24 czerwca. Środa. Godzina 23:30.
Tydzień temu miałem sen. Tfu! Koszmar, nie sen! Śniło mi się, że poszedłem do domu uciech. Właściwie zszedłem do piwnicy, gdzie miała czekać na mnie mamuśka. Zamiast niej, był tam młody kolo, który potraktował mamuśkę jak przysłowiową marchewkę na kiju. Pomachał nią przed moim oczami, zakuł mnie w dyby, a potem zerżnął moje chude dupsko. Obudziłem się zlany potem. A teraz Marta! Leży na tym łożu, rzuca fochami na lewo i prawo! Domyśl się człowieku, o co jej kurwa chodzi! Gdyby rzuciła obuchem w łeb, poczułbym się jak w domu. Ileż to razy pacnęła mnie gazetą, po czym odwróciła się na drugi bok, wypinając pupcię, która w takim kontekście sytuacyjnym była niczym nietykalne sacrum. Dziesięć lat małżeństwa, a ja… dalej byłem, a raczej jestem jak ratlerek żebrzący o kość. Nie mogę ot tak wziąć, co moje. Pochwycić skraj jej fig, zsunąć, po czym wbić swojego malucha w jej pierożek. Zresztą! Patrząc wstecz… Czy ja kiedykolwiek mogłem? Za dużo tego wszystkiego! Postanowiłem zapisywać swoje myśli i pragnienia w pamiętniku. Może taki rodzaj autoterapii pozwoli rozróżnić jawę od snu…
Godzina 23:45.
Zatkało mnie! W pierwszej chwili ogarnęło mną uczucie konsternacji. Zlekceważyłem jej słowa, zanurzając wzrok w artykule, który był schronem dla moich rozdrażnionych emocji.
Z każdą, kolejną chwilą jej natarczywość przybierała na sile. Moje zaprzeczanie sytuacji, połączone z nieprzeniknioną chęcią dokończenia artykułu, którego i tak nie czytałem, nie miało sensu. Popatrzyłem na lewą stronę łóżka. Uśmiechała się, trzepotała zalotnie rzęsami, trzymając w ręku to kolorowe gówno z cyckami jakiejś lafiryndy–celebrytki na okładce, co to wydała trzy czwarte gaży za rolę w niskobudżetowym, tureckim tasiemcu dla gospodyń wiejskich.
Idiotka! Powiększyła cycki do rozmiaru, których tak czy srak żaden normalny facet nie obejmie wzrokiem, a co dopiero dłonią… Ta jej pewność siebie, która biła z tego zdjęcia! Jakie one są zawsze pewne siebie! Jedzie sobie człowiek samochodem przez miasto i nagle wbiega taka młoda dziunia na pasy dla pieszych. Walę stopami po hamulcach. Zatrzymuję się z piskiem opon, prawie lądując głową na przedniej szybie! A ona co? Wykrzywiła twarz na znak protestu, krzycząc: „Co ty, kurwa ode mnie chcesz człowieku!?” Ledwo wyszczekała zdanie, a tuż potem, prawie że na piętach, poczłapała przed siebie, będąc pewną, że zawojuje cały świat bez reszty tym pierdolonym, czaplim nowochodem, którego nienawidzę i nie rozumiem.
– Czekaj, pizdo! – wydarłem się w myślach, posyłając przez szybę samochodu zabójcze spojrzenie. – Dożyj czterdziestki… Zobaczysz co ci pozostanie po tym czaplim chodzie.
Godzina 00:00
– Marcin? Dlaczego Marcin!?
Nie wytrzymałem. Uniosłem głos! Chyba po raz pierwszy od dziesięciu lat, wydarłem się na żonę. Facet, jak facet, cholera wie, czy przystojny, zawsze miałem problem ze zdefiniowaniem faceta: przystojny/brzydki. Hm… Gdyby tak się zastanowić, to Marcin należy do grupy przystojnych. Dba o siebie, biega na siłownię, basen, gra w mojej drużynie szóstek piłkarskich…
Po północy.
– Kurwa, jak ja mam mu to powiedzieć? Pomyśli, że zwariowaliśmy do reszty! – Rozważam
w głowie polecenie żony, trzymając palec na cycku celebrytki–mamuśki.
Wczesny ranek.
Promienie słońca przyjemnie łechtały twarz, rozbudzając resztę komórek mojego ciała, które nie poddały się terrorowi budzika. Na tarasie naszego domu dopijałem poranną kawę, nasycałem ciało przyjemnym, ciepłym wiaterkiem, który owiewał mnie z każdej strony. Kiedy prawie przekonałem swoją świadomość, że to, co usłyszałem wczorajszej nocy, to był jedynie sen… Marta wsiadając do samochodu, rozwiała wszelkie złudzenia.
– Zadzwoń do Marcina! Pa! – Wsiada do swojego Mini, wciska gaz do dechy. Ledwo wyrabia się na podjeździe, tak aby nie skosić słupka przytrzymującego całe ogrodzenie.
– Ja, pierdolę! – syczę przez zęby, nieporadnie czyszcząc plamę z kawy, którą oplułem się z wrażenia.
Ranek, godzinę później.
Mundur musi być czysty, uprasowany! Koszula, nienagannie dopasowana do ciała! Spodnie wymuskane, tak, że mucha nie siada! Nie jestem jakimś tam krawężnikiem. Stopień aspiranta zobowiązuje. Na posterunku zjawiam się punktualnie o ósmej. Idąc korytarzem, przystawiam kartę, która otwiera kolejne zapory. Witam się z kolegami i koleżankami z pracy. Podobno postrzegają mnie jako strasznego służbistę. Odbieram to jako zaletę. Kiedy w końcu docieram do swojego gabinetu, siadam za biurkiem i dokonuję szybkiego przeglądu tego, co jest zaplanowane na nadchodzący dzień. Potem kilka zeznań w sądzie, kolejno obiad z Marcinem na mieście, znowu powrót na posterunek i żmudna, papierkowa robota do późnych godzin wieczornych. I tak dzień w dzień, dzień w dzień, czasem i weekendy. Czwartki, to jedyne dni, kiedy nie wracam bezpośrednio do domu. Liga szóstek amatorskich – moja chwila na rozruszanie mięśni i zadbanie o lepszą kondycję.
– Ja, pierdolę! – klnę pod nosem, widząc kolejne połączenia przychodzące od Marty.
Rzucam wibrujący telefon na kartki pamiętnika.
25 czerwca. Czwartek. Godzina 18:30.
Wezmę to na klatę, chłopak jakoś zrozumie. Może cudem wybrniemy z tej nieziemskiej groteski – kalkuluję w głowie, wykonując kolejne podskoki podczas rozgrzewki.
Niemalże każdego czwartku przegrywaliśmy. Czasami, kiedy z drużyny przeciwnej wypadł silny zawodnik, udawało się nam wygrać jednym punktem. Takie czwartki przechodziły do historii! Kiedy któryś z naszych chłopaków nawalał, rozpaczliwie poszukiwaliśmy tego szóstego. Biegaliśmy jak koty z pełnymi pęcherzami po całej hali piłkarskiej, prosząc napotkanych kolesi, aby włożył koszulkę z napisem: „CHAMPIONS”. Dozorcę hali, pana Krystiana, często odwiedza syn. Chłopak uwielbia kopać gałę. Godzinami obserwuje mecze, kibicując jednej czy drugiej drużynie. Kacper ledwo przekroczył szesnaście lat, ale bieganie ze sztywniakami od bramki do bramki nie jest dla niego obciachem. Wręcz przeciwnie – jest dumny z faktu, że faceci po czterdziestce zaprosili go do swojej drużyny.
Bez względu na to, jak kiepscy technicznie jesteśmy, każdy mecz to pot, czasem krew, a już na pewno łzy, szczególnie, kiedy piłka z całym impetem uderza prosto w twarz. Nie jest łatwo, ale te czterdzieści minut na boisku to wentyl bezpieczeństwa, który spuszcza z nas cały stres związany z pracą.
Słyszę gwizdek sędziego. Odkładam pamiętnik na ławkę rezerwowych i wskakuję na boisko. Przybijam piątkę Kacprowi. Kolejny gwizdek rozpoczyna mecz.
Spocony jak ruski termos, ledwo dychając, schodziłem z boiska, rozglądając się bacznie na boki po trybunach. Często, bez zapowiedzi, zaszczycała nas swoją obecnością. Rozsiewała ten piżmowy zapach.
– Dawid! Czujesz? Marta musi być na hali.
– Niemożliwe! Rozglądałem się bacznie – odpowiedziałem Marcinowi, zdejmując przepoconą koszulkę.
– Mówię ci, że jest tutaj. Czuję ten zapach… – Koleś zdejmując spodenki, nie odpuszczał na krok. – Mam nadzieję, że nie wparuje do szatni, tak jak kiedyś… Pamiętasz?
– Nie przypominaj, stary! – Reszta chłopaków zdejmując przepocone stroje piłkarskie, zaśmiała się pod nosem.
Jej przylegające do ciała body z wiązanym dekoltem, rozpraszało nie tylko naszych chłopaków. Często, dzięki Marcie, zdobywaliśmy jeden czy dwa punkty więcej, a jedyne wtedy, kiedy to panowie z drużyny przeciwnej, reagując na gwizd wydany przez usta pierwszej lady Championsów, przenosili całą uwagę z boiska na trybuny, gdzie ta stała w lekkim rozkroku, raz po raz gwiżdżąc przez palce.
Dwa tygodnie wcześniej, będąc przekonaną, że reszta chłopaków ulotniła się w pośpiechu, władowała się jak dzikie zwierzę do szatni, gdzie sześciu chłopa, nie wyłączając szesnastoletniego Kacpra, stało pod natryskami. Na dobre kilka sekund zawiesiła ciało na klamce, jakby na widok namydlonych, męskich ciał, resetowała impet, z którym wdarła się do pomieszczenia. Potrzebowała chwili, aby objąć wzrokiem zastałą sytuację, po kolei, zawieszając spojrzenie na każdym, sztywniejącym typie. To była scena jak zatrzymana w kadrze. Żaden z nas nie poczuł wstydu, nawet Kacper. Żółtodziób czuł, a młodzieńczy testosteron podpowiadał mu, że ta kobieta wiedziała, czego chce i raczej osiągała założone cele. Wystarczyło kilka sekund… Ledwo wzruszone… Ruszyły ku górze. Prężyliśmy się, jak żołnierze na musztrze, prezentując broń przed moją żoną. Mogła mieć nas wszystkich, jak na widelcu, lampić się bezkarnie tyle, ile dusza zapragnęła. Nagle, z takim samym impetem, z jakim wparowała, ocknęła się z bezwładu i ćwierkając zdawkowe: „ups”, wyszła, pozostawiając nas w dość kłopotliwej konsternacji. Przez kolejne minuty, każdy z nas walczył z masywnym, niezaplanowanym wzwodem, a ten piżmowy zapach długo unosił się pomiędzy kroplami wody, które spadając na nasze ciała, potęgowały podniecenie. Dokończyliśmy w ciszy, lekko z boku, tuż przy ścianie, zerkając jeden na drugiego z wymownym uśmiechem na ustach. Kiedy opuszczaliśmy szatnię, podszedł do mnie Kacper.
– Panie Dawidzie. Szacun!
Stoję przed lustrem w męskiej szatni. Dosuszam włosy. Powracam myślami do tamtego wieczoru i mając z tyłu głowy jej pragnienia, odnoszę wrażenie, że Marta była doskonałym strategiem. Planowała każdy kolejny ruch na kilka dni, a nawet tygodni, do przodu. Nic nie działo się przypadkiem. Może właśnie wtedy, wisząc na tej klamce, wyłowiła wzrokiem Marcina? To najhojniej obdarzony przez naturę typ w całej drużynie, do tego owłosiony byczek. Co prawda po rozstaniu z Anką osiadł na laurach. Ten związek dał mu nieźle w kość, ale wcześniej, to był pies na baby… Nie odpuszczał łatwo, potrafił krążyć tygodniami wokół ofiary, aż uległa. Zazwyczaj osiągał swój cel, chociaż były i takie, które nie dały zapędzić się kocurowi do klatki.
Szkoda mu kasy na samochód, zresztą lubi czytać — tramwaj, metro czy autobus dają trochę czasu dla siebie. Wsiedliśmy do mojego Audi. Ciepły wieczór, bez włączonej klimy trudno było oddychać, kumpel musiał obejść się bez szluga, chociaż rozumiałem go doskonale. Miałem ochotę zapalić, choć – na co dzień – jestem wolny od tego świństwa. Przejeżdżając przez most Północny czułem, że bez butelki tematu nie rozbierzemy.
Kiedy przekroczyliśmy bramę osiedla, gdzieś na zadupiu Białołęki, było grubo po dwudziestej pierwszej. Typ nieźle zarabiał, a jego cały majątek, to trzy pokoje na peryferiach Warszawy. Proponowałem baranowi, aby ogarnął temat z naszym sąsiadem, który wystawił na sprzedaż piękną działkę, tuż za płotem, ale nawet nie podjął tematu, stwierdzając, że woli mniejsze w mieście, niż dom poza nim. Argumentował, że nie ma na to ani czasu, ani potrzeby.
Kiedy butelka była opróżniona do połowy, Marcin pociągnął temat. Sam nie miałem odwagi, czułem dziwny niepokój.
Kiedy myślę o tym dzisiaj, dochodzę do wniosku, że postawienie siebie w roli „proszącego” dawałoby alibi. Nie chciałem, aby kumpel w którymkolwiek momencie pomyślał, że to ja mogłem być inicjatorem tego pomysłu.
Następnego dnia, godzina 6:00.
Za każdym razem, przed własnym odbiciem w lustrze, wyglądając jak kupa gówna, składam przysięgę, że to był ostatni raz… Poranny, zimny prysznic na skacowane ciało niewiele pomógł. Mieszanka z surowych jaj, z domieszką soli i pieprzu, którą sporządził kumpel, przyprawiła o wymioty.
– Może kefir! Zwykły, biały, lekko kwaskowy, zimny kefir… Tak… – Czułem, że ten balsam uspokoi mój skołatany żołądek.
Piątek wydawał się błogosławionym dniem – bez przesłuchań w Sądzie, z szefem popierdalającym wierzchem na Żubrach w Białowieży, sekretarką–kolaborantką, która robiła za siodło w rzeczonej puszczy! Poszwendam się do piętnastej, potem spierdalam.
– Łeb mi pęka!
– Po jednej flaszce? – pyta Marcin, przechadzając się spod prysznica do sypialni. – Co to jest flaszka na dwóch chłopa?
Siedzę przy okrągłym stoliku w posterunkowej kuchni. Piję kawę jedna po drugiej, patrzę na wibrujący po blacie stołu telefon. Uparta jak osioł! – krzyczę. Kurwa! Kobieto! Ja pracuję! Dzwoni i dzwoni, do skutku! Nawet kilkanaście nieodebranych na wyświetlaczu. Głowa mi pęka, a ona napierdala jak pojebana. Dwadzieścia siedem nieodebranych, jedno po drugim, tylko po to, żeby zapytać o decyzję Marcina?
Godzina 17:00, ten sam dzień.
Zrobimy to w następną sobotę. Odnoszę wrażenie, że Marcin czekał na zielone światło, które to ja miałem zapalić. Nie nalegał, nie naciskał, dopytywał jedynie o szczegóły spotkania, robił to dość natarczywie – koniecznie chciał poznać moją wizję, ale wiedziałem, że moment kiedy powiem: „TAK”, zarysuje niewymowne „YEES” na twarzy kumpla.
Tamtej nocy, u niego w mieszkaniu, im dłużej rozmawialiśmy, im więcej alkoholu popłynęło do naszych gardeł, tym bardziej docierało do mnie, że ta myśl podniecała. W tamtym momencie, taka fantazja owładnęła moją głową, że gdyby Marcin był obcym facetem, który wtargnąłby z ulicy i zerżną dupsko Marty na moich oczach… Coś dziwnego zadziało się z moją psychiką. Z jednej strony czułem zazdrość, a z drugiej to silne pragnienie bycia zdradzonym. Ta kobieta uruchomiła w moim czerepie istny mariaż miłości, nienawiści, zazdrości, zdrady, odrzucenia, sponiewierania, zeszmacenia, poczucia winy i godności.
2 lipca. Godzina 21:30.
Kolejny, piątkowy wieczór. Żona wyraziła zgodę na seks bez zabezpieczenia! Nawet nie było momentu, kiedy by się zawahała:
„To oczywiste, nikt nie lubi gumek!” – skwitowała moje zdanie, które tylko przedstawiało prośbę Marcina.
Kwestie bezpieczeństwa były dla niej drugorzędne. Tak podekscytowanej Marty nigdy wcześniej nie widziałem, kwestia honorowego krwiodawstwa kumpla przeszła bez echa, a przecież nie była bez znaczenia. Przyznam, zaskoczyła mnie bez reszty! Była świadoma, że typ miał sporo przygód. Mimo to, bez namysłu zgodziła się, aby jego masywny, gruby fiut spenetrował jej dziurkę bez osłonki.
Godzina 22:15.
Nie mam siły z nią walczyć. Nie wyrażając zgody na seks bez zabezpieczenia się, przez kolejne tygodnie urządziłaby mi piekło na ziemi. Znowu byłaby zimna, obcesowa, bezceremonialnie gnojąca moją psychikę, mieszająca mnie z błotem, opuszczając ostentacyjnie sypialnię na długie tygodnie.
Godzina 22:25.
Zadzwoniłem do Marcina. Kondomy XXL, które dopiero co zakupił, przydadzą się na inną okazję. Może seks z Martą pobudzi tego samca do kolejnych podbojów, a wtedy wszystko
w naszej sypialni powróci do normy.
Godzina 23:28.
Im szybciej zbliżał się sobotni wieczór, tym bardziej moje myśli bezwiednie poddawały się marazmowi, gdzie w istnym chocholim tańcu krążyły wokół podniecenia i przygnębienia, miłości i zazdrości, akceptacji i agresji, zaciekawienia i smutku, a także zwykłej, męskiej chuci. Musiałem myśleć nad zemstą. Snułem plan zaproszenia do naszej sypialni kobiety…
Marta nigdy się na to nie zgodzi! Seks z dwoma kobietami nie ma sensu, kiedy jej pragnienia krążą tylko wokół mężczyzn. Mam poczucie przegranej. Znowu ustępuję pola, z czegoś rezygnuję, chyba z własnej męskości i godności.
Godzina 23:45.
Taka myśl ogarnia moją głowę: „Chcę to oglądać, ale nie chcę brać w tym udziału”. Ten wieczór wywróci moje małżeństwo do góry nogami, chichocząc jak błazen z moich iluzorycznych pragnień i wewnętrznych zaprzeczeń odnośnie prawdy o moim życiu. A ja mam się poddać, być tylko pionkiem w grze, tych złych kobiet, które od dziecka wysysają ze mnie to, co jest najlepsze we mnie dla świata, a co już nigdy nie zostanie objawione, gdyż zostało zadeptane ich dziwkarską chucią. Wykastrowały tamtego małego chłopca, zabiły jego małą, niedojrzałą chłopięcość, która miała przeobrazić się w pięknego Pazia!
.
Aby pobrać ebooka z powyższym tekstem w formatach pdf, epub, mobi:
.
Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.
Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.
Komentarze
Ania
2017-04-05 at 09:14
Opowieść jako taka zapowiada się ciekawie – mamy wredną sukę i jej gapowatego męża, gotowego przystać na kontrolowaną zdradę/trójkąt. Język jest soczysty, może trochę zbyt potoczny, ale budujący nastrój, odzwierciedla stan psychiczny bohatera.
Mimo wszystko jednak sądzę, że eksperyment z formą się nie powiódł. Po pierwsze brakuje konsekwencji w stosunku do pierwszej części. Nadmiar tekstu wyróżnionego kursywą bije po oczach, do tego oznaczenie czasu raz jest wyróżnione, raz nie… licho wie dlaczego. Po drugie kto robi wpisy w pamiętniczku co piętnaście minut, na dodatek jednocześnie rozmawiając z żoną?!? O „kalkulowaniu w głowie” nawet nie warto wspominać… Za cholerę mi się to nie klei.
Językowo też sporo dałoby się doszlifować. Weźmy króciutki fragment:
„Uśmiechała się, trzepotała zalotnie rzęsami, trzymając w ręku to kolorowe gówno z cyckami jakiejś lafiryndy–celebrytki na okładce, co to wydała trzy czwarte gaży za rolę w niskobudżetowym, tureckim tasiemcu dla gospodyń wiejskich. Idiotka! Powiększyła cycki do rozmiaru, których tak czy srak żaden normalny facet nie obejmie wzrokiem, a co dopiero dłonią…”
Ja wiem, że z całości wnika na co celebrytka wydała trzy czwarte gaży, ale z samego pierwszego zdania absolutnie nie – końcówka nie tworzy całości z początkiem. Powiększenie sporo rozjaśnia, niemniej mamy w tym zdaniu spore problemy z końcówkami… może powinno być „do rozmiarów, których” lub „do rozmiaru, którego”?
Serdecznie pozdrawiam
Ania
Anonim
2017-04-05 at 10:56
Co do końcówki, zgadzam się. Nasze przeoczenie. Co do interpretacji tego fragmentu, nie zgadzam się.
B.S.
2017-04-05 at 11:12
Człowiek bawi się formą, żeby znaleźć swój styl i sposób, w który najlepiej dotrze do czytelnika.
Daty/godziny są potraktowane kursywą tam, gdzie mamy pamiętnik, nigdzie indziej.
To prawda, że treść pamiętnika góruje. Taki był zamysł Autora, mnie w zupełności nie raził w oczy. Czasami lepiej pokazać uczucia w pamiętniku, niż opowiadać suchą historię.
Obserwuję rezultaty i najwyżej pochylę się do gilotyny.
Poza tym, uznajmy, że nie znasz każdego faceta, który pisze pamiętnik. Ja mogę udawać, że notuję coś w dzienniku podczas konferencji prasowej, pisząc w rzeczywistości pamiętnik. Kto mi zabroni? 😉
Popracujemy nad Twoimi uwagami, dzięki!
B.S.
Ania
2017-04-05 at 12:12
Całym sercem popieram twórcze poszukiwania, ale jestem przekonana, że lepsze są do tego krótkie formy (a przynajmniej odrębne ;)). Opowiadanie powinno być pewną spójną całością, nawet jeśli jest publikowane w odcinkach. Bynajmniej nie chodzi mi o to, by autor, chcąc przypodobać się czytelnikom, w kolejnych częściach uwzględniał wszystkie uwagi, ja chcę czuć, że ma własny pomysł na tę historię. Tylko tyle i aż tyle 🙂
Mamy tu narrację pierwszoosobową i dość specyficzny język – i bez pamiętniczka nie musi być sucho…
Anonim
2017-04-05 at 23:50
Aniu, że też tobie chce się to tak dokładnie analizować. Czy przypadkiem nie polega to na tym, że albo tekst trafia do ciebie, albo nie? Każdy z nas jest tutaj inny. Każdy z nas ma taki, czy inny styl narracji, pisania. Mało tego, każdy z nas ma inny pomysł na przekazywanie emocji, a nawet komizmu sytuacyjnego. Co to ma wspólnego z realnością zdarzeń? Opisywana sytuacja ma polegać na realności zdarzeń, czy de facto na nudzie, czy może na przekazaniu czegoś o głównym bohaterze/bohaterach? Bardzo masz wydumane te komentarze. Zbyt wydumane jak dla mnie. Tyle.
TM
2017-04-05 at 23:53
No tak i jeszcze komentarz poszedł jako anonim 🙂 No nie. Nie jest anonimowy. To pisałem Ja :0 TM
Ania
2017-04-06 at 09:01
Szczerze? Czytałam wcześniejszą wersję i po prostu sądzę, że przekombinowałeś z poprawkami, tamta bardziej do mnie przemawiała 😉
Nie o realność zdarzeń mi chodzi, a raczej o spójność narracji, to prosta opowiastka i powinna być opowiedziana w prosty sposób… Niemniej bardzo lubię pieprzne historyjki, więc nie mogę się doczekać aż przejdziesz do sedna 😀
TM
2017-04-06 at 10:42
Ok. Więc co jest niespójnego w tej narracji? Po kolei. 1,2,3. Wymieniaj.
Ania
2017-04-06 at 11:56
Niestety nie mam teraz czasu, żeby przeczytać drugi raz i dokładnie wypunktować każde drobne potknięcie, więc skupię się na ogółach:
1. Dzienniczek pojawia się dopiero w drugiej części, wprowadzony dosyć niezdarnie czy może raczej zbyt dosłownie („Postanowiłem zapisywać…”).
2. Narracja w dzienniczku i poza nim w zasadzie się nie różni, a to przekreśla sens wprowadzania podobnego udziwnienia (w dzienniczku stosujesz zabiegi typowe raczej dla strumienia świadomości niż wspomnień… te drugie powinny być odrobinę bardziej uporządkowane. Weźmy choćby te Twoje „Tfu!” czy właśnie „kalkulowanie w głowie”.).
3. Godziny podawane co dziesięć czy piętnaście minut są tyle idiotyczne, co nieuzasadnione. Samo pisanie też trwa, powinieneś, coś o tym wiedzieć… O ile dobrze rozumiem to nie mają być mejle czy psoty umieszczane na blogu, same w sobie nie mają jednej, określonej daty… były pisane od – do, a bohater raczej nie gapił się kompulsywnie na wskazówki zegara.
4. Skaczesz między czasami, raz bohater opisuje wydarzenia w czasie teraźniejszym („Teraz” – na dodatek to „teraz” przypada na moment, kiedy żona rzuca fochy, przez co robi się niewiarygodnie), raz w czasie przeszłym (swoją drogą znacznie bardziej pasującym do formy pamiętnika).
Karel Godla
2017-04-05 at 17:13
Ciekawe, że też, jak Ania, zwróciłem uwagę na fragment „Uśmiechała się, trzepotała…” I w sumie uznałem, że „a niech mu będzie”.
Mnie forma opowiadania się podoba, natomiast sylwetka bohatera póki co nie jest przekonująca. Co nie znaczy, że po kolejnej dawce wiedzy w nowych odcinkach – nie przekona. Narracja pierwszoosobowa nie jest łatwa wbrew pozorom. Życzę powodzenia.
Uśmiechy,
Karel
Megas Alexandros
2017-04-05 at 10:48
W tym rozdziale nieco lepiej poznajemy bohatera, jego świat i niewesołe położenie, w jakim się znajduje. I zaczynamy mu coraz bardziej współczuć (przynajmniej ci z nas, którzy nie są całkiem obdarci z empatii 🙂 ). Ofiara silnych i zwichrowanych zarazem kobiet, które towarzyszyły mu przez całe życie, mimo wykonywania „męskiego” zawodu jest wciąż bezradnym chłopcem, niepotrafiącym sięgnąć po kontrolę nad otaczającą go rzeczywistością. A teraz jeszcze stanowcze (po)żądanie małżonki, życzenie, którego stał się pokornym wykonawcą… naprawdę, żal mi tego faceta. Ale jestem też ciekaw, jak to się potoczy i czy sprawiedliwość na końcu zatriumfuje 🙂
Pozdrawiam
M.A.
Roksana
2017-04-05 at 16:07
Podoba mi się. Może właśnie dlatego, że to opowiadanie jest zupełnie inne. Swoją drogą, pamiętnik pisany przez mężczyznę współcześnie, chętnie bym przeczytała. Ten tutaj, choć miejscami zabawny, w efekcie końcowym skłania do niewesołych refleksji. Jesteśmy aż takie okropne? Bohater rzeczywiście jest dość nieporadny w kontaktach z własną, bądź co bądź, żoną. Ona z kolei, sprawia wrażenie prawdziwej suki. Aż wierzyć się nie chce, że się pobrali. Jak w ogóle mogło dojść do czegoś takiego? Może dowiem się z kolejnych części???
Daję 5, mimo drobnych niedoróbek.
Pozdrawiam.
violet
2017-04-07 at 17:21
Ha! Biedny ten pan mąż 😉 Niezłe podejście psychologiczne na wesoło do nieco skrywanego tematu przemocy żon nad mężami. Obecna forma opowiadania odbiega od pierwotnej, ale też mi się podoba.
Coś mi podpowiada, że w efekcie żonce tak „miło” nie będzie… jakieś poskromienie niewyżytej suki, przez fajtłapowatego męża? 🙂 Czekam niecierpliwie na morał tej historii.
Pozdrawiam 🙂
Frodli
2017-05-20 at 20:02
Doceniam próbę zabawy formą. Mam jednak poważne zastrzeżenie do zakończenia opowiadania. O ile pierwsza część sama w sobie mogła być samodzielną całością, to druga urywa się w połowie, a może nawet ćwierci miejsca, gdzie powinna. Trudno mi uwierzyć, że rozterki osoby decydującej się na zaproszenie trzeciej osoby do łóżka można zawrzeć w jednym akapicie. Chyba, że tylko ja jestem tak wylewny w opisywaniu swoich przemyśleń i emocji. Żeby jednak nie było, że tylko narzekam. Podoba mi się potoczna, momentami wulgarna forma prowadzenia narracji. Niestety, natręctwo misternego dobierania każdego słowa utrudnia mi pisanie w takim stylu 🙂
Pozdrawiam,
Frodli