonu pierwszej klasy. Jechał więc w przedziale drugiej, całkowicie wypełnionym z powodu nadchodzącego weekendu. Zarezerwował fotel przy oknie, najlepszy, zgodny z kierunkiem jazdy. I postanowił wytrwać mimo tłoku.

Ledwie wrzucił bagaż na półkę i rozsiadł się na diabelskim, jak je nazywał, miejscu nr 66, gdy do przedziału weszły dwie dziewczyny, właścicielki ostatnich miejscówek pod drzwiami. Węch Franciszka, osiągający powoli doskonałość, która przez tysiąclecia pozwalała pokoleniom dzikusów skutecznie tropić zwierzynę i partnerów seksualnych, wyśpiewał mu natychmiast, że młode kobiety nie przechodzą aktualnie menstruacji, przeziębień ani innych stanów zapalnych i skrupulatnie dbają o higienę. Obie odziane skromnie i schludnie. Pierwsza opalona, ciemnowłosa, o pociągłej buźce. Gdyby jej twarz była okrąglejsza, a nie zbyt mocno wydłużona, oceniłby ją jako bardzo ładną. Opalenizna przywieziona z ciepłych krajów czy zdobyta pod kwarcówką? – nasunęło się oczywiste pytanie. Nie potrafił stwierdzić ani wzrokiem, ani węchem genezy pociemnienia skóry. Atrakcyjność śniadolicej spowodowała, że drugiej podróżnej, która usiadła przy drzwiach w rzędzie siedzeń po przeciwnej stronie, prawie w ogóle nie poświęcił uwagi.

Opalona pasażerka wydała się jednak trochę za chuda jak na jego gust. Stwierdził to, przyjrzawszy się pupie i nogom w legginsach, gdy stękając, umieszczała bagaż na półce pod sufitem.

Ledwo usiadła, zaczęła jeść wielką drożdżową bułę z nadzieniem, wygrzebaną z papierowej torebki. Wyraźnie poczuł podłą woń wytworzonych w przemysłowym procesie powideł z dużą zawartością cukru. Ciasto bułki również zajeżdżało chemią. Ocenił, że dziewczyna należy do kategorii ludzi, którzy jedzą dużo i często, a i tak nie przybierają na wadze. Działo się tak może na skutek przedwiecznej mutacji genów, która uruchomiła rozrzutny mechanizm przemiany materii, bardziej przyczyniający się do zachowanie zdolności szybkiego biegu niż budowania zapasu tłuszczu na złe czasy.

Śniadolica pochłaniała kaloryczną bombę, a w przerwach między kęsami dzieliła się ze swoją siedzącą naprzeciwko i małomówną towarzyszką refleksjami z ostatniego tygodnia. Usta jej się nie zamykały. Z rozmowy czy raczej niemal monologu wynikało, że młode kobiety są pielęgniarkami (ciągle te pielęgniarki, pomyślał), zapewne dyplomowanymi, być może asystentkami na uczelni, bo pojawiła się w wypowiedziach enigmatyczna postać pani profesor i kwestia wykładów lub ćwiczeń prowadzonych przez obie dziewczyny dla (nieznośnych) studentów. Potem tematyka pogaduszek zboczyła na sprawy egzystencjalne. Obie zamieszkiwały małe, ciasne pokoiki. Jak się domyślał, wynajmowane w asystenckim hotelu.

Nos zaczął słać mu więcej informacji na temat pasażerek. Paznokcie jednej z nowoprzybyłych, nie wiedział jeszcze której, zostały pomalowane niedawno, bo czuł teraz wyraźny zapach chemikaliów. Dziewczyny skrywały w torebkach przejrzałe banany, tabletki zanieczyszczonego kwasu acetylosalicylowego, ibuprofen, witaminy, kosmetyki. Nie wywęszył obecności narkotyków. Nosiły świeżą, choć spraną, bieliznę. Używały w potrawach zbyt dużo cukru i soli. Stwierdził to, analizując woń potu i moczu, którego niewchłonięte przez papier toaletowy drobiny wsiąkły w ich majtki.

Przysłuchując się rozmowie, jego wzrok przesuwał się obojętnie po pospolitym obliczu drugiej dziewczyny, ubranej w jasnofioletową koszulę ozdobioną czarną kratą i obcisłe ciemne legginsy, tak jak koleżanka. Właśnie wtedy ta małomówna dotąd współpasażerka nagle otworzyła usta i coś odpowiedziała śniadolicej. Padło pierwsze długie zdanie, bo wcześniej ograniczała się do pojedynczych słów lub monosylab.

Złote światło uderzyło go w oczy niespodziewanie.

„O rany!!” – miał wrażenie, jakby cały przedział oraz ciała i ubrania podróżnych zaczęły emanować blaskiem. Ale to nie przedmioty i nie ludzie promieniowali. Zaświeciło mu się w środku głowy.

Głos!

Zaraz zrozumiał, co się stało. Przez chwilowy natłok bodźców przebiło się do jego świadomości czyste brzmienie-lśnienie głosu mniej urodziwej z pielęgniarek. To jej głos rozświetlił mu wnętrze.

Przez długie lata życia Franciszek nigdy nie miewał takich foniczno-kolorystycznych sensacji, ale od czasu, kiedy wydarzył się wypadek z Obcymi i poznał Szikardona, atrakcyjne głosy kobiet zaczęły niekiedy przybierać w jego głowie sugestywną barwę. Czasem działo się podobnie, gdy słyszał głosiki szczególnie wartościowych dzieci, które zasługiwały na igły.

Przyjrzał się drugiej asystentce dokładniej. Właśnie przejęła inicjatywę po serii zdawkowych wypowiedzi, którymi grzecznie potwierdzała brunetce pochłaniającej bułę z powidłami, że słucha i bierze udział w rozmowie. Padły kolejne pełne zdania, skonstruowane tak poprawną i piękną polszczyzną, że dodając do tego złoty pobłysk głosu, aż przyjemnie było słuchać. Nadstawiał uszu, obserwując spod oka światłomówczynię.

Miała ją wkrótce odwiedzić koleżanka albo krewna, przybywająca do dużego, akademickiego miasta z prowincji, więc zrodziła się potrzeba, aby zorganizować materac do spania dla gościa. Asystentki rozmawiały o dokupieniu pościeli do materaca, bo gospodyni chciała, aby przyjezdna nocowała w cieple i wygodzie. Na dyskusję o zaletach oraz kosztach rozmaitych rozwiązań dziewczyny poświęciły dobrych kilka minut czasu. Kobiecej, rzeczowej rozmowy, pełnej troski i zaangażowania, nudnej dla przeciętnego mężczyzny. Ale on miał nietypowe zainteresowanie i słuchał jak zaczarowany.

Właścicielka złotego głosu była prawie blondynką, taką bardziej szarą niż żółtą. Włosy błyszczały świeżo po umyciu. Tłamsiła je ściśle gumka z tyłu głowy. Wyglądała na przemęczoną po tygodniu pracy. Jej cerę ocenił jako zdrową, choć bladą. We krwi wykrył lekki deficyt żelaza, niewynikający z zaburzeń metabolizmu, lecz z diety, która nie zaspokajała w pełni potrzeb organizmu. Miała lekko podpuchnięte oczy, nie zrobiła sobie makijażu.

Ocenił, że dziewczyna mimowolnie zaciska zęby. Stres nagromadzony w trakcie tygodnia pracy jeszcze jej nie opuścił. Po rozluźnieniu szczęk twarz asystentki niewątpliwie nabrałaby łagodniejszego wyrazu. Spokoju i ufności dziecka.

Pod jego przenikliwym spojrzeniem skóra jasnowłosej stała się przez moment przeźroczysta i niespodziewanie ujrzał drastyczną panoramę krwistej, pofałdowanej tkanki, składającej się z kilkudziesięciu mięśni mimicznych. Uśpionych, choć pełnych życia. Franciszek nie był chirurgiem i nie zaglądał nikomu do wnętrzności na co dzień, jednak od pewnego czasu przy pomocy wzroku potrafił dostrzec więcej niż operator używający najlepszego diagnostycznego sprzętu medycznego. Stąd krwawe widoki coraz mniej zaskakiwały.

Gdy wrócił spojrzeniem na powierzchnię naskórka zmęczonej twarzy, dostrzegł potencjał urody, która nie rzucała się na pierwszy rzut oka. Wystarczyłoby asystentkę nieco dokarmić, przyzwyczaić do rytuału ćwiczeń fizycznych, napełnić większą pewnością siebie, a świat podziwiałby twarz słodkiej, ale nieprzesłodzonej i rozumnej madonny. Wiedział, że należy dać igłom co najwyżej kilka miesięcy i pozytywne zmiany staną się faktem. Niezły tyłek miała już teraz. Po ćwiczeniach na brazylijskie pośladki mogło być tylko lepiej.

Tylko te wargi. Gdy przyjrzał się małym, kształtnym ustom, zdecydowanie mniejszym niż przeciętna ozdoba kobiecej twarzy, przypomniał mu się natychmiast łobuziak o asymetrycznej fryzurze poznany w zeszłym miesiącu. Dla kontrastu Rysia miała przepiękne, wydatne usta. Istny ideał, wręcz fenomen natury, a nie dzieło chirurga. Błyszczące, można powiedzieć, że nabrzmiałe niczym genitalia gotowe do czynu. Albo kuszące do schrupania, jak owoc kryjący dojrzałe do siewu nasiona. Spierzchnięte nieco, zagryzione wargi Teresy wyglądały przy tamtych cudach niepozornie, ale uznał to za szczegół mało istotny przy ogólnie zachęcającym wyglądzie dziewczyny.

„No, zobacz, Fran, zobacz, jaki ty mało bystry jesteś. Widzisz kilka dam i gapisz się, jak zwykle, nie na tę, co trzeba. Dopiero jak gały uważnie wytrzeszczysz i niucha zaciągniesz z właściwej piczuni, spostrzegasz prawdziwy skarb.”

Tę konstatację czynił nie pierwszy raz. Odkąd igły poczęły przeprowadzać w jego organizmie rewolucję wyostrzającą zmysły, potrafił już w stadzie dwunogich łań przechadzających się po parku albo hali handlowej, siedzących w knajpie lub na stadionie, wyłowić tę spódniczkę – często na pierwszy rzut oka mało atrakcyjną – która była najbardziej godną zachodu. Zajmowało to dłuższą chwilę, bo początkowo, kierowany wzrokowymi algorytmami samca, wybierał nie tę, którą powinien. Najważniejszy przy finalnym wyborze pozostawał węch, choć i słuch, tak jak dzisiaj, potrafił przeważyć szalę. Od niedawna dysponował dwoma generacjami receptorów węchu i coraz lepiej z nich korzystał. Zapachy z otoczenia wychwytywały zarówno naturalne skupiska komórek o czułości podrasowanej tak, że ponoć przewyższały wrażliwość powonienia praprzodków z plejstocenu, jak i dodatkowe mini organy, wyhodowane w nozdrzach przez osobiste igły, co spowodowało, że zgryźliwie określał się mianem cyborga albo mutanta.

Dzisiejszy wybór najatrakcyjniejszej samiczki nie stanowił w sumie wielkiego wyzwania. Trzecia kobieta w wagonie, także brunetka jak śniadolica, siedziała przy oknie naprzeciwko i nie brał jej pod uwagę. Była niemal rówieśnicą asystentek, miała dwadzieścia sześć lat, znośną jeszcze dla oka nadwagę oraz początki cukrzycy. Uśmiechała się do niego często i wymienili grzecznościowe formułki w trakcie podróży. Poczuł sympatię do młodej kobiety nie ze względu na płeć czy wiek, a właśnie za tę pogodną życzliwość, która ją przepełniała. Uśmiech brunetki nie miał ani krzty zaczepnego charakteru, choć nieświadomie skrywała w nim erotyczną zachętę. Czytała ambitną, historyczną książkę, a jej nieatrakcyjna choć miła twarz nosiła w rysach znamiona tureckich zapewne przodków.

Nie chciało mu się skanować umysłu pasażerki z naprzeciwka zbyt dokładnie. Zrobił powierzchowną analizę zaraz po wejściu do przedziału. Poprzestał na wieku, imieniu (Marta), numerze komórki i kilku innych podstawowych informacjach.

Zawstydzony i jednocześnie zdumiony uświadomił sobie, że wpatruje się jak zaczarowany w blondynkę, uznaną poniewczasie za najatrakcyjniejszą towarzyszkę podróży. Efekt zaskoczenia, kiedy szukając skarbu po całej okolicy, odkrywasz go pod samym nosem i nie możesz się nadziwić własnemu brakowi spostrzegawczości. Dziewczyna dostrzegła jego zainteresowanie i nie wyglądała na zadowoloną z tego powodu. Zmierzyli się wzrokiem przez chwilę, ale nieśmiało uciekła, nim źrenice obojga zwarły się wystarczająco długo, by spiekła raka. Zdegustowana obcesowym zachowaniem współpasażera zesztywniała na moment, po czym wyczuł, że postanowiła go ignorować. Nie wykazywała zainteresowania flirtem. Może przypominał faceta, który źle zapisał się we wspomnieniach światłogłosej. Albo wydał się jej za stary.

„O, jakaś ty nieprzystępna brzydula”, pomyślał pogodnie.

Przybrał maskę obojętności i począł szperać w pamięci asystentki. W jej przypadku proces skanowania przebiegał staranniej i bardziej pracowicie niż wcześniejsza inspekcja dokonana w umyśle sąsiadki spod okna. Nie miał jeszcze wprawy, ale zgodnie z naukami Szikardona w momentach zaglądania bliźnim do mózgu usiłował wypracować coraz lepszą koncentrację.

Efekt starań spełnił oczekiwania. Po chwili wiedział już o dziewczynie więcej. Imię Teresa, nazwisko, wiek, miejsce pracy, pensja, stan konta. Przewinęły mu się przed oczyma epizody z jej dzieciństwa, te których dziewczyna była świadoma i te, o których już prawie zapomniała. Potem prześledził młodość, dojrzewanie, dorosłość. Skrawki obrazów spływały niczym paprochy ściągane podciśnieniem ssawki i układały się w mniej lub bardziej kompletną całość. Im bardziej posuwał się ku teraźniejszości, usiłując zachować zarówno koncentrację jak konsekwencję, aby nie dopuścić do nawrotu już przeskanowanych sekwencji, tym więcej znajdował istotnych epizodów. Potrafił coraz lepiej filtrować zapisy reminiscencji, wybierał najważniejsze ze swojego punktu widzenia informacje.

W wieku jedenastu lat Teresa została ugryziona przez żmiję. Wstrząs po surowicy, którą jej wstrzyknięto, miał lekki przebieg. Przechodziła wtedy okres niemal biedy. Rodzina miała problemy finansowe, bo matka, nim rozpoczęła pracę jako licealna polonistka, musiała skończyć zaoczne studia, a ojciec inżynier porzucił z tego powodu absorbujące mnóstwo czasu biuro projektowe i rozpoczął nową karierę jako skromny, gorzej opłacany urzędnik. Rodzice pozostali mimo kryzysu uczciwi i troskliwi, nie narodziły się domowe patologie, a ona odwdzięczała się pilną nauką. Pisała też wiersze i pamiętnik. Później pojawił się na świecie ukochany, dużo młodszy brat, nie dorastała więc jako rozkapryszona jedynaczka. Miała na kim trenować swoje opiekuńcze uczucia. Gdy dojrzała płciowo, uczyła się flirtu z kuzynem, który zawrócił jej w głowie jako pierwszy chłopak i z nim poznała słodycz pocałunków oraz coraz śmielszych macanek. Doroślejąc, przeżyła kilka innych erotycznych fascynacji. Późno zaliczyła jednego, jedynego kochanka, zdobywcę dziewictwa. Inicjacja seksualna przebiegła udanie i zapoczątkowała fazę stałego związku, który jednak nie wytrzymał próby czasu, bo mężczyzna wyjechał z kraju i szybko o dziewczynie zapomniał, znajdując nową partnerkę na obczyźnie. Rozstanie spowodowało traumatyczny dla blondynki okres. Franciszek wygrzebał w dość świeżych wspomnieniach Teresy kilkudniowe podejrzenie o zajściu w ciążę i dramatyczne rozważania na temat ewentualnej aborcji.

Wyssał z jej pamięci wszystko, co zdołał. Zrobił to z pewnością nieudolnie, dopiero doskonalił nową umiejętność, ale i tak dowiedział się dużo.

Młoda kobieta dzielnie znosiła samotność, koncentrując się na pracowitej karierze. Brakowało jej męskiej, partnerskiej bliskości i seksu, ale dzielnie spychała priorytet tych potrzeb na dół osobistej listy, kompensując sobie celibat pisaniem erotycznych wierszy i tęsknych fragmentów w pamiętniku. Dość często masturbowała się palcami. Przygody z tandetnym wibratorem zakupionym przez internet nie należały do udanych i szybko ją zniechęciły. Podsumowując: blondynka wiodła spokojne, choć niełatwe życie, ale otarła się również o dramat.

Teresa nie była jedną z tych dziewczyn, którą musiał bezwzględnie przelecieć. Ale należała do wartościowej grupy. Godnej zainteresowania, zwłaszcza że dopadły ją już igły, najwidoczniej doceniwszy potencjał jej organizmu. Nie musiał asystentki koniecznie uwodzić, ale gdyby zaistniały sprzyjające okoliczności…

Niestety warunki nie pozwalały na prokreacyjne tête-à-tête. Gdyby blondynka chociaż podróżowała tam gdzie on. Wtedy wysiedliby razem i mógłby ją zawieźć do swojej wiejskiej chaty pod miastem. Szkoda, że podróżowała tylko do P. Miała tam spędzić weekend w mieszkanku bliskiej koleżanki, która ofiarowała jej klucze. Franciszek uznał, że seks w toalecie wagonu nie jest dobrą opcją. Możliwą – nie takie w końcu rzeczy robił, gdy mu mocno zależało – ale mało zachęcającą. Trudno. Jej strata.

Za to bezdyskusyjny zysk dla dziewczyny stanowiło bliskie spotkanie z igłami. Nawet nie zauważył skrzywienia na jej twarzy, wtargnęły do ciała bezboleśnie. Odebrał ich chaotyczny szum po udanym ataku. Pozostałe dwie kobiety w przedziale nie dostąpiły zaszczytu stania się wybrankami igieł, choć pewnie zostały przez nie pobieżnie zdiagnozowane. Jak dotąd nie miał pojęcia, dlaczego tak się działo, jakimi kryteriami kierowały się igły przy wyborze podopiecznych. Pytany o te sekrety Szikardon plątał się w wyjaśnieniach. Franciszek mógł więc tylko snuć własne hipotezy.

Podjąwszy decyzję o zaniechaniu uwodzicielskich działań, pół godziny po wyruszeniu pociągu nie myślał już o Teresie, choć nadal mimochodem rzucał w jej stronę spojrzenia. Uznał, że szkoda na dziewczynę czasu, który mógł spożytkować lepiej. Zajął się studiowaniem atlasu o faunie i florze krain podzwrotnikowych. Głęboko zatopiony w lekturze, której nie były w stanie zakłócić częste przystanki na trasie oraz hałaśliwe peregrynacje pasażerów po korytarzu, ani się obejrzał, gdy pociąg dotarł do stacji w P. Za oknami panowała już ciemność, skąpe oświetlenie peronów próbowało ją rozproszyć.

Blondynka pośpiesznie założyła krótką, obcisłą kurtkę z poliamidu; pożegnała się ze śniadolicą, wręczając jej przejrzałego banana, którego zapomniała zjeść podczas podróży; szepnęła ogólne do widzenia, nie patrząc na Franciszka; i stanęła w drzwiach przedziału. Ponownie stwierdził, że młoda asystentka ma niezłe pośladki i nogi.

„Cześć, Tereska”, uśmiechnął się do jej pupy.

Kątem oka zauważył, że brunetka natychmiast obrała otrzymanego banana z brązowej skóry i zaczęła jeść. Zniesmaczony chorobliwym apetytem młodej kobiety wrócił do studiowania tajemnic biologicznej wegetacji najbardziej przydatnych do przetrwania roślin w krainach podzwrotnikowych. Preto za pośrednictwem Szikardona obiecał mu zabawę w Tarzana, kilkumiesięczny trening w dziczy. Realistyczna zabawa miała pomóc poznać granice możliwości wszystkich udoskonalanych przez igły zmysłów, a przy okazji byłaby spełnieniem młodzieńczych marzeń Franciszka. Pamiętał o obietnicy i pilnie przygotowywał się do nadchodzącego wyzwania. Czekało go coś w rodzaju survival’u.

* * *

Pociąg drgnął, wyrwany przez elektrowóz z wyjątkowo długiego bezruchu na stacji w P. Niemal jednocześnie w umyśle Franciszka uruchomił się niespodziewany alarm: Teresa w niebezpieczeństwie!

Przymus działania momentalnie spiął mu mięśnie.

„Biegiem, Fran!”

Zerwał się z miejsca. W pośpiechu opuścił przedział, przeskakując iście olimpijskim susem kolana współpasażerów. Wywołał pisk przestrachu opalonej asystentki, kiedy omal na nią nie wpadł, chwiejąc się przy lądowaniu na palcach jednej nogi, bo niewiele miejsca na podłodze zostawiły swobodnie rozrzucone stopy współpodróżnych. Ujrzawszy zatłoczony korytarz, na którego sforsowanie straciłby cenne sekundy, bez namysłu szarpnął okno.

„Trzeba skakać!”

Olimpijskie wybicie. Zakończonym saltem szczupakiem wypłynął, zdawałoby się majestatycznie, na peron. Złudzenie prześlizgiwania się przez powietrze jak przez gęstą ciecz, w zwolnionym tempie, zaskoczyło i trwało całą wieczność. Gdy uderzywszy nogami w płyty chodnika, poczuł bezwładność rozpędzonego ciała, złudzenie zniknęło.

„Biegiem.”

Rzucił się do sprintu przez platformę pełną podróżnych, kątem oka dostrzegając zdumione twarze mijanych i rozwarte usta tych, którzy zza szyb wagonu śledzili bieg. Ktoś z tłumu wziął go za uciekającego złodzieja i półgłosem dzielił się podejrzeniem z towarzyszami. Kątem ucha wyłapywał podekscytowane szepty.

„Szybciej!”

W wyobraźni rozbrzmiewał krzyk Teresy i łomot jej przerażonego serca. Dwoma wariackimi, ale pewnymi skokami, podczas których miał wrażenie, że zwolniony czas znowu mu się dłuży, pokonał czterdzieści dwa (dokładnie policzone w przeciągającym się locie) stopnie schodków wiodących do tunelu i już pędził w prawo, gdzie kierował go sygnał igieł. Odgłos przypominał trzask zakłóceń w odbiorniku radiowym, ale imaginował sobie, iż dziewczyna dramatycznie woła o pomoc.

Wypadł z podziemi przejścia i biegł kilkadziesiąt długich sekund, aż szum igieł nagle ucichł jak ucięty nożem. Zwolnił i po kilku krokach jego kocie oczy wypatrzyły w ciemności zarys nieruchomego ciała leżącego między budami przydworcowego targowiska. Rozejrzał się przezornie, nie wierząc milczeniu igieł, ale po napastnikach nie zostało ani śladu. Doczłapał do nieprzytomnej Teresy, uspokajając oddech, bo nie miał już powodu do pośpiechu.

Już z daleka wyczuł, że młoda kobieta straszliwie śmierdzi, choć miał też wrażenie, iż odrażający odór słabnie z minuty na minutę. Domyślił się, że igły, które ledwo kilka godzin wcześniej zasiedliły ciało nowej podopiecznej, nie mając skuteczniejszego sposobu obrony, naprędce użyły wobec agresorów odstraszającej woni, a teraz próbowały „sprzątać” po swojej akcji. To nagie podbrzusze dziewczyny stanowiło źródło odoru. Nie wyczuł w powodzi smrodu zapachu spermy. Niedoszłym gwałcicielom udało się pielęgniarkę powalić, ale najprawdopodobniej nie doszło do penetracji, bo gdyby któryś zdołał posunąć się tak daleko, jego sparaliżowane przez igły ciało leżałoby zapewne teraz obok ofiary. Niegodziwcy najwidoczniej zdołali tylko zsunąć dziewczynie dolne części garderoby. Nieoczekiwane uderzenie fetoru anihilowało samczy popęd płciowy i skłoniło byczków do odwrotu. Igły miały skuteczne sposoby na nieakceptowanych dawców spermy.

Walcząc z chęcią ucieczki przed nadal nieznośną wonią i jeszcze silniejszym odruchem wymiotnym, Franciszek naciągnął nieprzytomnej ofierze majtki i rozdarte legginsy, aby nie marzła.

Zaklął.

„Zaraz zdechnę od tego smrodu!”

Uniósł się znad ciała i odszedł na bok, aby zwrócić zawartość żołądka. Torsje targały nim dłuższą chwilę. Obok zauważył ślady po wymiotach co najmniej jednego drania. Im też smród dał się we znaki. Gdy doszedł do siebie, podniósł porzuconą przez napastników torbę podróżną dziewczyny, która nadal mocno śmierdziała, bo igły nie były w stanie jej „posprzątać”. Swoją drogą, zastanowił się przelotnie, jak zdołały ją zasmrodzić.

Szikardon dał nieoczekiwanie znać, że jest w drodze i niedługo dotrze na miejsce.

„Całe szczęście, dobry druhu” – pomyślał z ulgą.

Dałby sobie radę i bez niego, ale pomoc opiekuna rozwiąże wiele problemów.

Franciszek dopiero teraz uświadomił sobie, że jest mu chłodno, bo wybiegł z przedziału tak, jak go zastał alarm igieł Teresy. Bez swetra, kurtki. A wieczorna listopadowa temperatura oscylowała w okolicach zera. W przedziale została walizka z garderobą i laptopem. O rzeczy zbytnio się nie martwił. Sprawi sobie nowe ubrania, a z komputera i tak coraz mniej korzystał. Jednak warto sprzęt odzyskać. Trzeba spróbować. Preto zawsze podkreślał, aby nie zostawiać niepotrzebnych śladów i nie zwracać na siebie uwagi. Oba zalecenia dzisiaj złamał.

Zacisnął dłoń w pięść, jakby czekał go wielki wysiłek i w myślach wybrał zapamiętany numer komórki pasażerki spod okna. Po chwili zareagowała.

– Halo – odezwała się niepewnie, nie wiedząc, kto ją niepokoi. Jak każdy miała przykre doświadczenia z zawodowymi natrętami.

– Dobry wieczór, pani Marto. Dziękuję, że pani odebrała. Czy jest pani nadal w pociągu? Mówi pani sąsiad z przedziału, ten z miejsca numer 66 spod okna – wyjaśniał szybko, czując jeszcze kwaśny posmak żygowin w ustach.

– To pan? Ale… – Pewnie chciała zadać banalne pytania typu: „Ale skąd ma pan mój numer?” albo „Czemu pan tak nagle wybiegł z przedziału?”, albo coś w tym rodzaju.

Nie dał jej dojść do słowa.

– Bardzo przepraszam, że zawracam pani głowę, i na dodatek nie udzielam wyjaśnień. Nazywam się Franek Staroleśny. Wszystko pani opowiem, jak się spotkamy. Czemu musiałem nagle wyskoczyć z wagonu i tak dalej. Ale teraz mam wielką prośbę – westchnął. – Czy mogłaby pani wyjąć z mojej walizki laptopa i zabrać go ze sobą… zaopiekować się? Jest schowany na samym wierzchu. Nie chciałbym, żeby ktoś go sobie przywłaszczył. Byłbym pani bardzo zobowiązany. O resztę rzeczy proszę się nie troszczyć. Zjawię się u pani… – Oczami wyobraźni ujrzał zdumione i wielkie, ciemne oczy dziewczyny z kroplą tureckiej (albo innych egzotycznych przodków) krwi w żyłach, zagapił się w nie niczym zahipnotyzowany marzyciel.

– Ale…

– Pani Marto, proszę! Nie mogę teraz udzielić wyjaśnień, choć bardzo bym chciał. Wiem, że się pani należą i pani ich oczekuje. Bardzo proszę o tę jedną przysługę z laptopem. Jestem uczciwym człowiekiem. Odpłacę się za to stokrotnie. Przyjadę i na początek przyniosę bukiet pięknych kwiatów. I będę bardzo wdzięczny. Pomoże mi pani? – Męski, sugestywny głos, niosący skryte żądanie, aby wykonała polecenie – jedna z umiejętności, których próbował nauczyć go Szikardon – powinien poskutkować wobec tak przyjaznej, pozytywnie nastawionej do ludzi rozmówczyni.

– Pan wybiegł za tą dziewczyną spod drzwi, która wysiadła w P.? Tak się pan w nią wpatrywał. Miłość od pierwszego wejrzenia? Ach, ci mężczyźni! – Zaskoczyła go, wyszeptując swoje rewelacje. – Miał pan strasznie wystraszoną minę, gdy pan wybiegał. Aż i ja się zlękłam.

– Tak, pani Marto, miałem wystraszoną minę – przyznał, skrywając zdziwienie, że kobieta była w stanie aż tyle zaobserwować. – Wszystko pani wyjaśnię. Zabierze pani mojego notebooka? Zgłoszę się po niego. Nie mogę teraz dłużej rozmawiać.

– Dobrze… panie Franciszku. Zrobię to dla pana. Mieszkam…

Przerwał jej.

– Uff, jak to dobrze, że się pani zgadza. Kamień z serca. Dziękuję pani pięknie. Nie musi mi pani teraz podawać adresu. Znajdę panią. Zdzwonimy się i wszystko uzgodnimy. Przyjdę z wielkim bukietem kwiatów. Jeszcze raz bardzo dziękuję. Do zobaczenia. – Zakończył rozmowę i przez dłuższą chwilę zmagał się w umyśle z numerycznym zamkiem swojej, oddalającej się w pociągu, walizki, aby ją otworzyć i umożliwić Marcie wyjęcie laptopa.

Przemknęło mu przez głowę, że dziewczyna albo była nadzwyczaj spostrzegawcza, albo on zachowywał się w przedziale bardzo niedyskretnie. Nie przymierzając, jak pobudliwy gówniarz z motylami w brzuchu, choć przecież poza zaskoczeniem, gdy blond asystentka odezwała się po raz pierwszy, nie odczuwał silnych emocji z jej powodu, a przynajmniej tak mu się wydawało. Prawie trzy godziny poświęcił lekturze przyrodniczej publikacji i przez ten czas niemal na dziewczynę nie spojrzał.

Niósł ciało Teresy bez wysiłku, lawirując między budami sklepików, aż dotarł na skraj targowiska.

Krystyna już tam czekała w ciszy, z zapalonymi światłami, mimo jaskrawego blasku miejskiej latarni. Tym razem odziana w karoserię niemłodego, średniej klasy kombi, realistycznie zakurzoną po odbyciu ponad dwustukilometrowej trasy.

Zrozumiał się z Szikardonem bez słów. Kiedy na widok wybawcy Teresy klapa bagażnika otworzyła się z pogardliwym sapnięciem sugerującym: „wrzuć ten cuchnący syf tutaj”, z ulgą zsunął uchwyty wzbudzającej obrzydzenie torby z palców prawej dłoni tak, że wpadła do środka. Bagażnik zamykał się już bezgłośnie, kiedy Franciszek ruszył z dziewczyną w stronę fotela pasażera. Zawahał się, czy tylna sofa nie będzie odpowiedniejszym miejscem dla nieprzytomnej pasażerki. Krystyna zadecydowała za niego. Wyczuł delikatne drżenie. Prawy bok karoserii auta, jakby z wysiłkiem napinanych mięśni, rozdął się, powiększając otwór rozwartych na rozcież drzwi, aby mógł wygodnie złożyć ciało na przednim siedzeniu. Oparcie fotela natychmiast mocno się odchyliło. Pasy niczym węże prześlizgnęły się po błyszczącym poliamidzie kurtki i zabezpieczyły tułów dziewczyny. Gdy już leżała, oddychając spokojnie jak we śnie, fragment białych majtek zajaśniał w czerni rozerwanych w kroczu legginsów. Niczym nakaz drogowy wskazujący kierunek jazdy.

„Wygląda, jakby się prosiła rżnięcia”.

Wrócił myślami do momentu, kiedy klęknąwszy przy nieprzytomnej dziewczynie, ubierał ją, tłumiąc torsje. Dopiero teraz na spokojnie, gdy przygasło wspomnienie o przeraźliwie śmierdzącej broni igieł, przypomniał sobie widok obnażonego podbrzusza i przyznał w duchu, że asystentka skrywa przed światem wydepilowaną ślicznotkę, cud miód. Istny kwiatek pełen uroku, bez śladów fatygi.

– Witaj, Wanirze – zamruczał Szikardon, kiedy Franciszek rozgościł się na miejscu kierowcy.

Odpowiedział równie grzecznie.

„Skąd takie oficjalne powitanie?” – pomyślał mimochodem, bo w ten sposób zwracał się do niego czasami tylko Preto.

Z ulgą stwierdził, że wentylacja albo inne zabiegi Krystyny zadziałały niezwykle skutecznie. Po wstrętnym odorze pozostało tylko wspomnienie.

– Dzięki, że tak szybko przybyłeś. Chociaż domyślam się, że z powodu twojego pośpiechu wyniknie afera – mruknął retorycznie, kiedy siła bezwładności, wzbudzona przez startującą po swojemu, czyli wariacko Krystynę, wbiła go w ciepłe ciało fotela.

Zawładnęło nim podejrzenie graniczące z pewnością, że Szikardon po raz kolejny złamał zalecenia opiekunów z odległych światów. Drogą lądową nie dotarłby do P. w tak krótkim czasie. Ile go miał od momentu, kiedy igły Teresy podniosły alarm? Dwadzieścia minut? Góra trzydzieści. I dwieście pięćdziesiąt z okładem kilometrów do przebycia.

– Tak, będzie awantura – potwierdził krótko Szikardon i szybko zmienił temat: – Udajemy się do mieszkania koleżanki twojej dziweczki? Wybudzić ją?

Po chwili dodał jeszcze:

– Z tyłu masz nową pelirinkę. Widzę, że starą postradałeś.

„Pelirinką” Vib nazywał wszelkie ciepłe okrycia ludzi i tę nazwę zaadoptował Szikardon.

„To miłe, że pomyślałeś o mnie” – stwierdził w duchu Franciszek.

– Dzięki. Nie budźmy jej. Niech odzyska świadomość, kiedy już będę z nią w mieszkaniu. Szkoda, że nie przywiozłeś Viba. On by się tu radował.

– Nie było czasu. Startowałem alarmowo.

„…startowałem? Hmm.” – To potwierdzało, że awantura będzie rzeczywiście wielka.

Wrócił myślami do wcześniejszej konstatacji.

„Preto i spółka dostaliby szału, gdyby zwykli ulegać emocjom z powodu każdego twojego ekscesu. Ostatnio coraz częściej do nich dochodzi. Swoją drogą, mój mądry Szikardonie, potrafisz zachować się czasem jak niereformowalny dureń” – ocenił krytycznie, mimo że osobiście nie miał do swego towarzysza zastrzeżeń poza urazą za kilka złośliwości na temat męskiej tęsknoty za Rysią.

Wiele wskazywało na to, że jego diagnoza jest trafna, choć Franciszek zaraz jak zawsze zdefiniował alternatywną opinię:

„Albo to jakaś twoja rozgrywka z nimi.”

„Tak, jestem niereformowalnym durniem” – parsknął mu w głowie Szikardon.

* * *

Teresa budziła się wolno. Zwinięta niemal w embrion na wersalce powracała z fazy noworodka do dorosłości. W mgnieniu niemowlęctwa zakwiliła jak głodne pisklę. Sekundy później już jako dwudziestosiedmiolatka jęknęła z przestrachu, pewnie przypominając sobie horror, w którym uczestniczyła przed omdleniem.

Obserwował ją spokojnie. Cieszyła perspektywa seksu. Przepełniało go nigdy niepowszedniejące uczucie oczekiwania na to, co ma się wydarzyć. Wyobraźnia ruszyła do erotycznej gry. Jeszcze na uwięzi, ale już pobudzona, szkicowała scenariusze, które doprowadzą do zaspokojenia pożądania. Starał się trzymać z daleka od umysłu jasnowłosej. Nie chciał psuć chwili, która już się nie powtórzy.

Otworzyła oczy. Wodziła spojrzeniem po suficie, potem zaczęła ślizgać wzrokiem po ścianach, próbując rozpoznać miejsce. Nieruchoma początkowo głowa nabierała życia, rozpoczynając coraz rozleglejsze oględziny pokoju. Lekkie poruszenia w lewo, w górę. Potem powoli obróciła się całym ciałem na prawy bok i zobaczyła Franciszka. Drgnęła zaskoczona, a o dynamicznie zmieniającej się geometrii źrenic młodej kobiety w reakcji na jego widok można by napisać poemat. Zatonął w dziewczęcych oczach i spowodował, że na chwilę się zapomniała.

– Hej – zagadnął pogodnie. – Jak się czujesz? Zmierzyłem ci puls. Siedemdziesiąt uderzeń. Nieźle.

Oczywiście wiedział, że pomijając doznane obrażenia, dziewczyna czuje się dobrze, ale wypadało nawiązać konwersację. Uznał, że skoro rozmówczyni jest pielęgniarką, to można napomknąć na przykład o wyniku rutynowej kontroli tętna.

Poznała go, zobaczył błysk zrozumienia w oczach i lęk. Strumień danych o zmiennej geometrii kobiecych źrenic płynął nieprzerwanie. Przyczynek już nie do poematu, a do niezmiernie interesującej dysertacji. Zaczęła się podnosić z wersalki, na której ją położył. Puls przyśpieszył. Obudziła się odruchowa gotowość do obrony i ucieczki.

– Napadli cię. Pamiętasz?

Usta zadrgały, ale milczała, jakby przytłoczona wspomnieniami i analizą obecnej sytuacji. Usiadła. Odnotował, że spostrzegła, iż mężczyzna gapi się na uwalaną ziemią białą bieliznę pomiędzy strzępami rozerwanych na brzuchu legginsów. Nagły przelotny rumieniec mówił więcej niż słowa. Zapewne miała ochotę zasłonić krocze, ale przemogła odruch i z jakiegoś powodu tego nie zrobiła.

– …Przepłoszyłem drani.

Wiedział, że zaatakowało ją trzech napastników. Jeszcze na miejscu napaści odkrył w pamięci Teresy wspomnienie dwóch zakapturzonych typów, a potem wyraziście ujrzał twarz trzeciego, prowodyra, który ją powalił i rechotał sprośności prosto w twarz, chuchając odorem wódy. Miał przez moment wrażenie, jakby znał tego zboczonego karka, jakby go kiedyś spotkał. Ale może wszyscy ci zwyrodnialcy wyglądali podobnie. Jednego był pewien: tego drania niedoszła ofiara gwałtu zapamięta na długo. Choć igły sprawią, że nie będzie to traumatyczne wspomnienie. Niewykluczone, że z czasem, gdy jej psyche okrzepnie, zamarzy, aby ponownie spotkać gwałciciela i własnoręcznie, bezlitośnie go ukarać. Wcale by się nie zdziwił.

– …Ściągnęli ci majtki i chcieli zgwałcić, ale nie zdążyli. Uciekli, kiedy nadbiegłem. – Okrasił swoją relację drobnym upiększeniem, aby uznała go za wybawcę.

Pielęgniarce postanowił mówić całą brutalną prawdę w oczy. Nie mogła tylko dowiedzieć się o istnieniu igieł i ich zbawiennym udziale w zapobieżeniu próbie gwałtu.

Dziewczyna nie wyglądała już blado. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki na policzkach pojawiły się mocne rumieńce, które uczyniły ją ładniejszą i ponętniejszą. Nagle nie sprawiała wrażenia ani zmęczonej, ani owładniętej traumą po napaści.

„Igły są boskie. Biochemiczna interwencja i błyskawicznie wyciągnęły ją z szoku.”

– Naciągnąłem ci majtki… – Konsekwentnie trzymał się brutalnej wersji, story o majtkach stanowiło istotny element, którym podkreślał swoje zasługi. – …I przywiozłem tutaj. To jest mieszkanie twojej koleżanki. Pauliny.

Potem uparcie wrócił do pytania, które miało nawiązać rozmowę:

– Jak się czujesz?

Teresa odruchowo dotknęła zdrową ręką prawej dłoni. Tę dłoń miała nadwyrężoną podczas szamotaniny. Wyłamany, mocno spuchnięty palec wskazujący, wykręcony nadgarstek, a także posiniaczony łokieć. Do tego poza obitym i obtartym na żwirze tyłkiem oraz obtłuczonymi żebrami na szczęście nic więcej jej się nie stało. Szczęście w nieszczęściu. Franciszek zdążył nastawić wywichnięty palec, gdy spała, a igły złagodziły ból, więc mogła nie zdawać sobie sprawy z rozmiaru obrażeń.

W końcu lewa dłoń dziewczyny niby przypadkiem wylądowała tam, gdzie właścicielka od dawna chciała ją umieścić, czyli na podołku, zasłaniając pobrudzone majtki.

– Nazywam się Franek Staroleśny. Jechaliśmy razem pociągiem. Pamiętasz?

– Tak. Jestem Teresa Małgosz – szepnęła.

„W końcu wydałaś z siebie głos.”

– Jak się czujesz? Mogę cię zawieźć do szpitala, jeśli trzeba. Masz spuchnięty nadgarstek, wybity palec i zdartą skórę na plecach. Pośladek też poraniony do krwi. Nie wiem, czy nie dolega ci coś jeszcze.

– Szpital? Nie. Nie ma potrzeby… Dziękuję… – zawiesiła głos i uniosła oczy śmielej.

Czego dotyczyło podziękowanie? Odnosiło się do propozycji wizyty w szpitalu? A może do faktu, że uratował ją przed gwałtem?

Uśmiechnął się pogodnie i znowu zatonął w jej źrenicach. Tym razem też uciekła wzrokiem, ale już nie tak szybko. Bardziej poczerwieniała. Poczuł dreszcz i pomyślał, że pierwszy kroczek zrobiony. Poczuł mocniej erekcję.

„Będziesz mądrą i piękną matką, Teresko. Nie trzeba eliksiru, abyś rozłożyła uda.”

Z Teresą spróbuje tylko własnymi siłami, postanowił. Co prawda nie da się uniknąć ingerencji igieł rajfurek, tych kurew, nieustająco dążących do pełnienia roli akuszerek. Franciszek miał na ich temat swoje domysły. Preto, poproszony o potwierdzenie podstawowej misji igieł, stwierdził oględnie, że czynią samo dobro, a Szikardon plątał się w zeznaniach, gdy go o to kilka razy nagabywał.

Teraz musi dziewczynę oswoić. Krok po kroku.

– Znasz taką piosenkę, którą śpiewał Fronczewski? O Teresie? O tobie? Hmmm, jesteś młodziutka. Masz prawo nie znać faceta. Wiesz, kto to w ogóle był Fronczewski? – zapytał retorycznie i zaczął cicho nucić:

Wczoraj jeszcze miałem usta twe maleńkie,

Dziś — musiałem cię zamienić wprost w piosenkę…
Twoje usta rozpalone w ostry mróz
Ot, w piosenkę…, żeby mieć cię blisko ust.
i

Rozjaśniła się, gdy zwrotka nabrała żartobliwego charakteru. Spojrzała mu przelotnie w oczy, potem uśmiechała się zapatrzona w przestrzeń. Słuchała albo rozmawiała sama ze sobą.

Jej wybawca okazywał się nie być zadufanym w sobie podrywaczem, za jakiego brała go w przedziale. Uratował ją. Ile miał lat? Wydawał się dużo starszy, ale wzbudzał zainteresowanie. I ten jego przyjazny głos, któremu chciała zaufać. Składał piosenką hołd dla jej imienia. Musiał się do tego przygotować wcześniej. Skąd je znał? Teresie wydawało się, że imię nie padło podczas podróży, gdy rozmawiała z Kizią. Ale może się myliła, może improwizował, poznawszy imię dopiero przed chwilą, gdy się przedstawiła.

W trakcie śpiewu, wymienili jeszcze kilka spojrzeń. Szczęki dziewczyny przestały się zaciskać i rozluźniona twarz odzyskała pełnię urody.

Wyglądała teraz po prostu prześlicznie. Tak to jest, gdy się spogląda przez różowe okulary.

Znów, Tereso, w dziewczynę się zmień!…

Skończył piosenkę, na której odśpiewanie pomysł przyszedł nie wiadomo skąd. Po prostu szukał w głowie czegoś, co będzie nawiązywało albo do sytuacji, albo do imienia dziewczyny i znalazł zapomniany utwór, raczej nie hit, którego – mógłby przysiąc – nigdy nie słuchał w pełni świadomie. Muzyka i śpiew musiały mu się wsączyć do ucha dawnymi laty, kiedy nie zwracał zupełnie uwagi na grające radio. Może nawet obcował z utworem wielokrotnie, ale nie zdawał sobie z tego sprawy. Na dodatek pierwszy wers tekstu nawiązywał jakże celnie do „maleńkich” ust jego słuchaczki. Jakby właśnie o Teresie opowiadał.

Potraktowała jego wcześniejsze pytanie na poważnie.

– Oczywiście, że wiem, kto to jest Fronczewski. To znany aktor starego pokolenia, grywał główne role w serialach. Czasem oglądam, powtarzają odcinki w telewizji. Nie wiedziałam, że próbował śpiewać. A pan jest bardzo dobrym piosenkarzem amatorem. – Podsumowała występ, kiedy zapadła cisza.

„Piosenkarzem amatorem? Ale wymyśliła. Złośliwa, młoda siksa. Mogła powiedzieć, że mam talent do śpiewu. Albo miły głos. Albo nawet że nie mam talentu. A nie tak sucho, na siłę oceniać. Amatorem mnie nazwała, psiakrew” – analizował pogodnie.

Ile kobiet użyłoby takich słów w podobnej sytuacji? Uznał, że to nietypowe zachowanie. Nie używała skrótów myślowych, nie kalkowała banalnych zwrotów. Wysławiała się nieszablonowo, ze swoistą pedanterią. Nie, chyba nie było w jej słowach złośliwości. Proste stwierdzenie faktu, że Franek nie śpiewa jak profi. Miała zakodowaną potrzebę precyzyjnej wypowiedzi. Może przez matkę polonistkę. Albo to wpływ ojca inżyniera.

Znowu spotkali się wzrokiem.

Pokręcił głową.

– Zapamiętałem ten tekst z dawnych czasów, nie wiedzieć czemu. Ale teraz już wiem. Przeznaczenie – podkreślił znacząco i zajrzał jej w oczy, wymuszając kolejny rumieniec.

„Cóż za gówniarskie zagrywki, Fran” – skarcił się.

– I nie mów do mnie „pan”, Tereso. Mam na imię Franek.

Wiedział, że igły przestały w końcu łagodzić Teresie ból. Może chciały dać mu okazję, by zaczął oswajać dziewczynę nie tylko głosem i spojrzeniem, ale i dotykiem?

– Boli cię ręka? Widzę, że cierpisz. Mogę ci pomóc?

Złożył propozycję fachowego podejścia do obrażeń. Kilka zdań zapożyczył wprost z asystenckiej głowy, aby przypadkiem nie wzbudzić wątpliwości.

Wyraziła zgodę, bo mówił znanym jej językiem, używając oswojonych pojęć.

Dłuższą chwilę zajmował się kontuzjowaną kończyną. Oswoił Teresę ciepłem i delikatnością swoich dłoni, spojrzeniami pełnymi coraz jawniej okazywanego zachwytu, pogodnym komentowaniem swoich czynności. Dlatego sportowych butów, jasnofioletowej koszuli w czarną kratę i, co najważniejsze – hurra – czarnych legginsów, które nadawały się tylko do wyrzucenia, rozdarte od elastycznej gumy pasa do kroku – tych części ubioru poszkodowana pozwoliła się pozbawić bez protestu, choć poczerwieniała. Wzrok Franciszka bezwiednie powędrował między obnażone uda. Wargi sromowe odcinały się wyraźnie pod przybrudzoną bawełną. Musiał zbyt mocno naciągnąć dziewczynie majtki, gdy ją ubierał.

Przy zdejmowaniu skarpet frotte zachichotała nerwowo. Miała łaskotki, co zgadywał na głos i jeszcze jeden raz subtelnie wytestował, by uzyskać potwierdzenie i rozładować atmosferę.

– No… Przestań! Nie znoszę łaskotek – zamruczała.

– Kto ma przestać? – droczył się.

– No ty… – Udawała, że nie wie, iż gra toczy się o wymówienie imienia.

– Kto?

– Franku, ty! – Uśmiechnęła się.

Akceptowała rozwój wydarzeń, twarz cały czas okrywał silny rumieniec.

„Te małe usta mają swój urok” – stwierdził zauroczony. Jemu igły też dokładały do pieca.

– Masz spore obtarcie na udzie. Nie zauważyłem go, jak cię oglądałem na miejscu. Widziałem tylko zdartą skórę na pupie i plecach. Na szczęście rany są powierzchowne. Wystarczy przemycie i jałowy opatrunek. Szybko się zagoją.

Z jego pomocą przewróciła się na brzuch.

Przemył obtarte do krwi okolice lędźwi, starając się robić to jak najdelikatniej. Dalej oswajał ją dotykiem. Wypytywał, czy bardzo boli, po czym przyszedł czas na stanowczy komunikat.

– Zsunę na chwilę majtki. Są zakrwawione. Obtarciem na pupie też trzeba się zająć. – Nie dając jej czasu na odpowiedź, zsunął figi. Na zawsze, a nie na chwilę, jak obiecywał. Przeciągnął bieliznę przez kolana i stopy, nim zdążyła zareagować.

– Ciiii… Nie wstydź się. Zdążyłem już obejrzeć cię dokładnie, gdy leżałaś nieprzytomna. I z przodu, i z tyłu. Nic nowego nie zobaczę. Rozchylałem ci cipkę, obejrzałem przedsionek pochwy, zbadałem wszystko – zmyślał, trzymając się konsekwentnie brutalnej wersji. – Prawie jak ginekolog. Byłem przerażony, że zrobili ci krzywdę. Ale na szczęście nie znalazłem śladów krwi ani żadnych… męskich wydzielin… spermy. Żaden nie zdążył ci wsadzić penisa.

Mówiąc to, położył po raz pierwszy dłoń na nagim pośladku, a ona sapnęła, jakby ją zdzielił po tyłku.

Mimo dobrze dobranej przez igły dawki hormonów, zbulwersował Teresę swoim bezceremonialnym komentarzem. Nie znalazła jednak słów, aby zareagować ani na niespodziewaną utratę majtek, ani na brutalnie szczere słowa. Jedynie oddech przyśpieszył i stał się bardziej słyszalny.

Zaczął przemywać pokancerowaną skórę pośladka.

Obtarcie rozciągało się długim, acz wąskim poczerwieniałym pasem, jakby ciało dziewczyny przewleczono przez wystający chropowaty kamień albo korzeń.

– Masz bardzo delikatne ciało. Pupa jest miejscami sina. Siniak na siniaku. A miejscami bieluśka… Piękna, chciałoby się napisać wiersz pochwalny – szeptał z uśmiechem. – My, mężczyźni jesteśmy wrażliwi. Spodobała mi się już w pociągu. Bardzo kobieca i kształtna. Przepraszam cię, Tereso, za szczerość. Wiem, mogę cię złościć, może jesteś feministką, ale to bezinteresowny komplement. Po prostu jestem szczery.

Może wcale go nie słuchała. Za odpowiedź musiał mu wystarczyć niezmiennie szybki oddech. Różowe, wyjątkowo urodziwe wargi, co w duchu przyznawał, nabrzmiewały i błyszczały wilgocią spomiędzy ud. Atawizmy zostały uruchomione.

Wrócił do bezpieczniejszego tematu obrażeń dziewczyny, za to jego ręce stawały się coraz bardziej śmiałe.

– Strasznie jesteś poobijana – mruczał z przesadą. – Rozmasuję trochę. Jak zaboli, to krzycz – szepnął.

– Yhm – mruknęła zdyszana.

Jej stłumione mruknięcie, prawie jęk, mówiło: „weź mnie”.

„Co te igły z nią wyprawiają? Co za kurwiszony!” – Pokręcił głową z sympatią, bo Teresa już się zaczęła gotować. Nie była w stanie myśleć krytycznie. Jeszcze nie wystartował z prawdziwymi karesami, a kobieta już czekała, aby męskie ręce dotykały ją śmielej. Cała skóra stała się łasa na pieszczoty. Zafascynowany Franciszek tylko chwilami przypominał sobie o masażu. Głównie skupiał się na powolnym dawkowaniu Teresie rozkoszy. Czynione z premedytacją przerwy w pieszczotach coraz bardziej rozpalały i niecierpliwiły dziewczynę. Nic nie mówiła, ale szybki, płytki oddech zastępował słowa. Czasem wzdychała albo chichotała. Zwłaszcza, gdy docierał opuszkami na kark pokryty rzadką murawą zesztywniałych kiełków, gdy zanurzał się we włosach, masując skórę czaszki albo kiedy zjeżdżał z chudych łopatek na boki, w zagłębienia pach i łaskotał miękką skórę oraz szorstkie karczowisko po wygolonym owłosieniu. Trasę przez wrażliwe miejsca powtórzył kilkukrotnie.

Jeszcze nie spróbował wsunąć palców między uda, a już otumaniała go swoim zapachem. Kiedyś jako dorastającego chłopca kobiecy zapach szokował Franciszka. Nie odstręczał, ale jednoznacznie dowodził zwierzęcego pochodzenia człowieka. Dzisiaj, gdy oswoił się z wonią żeńskiego podniecenia i lepiej zrozumiał istotę sygnałów, które wysyłały mu ciała jego licznych partnerek, w zapachu czytał bezwarunkową przychylność. Kobiece ciało komplementowało partnera. Domagało się w rewanżu męskich komplementów. Wprowadzonego głęboko do pochwy kutasa. Kusiło możliwym ojcostwem. A że igły miały asystować przy pokładzinach, pewność kolejnego sukcesu w prokreacji nie budziła wątpliwości.

Teresa zdawała sobie sprawę, że rozpoczął grę wstępną. Wyprzedzał szeptem swój dotyk, zapowiadając kolejne pieszczoty. Słowa spływały niczym deklamowane strofy. Czasem milkł w pół słowa, szukając tych właściwych, niczym kwiatów pasujących barwą i kształtem do chwili. Potrzebował celnych określeń, które wyrażały podziw, ciekawość albo z trudem kontrolowaną niecierpliwość. Gdy brakło weny serwował jej oklepane formułki zachwytu.

Po lirycznych szeptach następowały szczere, ocierające się o wulgarność przerywniki.

– Uwielbiam twoją bieluśką, śnieżną dupę. Chciałbym z niej zjeżdżać penisem na jajach jak na sankach. Będę lepił z twoich bieluśkich bliźniaków śnieżki. – Obejmował dłońmi raz jeden, raz drugi półdupek – ten ranny bardzo delikatnie – i próbował delikatnie demonstrować, jak zagniata wielką kulę. Przy każdej próbie, w rozcieśnianej cieśninie między pośladkami pokazywał się jasnobrązowy pierścień zwieracza.

Widok odbytu inspirował go do zmiany tematu.

– Ooo! A spomiędzy śnieżnych pagórów… – Ściskał je mocniej, ale nie na tyle, by wywołać ból. – …Świeci na mnie twoja gwiazdka. Ależ mi świeci, aż oczy się do twojego słonka śmieją. Podoba mi się ten nowy obiekt niebieski. To mój nowy kumpel. Od razu go lubię. I wiesz, co mi mówi, Teresko? Wiesz, co mówi twoje słonko? Otwiera pomarszczone usta i szepce: „Ciepłe jest ze mnie słoneczko. Jeśli chcesz, wpuszczę cię do środka. Ogrzejesz się. Tak, Franku, możesz się ogrzać w środku. Tylko musisz swojego wielkiego zmarzlucha posmarować żelem, bo suche jest w środku moje gorące słonko.”

Mruczenie dziewczyny wyrażało albo protest, albo zawstydzoną dezaprobatę peanu na temat seksu analnego. Zmienił obiekt zachwytów na mniej kontrowersyjny:

– Twoja cipka jest prześliczna, różowa jak morska muszelka. Ciekawe, czy szumi też jak morska… Hmm… jak sikasz to pewnie grzmi jak tatrzańska siklawa, co? – zażartował.

– No – zaprotestowała dziewczyna i mimo, że łagodnie próbował jej przeszkodzić, obróciła się na plecy.

Spojrzała mu prosto w oczy. Upiększający rumieniec nadal królował na twarzy.

– Chodź, Franku. Chcę się kochać. Ale jeśli nie masz prezerwatyw, to musisz uważać.

Ostatnie zdanie dodała bez przekonania.

Powieki dziewczyny ponownie opadły. Znała odpowiedź i nie musiała na nią czekać, a ręce wyciągnęły się po omacku, aby objąć Franciszka. Ponieważ klęczał na wysokości bioder Teresy, chude palce tylko prześlizgnęły się po jego brzuchu.

„Tydzień do owulacji, ale wolisz zachować ostrożność, moja śliczna. Nic ci to nie pomoże. Urodzisz ślicznego dzieciaka.”

– Niestety nie mam prezerwatyw. Ale jestem zdrów jak rydz. I będę uważał.

„Nie będę, moja śliczna.”

Wędrował powoli opuszkami po czole, łukach brwi, policzkach, a w końcu obwiódł palcem wskazującym spuchnięte z pragnienia wargi, aż zadrgały połechtane.

– No, chodź, Franciszku – powtórzyła, nie otwierając oczu. – Łaskoczesz! Bo ci odgryzę palec! – zagroziła żartem.

Właśnie widzę usta twe maleńkie,

Wcale nie muszę dziś zamieniać ich w piosenkę…

Twoje usta rozpalone… z pragnienia

Scałuję z nich słodycz… strasznie tych ust chcę… aż do ocipienia.ii

Słysząc improwizację, uśmiechnęła się i otworzyła oczy. Małe usta się poruszyły, jakby chciała coś powiedzieć.

Nie dał jej szansy, by nazwała go poetą amatorem. Pochylił się, nie spuszczając wzroku z rozszerzonych źrenic i musnął ustami wargi. Droczył się.

– Mmm… mniam, mniam – wymruczał z kretyńskim uznaniem pochwałę ust Teresy.

Zaraz odsunął się, choć uniosła głowę, aby doścignąć uciekające wargi. Lubił się przekomarzać.

Ręce dziewczyny objęły go zdecydowanie i przyciągnęły.

– Chcę się kochać, Franku! Chodź, mój kompletnie nieznany kochanku.

Mimo podniecenia nadal precyzyjna w wyrażaniu myśli. Jakby grała na scenie.

Wystarczyło, że dotknął jej krocza, przywierając palcami do pofałdowanego gorąca między udami, aby wstrząsnęły nią spazmy. Aż niemal usiadła, obejmując go za szyję i drżąc. Ech, te igły!

Najbardziej oczekiwana chwila. Rozebrał się szybko i przygniótł Teresę swoim ciężarem. Objęły go silne uda i ręce, aby już nie wypuścić. Chwilowo nie pośpieszała go do działania, pragnąc dojść do siebie po pierwszym, silnym orgazmie.

Gmerał palcami między chudymi łopatkami, zmagając się z problematycznym zapięciem stanika. W końcu udało się i uwolnił dziewczynę z ostatniej części ubrania. Uniósł się na łokciach i spoglądał na partnerkę. Całował nieśpiesznie. Czekał, aż ochłonie.

– Cześć, moje wisienki. – Powitał sutki muśnięciami warg.

– Chodź – zamruczała i przeniosła ręce na pośladki Franka.

Przelotne uczucie dyskomfortu, gdy otarł się więzadłem i żołędzią o ostre włosy odrastające na genitaliach dziewczyny, nie powstrzymało go przed penetracją. Kiedy wszedł w Teresę – potrzebował dwóch pchnięć, aby dotrzeć do sklepienia pochwy – poczęła gorliwie współpracować biodrami. Po pierwszym orgazmie potrzebowała ostrego, energicznego rżnięcia. Nie z każdą partnerką Frankowi udawała się taka współpraca, dziewczyny szybko opadały z sił. Teresa okazała się jednak bardzo wytrwała i zdeterminowana, aby osiągnąć kolejny szczyt. Kilka pierwszych nieskoordynowanych kontruderzeń przeszkadzało, grożąc utratą połączenia, ale potem dopasowali się tempem kołysania, zatracili się w nim oboje.

Nie miał pojęcia, ile trwała ta istna młócka bioder, ale nie pozwoliła mu na żadne sztuczki przedłużające czas kopulacji. Wydawało mu się, że doszedł dość szybko. Wytrysk przyniósł tak silną rozkosz, że zawył niczym dzikus, a dziewczyna odpowiedziała skurczami i równie głośnym jękiem. Poczuł się z nią silnie zjednoczony. W dygocącej pochwie zapanowała prawdziwa powódź. Wspólnie z igłami wycisnął z niej wszystkie soki, aby plemnik-szczęśliwiec mógł zapłodnić jajeczko.

* * *

Kolejnego dnia stopniowo dowiadywał się o sensacji. Wywnioskował, że wynikała z odkrytego uchybienia w algorytmach działania igieł. A podobno, jak półgębkiem mruknął kiedyś Preto, ich zasady działania i wnioskowania były wykorzystywane nie tylko na Ziemi i odpowiadały szeroko uznanym standardom (nie użył bardziej jasnego określenia, na przykład międzygalaktyczne normy). Ile cywilizacji uzgadniało te standardy – tego mu piękniś też nie zdradził.

Już rano, po bardzo czułym i długim pożegnaniu z Teresą, gdy wsiadł do Krystyny czekającej przed blokiem, Szikardon wspomniał zdawkowo, że wybuchła prawdziwa bomba. Dotyczyła dziewczyny imieniem Marta, która w trakcie powrotnej podróży z S. siedziała w przedziale przy oknie naprzeciw jego miejsca nr 66. Natychmiast stanęła mu przed oczyma miła i nieśmiała twarz z egzotycznym rysem urody.

Kolejne zdziwienie wywołała propozycja mentora, który mimo pytań nie chciał rozwijać tematu, lecz zaproponował, aby niezwłocznie do niej jechać. Dlaczego? Czyżby odzyskanie laptopa było aż takie ważne?

Franciszek w zasadzie nie miał nic przeciwko natychmiastowym odwiedzinom sympatycznej nieznajomej. Akurat rozpoczął się weekend, nie zaplanował nic konkretnego na wolne dni. Skoro Szikardon i Preto uważali, że to takie istotne, może śmignąć do miasta, gdzie mieszka Marta, aby odzyskać laptopa, po którego i tak musiałby się wkrótce wybrać. Dla Krystyny trasa nie wydawała się szczególnie odległa. Najpóźniej do wieczora zdążą dojechać do siebie na wieś, jeśli Szikardon będzie go wiózł zgodnie z przepisami. Ale pewnie wrócą dużo wcześniej, bo ten szaleniec uwielbia łamać ludzkie regulacje.

Od razu ruszyli w drogę.

W trasie wyjaśniło się, że bynajmniej nie chodzi o laptopa. Przyczynę nalegań Szikardona, aby z miejsca jechać do Marty, stanowiły zagadkowe dane na temat organizmu dziewczyny, które rutynowo zebrały wczoraj igły. Ponoć prawidłowo oceniły na miejscu jej potencjał płodności, ale nie potrafiły poprawnie zinterpretować skrajnie nietypowych informacji. Przeanalizowano je bardziej wnikliwie dopiero nieco później, gdy zebrane dane został przekazany przez igły dalej i można było, jak się domyślał Franciszek, wykorzystać do ich zbadania najpełniejsze wersje algorytmów oraz lokalne kopie „międzygalaktycznej” bazy wiedzy, jeśli takowa istniała. I wtedy właśnie wybuchła sensacja, choć sądził, że u Obcych wywołała ona co najwyżej uniesienie brwi ze zdziwienia.

Marta okazała się nietypowym organizmem z unikalną budową tkanek. Według ludzkiego systemu pojęć można ją było określić jako chimerę. To odkrycie samo w sobie, według relacji Szikardona, nie stanowiło ani dla igieł, ani dla Preto szczególnego zaskoczenia. Sensacyjne okazało się natomiast to, iż jak ogólnikowo tłumaczył Szikardon, część narządów Marty, w tym prawie cały mózg posiadał na poziomie komórkowym identyczne cechy jak organizm Franciszka. Tak więc Marta była kimś, kto łączył w sobie cechy dwóch gatunków: człowieka i wanira. Międzygatunkowa chimera – zdaniem Szikardona znane zjawisko, ale w konfiguracji występującej u Marty unikalne.

– Marta jest w pewnym sensie twoją daleką krewniaczką – podsumował sensacyjne wieści opiekun. – Kumple Preto twierdzą, że jednym z zaledwie kilku osobników, których zidentyfikowali, odkąd przybyli na planetę. I najbardziej dziwnym. A podobno przebadali spory procent populacji ziemian.

– Nie wiedziałem, że przeszczepia się ludziom mózgi – skomentował z rozpędu, bo tak zrozumiał informacje swojego mentora, a potem przeszedł do bardziej go interesującego wątku:

– Wyśledzili jakiś moich krewniaków? Preto nie pisnął o tym ani słowa. Opowiedz, proszę, co wiesz.

– Raczej niech on ci udzieli tych informacji. Zażądaj, może uchyli rąbka tajemnicy. Widocznie dotąd uznawał, że nie warto nic mówić takiemu ignorantowi, he he. A wracając do tematu, dla mnie zarówno kolizja twojego samochodu z pojazdem Preto na drodze, jak i wczorajsze spotkanie z Martą, to prawdopodobnie sprawka wiesz kogo. To jest wręcz nieprawdopodobna sekwencja dwóch mało prawdopodobnych zdarzeń.

– Sprawka tych Innych, o których często wspomina Preto? Dzięki za ignoranta.

– Nie ma za co, Wanirze. Kto wie, może Inni znowu uaktywnili się na planecie, gdzie jak twierdzi Preto, dawno temu gościli. Tylko cię z oka spuszczę i zawsze prowokujesz z nimi jakąś aferę.

– Czy masz na myśli spotkanie z Rysią? Bo wtedy też cię ze mną nie było?

– Taaa… W sumie to też zagadkowa historia. – Jego głos brzmiał, jakby rzucił odpowiedź na odczepnego.

Franciszek zastanowił się. Cóż, przecież piękni Obcy na czele z Preto mówią mu tylko tyle, ile zechcą. Te szczątki sensacyjnych informacji, które do niego trafiają, to zapewne przysłowiowy czubek góry lodowej, ale i tak dziwił się, po co w ogóle zawracają sobie głowę kimś, kto jest maleńkim, głupim i nieistotnym pionkiem, żyjącym na równie nieistotnej planecie. Ignorantem, jak zwie go Szikardon. Głupszym od Obcych o tysiące lat, które tamci poświęcili na wzbogacania wiedzy we wszechświecie i optymalizacji systemu zespołowej pracy trylionów, tryliardów, czy innej, prawie nieskończonej liczby mózgów. Frapowało pytanie, po co mówią mu cokolwiek. Przecież nie z potrzeby traktowania po partnersku przedstawicieli każdego napotkanego i w miarę inteligentnego gatunku. Nie z powodu wyrzutów sumienia, że spowodowali wypadek i niemal pozbawili go życia. W takie etyczne bajki nie wierzył. Wyjaśnienie nasuwało się tylko jedno. Podejrzewana – choć do końca nie do udowodnienia, że to właśnie ich sprawka – kolejna próba ingerencji Innych, o czym wspominał Preto podczas wizyty. Tak, to o Innych musiało chodzić. Zapewne przystojniak i jego towarzysze uważają Franciszka za kogoś w rodzaju medium albo interfejs, za pomocą którego Inni próbują zwrócić Obcym na coś uwagę. Tak, to możliwe. Nawet Szikardon rzucił podobną hipotezę.

Chyba że jest jeszcze inaczej, banalniej. Że to po prostu szczególny zbieg przypadków, wręcz horrendalnie nieprawdopodobny. Indywidualne prawdopodobieństwo każdego ze zdarzeń było przecież mocno zbliżone do zera. A już wypadku zgoła nieprawdopodobne.

Cóż. Nawet jeśli to jest sensacją na skalę międzygalaktyczną, Franciszka obchodziło to niewiele, bo nic z tego nie rozumiał. Ale Magdę chętnie pozna bliżej. Ciekawe jak zachowają się igły, gdy ponownie spotka tę dziewczynę.

„Magdusia jest moją chimeryczną kuzyneczką? Ciekawy dzień.”

i Tekst Andrzeja Trzebińskiego – Piosenka o Teresie

ii Tekst Andrzeja Trzebińskiego – Wariacje autora nt. Piosenki o Teresie

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Nie mam super podrasowanego węchu, a wstrętny zapach chemikaliów czuję od paznokci nie tylko tuż po umalowaniu 😝

A ja sobie zażartuję, Droga Czytelniczko.
Feministki to gromada ludzi lekko wysterowanych przez jakąś mądrą cywilizację pozaziemską. Nie dziwota, że masz czuły węch. ;-P
Ale podejrzewam, że z wykrywaniem innych substancji nie idzie Ci tak dobrze (tym podejrzeniem sobie sam zaprzeczam).
Uśmiechy żartobliwe,
Karel Godla

No właśnie: trafiłeś w dziesiątkę! Feministki nie znoszą komplementów, a już w szczególności, gdy mówi im się, że mają fajny tyłek 😝

Od-uśmiechy

A.

Powiedz im, że mają kiepski – zaczną strzelać 😛
Po prostu oficjalnie go nie mają, chociaż każdy widzi.
Czy ta sytuacja nie wydaje się analogiczna do wielu innych zjawisk wyparcia?
Uśmiechy,
Karel Godla

Szczerze mówiąc mam nadzieję, że rozumiesz, że wszystko zależy od okoliczności. Jeśli mówisz kobiecie, że jest feministką, bo jest brzydka, nie dziw się, że strzela 😝

A nieco poważniej. Nie chcę, żeby obcy faceci gwizdali za mną na ulicy albo komentowali moje „walory”. Nie chcę, żeby robili to koledzy z pracy albo mój przełożony. Nie chcę, żeby od tego zależał mój awans. Natomiast komplementy od bliskiej osoby, z którą jest się w związku albo z którą chociaż się flirtuje są jak najbardziej na miejscu. Mówienie do każdej napotkanej dziewczyny „ślicznotko”, „kochanie” czy „słonko” jest za to co najmniej protekcjonalne… Mam prawo wybrać komu pozwalam na poufałość.

Od-uśmiechy

A.

Czy to nie jest egoizm? Nie chcę, nie chcę, nie chcę.
Jak zabronić chłopakom na budowie gwizdania, kiedy przechodzi fajna laska? Marzenie ściętej głowy. No chyba, że laska ma nagana za pasem i wieść gminna niesie, że strzela do gwiżdżących bez ostrzeżenia.
A z innej beczki… Skąd facet ma wiedzieć, że ma pozwolenie na poufałość? Chłopaki nie mają tak rozwiniętej intuicji jak ich rówieśniczki.

To wszystko jest słuszne, co mówisz. Ale jakieś takie idealistyczne.
Niech świat się zmienia, ale ja nie chcę tego oglądać.
Uśmiechy,
Karel Godla

Biorąc pod uwagę jak wiele kobiet doświadcza przemocy seksualnej, a w związku z tym mężczyzn okazujących im zbyt ostentacyjnie zainteresowanie może uważać za zagrożenie, kultura osobista wymagałaby chyba, żeby na wszelki wypadek zakładać, że przyzwolenia się nie ma. Fakt, że mężczyźni lubią nadinterpretować sygnały na swoją korzyść, niemniej zwrócić na siebie uwagę można inaczej niż gwizdając, a jak kobieta podejmie interakcję, stopniowo pozwalać sobie na coraz więcej, badając granice…

Tak, w idealnym świecie zdecydowanie nie ma gwałtów, molestowania i zaczepiających cię obleśnych typków!

Od-uśmiechy

A.

Z naszego, dzisiejszego, punktu widzenia, przemoc to samo zło. Z punktu widzenia ewolucji – nie wiem.
Być może to właśnie wspomniane zło spowodowało, że dzisiaj możemy „popisywać” się w komentarzach na NE. Któż to wie.
Uśmiechy, Aniu
Karel Godla

Owszem, ewolucja ma gdzieś, czy do zapłodnienia doszło po dobroci… choć wiele wskazuje na fakt, że kobiece genitalia nie są biernym naczyniem i mogą odrzucić niechcianą spermę. Tyle, że raczej niechcianą ze względów genetycznych niż etycznych. Zapewne każdy z nas w drzewie genealogicznym ma jakiegoś gwałciciela, co wcale nie zmienia faktu, że uważając się za cywilizowanych ludzi, powinniśmy na przemoc przymykać oko…

Od-uśmiechy, Karelu

A.

Opinia o genealogii każdego z nas słuszna. Gdyby przodkiń Polek nie gwałcono, nie byłyby takie ładne – to moja osobista hipoteza. Gwałciciele przychodzili zewsząd, z każdej strony świata. I geny się mieszały, a Polki z pokolenia na pokolenie piękniały. Tak mi się zdaje.
Między modelem nieco przemocowym, przymykającym oko na gwałt, a stuprocentowym zastosowaniem inżynierii genetycznej jest nieco przestrzeni do wyboru drogi, którą pójdą następcy. Aż do chwili gdy znikną faceci jako niepotrzebna płeć.
O co tu się kłócić? Kobitki i tak wygrają 🙂

Tak, jesteśmy silniejsze…

Nie jesteście ale pewnie w odległej przyszłości będziecie. Prawdopodobnie.
Miłego dnia,
Karel Godla

Wszystko zależy od tego jak definiować siłę…

Aniu,
Najpierw porównujesz cechy obu płci jako dwóch zbiorowości: „Tak, jesteśmy silniejsze…”, chociaż w innym wątku dyskusji, pod innym tekstem, twierdzisz, że porównywanie zbiorowości nie jest właściwe, raczej powinno się indywidualnych przedstawicieli obu grup kłaść na szale wagi, do której to opinii się przychylam.
Potem się wykręcasz z tego porównania zbiorowości: „Wszystko zależy od tego jak definiować siłę…”
Widzące tę niekonsekwencję, po prostu nie mogę się powstrzymać od pytań: jak definiujesz siłę Ty? Co miałaś na myśli, mówiąc „jesteśmy silniejsze”?
Uśmiechy,
Karel Godla

Ha, z siłą to trochę był żart. A trochę nie. Z biologicznego punktu widzenia, ale znów statystycznie, więc nie w każdym przypadku jest to prawdą, kobiety są bardziej wytrzymałe. Krótkotrwały, duży wysiłek jest dla nas znacznie większym wyzwaniem niż dla mężczyzn, ale z drugiej strony dłużej jesteśmy w stanie wykonywać pracę wymagającą umiarkowanego wysiłku. Ze względu na fakt, że natura postanowiła zrobić z nas inkubatory, nasze organizmy funkcjonują inaczej, choćby jeśli chodzi o metabolizm. Dzięki temu lepiej znosimy niedobory pożywienia, mamy bardziej czule wysterowany system immunologiczny, potrafimy znieść silniejszy ból, a dzięki posiadaniu dwóch chromosomów X rzadziej chorujemy na niektóre choroby genetyczne.

Do tego jeszcze dochodzi odporność psychiczna… od małego jesteśmy szczepione mniejszymi bądź większymi dawkami znęcania się, co pozwala nam potem złapać dystans wobec mniej istotnych problemów 😝

Od-uśmiechy

A.

Aniu,
No i znowu sobie robisz ze mnie żarty. Co za wesoły z Ciebie rozmówca. Ale ponieważ już na poważnie wytłumaczyłaś, co miałaś na myśli. mówiąc „silniejsze” i trochę mnie przekonujesz, więc zgoda.
Chyba teraz pozwolimy innym Czytelnikom się odezwać? Choć wcale na to nie liczę. Szansa jest niewielka.
Uśmiechy,
Karel

Sądzisz, że pozostali czytelnicy się mnie boją? 🤔

Podejrzewam, że tak. Ale ja na pewno. Stoję na baczność i chronię swoje czułe części ciała przed potencjalnym ciosem feministki, w klawiaturę stukam nosem, bo ręce zajęte chronieniem.
Uśmiechy,
Karel Godla
P.S. Jak widać korona cofa błyskotliwość człowieka do poziomu mało dowcipnego gimnazjalisty. Muszę być chory. Źycz mi zdrowia, Aniu 😛

Myślę, że raczej koronawirusowy spleen zniechęca ludzi do aktywności.

Ja tam się Ani nie boję, a zacznę tu komentować, gdy skończę lekturę 🙂

Pozdrawiam
M.A.

Megasie,
Być może. Ale trzeba ze spleen’em walczyć. Ja walczę np. na niesłużbowych forach, które założył management mojej organizacji, aby zespół pracujący od wielu miesięcy zdalnie miał gdzie żartować, komentować i wymieniać się mniej lub więcej związanymi ze służbowymi obowiązkami informacjami. Bardzo dobry pomysł! Rządzi tam śmiech, drwina, dobre słowo itp. Troszkę pomaga na przygnębienie.
Karel Godla
P.S. Ja się boję, ale umiarkowanie 🙂

Bez ważnego powodu nie kopię w czułe miejsca ;p

Ale i tak muszę się zaopatrzyć w dobrze okutą tarczę z wizerunkiem jakiegoś bóstwa odpędzającego swym groźnym widokiem wszystkie feministki ;-P

Feministkom żadne bóstwa niestraszne!!!

Aniu,
Mały, grubiutki, uśmiechnięty Amorek z groźnie napiętym łukiem na pewno każdą odpędzi ;=P

Ptaków tym bardziej się nie boję! 🤣🤣🤣

Hmmm….
Czyli mogłabyś się odnaleźć w scenach grozy z filmów Hitchcocka?
Dzielna Ania!
Ale co ma ptak do Amora? Chyba, że o nielatające ptaki Ci chodzi? 😉

Skrzydełka! Swoją drogą niedawno oglądałam „Barbarellę”, może stąd skojarzenia…

Czy mam rozumieć, że kopnęłabyś Amorka w jego dziecinny brzuszek? Ech te feministki. Jak tu się ich nie bać? 😉
Barbarella? To jakiś stary film. Ale Jane Fonda moja sympatia.
Jej filmy Zdobycz i Klute mi się kojarzą do dzisiaj
Uśmiechy,
Karel Godla

Namalowanego Amorka? Oczywiście! Żywych zwierząt nie kopię 😝

Hmmm, czyli nie tarcza z amorkiem, ani nawet z sympatycznym zwierzątkiem wykutym/odlanym w brązie… ALe jakby nosić przed sobą koszyczek z szarymi myszkami to feministka nie kopnie? ;-P
Uśmiechy,
Karel Godla

Bezpieczniej małego, słodkiego kotka 😝

A fe! Mogą być myszy, szczury, jeże, żmije jadowite, ale nie żadne koty.
Obrzydliwość 🙁
Po prostu trzeba się strzec przed feministkami albo trzymać od nich z daleka.
Uśmiechy,
Karel Godla

Udana kontynuacja (?) przygód Franciszka, znanych z kilku poprzednich odsłon, prezentowanych na łamach NE, chociaż niekoniecznie chyba w porządku chronologiczno-fabularnym. Ciekawa wizja oryginalnej metody ingerencji obcej cywilizacji w rozwój społeczeństwa ludzkiego. Mógłbyś może, w przewidywalnej przyszłości, poskładać te fragmenty w zamkniętą całość, Autorze… Pod względem technicznym zabrakło mi trochę dialogów w bardzo opisowych, pierwszych partiach tekstu. Ożywiłyby narrację, podobnie jak czynią to w późniejszych. Natomiast duże brawa za zręczne uniknięcie banalnego motywu ratowania napadniętej, wzbudzającej seksualne zainteresowanie, nieznajomej przed pojawiającymi się jak na zawołanie oprychami. Już, już obawiałem się, że fabuła wpadnie w takową pułapkę, ale po doprowadzeniu narracji do krawędzi, Autor ominął ją kolejną woltą i ostatecznie bohater udawał tylko wybawcę przed ocaloną, strojąc się trochę w nienależne mu laury. Zręczne i zabawne zarazem. Pod względem stylistycznym bez zarzutu, ale to nic nowego.
Pozdrawiam

Porządek chronologiczno-fabularny, jak to nazywasz, Neferze, się zrodzi, gdy uzupełnię luki, bo luk w fabule jest wiele. Niby zarys pomysłu na całość pierwszego tomu jest od dawien dawna, ale trudno go rozwinąć. Autor przechodzi fazę lenistwa albo braku weny.
Hipoteza ingerencji obcej cywilizacji w rozwój ludzkości wynika najprawdopodobniej z przekonania każdego jej przedstawiciela, w tym Ciebie, Neferze, o wielkiej roli gatunku. Bohater jest bardziej sceptycznie nastawiony do tej wyjątkowości ludzi. Zwłaszcza, że dowiedział się o istnieniu Obcych, którzy spokojnie mogliby pełnić rolę wszechmocnych, gdyby nie to, że oni raczej szukają kontaktu z Innymi – swoim stwórcami sprzed kilkunastu tysięcy lat – a ludźmi interesują się minimalistycznie: w zasadzie inwestują na planecie jedynie w wanirów – gatunek naczelnych, który ponoć był eksperymentem Innych przeprowadzonym także wiele tysięcy lat temu, eksperymentem nieudanym, bo populacja wanirów na ziemi praktycznie wyginęła. Inwestycja w wanirów polega m.in. na zaszczepianiu Igieł dobranym z punktu widzenia cech osobniczych partnerom (kobietom) z innego gatunku naczelnych czyli ludzi.
Co do poskładania fragmentów w zamkniętą całość: pierwszy tom – taki jest mój cel. Całość jest niestety nieerotyczna, więc nie nadaje się do publikacji na NE. Nie lubię wciskać erotyki na siłę.
Ubolewam nad brakiem dialogów. Nie mam pomysłu jak ten brak zlikwidować, zwłaszcza, iż bohater prawie nie odzywał się podczas podróży w przedziale, poza kilkoma uprzejmościami skierowanymi do dziewczyny spod okna.
W pierwszym tomie bohater gra wybawcę (ratuje kobietę) tak naprawdę tylko raz: w części pt. Figle Słońca, w której próbuje uleczyć uraz męskiej dumy – zignorowanie przez piękną kobietę w czasach przed wypadkiem. Ta część zawiera jedyną retrospekcję do czasów sprzed wypadku. Nie widziałem potrzeby, aby zastosować tę samą sztuczkę wybawcy w przypadku napaści na Teresę.
Więcej przygód wojowniczych, w tym wybawianie napadniętych, zawrze się w drugim tomie – bardzo nietypowego survivalu bohatera pośród dziczy i dzikich.
Bardzo Ci dziękuję, Neferze, autorze jakże lubianego (bardzo szczerze) przeze mnie cyklu o staroegipskich przygodach kapłana i władczyni, za komentarz.
Uśmiechy,
Karel Godla

Dzięki za naświetlenie tła utworu, który posiada szeroki, galaktyczny oddech. To dobrze, lubię SF. Czy całość pasuje do NE to kwestia dyskusyjna. Postrzeganie erotyki bywa różne i nie uważam, by w każdym publikowanym „kawałku” musiała koniecznie znaleźć się duża dawka tzw. „momentów”. A już szczególnie nie na miejscu byłoby upychanie ich na siłę.
Pozdrawiam.

Cała przyjemność po mojej stronie, Neferze. Rozmowa z uważnym i analitycznym Czytelnikiem potrafi być inspirująca.
Opowieść o Frnciszku zawiera fragment, kiedy erotyka wręcz buzuje – tego nie opublikowałem i nie mam zamiaru, ale zawiera też długie fragmenty, kiedy jej nie ma w ogóle. Nikt tu na NE by nie wytrzymał np. czterech kolejnych odcinków bez momentów :-). Przestano by czytać w ogóle. A autor by dostał etykietkę nudziarza.
Swoją drogą czytanie długich opowiadań ciurkiem, gdy już wszystkie części zostaną opublikowane, jest znacznie bardziej interesujące. Ten pogląd już tu chyba niegdyś wyrażałem. Niestety, aby coś tu ciurkiem przeczytać, trzeba się nakopiować/natrudzić. 🙁
Uśmiechy, Drogi i Ceniony Autorze
Karel Godla

Napisz komentarz