JFK 1/2 (Foxm)  3.61/5 (52)

29 min. czytania
Na zdjęci John F. Kennedy przemawia w Senacie

Źródło: Pixabay

Nigdy więcej! Nigdy kurwa więcej! Na więcej sensownych postanowień nie starczyło czasu. Treść żołądka Johna Fitzgeralda Kennedy’ego zbryzgała nieskazitelną biel klozetowej muszli. Ścierpły mu kolana, posadzka hotelowej toalety była nieznośnie zimna. Po wszystkim podniósł się z trudem, a za każdy cal wyprostu płacił bólem pleców. Jakby ktoś przyłożył mu do lędźwi rozpalone do czerwoności żelazo. Kennedy jęknął głośno i przymknął oczy, starając się okiełznać ból.

Policzył do dziesięciu, otworzył oczy, po omacku znalazł spłuczkę. Lejąca się woda brzmiała równie donośnie jak grzmoty Niagary. Kręciło mu się w głowie, chwiał się na nogach, a suchość w ustach raptownie zmieniła się w gorycz, jakby połknął śmierdzącego buta przypalanego zapalniczką. Podszedł do szafki wiszącej przy umywalce, sięgnął po szczoteczkę i pastę do zębów, leżące pomiędzy przyborami do golenia a pudłem z medykamentami. Nie potrzebował się golić – rzut oka w lustro wystarczył, by stwierdzić, że nie pomogą mu żadne zabiegi higieniczne.

Wyglądał jak upiór, który właśnie wyszedł z opery: błędny wzrok, opuchnięte powieki, doskonale widoczne zmarszczki. Wrak człowieka ze zgnilizną w ustach. Nie żałował, nigdy nie żałował – koktajl witamin aplikowanych dożylnie sprawdził się wczorajszego wieczoru doskonale, po zmęczeniu nie został nawet ślad. Był bogiem osiągającym szczyty. Raz, drugi, trzeci i kolejny…

– Panie senatorze… – Cichutki, cienki głosik towarzyszył szelestowi pościeli dochodzącemu z sypialni. Poprzedniej nocy taka cicha nie była. Wręcz przeciwnie.

– Idę! – zawołał, kończąc szczotkowanie zębów.

Stażystka, to wiedział z całą pewnością. Pamiętał też słodki pieprzyk dokładnie w miejscu, gdzie plecy przechodzą w pośladki. Ale jak ona, do cholery, miała na imię?

Obdarzył upiora w lustrze śnieżnobiałym uśmiechem. Nie wyglądał jak młody, tryskający energią kandydat, ściskający setki dłoni w kolejnych stanach, uśmiech zachował jednak uwodzicielską moc.

Od prawie roku jeździł od stanu do stanu, starając się uzyskać przewagę w wyścigu do Białego Domu. Wiece, tłumy, przemówienia, setki spotkań. Jeszcze nigdy nie pracował tak ciężko, musiał odetchnąć. Wypad do Las Vegas, by podładować akumulatory, wydawał się dobrym pomysłem.

– W Nevadzie czas biegnie inaczej. – Przypomniały mu się słowa ojca. – Potrzebujesz zmiany klimatu, Jack, dyskretnego podreperowania zdrowia.

Gdyby go tak cholernie nie bolało całe ciało, może nawet zdołałby się uśmiechnąć do własnych myśli. Aż do przylotu nie zastanowiły go słowa ojca – ot, jeszcze jedna ponadczasowa mądrość młodej, ale potężnej bostońskiej arystokracji.

Stan Nevada przyjął go jednak po królewsku, jeden z bogów tej jaskini grzechu wysłał po niego samochód na lotnisko. Szofer bez słowa ponaglenia umieścił jego walizkę w bagażniku i pomknęli prosto do kasyna Sands.

Ledwie wkroczyli w gościnne progi świątyni hazardu, a jak spod ziemi wyrósł przed nimi kelner w liberii.

– Polecono mi zapytać, czy pan senator chciałby się przysiąść do stolika naszej gwiazdy wieczoru i jego gości.

Jack z każdą chwilą nabierał pewności, że lubi Vegas. To miejsce z wypełniającym je gwarem podniesionych głosów, szumem tasowanych kart i łoskotem gnającej w tę i z powrotem kulki zadziałało na niego dziwnie kojąco.

– A kto jest cholerną gwiazdą wieczoru? – zapytał.

– Frank Sinatra¸ proszę pana. Z przyjemnością wystosowałby swoje zaproszenie osobiście, ale zaraz wchodzi na scenę. – Kelner wskazał gestem duży posrebrzany prostokąt ze sprzętem muzycznym i oświetleniem. – Pan Sinatra polecił mi przekazać, że dziś wieczorem przyszły prezydent gra, pije i dupczy na jego koszt.

Wybuch śmiechu Johna utonął w burzy braw, która zerwała się wśród gości kasyna. Bożyszcze Amerykanów, z domieszką włoskiej krwi w żyłach, wkroczyło na scenę. Nienaganna figura, opalenizna przywieziona z egzotycznych wakacji i ten głos!

Głos, który dźwięczał mu w uszach nawet teraz, wespół z pierwszymi taktami jego piosenki wyborczej[i]. Frank dostosował jeden ze swoich przebojów na potrzeby kampanii senatora Demokratów, kiedy ta dopiero nabierała rozmachu.

Pierwszego wieczoru w Vegas Kennedy przekonał się, że ikona Fabryki Snów nie tylko ma gest oraz talent, ale potrafi przepić nawet syna irlandzkich imigrantów. Tracił grube zwitki banknotów o wysokich nominałach, ale w jakiś niezrozumiały dla samego siebie sposób wyczuwał, że zyskuje przyjaciół.

Ramię w ramię z Sinatrą, Deanem Martinem i Sammy’m Davisem Juniorem przehulali roczny dochód amerykańskiego robotnika – robotnika, przed którym dzień wcześniej Jack roztaczał piękną wizję lepszego jutra. Płomienna mowa przyniosła jednak ograniczony efekt.

Tłum był niepewny, traktował młodzieńca bez wielkiego doświadczenia politycznego z widoczną rezerwą.

– Wiem, dlaczego tak jest – tłumaczył pijanemu Sinatrze, kiedy obaj siedzieli nadzy w hotelowej saunie. – Potrzebujemy silnego wsparcia związkowców. Wyraźnego gestu poparcia.

Nie wiedział, czy tylko mu się zdawało, czy gwiazdor machnął ręką, szczerząc się łobuzersko.

– Spokojnie, Jack. Pan Sam nie takie rzeczy już załatwiał, Wiesz co? Po dzisiejszym wieczorze masz mój pieprzony głos! A to dopiero początek.

Przyjaciel jak zwykle miał rację – Las Vegas oferowało nieskończenie wielką liczbę atrakcyjnych rozrywek.

Jedną z nich zostawił w sypialni. W pół drogi powrotnej do wielkiego hotelowego łoża pogratulował sobie silnej woli, która nakazała mu wrócić z kasyna do pokoju wyjątkowo wcześnie. Nie marnował czasu na wstępy – po prostu zdarł z kobiety krótką spódniczkę i pchnął w nienaruszoną biel pościeli. Pozbył się kolejno butów, skarpetek, spodni i bielizny.

Macał, całował, gryzł, kąsał każdy dostępny fragment nagiej skóry. Ścisnął drobne piersi tak mocno, że dziewczyna stęknęła z bólu, próbując instynktownie się wyrwać. Opór i krążący w żyłach alkohol tylko wzmogły jego podniecenie. Wziął ją tak brutalnie, jakby nie pieprzył od wieków. Nie miało znaczenia, że od jego ostatniego numerku z jedną z krupierek minęło ledwie dwanaście godzin.

Tamta pozwoliła mu się zerżnąć w ciasnej toalecie, zawzięcie pracując dupą. Chwycił ją za gardło i trzymał mocno, wdzierając w nią raz po raz. Nie zwolnił nawet wówczas, gdy krupierka zaczęła się dusić. Poczucie absolutnej kontroli nad jej ciałem było równie odurzające jak seks.

Zawzięcie pracował biodrami, poszukując ulgi spełnienia, jednak rozkosz wciąż i wciąż mu się wymykała. Wycofał się niezaspokojony, obficie splunął na członek i zaatakował ponownie, tym razem starając się sforsować zaciśnięty zwieracz odbytu. Mimo użycia całej siły członek z trudem przełamywał opór mięśni…

– Kuuurwaaa… Boli…

Protesty, krzyki, przekleństwa… Wszystko to na kilka uderzeń serca straciło na znaczeniu. Trysnął między pośladkami, raz, drugi, trzeci i kolejny. Przez całą długość członka biegły przyjemne skurcze. Zamknął oczy, delektując się ulotnością rozkosznego triumfu.

Kobieta, którą uwiódł kilkanaście godzin po analnej przygodzie w toalecie, leżała teraz na łóżku, nie starając się nawet ukryć, że ma ochotę na jeszcze.

Wodziła za nim pełnym uwielbienia wzrokiem. Znał to spojrzenie – tak spoglądano na niego od dzieciństwa. Był przecież Kennedy’m, arystokratą, któremu przeznaczono wielką przyszłość.

Zostało niewiele czasu do pierwszego spotkania tego dnia. Nie miał wątpliwości, że już nigdy więcej jej nie zobaczy. Ukląkł przy łóżku i przyciągnął kochankę ku siebie. Nie opierała się w żaden sposób, chyba że za opór wziąć atak śmiechu. Chichotała szeroko, rozstawiwszy przed nim nogi.

– Panie senatorze – usłyszał. – Jest pan… bezczelny… Chyba… Chyba mam… Ma pan mój głos…

Kilka ostatnich słów wypowiedziała z trudem, palce senatora przesunęły się bowiem przez bujnie porośnięty wzgórek łonowy w dół, ku mokrym wargom. Wkrótce do palców dołączył język, wytyczając nowe wilgotne ścieżki w miejscu, które wilgoci nie potrzebowało.

Jestem jak gość buszujący w zbożu, pomyślał.

Skojarzenie wydało mu się tak absurdalne, że prawie się roześmiał. Dłuższą chwilę szukał w gęstwinie włosów charakterystycznej wypustki łechtaczki i lizał. Lizał tak cierpliwie, na ile pozwalała mu niewygodna pozycja.

Czuł na języku jej słodko-słonawy smak. Zapach tej kobiety go pobudzał. Nie pragnął jej, a mimo to kutas uwięziony pod kilkoma warstwami materiału zareagował nadaktywnie. Przejmował nad nim kontrolę, a Jack nie umiał i nie chciał się opierać – uwielbiał się pieprzyć. Gdyby kazano mu wybierać między dymaniem a polityką, postawiłby na seks. Na swoje szczęście nie musiał wybierać. Zawsze dostawał wszystko, czego chciał.

Dziewczyna, której imienia nigdy nie chciał poznać, nie krzyczała, szczytując – ona się darła. Musiało ją słyszeć pół hotelu. Jack dołożył wszelkich starań, by było jej dobrze. Z trudem powściągnął cugle chuci. Jeszcze chwila, a wziąłby ją jak w nocy.

Kiedy było już po wszystkim w jakimś przypływie ckliwości pocałował kochankę w usta. Oddała pieszczotę z ochotą, w nadziei na ciąg dalszy.

Pocałunek dobiegł końca, a senator Kennedy odwrócił się i wydobył z szafy marynarkę.

– Zobaczymy się jeszcze? – zapytała, widząc, że z kolejnej rundy nici.

John Fitzgerald Kennedy wyszedł z apartamentu, nie oglądając się za siebie. Na korytarzu zerknął na przegub i uświadomił sobie, że zapomniał zegarka. Nieważne… Było grubo przed południem. Miał pewność, że zaczął ten dzień najlepiej, jak było to możliwe.

* * *

Mówiło się, że Sam Giancana władny jest zmienić piasek pustyni w złoto. Nawet jeśli te przypuszczenia dalekie były od prawdy, w Las Vegas słowo tego człowieka znaczyło więcej niż prawo. Jack przyglądał się rozpartemu na kanapie mężczyźnie z nieukrywanym zainteresowaniem.

Uśmiechał się promiennie, a jego oczy robiły niesamowite wrażenie. Przez kilka sekund wpatrywał się w Jacka z taką intensywnością, jakby chciał go prześwietlić na wylot. Kandydat na prezydenta poczuł się śmiesznie mały. Ten dziarsko wyprostowany mężczyzna o siwych włosach i przystojnej twarzy z ledwie kilkoma zmarszczkami w kącikach ust roztaczał wokół siebie aurę energii i działania.

Obrazu człowieka sukcesu dopełniał biały garnitur od Diora – z najlepszej gatunkowo wełny – buty z włoskiej skóry oraz modne okulary przeciwsłoneczne, wetknięte w kieszonkę przeznaczoną na butonierkę.

Jack odnotował, że gospodarz nie nosił krawata, uwagę przyciągał za to złoty sygnet z rubinowym oczkiem na serdecznym palcu. Z powodzeniem można było go wziąć za biznesmena, który przybył do Vegas zakosztować odrobiny szaleństwa.

* * *

– Jack! Ależ jesteś cholernie podobny do ojca!

Giancana zerwał się z kanapy i uścisnął dłoń Kennedy’ego z taką werwą, że niemal połamał mu palce. Usiedli.

– To wielki komplement, panie Giancana. Ojciec prosił mnie o przekazanie pozdrowień oraz wyrazów uszanowania.

– Młody człowieku…. Zarówno twój ojciec, jak i ty doszliście do obecnej pozycji wysiłkiem własnych rąk. Joe Kennedy ma to… – położył dłoń na sercu. – Rozumie niedolę Włochów. W mrocznych czasach prohibicji stał z nami ramię przy ramieniu. Sporo ryzykował, a jednak nigdy nie pękł.

– Jestem dumnym synem swojego ojca. Nasza rodzina nie zwykła giąć karków.

Giancana poklepał senatora po ramieniu z czułością stryja, który ma przed sobą wyjątkowo bystrego krewniaka. Pozwolił wierzyć w prawdziwość wypowiadanych słów. Nie wspomniał o spotkaniu sprzed ponad roku, w czasie którego Joe Kennedy błagał go o sfinansowanie kampanii wyborczej syna.

– Jeśli pomożecie mojemu synowi w wyborach, dostaniecie wolną rękę w Las Vegas. Rząd odwróci wzrok od waszych pieniędzy. W Gabinecie Owalnym zasiądzie ktoś, kto nie będzie niszczył waszych wysiłków.

Giancana nie potrafił oprzeć się podobnej wizji. Chciał realizować własną wersję amerykańskiego snu, nawet jeśli stał po stronie bezprawia. Chicagowska mafia przyjęła ofertę.

Sam Giancana jako pragmatyk skierował rozmowę na tematy polityczne. Przez dwadzieścia minut rozmawiali o detalach – Jack mówił, a Sam słuchał, kiwając głową.

W końcu oświadczył:

– Ogólnie kampania wygląda dobrze, idziecie z Nixonem łeb w łeb. Ma pan wielkie szanse zasiąść w Białym Domu, senatorze. Ze swojej strony przysięgam na przyjaźń z pana ojcem, którą tak cenię, że dołożymy wszelkich starań, by panu pomóc.

– Jestem niezwykle zobowiązany za wsparcie… w każdej formie. Rywalizacja faktycznie jest niezwykle ostra. Moi sztabowcy przewidują, że może zdecydować promil głosów, dlatego tak ważny jest głos związków zawodowych.

Wyczuwał politycznego pochlebcę z odległości mili. I bez chełpliwych zapewnień wiedział, że to strumień jego pieniędzy utrzymuje kandydata Demokratów na powierzchni.

– Rozumiem, że związki zawodowe mogą stanowić pewien problem – zgodził się dobrodusznie. – Ale mamy tam swoich oddanych przyjaciół, ludzi, którzy jak twój ojciec, Jack, sprawdzili się w niejednym boju.

Prawie usłyszał jak z serca senatora spada ogromny kamień.

– Daję panu słowo honoru Kennedy’ego, że jeśli zostanę wybrany na urząd nie będzie sposobu, by odmierzyć moją wdzięczność. Już teraz ma pan we mnie wiernego, choć cichego przyjaciela.

– Zapamiętam twoje słowa, Jack, a teraz wybacz, muszę wykonać kilka telefonów istotnych dla przyszłości tego kraju. Dziękuję ci za to spotkanie.

Gdy tylko za senatorem zamknęły się drzwi, do apartamentu wszedł jeden z kapitanów[ii] Giancany.

– Nie do wiary… On naprawdę ma szanse zostać prezydentem – mruknął do siebie szef chicagowskiej mafii. – To dureń. Nie powierzyłbym mu nawet rozmiaru swojego kołnierzyka, a co dopiero prezydenturę… Ten wspaniały kraj schodzi na psy.

Westchnął i wydał polecenie:

– Dzwoń do naszych ludzi w biurach związków. Od zaraz mają namawiać do głosowania we właściwy sposób.

Był zdecydowany rzucić do walki o Biały Dom wszystkie dostępne środki. Choćby jego ludzie musieli łamać nosy, przestawiać szczęki i przestrzeliwać kolana. Stawka była gigantyczna. On i jemu podobni wyżłobili człowieka z Joe Kennedy’ego, dając mu dostęp do nielegalnie produkowanego alkoholu. Fortuna Kennedych stała na fundamentach podlanych krwią i wódą. Ale to? Prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki był synonimem słowa potęga. A on pragnął mieć tę potęgę w garści.

– Robi się, szefie. Coś jeszcze?

Giancana zastanowił się przez chwilę, sięgnął do kieszeni, wyjmując gruby rulon banknotów, związanych gumką recepturką. Starannie odliczył dwie studolarówki i wcisnął swojemu człowiekowi.

– Pakt należy przypieczętować – stwierdził. – Najlepiej pocałunkiem.

* * *

– Zupełnie jak na dworze cholernego Kaliguli – ekscytował się Sammy Davis Jr.

Wszyscy gracze zgromadzeni przy stole widzieli, że ma problemy z koncentracją na kolejnym rozdaniu pokera. Jack doskonale go rozumiał – nad stołem krążyły karty, pod stołem uwijały się trzy prostytutki dogadzające oralnie hazardzistom.

Podniecenie wywoływały nie tyle stawki na zielonym stoliku, co pełne kobiece wargi z zaangażowaniem pieszczące wzwiedzione członki, języki szukające najwrażliwszych punktów i dłonie pieszczące jądra.

Do typowych w jaskini hazardu triumfalnych gestów, gdy karta szła dobrze, i złorzeczeń, jeśli fortuna się odwróciła, dołączyły inne odgłosy – krztuszenie bądź chrapliwe jęki, gdy któryś z grających przekroczył tę magiczną barierę, poza którą nie liczył się dla mężczyzny ani czas, ani miejsce.

Jack bawił się po królewsku, po kilkunastu rundach dwukrotnie znalazł się na szczycie. Postanowił sobie, że zostawi suty napiwek dziewczynkom, gdy skończą robotę.

Z chujem w tak sprawnych ustach warto umrzeć, pomyślał i nie zauważył, że właśnie stracił kolejne dwa tysiące dolarów. Pilnował się, żeby w momentach najwyższej ekscytacji nie zamykać oczu. Pod powiekami wciąż miał twarz szefa chicagowskiej mafii, Sama Giancany.

Być może dlatego zauważył ją, gdy tylko się pojawiła. Niewysoka, o prostych czarnych włosach sięgających ramion. Usta pociągnięte czerwienią szminki, wprost stworzone dla pocałunków i pieszczot. Zwracała na siebie uwagę wszystkich samców w promieniu mili. Roztaczała wokół siebie aurę kobiety, która przyszła tutaj po swoje. O jej seksapilu nie stanowiły wyzywający makijaż, suknia bez pleców czy bujność biustu, a raczej podświadomy komunikat słany do wszystkich wokół: nie ma mężczyzny, który jest mi się w stanie oprzeć.

O, Boże… Kennedy ledwie słyszał własne myśli. Obserwacja zjawiska kipiącego erotyzmem pochłonęła go bez reszty.

Zmierzała prosto do ich stolika. Stracił zainteresowanie kartami. Chciał tylko jednego – żeby ta piękność dosiadła się do ich enklawy sławnych, potężnych i bogatych. Prawdziwa femme fatale. Najpierw nawiązała kontakt wzrokowy. Jej spojrzenie zrywało ubrania, wdzierało się pod skórę, dotykało wrażliwych punktów ciała. Jack czuł, że drży. Gwałciła go wzrokiem!

– Czy mogę się do panów dosiąść? – spytała, a w głowie Kennedy’ego natychmiast pojawiło się pytanie: jak jęczy piękna nieznajoma, kiedy dochodzi.

– Oczywiście.

Wskazał jej krzesło wielkopańskim gestem, uśmiechając się do własnych myśli. Kątem oka zauważył dyskretne znaki, dawane przez Sinatrę. Dziwki urzędujące pod stołem zebrały szmaty i natychmiast się ulotniły.

– Judith Campbell – przedstawiła się.

– Jack Kennedy – wypalił.

– Będę na pana głosowała – zapewniła, trzepocząc rzęsami.

Wydupczę ją, poprzysiągł w myślach, a członek, którego zdążył dyskretnie ukryć w spodniach, poderwał się do życia po raz trzeci.

Kwadrans później wirowali po parkiecie przy akompaniamencie orkiestry. Godzinę później niemal spijał każde słowo z jej ust. Potrzebował kobiety! Zdecydowanie. Kasyno opuścili wtuleni w siebie. Świat stracił na znaczeniu.

Dwa tygodnie później wiedział dokładnie, jak Judith Campbell reaguje, gdy ma w sobie kutasa. Delektował się arią jęków, gdy w nią wchodził. Głębiej i głębiej, raz za razem. Tarzali się po hotelowym łożu, ciało klaskało o ciało, raz ona była na górze, raz on. Drapał, gryzł i kąsał, byle sycić się jej ciałem. Nie pozostawała dłużna – jeśli idzie o sekrety ogrodu Amora osiągnęła wyższy stopień wtajemniczenia. Nabiła się na niego po raz kolejny. Zataczała niewielkie kółeczka biodrami lub kołysała nimi w przód i w tył.

Instynktownie zlizał kroplę potu spływającą w dół piersi. Przyssał się do grubych, twardych sutków. Ręce współgrały z chucią. Miętosił ciężkie piersi, demonstrował własną siłę i władzę. Kochanka oddychała coraz płyciej, przeżywała własną rozkosz głośno i dobitnie. Dama bezwstydu. Kurwa wyszukanych manier.

Rozpychał jej najintymniejsze zakamarki, starając się zgrać rytm. Jego wysiłki tylko potęgowały chaos, podnosząc temperaturę miłosnych zapasów.

– Pierdol mnie, Jack! Jeszcze! Tak! Tak… Właśnie… Troszeczkę mocniej…

Oderwał się od piersi Judith i jak rasowy polityk obiecał:

– Zostaniesz moją suką…

Jęknęła, szarpiąc biodrami. Uderzył ją w miłosnym szale. Krzyknęła, a na pięknej twarzy wykwitła bladoróżowa skaza. Nie przejmował się śladami. Był tak potężny, że mógł sobie pozwolić na rżnięcie jej bez końca, ignorując konsekwencje. Wraz z tą myślą w jego żyłach eksplodowała rozkosz. Wyrażał ją głośno, bez opamiętania. Na ułamek sekundy świat wypełniła ekstaza w czystej postaci. W ostatnim świadomym odruchu palcami badał zupełnie gładki wzgórek łonowy.

Nieznośna lekkość spełnienia, co do której nie ma wątpliwości, że chciałoby się, aby trwała wiecznie, została przerwana przez szept Franka Sinatry:

– To żona jednego z ludzi Giancany – objaśnił. – Gość ma twarde pięści i nie waha się ich użyć. Uważaj, Niesforny Dzieciaku[iii], masz ładną szczękę, ale wygląda na kruchą.

Nieważne, mężatki miały nieodparty urok. Już Adam wiedział, że zrywanie zakazanego owocu daje rozkosz, którą ciężko równać do czegokolwiek innego. Zresztą, był Kennedy’m. Świat leżał u jego stóp, a on naginał rzeczywistość zgodnie z życzeniem.

Dała mu jeszcze trzykrotnie tej nocy. Wiedział, że zanim nastanie świt, zapłaci słoną cenę za podobny wyczyn, ciało kochanki było jednak zbyt kuszące.

Gdy skończyli, wtulił się w nią, starając odepchnąć w niepamięć trzy nieudane podejścia do czwartego razu. Nie chciał stanąć. Nie pomogły żadne kurewskie sztuczki – kutas powiedział dość.

Jack wsłuchiwał się w oddech śpiącej partnerki, rozkoszując się poczuciem zaspokojenia. Podjął decyzję pod wpływem impulsu. Wymknął się z łóżka, nago przechodząc przez apartament.

Nowy Jork nigdy nie zasypia, dlatego odnalazł torebkę bez włączania światła i wymacał kształt portfela.

Z marynarki ciśniętej gdzieś na ziemię wyjął plik kart wizytowych i wybrał tę, na której zapisano najbardziej prywatny z numerów. Wsunął kawałek sztywnego papieru w pierwszą przegródkę portfela i uśmiechnął się do siebie. Wiedział, że skosztuje pani Campbell wielokrotnie.

Nie musiał się upewniać co do zawartości drugiej kieszeni – nabita strzykawka pozostawała na miejscu. Przed świtem będzie musiał zażyć koktajl medykamentów. Inaczej sparaliżuje go ból i zmęczenie, a skóra przybierze brązowawy odcień. Od lat cierpiał na chorobę Addisona, schorzenie nadnerczy, którego postępy udawało się opóźnić tylko z pomocą nowoczesnych lekarstw. Całkowite wyleczenie było niemożliwe. Jack wraz z diagnozą uświadomił sobie, że nie czeka go późna starość w bujanym fotelu. Postanowił wykorzystać czas, który mu pozostał, by znaleźć się w miejscu, o którym wielu tylko marzy.

Pogratulował sobie w duchu pobrania ze skrytki – na terenie kraju urządził ich kilkadziesiąt – większego zapasu niż zazwyczaj. W szczytowym momencie kampanii do gry trzeba rzucić wszystkie rezerwy sił. Zawartość strzykawki – kortyzol – była dla niego niczym magiczny eliksir przywracający chęć do życia i energię do działania.

Trzej lekarze w jednobrzmiącym ponurym tonie odmalowywali skutki przedawkowania źródła życia. Żaden z medyków nie wiedział o istnieniu dwóch pozostałych. Jack rozumiał, że gra o własne marzenia, a także o spełnienie nadziei, które pokładał w nim ojciec. Nie mógł się wahać – zwiększył dawkę, ucząc się samodzielnie wykonywać zastrzyki.

Chwilowo pozwolił zmęczeniu wyssać całą siłę ze wszystkich mięśni. Resztki energii, której nie zużył, pieprząc się do upadłego.

* * *

– Ja, John Fitzgerald Kennedy… Przysięgam uroczyście, że będę wiernie sprawować urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych. I zrobię wszystko, co w mej mocy, aby dochować, strzec i bronić Konstytucji Stanów Zjednoczonych. Tak mi dopomóż Bóg!

Upajał się brzmieniem własnego głosu, powtarzał formułę za sędzią z uniesioną ręką. Wdrapał się na szczyt świata, choć droga na podium zajęła ledwie kilka stopni. Czekał na tę chwilę całe życie, marzył o niej na jawie i we śnie. Zwyciężył i stał się wszechmocny siłą imperium.

Przesunął wzrokiem po zebranych opatulonych w płaszcze. Nad Waszyngtonem szalała potężna śnieżyca. Wiele samochodów utknęło w zaspach. Siarczysty mróz witał przybyłych na inaugurację trzydziestego piątego prezydenta Stanów Zjednoczonych. On ignorował pogodę, uparł się na garnitur bez płaszcza – rozgrzewała go historyczna waga chwili i nowa porcja leków krążąca w krwioobiegu. Dziś musiał być w najwyższej formie. Wymagał tego od siebie, w momencie gdy oczy całego narodu były zwrócone na niego.

Na kilka godzin przed zaprzysiężeniem zaciągnął do pustego gabinetu jedną z maszynistek[iv]. Wystarczyło kilka ruchów i spuścił się jak sztubak. Myślał jednak jasno i precyzyjnie. Nigdy wcześniej nie był tak skupiony. Zapiął rozporek i poszedł po raz ostatni przeczytać tekst mowy inauguracyjnej.

Zaczął od powitania wszystkich najważniejszych gości. Przesunął wzrokiem pośród tłumu i otworzył przedstawienie, sięgając do korzeni:

– Obserwujemy dziś nie zwycięstwo jednej z partii, a celebrowanie wolności – symbolizujące koniec, jak i początek, odnowę i zmianę. Przysięgałem przed wami, obliczem Wszechmogącego Boga, tymi samymi uroczystymi słowami, które nasi przodkowie przepisali blisko sto siedemdziesiąt pięć lat temu. Te same rewolucyjne przekonania, za które walczyli nasi przodkowie, są nadal na świecie kwestią sporną – przekonanie, że prawa człowieka nie zależą od szczodrobliwości państwa, ale pochodzą z Bożej ręki.

Być może to moc samego Boga dodała jego słowom skrzydeł, bardziej prawdopodobnym był jednak błysk geniuszu Teda Sorensena – pisarz przemówień w jego ekipie stworzył arcydzieło[v].

Mówił o sztafecie pokoleń:

– Niech cały świat się dowie, że w tym oto miejscu i w tej oto chwili pochodnia została przekazana kolejnemu pokoleniu Amerykanów, urodzonych w tym stuleciu, doświadczonych przez wojnę.

Kreślił wizję własnej prezydentury, obiecywał wytyczenie nowych granic lepszego świata, bez różnic rasowych czy majątkowych. Ostrzegał wrogów i głaskał przyjaciół.

Najlepsze zostawił jednak na koniec:

– Amerykanie, nie pytajcie, co wasz kraj może zrobić dla was, lecz pytajcie, co wy możecie zrobić dla swojego kraju. Obywatele świata, nie pytajcie, co Ameryka może zrobić dla was, ale o to, co możemy zrobić dla wolności człowieka.

Tłum eksplodował szałem radości. John czuł potęgę Ducha Ameryki, unoszącą się nad podium. Gdyby parał się mistycyzmem, uwierzyłby, że tego rodzaju moc jest w stanie zmiażdżyć czyhającą za horyzontem śmierć.

Ściskał ręce kolejnych oficjeli, czytając z ich twarzy. W większości spojrzeń widział zazdrość zmieszaną z podziwem i szacunkiem. Oczy niskiego, grubego mężczyzny były inne.

Ledwie skinął głową. Promienie zimowego słońca zatańczyły na krótko przyciętych włosach opanowanych przez siwiznę. Usta podjęły daremną próbę uśmiechu. J. Edgar Hoover potrafił wyłącznie nienawidzić – wiedział o tym cały Waszyngton. Plotkowano, że podobne uczucia żywił względem całej ludzkości, ze szczególnym upodobaniem jednostek ze szczytów władzy. Jack w ułamku sekundy pojął, że otwiera listę osobistych wrogów dyrektora FBI. Wiedział, że ten służbista wie dużo, może nawet wszystko. Czuł zbliżającą się wojnę. Wygra ten, kto uderzy jako pierwszy. Od jutra zamierzał postawić pierwszy krok na drodze do budowy swego dziedzictwa jako prezydent. Jeśli ktokolwiek ośmieli się stanąć pomiędzy nim a sukcesem zostanie zmiażdżony.

* * *

Jak, do cholery, mogliśmy ponieść taką porażkę? Potężne Stany Zjednoczone przegrały z kretesem. Upokorzyli ich, ośmieszyli na oczach całego świata… A on? Młody energiczny przywódca mógł tylko patrzeć z podziwem na plecy pieprzonych komunistów!

To bolało! Spazm bólu sprawił, że prezydent wyprostował się w swoim fotelu, rozluźniając palce rąk i nóg. To na nic, bolało jak cholera. Ten dzień zaczął się najgorzej, jak mógł sobie wyobrazić. Chciał krzyczeć, chciał jęczeć. Chroniczny ból pleców powracał niczym zmora z koszmaru. Nie wolno okazywać słabości! Jest zdrowy, silny, przepełniony go determinacją. Mógł, a nawet musiał okazać niezadowolenie.

Otworzył oczy. Jego najbliżsi współpracownicy siedzieli przy długim stole w kwaterze głównej NSA[vi]: najważniejsi polityczni doradcy, ludzie wojska i wywiadu. Nastroje były grobowe. Depesza TASS[vii] o wyniesieniu Gagarina w kosmos była ciosem dla amerykańskiej wiary we własną przewagę technologiczną nad Związkiem Sowieckim.

– Czy jest jakakolwiek dziedzina, w której możemy zamanifestować naszą przewagę? Czy ktoś może mi powiedzieć, jak ich doścignąć? Chętnie wysłucham wszystkich, którzy mają jakiś pomysł, nawet gdyby miał to być woźny. W tej chwili nie ma nic ważniejszego.

Prezydent nie zadawał pytań – on nimi strzelał. Żaden ze zgromadzonych na sali mężczyzn nie wyrywał się do odpowiedzi. Kennedy zerknął na Alana Dullesa. Dyrektor CIA wiercił się w fotelu. Wściekły zgromił go wzrokiem. Plecy nie dawały o sobie zapomnieć.

Wiedział, o co chodzi Dullesowi. Jedną z pierwszych spraw, w którą go wprowadzono po zajęciu gabinetu w Zachodnim Skrzydle, była operacja „Pluto”. Musiał przyznać, że rozmach planistów Centralnej Agencji Wywiadowczej bardzo przypadł mu do gustu.

Zwycięstwo rewolucji komunistycznej na Kubie stanowiło realne niebezpieczeństwo dla USA. Czerwony wrzód w odległości od Florydy, którą dało się przepłynąć wpław, musiał zostać przecięty bez względu na koszty.

Kennedy mało nie klasnął w dłonie, kiedy Dulles opowiadał mu – w trakcie ściśle tajnego spotkania – o sformowaniu sił złożonych z wyrzuconych z wyspy opozycjonistów i przeszkoleniu ich w zakonspirowanych ośrodkach treningowych przez ludzi z Agencji.

Plan opierał się na schematach, które znakomicie sprawdziły się w Normandii. Desant demokratycznych bojowników na plażach wyspy, na których powinni się utrzymać na tyle długo, by wezwać świat na pomoc. Stany Zjednoczone i – co pojął w lot – on osobiście nie pozostaną głuche na błagania spragnionych normalności bojowników.

– Muszą być dobrze uzbrojeni – dorzucił tonem, który zdążył podsłuchać u ekspertów przewijających się od rana do późnej nocy przez Gabinet Owalny.

Och, jakże chciał trzepnąć w ucho tego chłystka Castro! Czuł zazdrość, kiedy materiał wyemitowany w telewizji przedstawiał prawnika walczącego z bronią w ręku o lepszy los uciśnionych w bardzo korzystnym świetle. Sukces operacji „Pluto” sprawi, że wszyscy puszczą tamten materiał w niepamięć, a cały blask oświetli tylko jego. Przyjemna wizja – rewolucja po rewolucji pokaże tym w Moskwie, że w mieście jest młody, sprawny szeryf.

Kennedy miał wrażenie, że Dulles zna jego myśli. Patrzył na niego wzrokiem starego wygi ze szkolnej drużyny futbolowej.

– Będą, panie prezydencie – wyrecytował dyrektor. – Zapewnimy broń, łączność, a nawet lotnictwo. Pomalujemy samoloty w kubańskie barwy, żeby wyglądało na bunt w siłach powietrznych. Nasz udział musi pozostać tajemnicą.

Nieprzyjemne uczucie niedocenienia opuściło Kennedy’ego. W gruncie rzeczy Dulles wygłosił przenikliwą uwagę.

Kilka tygodni później, zapoznając się z ogólnym planem ataku, prezydent osobiście zasugerował poprawki. Pierwotne miejsce desantu – okolice miasta Trinidad – było zbyt zaludnione. Pragnął krzewić demokrację, minimalizując straty w ludziach.

Gdyby tak dało się zminimalizować ględzenie Dullesa, pomyślał, a głośno powiedział:

– Pozycja Stanów Zjednoczonych w kosmosie musi zostać odbudowana, choćbyśmy mieli polecieć na cholerny Księżyc!

Wstał i wyszedł z narady bez pożegnania, byle uniknąć dyrektora CIA i jego:

– Panie prezydencie, zmiana miejsca desantu to wysoce ryzykowne posunięcie.

Czy wszystkich wodzów otaczają ludzie małej wiary, zastanowił się. Nie znał odpowiedzi, nie pamiętał też, by któryś ze zwycięzców cierpiał przez cholerny ból pleców. Jęknął, stawiając kolejny krok. Strzegący go agent Tajnych Służb skrócił dystans, gotów podtrzymać Lansjera[viii].

– Nie – warknął Jack, zachowując równowagę. – Sprowadźcie panią Campbell… Tylko… dyskretnie…

* * *

Partyzanci ściśnięci na pokładzie pierwszego z pontonów w barwach maskujących widzieli już linie brzegu Zatoki Świń. Po raz ostatni sprawdzili oprzyrządowanie, amunicje, zasobniki z mapami. Za mniej niż kwadrans wylądują na złotym piasku plaży w Zatoce Świń. Zbliżała się kluczowa godzina dla powodzenia całej akcji.

Przez sześć miesięcy szkolenia instruktorzy wbijali im do głów:

– Najważniejsze jest niezauważone zajęcie przyczółków na plażach. Nie możecie wdać się w walkę z dużymi siłami wroga. Musicie działać cicho z zabójczą skutecznością.

Jak na złość pogoda była idealna: świeciło słońce, wiał lekki wiatr, niebo bez jednej chmurki.

* * *

Wpił się ustami w jej usta, miażdżył je, zdobywał. Czuł erekcję rozsadzającą spodnie, jeszcze zanim uderzyła plecami o ścianę. Języki tańczyły własną wariację żywiołowego latynoskiego tańca. Judith Campbell przez moment zachłystywała się chłopięcą gwałtownością prezydenta. Po kilku tygodniach intensywnego romansu potrafiła rozpoznać bez pudła pożądanie skrzące się w tęczówkach najpotężniejszego człowieka na świecie. Syciła się nim. Nie każda dziewczyna może powiedzieć, że kochanek wprowadził ją na najlepszy plac zabaw na świecie – do Gabinetu Owalnego.

Czuła jego gorący oddech na karku, gwałtowność i nieuważność pocałunków powodowała gęsią skórkę na ciele.

– Jesteś moja… – dyszał wprost w jej ucho.

Obsypywał pocałunkami każdy cal odsłoniętej skóry, szybko przestało mu to jednak wystarczać. Rozerwał grzeczną białą bluzeczkę, nie kłopocząc się guzikami. Duże piersi z zesztywniałymi brodawkami bujały się seksownie na wolności. Zgodnie z jego życzeniem nie włożyła stanika

– Taaak, panie prezydencie – wyjęczała.

Podniecenie gotowało się w jej żyłach, gdy Jack uniósł ją na kilka cali, nie przestając pieścić. Skupił się na wrażliwych płatkach uszu, fragmentach szyi. Pachniała nowymi perfumami Chanel, które razem z jego wodą kolońską tworzyły zabójczą mieszankę, zupełnie jak seks i występek. Gdy w końcu postawił kochankę na ziemi, wsunął dłoń między jej ściśnięte uda.

Z zadowoleniem odkrył, że majtek też dziś nie włożyła. Uwielbiał takie drobne, ale perwersyjne zagrywki.

Judith doskonale wiedziała, jak go podejść, a jemu się to podobało. Uwięziony w spodniach członek prężył się prawie jak żołnierz piechoty morskiej na warcie. Potrzebował kobiety, szybko i gwałtownie. Potrzebował ulgi, którą gwarantuje tylko orgazm.

Nie silił się na delikatność. Po prostu ją zdobył, używając siły, by rozewrzeć jej uda. Palce spotkały się z lepką, chętną pizdą. Śluz i wilgoć działały na niego podobnie, jak waleriana działała na koty. Rzeka między kobiecymi udami, znad brzegu której nie ma już odwrotu. Bawił się przez chwilę wypustką opuchniętej łechtaczki, drugą ręką miętosząc piersi. Był jazzmanem seksu, może nawet kalibru samego Nata Cole’a. Bez żadnych wątpliwości standardy miał opanowane perfekcyjnie.

– Och, Jack… – Muzyka dla uszu każdego samca.

– Mów mi panie prezydencie.

Była tak wilgotna, że wsunął w pizdę od razu dwa palce. Po kosmicznym mancie nie miał ochoty na subtelności – po prostu pierdolił ją palcami, dbając o zmianę rytmu i kąta penetracji. Charakterystyczny mokry dźwięk nie zaniepokoił stojącego przy drzwiach ochroniarza. Kiedy nawet przez warstwy grubego drewna dało się słyszeć ekstatyczne krzyki dochodzące zza drzwi, agent złamał wszystkie zasady i uśmiechnął się pod wąsem.

* * *

Tak jak na strzelnicy… Oddał setki podobnych strzałów w ośrodku treningowym na Florydzie. Przyciśnięty do ziemi, lada chwila stanie się widoczny dla idącego żwawo w kierunku wysypującej się na brzeg grupy policjanta.

Żylasty mężczyzna w granatowym mundurze zorientował się, że coś jest nie tak i dobył rewolweru. W tym samym momencie żołnierz desantu pociągnął za spust, nie docenił jednak refleksu przeciwnika.

Policjant padł na ziemię, przeturlał się po piasku i wystrzelił dwa razy. Nie zdążył zrobić nic więcej – kolejna seria z karabinu maszynowego przecięła go na pół. Nie mogło zacząć się gorzej.

* * *

Kaskada dokumentów posypała się na podłogę. Jack Kennedy deptał po okładkach akt z nadrukiem „ściśle tajne”. Judith płynnie oparła się łokciami o blat prezydenckiego biurka i zachęcająco kręciła biodrami.

Jacka nie trzeba było specjalnie zachęcać. Zgrzytnął rozporek, zaszeleściła bielizna. Chciał, żeby poczuła, jak cholernie jest rozgrzany, więc otarł się jeszcze suchą żołędzią o raj między udami. Sama obecność śluzu na wrażliwej różowej skórze stanowiła bodziec. Owinął sobie jej śliczne czarne włosy wokół nadgarstka i z impetem wpakował się w ciasność oczekującej pizdy.

– Jaaak dobrze… – sapnął.

Od razu narzucił swoje ulubione tempo, wbijając się w Judith z gwałtownością serii z karabinu maszynowego. Kochanka mimo przeżytego orgazmu chętnie wychodziła naprzeciw, zawzięcie pracując biodrami. Coraz lepiej zgrywali się w tym wspólnym pieprzeniu. Mokre od potu ciała klaskały o siebie rytmicznie. Jack poczuł, jak łamie fizyczne bariery i osiąga granice własnej wydolności. Choć wydawało się to poza możliwościami, wyprężył się jeszcze bardziej i rozepchnął kochankę do granicy bólu. Wbił się do końca i zastygł na ułamek sekundy w oczekiwaniu na ekstazę. Rozkosz omal ścięła Kennedy’ego z nóg. Przyszpilona do biurka żona jednego z żołnierzy Giancany mogła tylko przyjmować w siebie kolejne salwy prezydenta.

Veni, vidi, vici[ix] – pomyślał półprzytomnie.

* * *

Plaża w Zatoce Świń zmieniła się w piekło na ziemi. Kule latały we wszystkie strony. Dowodzący desantem patrzył z rozpaczą, jak na plażę wdzierają się kolejne setki umundurowanych żołnierzy. Było ich wielokrotnie więcej niż jego ludzi. Zacięta walka trwała dziesiątą godzinę, ale klęska była nieuchronna. Widział, jak kula rozrywa gardło jednego z jego żołnierzy. Martwy chłopiec wypuścił z ręki karabin.

Zdawał sobie sprawę, że może zginąć w każdej chwili, ale starał się tym nie przejmować. Krzyczał do mikrofonu polowej radiostacji:

– Ratujcie nas! Nie mamy już czym walczyć! Ratujcie nas!!!

Kolejna kula świsnęła tuż nad głową. Na amerykańskich częstotliwościach wojskowych panowała cisza.

* * *

Jack Kennedy był wściekły jak nigdy w życiu.

– Panie dyrektorze, może być pan wdzięczny ochronie za drzwiami, bo… Gdyby nie oni, zamordowałbym pana gołymi rękami! Ta cholerna operacja to katastrofa!

Wrzask odbijający się echem od ścian Gabinetu Owalnego przytłumił łoskot upadającej kariery Allana Dullesa. Dyrektor CIA stał przed prezydenckim biurkiem bez cienia strachu. Wyglądał na śmiertelnie zmęczonego

– Panie prezydencie… – Dulles wiedział, że nic nie może go uratować, ale słowa dobierał z najwyższą starannością. – Nie przewidzieliśmy wszystkiego… Desant natknął się na znaczne siły armii Castro. Nie mamy pojęcia, dlaczego trzymano tam tak duże siły, przypuszczalnie batalion.

– Wspierany z powietrza – warknął prezydent. – Nasze naloty miał wyeliminować ich lotnictwo! Przegraliśmy z siłami, których nie ma?

– Popełniliśmy błąd – niechętnie przyznał Dulles. – Wygląda na to, że wcześniejszy nalot nie zdołał zniszczyć kilku eskadr nowoczesnych maszyn. Siły wierne rządowi miały wielokrotną przewagę liczebną oraz wsparcie z powietrza. Mamy powody przypuszczać, że Castro jest dozbrajany przez Moskwę.

– I wasze informację są pewne? – Drwina w głosie prezydenta była wyraźnie słyszalna. – Oni na nas czekali… Potrafi pan to jakoś wytłumaczyć?

Dulles milczał pełną minutę, w końcu nie wytrzymał lodowatego spojrzenia zwierzchnika.

– Przy tak dużej, złożonej operacji nie da się wykluczyć ewentualności przecieku. Zrobiliśmy jednak wszystko co w ludzkiej mocy, by zabezpieczyć atak od strony kontrwywiadowczej…

W brązowych tęczówkach prezydenta lśnił zimny ogień, usta zmieniły się zaś w wąziutką kreskę.

– Dodatkowy czynnik ryzyka stanowiła konieczność współpracy ze środowiskami kryminalnymi, które mają orientację w realiach panujących na wyspie.

Kennedy poczuł, jak krew raptownie odpływa mu z twarzy. Wyprostował się w fotelu, krzywiąc się z bólu.

– Panie dyrektorze – cedził przez zaciśnięte zęby. – Pozwolił pan sobie na nazbyt wiele. Nie byłem w pełni wprowadzony w operację. Gdybym znał komplet faktów, nie otrzymałby pan autoryzacji. Nazwiska!

Dulles drgnął. Czuł się jak wierny pies, którego okładano kijem. Sadystyczną torturą dla zawodowego kłamcy była konieczność powiedzenia prawdy. Nie całej, ale prawdy.

– Na potrzeby operacji skaptowaliśmy do współpracy Sama Giancanę, Santo Trafficante i Carlosa Marcelo[x] – wyznał dyrektor CIA i zamilkł.

Dulles postanowił zatrzymać dla siebie informację o tym, że ludzie mafii zostali skuszeni przez służby obietnicą odzyskania wpływów na Kubie zaraz po wybuchu kontrrewolucji. Mafia traciła miliardy dolarów na nacjonalizacji kasyn i burdeli. CIA wielokrotnie próbowało zabić Castro.

Agencja podejrzewała, że rewolucjonista kilka razy uciekł przed przeznaczeniem dzięki ostrzeżeniom ludzi z półświatka. Praca w wywiadzie była jak małżeństwo – zdradzasz albo jesteś zdradzany.

– Posłaliśmy tych ludzi na rzeź – wyszeptał prezydent.

– Wycofanie dalszego wsparcia dla tej operacji to jedyne rozwiązanie, jakie mógł pan wybrać. Interes USA jest sprawą nadrzędną.

Kennedy nie słuchał szefa CIA. Wstał z fotela i powoli, krok za krokiem pokuśtykał w stronę drzwi. Ból pleców, stres i zmęczenie zawiązały piekielną triadę.

– Przechodząc przez sekretariat, odbierze pan przygotowane papiery… – rozkazał, mijając szpiega. – Prośba o przeniesienie w stan spoczynku… Wpisze pan tylko datę.

– Tak jest, panie prezydencie.

Kładąc dłoń na klamce, Kennedy, wiedział, że nie ma wyjścia. Propaganda sowiecka działała pełną parą. Na konferencjach prasowych prezentowano amerykański sprzęt z demobilu, w który uzbrojeni byli partyzanci. Sądy Castro pracowały na dwie zmiany, skazując żołnierzy na trzydzieści lat bezwzględnego więzienia. Ponad stu zabitych i rannych, blisko tysiąc dwustu jeńców. W podobnej sytuacji mógł zrobić tylko jedno.

Miał swoje idy marcowe. Zamiast sztyletów były równie ostre pióra i spragnione pieszczot pustki papierowych kartek. Stał przed tłumem dziennikarzy i czekał na egzekucję. Głosy przedstawicieli mediów przywodziły na myśl gwałtowność pierwszej letniej burzy. Nawet mimo paraliżującego zmęczenia rozróżniał pojedyncze słowa: „wstyd”, „kompromitacja”, „hańba”, „Zatoka Świń”, „Kuba”, „panie prezydencie”.

Czuł, jak słowa wbijają się pod skórę, aż do krwi, robiąc mu krzywdę, mordując każdym nagłówkiem. Dla przegranych polityków nie ma litości. Nachylił się do mikrofonu i pewnym głosem oświadczył:

– Jest takie stare porzekadło: zwycięstwo ma wielu ojców, porażka jest sierotą… Myślę, że ta myśl jest właściwą w kontekście wydarzeń, które rozegrały się na Kubie w ciągu ostatnich kilku dni. Dodatkowe oświadczenia, szczegóły, dyskusje nie są próbą rozmycia odpowiedzialności. Ja, jako głównodowodzący armią i kierujący polityką rządu w pełni odpowiadam za tę delikatną sytuację. Nie uważam jednak, by otwarta dyskusja mogła się przyczynić do poprawy naszego położenia w tych trudnych dniach…

Jack zamilkł na chwilę, by zdobyć się na pierwszy od ponad tygodnia uśmiech. Najsmutniejszy, odkąd przeprowadził się do Białego Domu.

Wracając z konferencji, czuł się stary i schorowany.

– Gdybym wiedział, że to będzie takie trudne, głosowałbym na Nixona – westchnął, a siedząca przy biurku sekretarka wytrzeszczyła oczy ze zdumienia.

Wchodząc do Gabinetu Owalnego, zataczał się jak pijany. Zżerały go wątpliwości. Opadł ciężko na krzesło, nie potrafiąc pozbyć się natrętnego pytania: a co jeśli zapamiętają mnie jako najgorszego prezydenta w historii?

* * *

 

Edgar Hoover był w jeszcze gorszym nastroju niż zazwyczaj. Drażniło go wszystko: od wysokości oparcia krzesła przez krzywo ułożone notatki na biurku aż po hałas czyniony przez maszynę do pisania. Odnotował w pamięci, by później zrugać za te dyskwalifikujące niedociągnięcia sekretarkę. Tak… Upokorzenie tego brzydkiego babsztyla powinno go odprężyć. Ilekroć miał się spotkać ze swoim przełożonym, wpadał w gniew.

Prokurator Generalny Robert Kennedy był irytująco podobny do swojego brata. Ten sam błysk w oku – znamionujący durnia, któremu fantazje wymieszały się z polityką – ta sama imponująca grzywa brązowych włosów i krzepka sylwetka.

Dyrektor FBI krytycznie ocenił odbicie w lustrze – łysiał, a nadwaga stała się aż nazbyt widoczna. W momencie, w którym do gabinetu wszedł prokurator Kennedy, obiecał sobie po raz tysięczny, że wróci do ćwiczeń fizycznych.

Powitał przełożonego i od razu przeszedł do konkretów.

– Panie prokuratorze… Jak pan wie, podziwiam nieustępliwą wojnę, jaką wydał pan mafii. Niestety, przy okazji działań Biura na tym samym froncie natrafiliśmy na niepokojące okoliczności związane z prezydentem…

– Niepokojące okoliczności? – Bobby Kennedy wyraźnie nie zrozumiał czytelnej aluzji.

Hoover poczuł, że się czerwieni. Nienawidził mówić o sprawach damsko-męskich i to rozwścieczyło go jeszcze bardziej.

– Podsłuch założony jednemu z capo Sama Giancany, Johnowi Roselliemu, doprowadził nas do kochanki tego sukinsyna, niejakiej Judith Campbell. Ją też podsłuchujemy – razem z Giancaną i Rosellim tworzą ohydny trójkąt. Bilingi podejrzanej dowodzą, że przez pół roku dzwoniła bądź dzwoniono do niej z Białego Domu – teatralnie zerknął do notatek – blisko czterdzieści razy.

Prokurator Kennedy nie wydawał się zaskoczony, raczej intensywnie analizował sytuację. Pan prokurator ma wiedzę o wszystkich głupotach, które wyprawia braciszek, dedukował Hoover.

– Panie prokuratorze – dodał z namaszczeniem w głosie. – Moim obowiązkiem jest chronić prezydenta. Jeśli wyjdzie na jaw, że sypia z kobietą gangstera, skandal może być nie do opanowania. Życie prywatne Jacka Kennedy’ego stało się publiczne. Amerykanie mogliby nie wykazać zrozumienia, dowiadując się, co też prezydent wyrabia na biurku w Gabinecie Owalnym.

Miał nadzieję, że Robert Kennedy zrozumie groźbę. Mógł użyć wszystkich papierów, jakie miał na obecnego lokatora Białego Domu – pasjami gromadził kompromitujące materiały na każdego – obawiał się jednak, że pozycja braci jest zbyt silna. Postanowił współpracować – przynajmniej dopóki jego własna posada wisiała na włosku. Co nie zmieniało faktu, że utopiłby prezydenta i jego młodszego braciszka w tym mafijnym szambie z rozkoszą bliską ekstazy.

– Musi pan się spotkać z prezydentem – zdecydował prokurator.– Ostrzec go osobiście.

Hoover westchnął. Szlag trafił plany na wieczór.

– Niech pan pamięta, panie prokuratorze… Uroda nie jest największą wadą mężczyzny, istnieje także głupota.

Nie pomylił się – miał do czynienia z klaunem. Jeszcze przed podaniem przystawek zreferował prezydentowi swoje obawy. Gówniarz śmiesznie wydął usta i pokręcił głową.

– Panie dyrektorze… Jakim prawem FBI słucha moich telefonów?

Z każdym kolejnym słowem temperatura w jadalni rosła.

– Biuro, podobnie jak prokurator generalny – zerknął znacząco na milczącego Roberta Kennedy’ego – wypowiedziało wojnę zorganizowanej przestępczości. Pańskie kontakty z panią Campbell są kompromitacją dla urzędu…

– Dość – warknął prezydent i Hoover umilkł, wiedziony instynktem samozachowawczym. – FBI ma natychmiast zaprzestać podsłuchiwania telefonów Białego Domu. To rozkaz. Doceniam pańską troskę, ale agent Newman wskaże panu drogę do wyjścia.

Hoover zagotował się z wściekłości, wstał od stołu i niemal wybiegł z jadalni, odprowadzany przez czujny wzrok agenta Tajnych Służb.

* * *

– Nadęty dupek! – wybuchnął Jack. – Trzeba będzie pomyśleć nad zmianą u steru FBI. To żywa skamielina!

– Ale tym razem może mieć rację – ostrożnie zasugerował Bobby Kennedy, odzywając się po raz pierwszy.

– Tchórz… – prychnął prezydent i uszczypnął brata w udo, jakby to była zabawa z dzieciństwa.

– Jack, do jasnej cholery! Przestań się zachowywać jak rozkapryszony bachor z pierwszą stójką. Zamierzam nadepnąć na ogon tygrysa…

– Dobrze, będę grzecznie patrzył, jak pakujesz Sama Giancanę i jego kumpli do jakiegoś federalnego pudła.

Jack bez większego zapału dłubał w sałatce. Konieczność spotkania z Hooverem pozbawiłaby apetytu nawet biedne dziecko z Afryki.

– I jednocześnie rżnął jakąś cizię z mafii? Chlał z Frankiem Sinatrą i jego Szczurami?[xi]

– Jestem prezydentem, upijam się kulturalnie. – Jack nie potrafił powstrzymać się od śmiechu. – A dzięki potędze naszej niezwyciężonej armii nie mam kaca. Możesz zapytać naszych generałów, wcisną ci każde gówno.

– To się musi skończyć – ostrzegł Robert. – Masz być jak żona Cezara, żadnych związków z mafią.

– Panie prokuratorze, nie mogę być żoną Cezara. Żony nie mają fiuta, co stanowi poważny kłopot. – Jack mimowolnie mówił w sposób, który znały miliony ludzi na świecie, jakby wygłaszał kolejną płomienną mowę.

– Panie prezydencie, jest pan palantem! Gdzie mam podpisać dymisję? – zapytał Robert, obiecując sobie chronić prezydenta za wszelką cenę.

– Panie prokuratorze, niech mi pan przestanie zawracać dupę. To rozkaz. Wieczorem jestem na randce w Palm Springs.

– Randce?

– Z samą Marylin… – Jack położył palec na ustach, widząc, że oczy brata przybrały rozmiary dwóch spodków.

Wyszedł z jadalni. Musiał zadzwonić. Trzeba było ostrzec Judith.

 

c.d.n.

 


[i] Mowa o piosence Sinatry „High Hopes”, której tekst specjalnie na potrzeby wyścigu prezydenckiego zmodyfikował (https://www.youtube.com/watch?v=lHRTCVwSKMs)

[ii] Włoski tytuł capo w wypadku amerykańskich struktur mafijnych o włoskim rodowodzie jest często stosowany zamiennie z kapitanem.

[iii] Pseudonim Johna, używany wyłącznie przez najbliższych kompanów – cheeky baby – jest w zasadzie nieprzetłumaczalny. Dopuszczalne są wersje „kochaś” czy „łobuz”. Autor zdecydował się w tym wypadku podążyć za własną lingwistyczną intuicją, która jednak opatrzona jest pewnym ryzykiem błędu.

[iv] Źródła historyczne mówią o aktorce, ale po analizie tego zagadnienia wydało mi się to mało prawdopodobne. Personaliów owej „aktorki” nie ustalono.

[v] Według specjalistów jest to jedno z dziesięciu najbardziej inspirujących przemówień wszechczasów. Całość dostępna na: https://www.youtube.com/watch?v=PEC1C4p0k3E&t=3s

[vi] Narodowa Agencja Bezpieczeństwa

[vii] Rosyjska Agencja Prasowa TASS (Informacyonnoje Agientstwo Rossii TASS) – centralna agencja prasowa ZSRR

[viii] Kryptonim prezydenta w żargonie Tajnej Służby.

[ix] Przybyłem, zobaczyłem, zwyciężyłem (łac.)

[x] Santo Trafficante był szefem mafii na Florydzie, a Carlos Marcelo – w Nowym Orleanie.

[xi] Grupa artystów i bawidamków skupiona wokół Franka Sinatry potocznie nazywana była szczurami (ang. Rat Pack).


 

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wejdź na nasz formularz i wyślij je do nas. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

500 dni! Dokładnie tyle czasu musieliśmy czekać na premierę nowego opowiadania Lisa! 😀

Ale najważniejsze jest to, że warto było czekać, bo Lis wraca do grona aktywnych Autorów Najlepszej Erotyki jednym z najciekawszych swoich tekstów, w którym seks, władza i pieniądze tworzą doprawdy zabójczy koktajl 😉

Nie było przypadkiem po drodze jakiejś miniatury?

Ateno,
po pierwsze należy Ci się wielkie podziękowanie za pracę korektorską nad tekstem. Wiem, że nie jestem łatwym podopiecznym. Nie musisz jednak uwypuklać mojej twórczej przerwy, nawet, jeżeli ta zamyka się w fajnie wyglądającej, bo okrągłej liczbie.
Ania ma rację, po drodze trafiały się jakieś miniatury, bitwy i mniej rozbudowane teksty. Nie odsunąłem się w żadnym razie od NE, ale przyszedł taki czas, że zatęskniłem za pisaniem. Ciągnie Lisa do lasu i… Cieszę, że udało mi się wrócić do pisania.

Lis

Miniatura to miniatura, a opowiadanie to opowiadanie… Proszę nie mylić porządków 😉

I wcale nie uwypuklam Twojej twórczej przerwy, Lisie, tylko hucznie świętuję jej zakończenie 😀

O ja Cię…

Miło Cię widzieć Karelu!
Twój komentarz jest zwięzły i może oznaczać:
a) O ja Cię…, ale grafomania
b) O ja Cię…dobry tekst, Fox
Poczekam zatem na jakieś rozwinięcie. Jednocześnie zapowiadam, że druga część opowieści pokaże się na NE jeszcze w tym tygodniu.
Uśmiechy w oczekiwaniu na rozwinięcie, jeśli masz ochotę.
Lis

Drogi Lisie,
Pudło. Mój komentarz znaczy mniej więcej : już prawie zapomniałem, że on pisał, a tu – patrzcie – nowy tekst.
Rozwinięcie okrzyku zdziwienia nastąpi po przeczytaniu obu części. Na razie nie przeczytałem nawet trzeciego zdania i kolejnych (ale „kurwę” już z satysfakcją wyłapałem 🙂 ).
Uśmiechy,
Karel

Czekam zatem. Zdaję sobie sprawę, że w przeciągu ostatnich 500 dni, moja praca dla NE nie zawsze była widoczna. Przez sześć lat nie wycofałem się ani na moment ze społeczności, która wytworzyła się wokół portalu. Pojawiały się momenty, w których byłem blisko zdjęcia z siebie rudego futra raz na zawsze, ale… Nie zdecydowałem się na tak radykalny krok, wróciłem z czymś większym niż pojedynki czy bitwy, które nota bene uwielbiam.

Dopracowane i mocne. Widać dbałość o szczegóły i zachęca do pogłębiania wiedzy. Spędziłem nad tym opowiadaniem dobre dwie godziny weryfikując w trakcie czytania wiedzę historyczną. Wiele z wzmiankowanych sytuacji już kiedyś poznałem, jednak kilka było dla mnie nowością. Przede wszystkim nie znałem dokładnego przebiegu operacji „Pluto” i Twój tekst sprawił że poświęciłem dłuższą chwilę na zapoznanie się z historią. Oczywiście nie po to by wytykać Ci jakieś nieścisłości, lecz z czystej ciekawości. Z mojej strony mogę jedynie podziękować za dobrze (moim zdaniem) spędzony czas, który upłynął mi na lekturze Twojego opowiadania. Jeśli chodzi o oprawę erotyczną to choć zdecydowanie są to moje klimaty (męska dominacja), to jednak trochę zbyt brutalnie pisane. Poza tym natura relacji JC i JFK została bardzo jasno określona i doszukiwanie się w niej cech romansu, może wywołać jedynie uśmiech politowania ;). Oczywiście czekam na drugą część.

Miło czytać, że nie dość, że zapewniłem komuś rozrywkę to jeszcze zainspirowałem go do własnych poszukiwań. Wyznam, że od od czasu którejś tam części „Wielkiej Gry”, kiedy to przeoczyłem fakt, że model czołgu, który umieściłem w opowieści w 39′ był w fazie testów i nie mógł zostać użyty w walce, strasznie obawiam się kompromitacji faktograficznej.
Tutaj sprawdzałem wszystko najdokładniej jak potrafiłem, ta opowieść to bite dwa, trzy miesiące, jeśli chodzi o zbieranie informacji. Ale ja to lubię. Postać JFK zafascynowała mnie bardzo, bardzo mocno na wielu polach. Nosiłem w sobie pewność, że prezydent jest znakomitym materiałem na opowiadanie. Jakkolwiek górnolotnie to zabrzmi opowiadanie erotyczne w pewnym momencie zeszło na plan dalszy, zaczęła się intelektualna podróż, chciałem wiedzieć więcej, rozumieć lepiej.

Co do relacji Johna z Judith zgadzam się, że słowo romans jest może niezbyt trafione. Z drugiej jednak strony wszystkie „romanse” mojego bohatera wyglądały podobnie. Dla każdego zdrowo myślącego człowieka charakter oraz niebezpieczeństwa związane z taką relacją są oczywiste. Ale nie dla Kennedy’ego, biografowie są zgodni, że John nie dostrzegał związków między seksem, a polityką. Był najpotężniejszym człowiekiem świata z wieczną erekcją.

Ja nie mam zielonego pojęcia o dominacji. Tworzyłem w zgodzie z własną intuicją, każda scena miała się nieco wyróżniać. Jeśli za dużo tej dominacji w jedną stronę, uchylę rąbka tajemnicy, że w drugiej części postaram się ciut namieszać.
Naprawdę super, że Ci się podobało! Mam nadzieję, że druga część nie zawiedzie oczekiwań.
Kłaniam się,
Lis

Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o JFK, ale baliście się, że czarno-białe Dallas to prawda…
Fox – niemal jak James Ellroy 😉
Czekam na minę Sama w drugiej części, gdy pozna wdzięczność Kennedych hehe…

Musiałem zapytać wyszukiwarkę o tego pana, zapowiada się bardzo ciekawie. Z całą pewnością przeczytam coś jego autorstwa. Przez te kilka lat pisania, już zorientowałem się, że mam swój styl przenoszenia myśli na papier. Dość zwięzły, czasem chirurgicznie suchy. Chciałbym posiąść zdolność budowania oszałamiająco barokowych zdań, chyba jednak nie starcza umiejętności. Ale będę ćwiczył!
Lis

Owszem, Lisie, masz swój wyrazisty i łatwy do zidentyfikowania styl, ale chyba jedynie Ty sam uważasz, że zwięzły i chirurgicznie suchy. Piszesz ze swadą, soczyście, często używając nietypowych porównań – można tej umiejętności pozazdrościć, choć w Twoim wykonaniu zazwyczaj zmusza do spojrzenia na różne sprawy pod innym kątem lub zapewnia dobrą rozrywkę. Nawet dość dosadne sceny erotyczne opisane w ten sposób są jedynie miłym dodatkiem, ozdobą, raczej zachwycając ciekawą konstrukcją i opisem, niż porywając wyobraźnię.

Widać ilość pracy i serca włożonego w opowiadanie, czyta się świetnie, jak dobra literatura, którą zresztą jest. Nie wątpię też, że przed zbudowaniem własnej opowieści sięgnąłeś do źródeł historycznych. I tym razem nawet kropki są na swoich miejscach! ;D
Tylko kilka razy potknęłam się na drobiazgach w stylu „przepełniony go determinacją”, a to zawsze, mimo ogromnego talentu, była Twoja słaba strona.

Swoją drogą ciekawie wyszedł Ci ten typowo męski świat, w którym nawet kobiety z początku sprawiające wrażenie femme fatale, okazują się jedynie zabaweczkami. Seksualny głód prezydenta, momentami na granicy szaleństwa, bardzo żywy i wyrazisty, wychodząc spod innego pióra prawdopodobnie okazałby się mniej wiarygodny, tutaj pasuje do stylu 😉

Niecierpliwie czekam na drugą część…

Ania

No w końcu. 🙂
Dałeś na siebie i swoją twórczość długo czekać, ale było warto.
Widać, że sporo pracy włożyłeś w poznanie faktów i odtworzenie historii, ale chyba nie była to katorga a raczej przyjemność – całość czyta się naprawdę dobrze. Czy jest rzeczywiście bez błędów nie będę sprawdzać, za cienka jestem w uszach. 🙂 Znajdą się zapewne eksperci.
Co do erotyki. Mimo dosadności i brutalności sceny nie rażą i nie wzbudzają oburzenia. Są dosyć krótkie i szybkie jak sam seks. Dobrze się czytają i uzupełniają obraz bohatera.
Tyle po części pierwszej.
P.S. Ta „kurwa” na wstępie wywołała od razu mój uśmiech.

Z pozdrowieniami
NNN

Cześć, NNN!
Kurcze, powstało jakieś dziwne wrażenie, że zniknąłem. Pomiędzy nie pisaniem(ten problem dotyka naszych Autorów częściej niż problemy z erekcją czy suchością pochwy), a zniknięciem jest pewna różnica. A że pióro skąpo dysponowało atramentem? Bywa niestety i tak. Daleko mi do regularności choćby Megasa Alexandrosa czy Nefera. Poznawanie faktów i generalnie pogłębianie wiedzy na jakiś temat zawsze jest przyjemne. Z prezydentem USA jest o tyle łatwiej, że w zasadzie można sprawdzić co robił konkretnego dnia o konkretnej godzinie. Skorzystałem po prostu z bogatego materiału źródłowego.
Też nie jestem ekspertem,, ja tylko piszę opowiadania 🙂 Jeśli chodzi o sceny seksu wszyscy piszą o brutalności. Przed publikacją nie miałem wrażenia jakieś brutalności. Seks jak seks, ale może… Jak Ci troje ludzi mówi, że jesteś pijany to idź do łóżka. Rozważę to,
Lis

Napisz komentarz