Posępny mróz II (Seelenverkoper)  3.44/5 (3)

26 min. czytania

Dla Squizi i wszystkich zagubionych Artefaktów. =] [=

Powinni byli zginąć. Roztrzaskać się. Ich pogruchotane kości już na zawsze zdobiłyby dno komina wielkiego paleniska do którego wpadli. W dolinie Lodowego Wichru skaldowie może nawet by wspomnieli w swoich zimowych pieśniach o głupcach, co to ruszyli na lodowiec, by odnaleźć mityczną kopalnię krasnoludów skrytą przez posępny mróz.

Powinni byli zginąć, ale przeżyli. W połowie drogi w dół poczuli, że jakaś tajemnicza siła unosi ich w górę. Sprawia, że nie spadają już tak szybko. Mogą złapać oddech i rozejrzeć się wokół.

Słyszeli także cichy szept elfa. Jego głos pobrzmiewał magią. Choć może dla wielu z nich łaskawszym losem byłoby jednak roztrzaskanie się o dno. Któż to wie.

Potem po raz pierwszy od dekadnia siedzieli przy ogniu i wpatrywali się z lekkim niepokojem w białe płomienie buchające z paleniska. Ognisko rozpalili przy użyciu hubki, krzesiwa i dziwnych grudek lodu, znalezionych przy piecach hutniczych. Dawał całkiem sporo ciepła, ale prawie się nie żarzył i nie pozostawiał po sobie popiołu. Jedynie coś w rodzaju szadzi osadzającej się na strojach wędrowców.

Nawet nie próbowali rozważać, dlaczego jest to możliwe. Jak lód może dawać ciepło i blask. Krasnolud próbował opowiadać stare legendy swojego ludu, wyjaśniające to zjawisko, ale jemu samemu wydały się na tyle głupie, że zamilkł szybko i jedynie wpatrywał się w niepozorne grudki, zostawione przez jego krewniaków przy starożytnych paleniskach.

Członkowie drużyny powoli odwijali nabite śniegiem futrzane płaszcze, czapki, rękawice i buty. Potem kładli je blisko paleniska, aby przeschły i zebrały jak najwięcej tego magicznego ciepła. Laisrean grzał palce tuż nad płomieniem i uważnie, z zadziwiającą starannością rozcierał każdą znajdującą się w nich kosteczkę i każdy staw. Przystawił też niewielki dzbanuszek z elfim winem, pachnący ziołami i latem tłumacząc, że to na ból gardła. Tyggvir widząc to, przestał wyczesywać lód z rudej brody i sięgnął po beczułkę, którą dźwigał w plecaku i także ustawił ją tak, aby ogrzewały ją lodowe płomienie.

– Na tej piździarni zamarzła mi nawet woda świecona – wyjaśnił, a widząc dziwne spojrzenia towarzyszy dodał nachmurzony – przecież wiecie, że krasnoludy używają do tych celów miodu pitnego, nie?

Ascuddamin siedział i z uśmiechem wpatrywał się w awanturującego się kurdupla. Odmawiał też modlitwy dziękczynne do Pana Poranka, których pojedyncze słowa roznosiły się echem po kuźni. Wydawał się szczęśliwy. Po raz pierwszy od bardzo wielu dni. Medalion w kształcie złotego słońca na jego piersiach odbijał blask lodowego ogniska i puszczał niepozorne króliczki ze światła. Zbłąkany Pies wyciągnął swoją lutnię, rozłożył się wygodnie na kocu i nawet zaczął coś brzdąkać, ale szybko zmógł go sen. Pochrapywał jedynie co parę minut i zaciskał palce na gryfie instrumentu.

Tylko Alaizabel i Mewa usiadły trochę dalej. Niziołka tuliła się pod kocem na kolanach paladynki. Co pewien czas resztę grupy dobiegały stłumione szepty i dziwne, mlaszczące odgłosy. Po paru minutach Mewa wygięła swoje drobne ciało i jęknęła przeciągle.

Wszyscy zapomnieli o bulgoczącym nad ogniem kociołku wypełnionym gęstym gulaszem, ich pierwszym ciepłym posiłkiem od wielu dni. Zasnęli kolejno i tylko Tyggvir łaził dookoła obozowiska, wpatrując się w taniec cieni na lodowych ścianach komnaty, dorzucając do ognia i sprawdzając co chwilę, czy jego miód pitny już rozmarzł. Widać czymś się także zadręczał, bo postanowił w końcu obudzić barda i ledwo ten otworzył oczy wyszeptał:

– Mówiłeś, jak mi się zdaje, że ta włóczęga po lodowcu do betka w porównaniu z tym, co czeka nas tutaj, prawda kolego?

***

Zgodnie uznali, że potrzebny jest im odpoczynek. Szczególnie po tym, gdy elfi czarodziej o mały włos nie wywrócił się, prosto w kociołek gulaszu warzonego przez cała noc. Miał gorączkę, kaszlał i często tracił przytomność. Ascuddamin ślęczał przy nim przez długie godziny i prosił Lathandera o pomoc. Zajął się też ramieniem Tyggvira, oczyścił ranę, po czym ją zaszył. Krasnolud oczywiście udawał, że żadna pomoc nie była mu potrzebna, ale odlał kapłanowi kubek aromatycznego, gorącego miodu.

Bard opowiadał długie historie o bogach mrozu i zimy. O Aengiście pragnącym zaprowadzić porządek i lubującym się w lodowych katedrach, Thyrmie – ojcu lodowych gigantów, złowieszczym Iborighu, panu arktycznych łowów i lawin, kochanku Auril Lodowej Suki pragnącej oblec cały świat w mroźną śmierć, oraz o Vatunie, władcy nocnych najazdów i spijania krwi. W końcu, jakby z wahaniem o Ulutiu. Stwórcy tego wielkiego lodowca, spokojnego i łagodnego pana oceanów i śnieżyc, który sam siebie skazał na wygnanie na plan astralny, gdy odkryto, że pokochał.

– Może kiedyś powróci, by przepędzić ze swej krainy złą Auril, zbyt dumnego Aengista, Iborighu i Vatuma – uśmiechnął się cierpko bard. – Możliwym jest także, że nie ma już sił, by to uczynić.

I tylko dziewczęta często znikały nie słuchając opowieści, razem zwiedzały odległe części kuźni. Często brały ze sobą koce.

– Błagam cię – zamruczała gardłowo niebieskowłosa, gdy Mewa wciskała jej język do ucha. Przez chwilę delektowała się wrażeniem, gdy przyjaciółka ssała płatek. Mogłaby znów oddać się pieszczotom. Utonąć w nich. Język Mewy przypominał trochę koci – był szorstki, mały i niesamowicie zwinny.

– Błagam cię – powtórzyła i trzymając zdziwioną przyjaciółkę za ramiona odsunęła ją od siebie. Niziołka przez chwilę wierciła się jak piskorz, ale po paru nieudanych próbach przestała i wlepiła olbrzymie, zielone oczy w paladynkę.

– O co? – spytała.

– Byśmy spróbowały kochać się we trójkę z Ascuddaminem, to mój przyjaciel i mam wrażenie, że tam na górze zostawiłam go samego na pastwę mrozu i wiatru. Chciałabym, aby poczuł, że dalej jest dla mnie niezmiernie ważny.

– Więc się z nim prześpij, po co ja ci do tego?– Warknęła niziołka i poprawiła zapięcia swojej skórzanej zbroi. Alazizabel roześmiała się i znów zaczęła rozpinać rzemienie trzymające strój tropicielki w całości.

– Chciałabym, abyś z nami była, – moja cytrynko mruknęła i dała klapsa Mewie – ponieważ Ascuddamin musi wiedzieć, że nigdy nie będę należała tylko do niego.

***

Tyggvir poczekał taktownie, aż kapłan Lathandera zniknie razem z paladynką, tropicielką i paroma kocami w mroku panującym w jaskini, po czym wyjął spod płaszcza dziwny topór, lśniący błękitem i prawie przezroczysty. Oglądał go uważnie. Gładził kciukiem stylisko i bliźniacze ostrza. W końcu zamachnął się z łatwością, używając tylko jednej ręki.

– Poszli się pieprzyć – podsumował ze znawstwem i powrócił do badania broni.

Siedząc nad kubkiem elfiego wina Laisrean spytał przez zatkany nos:

– Tylko czemu nam nigdy się nic takiego nie trafia. Ten świętoszek pewnie nawet nie doceni tego co – tu przerwał sobie kichnięciem – ofiarowała mu Tymora. To jakby rzucona moneta stanęła na wrębie.

– Jak zdobędziemy skarby – mruknął krasnolud – będziesz mógł sobie stawiać ile zechcesz tych monet na sztorc kolego! Albo zapłacisz i postawią ci je dwie chętne elfice – mrugnął porozumiewawczo do pozostałych.

– Tylko czy miałyby w sobie taki ogień, jak te dwie? – spytał ponuro czarodziej.

– Nie za dużo byś chciał kolego? – pogroził mu żartobliwie palcem wojownik.

– Problemem jest nasz egoizm i zachłanność – mruknął elf. – Pragniemy atencji, zawsze chcemy być najważniejsi, a to stanowi największą przeszkodę w tworzeniu szczęśliwych trójkątów erotycznych.

– Oraz fakt – dodał ponuro bard – że baby nie lubią, jak im się ciuchy mylą.

– Brzmimy jakbyśmy nikogo, nigdy nie kochali – skwitował smutno Laisrean.

– Była kiedyś taka jedna – rzekł po długiej chwili milczenia krasnolud, dorzucając dziwnego lodu do ogniska. – Ingulfrid miała na imię. Pieprzyliśmy się jak koty w marcu lub gobliny w październiku, po wszystkich sztolniach kopalni naszego klanu. Szkoda, że nie widzieliście jak wypina tyłek, albo nie czuliście jej miękkich włosów na swoim ramieniu. Była najostrzejszą i najwilgotniejszą krasnoludzicą w całej Głębokiej Rozpadlinie. Pamiętam smak łez, gdy je scałowywałem z jej oczu, tuż przed moją pierwszą wyprawą za wrota kopalni.

– Co się stało? – spytał bard.

– Właściwie to nic – uznał krasnolud – zawsze miałem naturę włóczęgi i nie umiałem usiedzieć w jednym miejscu. Kiedy wróciłem z wyprawy wzdłuż brzegów Lśniącego Morza, okazało się, że wyszła za mąż. Rollo to dobry chłop.

– U mnie było zabawniej – mrugnął łobuzersko elf. – Wiecie, te wszystkie rytuały z nagimi tancerzami pod rozgwieżdżonym niebem to bujda jakich mało, ale przekonałem się o tym dopiero po przeprowadzce na Evermeet. Kurwa, nawet nie wiecie, jakie to było deprecjonujące, gdy na pierwsze święto lata wpadłem z klejnotami na wierzchu i paroma magicznymi amuletami wspierającymi potencję na szyi.
– No i nic nie przerżnąłeś? – zakpił krasnal zanosząc się śmiechem.

– I tu się mylisz – zbeształ go z uśmiechem czarodziej. – Była uroczą morską elfką i uwielbiała podduszanie. Do tego piękna, nawet jak na standardy naszej rasy.

– I co nie wyszło, kolego? – nieufnie spytał Tyggvir.

– Okazało się, że jest nieletnia. Skąd miałem wiedzieć, że ma tylko czterdzieści cztery? Wyglądała przynajmniej na sześćdziesiąt. Ponadto głowa jej rodu planowała wydać ją za pewnego szanowanego słonecznego elfa. Wyruszyłem więc, aby zyskać podczas wędrówek moc, pieniądze i sławę, by arystokratyczny ród się mnie nie wstydził. – Skończył opowiadać i z palca ściągnął spory sygnet. – Dała mi go, na pamiątkę zaklinając w rubinie swój oddech.

– Jak dawno temu to było, kolego?

– Prawie trzysta lat. Pewnie mnie już nawet nie pamięta – podsumował. – Ty bardzie kiedyś kochałeś? – spytał. Zbłąkany Pies wyjął lutnię i już nawet otwierał usta, by rozpocząć opowieść, ale przerwał i mruknął jedynie – Tak. Chciałbym dorwać tą szmatę i zatłuc.

Reszta wybuchła śmiechem. Ogień buzował wesoło, nie zapowiadając wydarzeń, które miały wkrótce nastąpić.

***

Kiedy Mewa i Alaizabel odciągnęły Ascuddamina w drugi koniec jaskini, kapłan nie wytrzymał i spytał:

– O co wam chodzi? Wyjaśnicie mi to wreszcie, czy chcecie dalej prowadzić jakąś gierkę?
– Wiesz – zagruchała paladynka – długo zastanawiałam się nad twoją prośbą. Postanowiłam stać się twoją…

– Cudownie! – wykrzyknął kapłan i zbliżył do ukochanej. – Obiecuję ci, że będziesz dla mnie całym światem i nigdy nie pożałujesz tej decyzji.

–…ale nie tylko twoją – przerwała mu i położyła palec na ustach. – Kocham też Mewę i pragnę, abyśmy dzielili się uczuciami i ciałami we trójkę. Nie zrezygnuję z niej. Nie potrafię także zapomnieć o tobie, kochany!

Ascuddamin wyglądał na lekko zmieszanego i chyba niewiele zrozumiał z tyrady ukochanej.
– To znaczy, że od dziś pieprzymy się w trójkącie, głąbie – niziołka postanowiła mu to wytłumaczyć znacznie dosadniej. – Albo to, albo nie masz szans na związek z Alaizabel. Zrozumiałeś?

Tym razem kapłan pokiwał głową. Wszyscy czuli się skrępowani tym, co miało wkrótce nastąpić. Długo rozkładali grubą warstwę koców, po czym usiedli na nich i zaczęli zdejmować zbroje, później ubrania. Długo marudzili przy każdym rzemyku, pasku i sprzączce. W końcu usiedli obok siebie, obejmując kolana i przyciągając nogi pod same brody. W oczach niebieskowłosej stanęły łzy.

– Och pieprzyć to – mruknęła Mewa, wstała i podeszła zaskoczonego kapłana. Przytknęła drobne usta do jego warg, a niewielkie dłonie wplotła w grzywę męskich włosów.
– Twoje włosy łaskoczą mnie w piersi – mruknęła i położyła dłonie kochanka na swych kształtnych piersiach. – No ściskaj – fuknęła. – Dziś musisz zaspokoić nas obie!

Napięcie powoli schodziło z kapłana. Objął Mewę, cały czas pieszcząc jedną dłonią jej pośladek. Kciuk wsadził do wąskiej cipki, a palec wskazujący bez większego oporu w jej tyłek. Wolną ręka przyciągnął do siebie Alaizabel zajętą dotąd wyłącznie pieszczeniem własnego krocza.

– Postaram się was nie zawieść – powiedział, patrząc w jej oczy, po czym pocałował kapłankę wbijając język głęboko w jej usta. Pragnął tego od tak dawna.

– Twój kutas stoi na baczność – zauważyła niziołka, wzdychając i nabijając się głębiej na palce.

– Czy chcesz na niego wsiąść? – spytał Ascuddamin, cały czerwony na twarzy.

– Nie głuptasie! – krzyknęła Mewa. – Chyba byś mnie rozerwał!

– Ale ja już nie mam podobnych obiekcji – uśmiechnęła się Alaizabel i popchnęła kapłana tak, że opadł na plecy. Siadła nad nim okrakiem, wzięła kutasa w dłoń i w wprowadziła w siebie z głośnym, gardłowym jękiem. Na razie nie ruszała biodrami, przyzwyczajając się do jego obecności w środku. Włosy łonowe też miała w kolorze błękitnym.

– Jeśli chcesz wiedzieć – powiedziała uśmiechając się – to jesteś moim pierwszym kochankiem. – Wyraźnie zaznaczyła ostatnią sylabę. Po czym zaczęła go ujeżdżać. Setki dni w siodle bojowego rumaka zrobiły swoje. Robiła to z łatwością i zadziwiającą biegłością, więc Ascuddamin wkrótce zapomniał o pieszczotach należnych Mewie. Ta oburzona usiadła mu na twarzy i bezceremonialnie przyciągnęła do swojego łona.

– Liż! – rozkazała. Więc lizał, ssał i przygryzał. Słyszał jak jęczą. Jak ich oddechy przyśpieszają. Czuł zaciskające się na jego kutasie mięśnie i nadchodzący wytrysk. Nie zdołał nawet ostrzec ukochanej. Krzyknął jedynie w ekstazie, ściskając piersi Mewy tak mocno, że zaczęła piszczeć z bólu.

– Zostaną mi siniaki, kretynie! – zbeształa go, gdy tylko powrócił do zmysłów.

– I nie zająłeś się nią właściwie – dodała paladynka, przytykając mu swoją pierś prawie do ust. – Na szczęście tam w dole jesteś cały czas twardy, więc bez trudu powinieneś to nadrobić.

To prawda, penis kapłana nawet po tak obfitym wytrysku wcale nie zwiotczał. Dalej męczyła go nad wyraz bolesna erekcja. Co jeszcze bardziej dziwiło, to fakt, że nigdy do tej pory nie był tak ogromny. Dziewczęta znów powaliły swego kochanka na plecy i tym razem Mewa przymierzyła się, by nabić się na kapłańską buławę. Przez dłuższą chwilę nawet próbowała, ale zrezygnowała, ze łzami bólu w oczach.

– No, jest kurwa za duży! – obruszyła się w końcu – ale zawsze znaleźć możemy inne wyjście! – dodała filuternie. Po drobnych przymiarkach i oparciu swojego ciężaru na łokciach i stopach nakierowała męski członek między swe pośladki i naparła mocno. Jęknęła usatysfakcjonowana i przyjęła pozycję prawie wyprostowaną, taką samą jak wcześniej Alaizabel, po czym także rozpoczęła ujeżdżać kapłana. W tym czasie paladynka zajęła się pieszczeniem piersi i cipki niziołki, a Ascuddamin podziwiał dwie dumne wojowniczki i delikatnie głaskał tyłek niebieskowłosej. Zastanawiał się przy tym, czy też miałaby ochotę poczuć tam nabrzmiałego kutasa. Jeszcze długo uprawiali miłosne zapasy i dopiero drżenie mięśni i coraz większy chłód zmusił ich, by wreszcie narzucili ubranie i wrócili do obozu.

***

Zobaczyli ich. Długie szeregi, zbliżające się krok po kroku do linii światła. Pierwszy dostrzegł je Zbłąkany Pies i zerwał się na równe nogi, alarmując tym resztę. Nadchodzili. Ponure, powykrzywiane, okryte lodem trupy krasnoludów, zachowujące idealny szyk bojowy. Wszyscy uzbrojeni po zęby w broń z dziwnego, błękitnego lodu. Taką samą jak topór znaleziony przez Tyggvira.

– Przyjmiemy ich atak, w imię Pana Poranka! – zagrzmiał kapłan. W tym samym momencie szeregi trupów ruszyły do szarży, nie wydając z ust ani jednego krzyku.
Pierwszego z nabiegających szybko ściął krasnolud, ale okazało się, że bezgłowe truchło wcale nie straciło zapału do walki. Kolejny cios topora rudobrodego przeciął je prawie na pół. Paladynka z zaciętym wyrazem twarzy i imieniem swego boga na ustach także nie ustawała w wysiłkach. Wielki miecz w jej dłoniach śpiewał pieśń zagłady. Górowała nad krasnoludami wzrostem i wykorzystywała to w pełni, zadając ciosy w odsłonięte głowy oraz barki, które nie kryły się za tarczami. Czarodziej dławiąc się i potykając rzucił w ciżbę kulę ognia. Zaklęcie jednak nadszarpnęło jego siły i na czworakach wycofał się w głąb obozu. Pozostałym także nie szło za dobrze. Kapłan walczył szaleńczo, opierając się plecami o ścianę komina. Co pewien czas z jego dłoni, przez młot którym wymachiwał, płynął snob światła, powalający kolejnego zombie. Mewa starał się nieść mu pomoc, ale jej strzały czyniły nieumarłym niewiele krzywdy. Niektórzy wyglądali już jak poduszki na igły, a mimo to nie ustawali w natarciu. Bard także próbował przebić się do Ascuddamida jednak jak do tej pory powalił tylko jednego krasnoluda i cierpliwie tańczył wokół drugiego, raniąc go raz po raz długim, półtoraręcznym mieczem.

– Odpędź je – ryknęła paladynka – ja nie daję rady.

Pomimo wielu odniesionych ran, szala zwycięstwa powoli przechylała się na stronę poszukiwaczy przygód. Topór Tyggvira zbierał straszliwe żniwo, a i wycieńczony kapłan zrównał się wreszcie w walce z Alaizabel i Zbłąkanym Psem. Razem stworzyli wspólną linię wobec nacierających trupów.

Wtedy zobaczyli, że podobne szeregi umarlaków wyłaniają się na ich tyłach, tuż za plecami szyjącej nieustannie z łuku Mewy. Ciosy lodowych toporów spadły na plecy zaskoczonej niziołki. Otworzyła szeroko zaskoczone oczy i próbowała krzyknąć, jednak z jej ust buchnęła jedynie krwawa piana.

– Nieeeeeeeeeeee! – ryknęła paladynka i ruszyła biegiem w stronę kochanki. Reszta, klnąc potwornie, również cofała się. Nikt nie widział elfa, ale jak uczyło ich doświadczenie, to, że nie dostrzega się czarodzieja, wcale nie oznacza, że go tu nie ma. Wkrótce Ascuddamin także porzucił szyk bojowy i rzucił się, by pomóc ukochanej w dotarciu do zwłok Mewy.

Sytuacja wydawała się tragiczna. Niedługo wszyscy bohaterowie padliby pod ciosami zmrożonych trupów, łącznie z dokonującą z rozpaczy cudów Alaizabel. Nagle jednak beczka z krasnoludzką wodą święconą uniosła się w powietrze i wybuchła, ochlapując wszystko złotym deszczem.

– Kurwa mać – burknął Tyggvir, gdy zorientował się co właśnie się wydarzyło. – Poradzilibyśmy sobie bez takiego marnotrawstwa – dodał, choć doskonale wiedział, że niewiele dzieliło go od niebiańskich kuźni Moradina.

,Gdy święcony miód pitny spadł na krasnoludzkich zombie, sprawiał, że ci stawali momentalnie w płomieniach. Po raz pierwszy drużyna usłyszała ich krzyki, przypominające głos wiatru hulającego po pustych tunelach kopalni. Płonęli, ale nie zapominali o walce. O wrogach, którzy wdarli się w otchłanie ich domu. Starcie nie trwało już jednak długo. Wkrótce dziesiątki spopielonych zwłok zaległo na posadzce kuźni.

Czarodziej, który wyszedł już z ukrycia, stanął razem z pozostałymi i cztery postacie pochylały głowy nad Alaizabel obejmującą niewielkie ciało Mewy. Spazmy szlochu wstrząsały paladynką Dopiero po chwili oderwała swoje oczy o dziwnie spokojnej, martwej twarzy niziołki i spojrzała w górę, szukając wzroku kapłana.

– Pomóż jej, błagam – wyjęczała gardłowo.

– Ona nie żyje – wydukał smutny Ascuddamin. – Już nic nie mogę zrobić.

– Widziałam jak kapłani Lathandera wskrzeszali zmarłych – powiedziała z nadzieją.

– Bóg poskąpił mi takiej mocy – odparł i skulił się w sobie. – Widocznie nie jestem godzien w jego oczach.

– Łżesz! – zakrzyknęła z gniewem niebieskowłosa. – Łżesz jak pies, bo pragniesz mnie mieć na własność. Dlatego nie chcesz wstawić się u Lathandera za Mewą. Ona miała racje, że ci nie ufała. Zdradziłeś mnie! – Zaniosła się płaczem. Nic nie mówili. Pozwalali, by żal miał swój czas. Miał swoje miejsce. By nie zagościł w sercu tej młodej dziewczyny na stałe, a wylał się w gorzkich wyrzutach i łzach. Stali tam jeszcze bardzo długo.

***

Tunele nie chciały się skończyć. Przez ostatnie dni walczyli z paroma lodowymi salamandrami – przybyszami z innych planów, starożytnymi golemami i posągami strażników. Byli coraz słabsi. Przeszli przez opustoszałe osiedla krasnoludów, wielkie sale i świątynie, ale nie znaleźli nic, oprócz walki i paru błyskotek wyglądających jak szklane, tandetne ozdóbki. Laisrean szedł wsparty o Zbłąkanego Psa, krasnolud podążał przodem jako czujka, a gdzieś z tyłu kapłan próbował pocieszać ciągle zdruzgotaną Alaizabel.

– Rozumiem twoja stratę – zaczął Ascuddamin i położył dłoń na okutym w grubą stal ramieniu paladynki. Ta zrzuciła ją i odwróciła się wściekła.

– Wiesz, im dłużej o tym myślę – warknęła groźnie – tym bardziej jestem przekonana, że swoimi uczynkami zdradziłeś nie tylko mnie i Mewę, ale także Lathandera.
Zdziwiony kapłan zrobił krok w tył.

– Przecież wiesz, klnę się, że nie mógłbym uczynić tak strasznej rzeczy.

– Nie jesteś już moim przyjacielem!

– Posłuchaj, to przemawia przez ciebie gniew i chaos, Alaizabel… – zaczął spokojnie kapłan, ale w tej samej chwili paladynka wyjęła miecz.

– Nie wiesz co robisz – próbował ją uspokoić.

– Wiem aż za dobrze – syknęła groźnie. – wypleniam zło i zdradę, jak każe Lathander! – zawyła strasznie po czym zamachnęła się mieczem. Nikt nie zdołał zareagować. Ascuddamin nawet nie próbował zasłonić się przed ciosem. Ostrze wbiło mu się pod żebra, dotykając pewnie serca, bo zdołał jedynie zacisnąć palce na stali. Zanim dotknął lodowej posadzki, był już martwy.

Krasnolud i bard dotarli na miejsce pierwsi. Dopiero po dłuższej chwili zjawił się, coraz gorzej kaszlący, czarodziej.

– Zdradził Lathandera – wyjaśniła im paladynka, a oni pokiwali głowami. Nie wiedzieli jaka była prawda, ale w tych lodowych tunelach nie chcieli tracić kolejnego sojusznika. Zaszklone przez śmierć oczy kapłana nie wyrażały gniewu czy strachu. Patrzyły jedynie w pustkę. jakby z bólem i miłością.

– Ascuddaminie de Blactoriusie, oby twoja dusza odnalazła wyjście z tego lodowego labiryntu – mruknął bard i to musiało wystarczyć za wszystkie modlitwy i rytuały pogrzebowe. – Musimy iść dalej.

***

Czarodziej czuł się coraz gorzej. Bez leczniczej magii kapłana nie sposób było zbić jego gorączki. Reszta drużyny także stała się milkliwa i nieufna. W okrągłej, pustej komnacie, w której znaleźli trochę broni z błękitnego lodu i górniczy wózek pełen opału, rozbili kolejny obóz i wycieńczeni zastanawiali się przez które z sześciu drzwi przejść. Szybko zmógł ich sen i nikt nie myślał o czuwaniu.

Płonący i podziurawiony okręt pikował w dół, ciągnąc za sobą ogon z czarnego dymu. Nigdy nie dotknie dna, nie rozbije się o żadne skały. Spłonie po drodze. To koniec. Wszystkiego. Życia, wolności i miłości. Zdrada. To budzi gniew. Krzyk pełen bólu i wściekłości odbija się po bezkresie planu astralnego. Może słyszą go inni kapitanowie albo dzieci w odległych portach, odwracają z uwagą głowy, zastanawiając się czy to nie głos mewy. Może wedrze się w sny śpiących bogów. Pewnym jest, że zdrada niesie ze sobą chęć zemsty.

Ten ogród pełen kwiatów. Jeden wygląda jak oleander, a tamten jak storczyk. Tylko, że to nie mogą być one. Jest za zimno. Czuję ból w dłoniach. W sercu. Zamarza. Może zamarzło już dawno temu, tylko wcześniej nic się nie czuło. Teraz boli. Tak strasznie. Nie mogą być kwiatami, bo ich płatki są z lodu. Roztapiają się, gdy ich dotykam. Smak. Czuję to w ustach. Lód jest gorzki jak zapomnienie.

Krew. Krew była wszędzie. Pokrywała dłonie i ostrze. Jednak to wszystko były śmierci bez winy. Zostało cierpienie. Została krew na rękach, co to nie chce zejść. Widzi uśmiechnięte twarze i one powtarzają tylko jedno słowo. Cały czas. Nie milkną. Nie umiem ich uciszyć. Wybaczamy – mówią.

Ci wszyscy wojownicy. Wpatrują się we mnie lodowymi oczami. Pustką. Czuję, że tonę, dławię się. Może tylko woda zamarza mi w płucach. Muszę odwrócić wzrok, bo moje życie nic nie znaczy. Wiem to… Widzę to w pustce ich oczu.

Obudziła go, muskając ustami jego wargi. Najpierw delikatnie, a potem coraz bardziej zachłannie.

– Pociesz mnie – mruknęła cicho Alaizabel i już bez zwlekania rozdarła szaty Zbłąkanego Psa. Gdy próbował coś powiedzieć, przycisnęła mu dłoń do ust i syknęła: – Dziś potrzebuję tylko twojego penisa, nie języka.

Rozsupłała jego spodnie i ręką namacała męskość.

– Jesteś już gotowy! Mmmmmm, jak miło – dodała i znów go pocałowała. Miała zimne usta, a włosy wydawały się prawie czarne. Próbował się podnieść i objąć ją, przytulić i pogładzić po twarzy.

– Leżeć, kurwa! – warknęła ponownie szesnastolatka i przygwoździła jego ręce po posłania. Była zadziwiająco silna i zdecydowana. Kiedy zobaczyła, że zamarł i jedynie wpatrywał w jej twarz, uśmiechnęła się i zaczęła krążyć biodrami. Najpierw wykonywała niewielkie ruchy, zahaczając delikatnie, sucha jeszcze, o męskie przyrodzenie. Przymknęła oczy i zacisnęła wargi. Po paru minutach zarżała i jęknęła cicho.
– Chyba jestem już gotowa – dodała figlarnie. Nauczony doświadczeniem Zbłąkany Pies nie wykonał żadnego gestu ani nie odezwał się, a jedynie rozkoszował się tą chwilą. Lubił twarz dziewczyny. Jej błękitne oczy i zimne, niebieskie wargi. Tak bardzo dziewczęcą. Tak bardzo tajemniczą. Czuł na podbrzuszu, ze kapią z niej już soki. Nakierowała dłonią jego penisa na wejście do pochwy, po czym nabiła się jednym, zdecydowanym ruchem.

– Oooch – mruknęła gardłowo, podnosząc głowę do góry. Potem zaczęła poruszać się na nim. Najpierw powoli, bez rytmu, delektując się każdym drobnym ruchem. Potem przyśpieszyła, nabrała stałego tępa i zaczęła rytmicznie podnosić się i opadać.
– Zatłukę cię – rzuciła jękliwie – jeśli skończysz przede mną.

Miała małe piersi, stosownie do jej wieku. Jednak reszta ciała była umięśniona i bez odrobiny zbędnego tłuszczu. Widział wyćwiczone mięśnie brzucha i ramion. Jednak było jeszcze coś. Widział to w jej oczach. Strasznych. Zatracił się w nich i prawie nie czuł galopu paladynki.

– Ooooo! – jęknęła ponownie Alaizabel wygięta w łuk. Gdy rano obudzili się wtuleni w siebie, zobaczyli, że stoi nad nimi krasnolud. Ruda broda zajmowała większą cześć ich pola widzenia.

– Laisrean zniknął – powiedział tylko. – Ubierajcie się i idziemy go szukać.

Po krótkiej lustracji podłoża bard mruknął:

– Musiał ujść na północ, w lodzie widać powłóczyste ślady…

– Co ty nie powiesz, kolego? – Przerwał mu sfrustrowany wojownik. – Tylko te olbrzymie wrota na północy są otwarte, więc to chyba było oczywiste od początku?!

Przeszli przez nie ostrożnie, przygotowani do boju. Jedynie paladynka dopinała jeszcze pośpiesznie paski zbroi płytowej. Znaleźli się w największej i najjaśniejszej jaskini w całym dotychczas przemierzonym kompleksie. Przez cienki lód sufitu słoneczny blask wlewał się swobodnie do komnaty, a oni mogli zobaczyć niebo nad lodowcem. Wokół nich znajdowała się ogromna, zaśnieżona równina pełna monolitów, pomników i wysokich regałów zastawionych oszronionymi księgami krasnoludów.

– Biblioteka? – spytał Zbłąkany Pies.

– Nie do końca – zaprzeczył Tyggvir. – To miejsce pamięci, nie cmentarz, ale coś w rodzaju wielkiej sali u barbarzyńców. Tu klan spotykał się, pił, a przed wszystkim wspominał. Bitwy, wrogów, przyjaciół i własne osiągnięcia. To co stanowiło duszę krasnoluda. Zbiorową tożsamość klanu.

Podszedł do jednej z tablic. I przetarł dłonią część napisów.

– Ledwo rozumiem te runy – burknął zasmucony. – Poza tym i tak przeczytanie choć części z ksiąg zajęłoby nam zbyt wiele czasu.

– Ktoś szedł tedy całkiem niedawno – zauważył bard i pokazał towarzyszom rząd regałów parę kroków dalej. – Opierał się o półki i zrzucał książki.

Troje awanturników ruszyło biegiem, podzwaniając zbrojami. Regały nie stały koło siebie, ale tam gdzie ich brakowało, tkwiły ogromne kamiennie lub lodowe monumenty, skutecznie ograniczające pole widzenia. Zatrzymali się momentalnie, zaskoczeni widokiem łąki pełnej lodowych kwiatów. Nie były wysokie i nawet Tyggvirowi sięgały najwyżej do kolan. Ich lodowe płatki były prawie tak delikatne, jak u prawdziwych kwiatów. Wszystkie znajdowały się w pełnym rozkwicie i wydawało się, że wyciągają listki ku słońcu widocznemu przez cienki lód sufitu.

W oddali dostrzegli czarodzieja. Szedł dumnie wyprostowany przed siebie i nie odwracał głowy. Co pewien czas schylał się, by zerwać lodową różę i dokładał ją do dużego naręcza kwiatów, które już zebrał.

– Laisrean, zawróć! – krzyknęła paladynka. – Nie odchodź, błagam! Kwiaty pachniały. Słodko. Przypominały im późne lato. Prawie słyszeli bzyczenie ciężkich od nektaru pszczół wracających do uli. Tyggvir i Alaizabel zaczęli iść za elfem na pełną kwiatów łąkę. Da im odpoczynek. Chwilę wytchnienia, może pozwoli zapomnieć o tych wszystkich upiorach, które drążyły ich dusze i lodowe tunele kopalni.

Wtedy do ich uszu dotarł silny, grzmiący głos: Frændir teir á skógin ríða, við so góðum treysti. To było jak lodowata woda padająca na ich twarze. Otrzeźwiało. Krasnolud ociągając się, ciężko pokręcił łbem. Bard nie przerywał: Sóu brenna heitan eld og hartil fagrar kostir vítt um vegir gyltnir hjálmar syngja! Krasnolud i dziewczyna wrócili. Zeszli z kobierca lodowych kwiatów, ciągle niedowierzając, że opętała ich umysły jakaś magia czy szaleństwo. Zbłąkany Pies wykrzykiwał już tylko kolejne wersy pieśni w stronę oddalającego się elfa: Stíga á sínar hestar teir springa hoyrast kundi langen veg sum teirra sporar ringja vítt um vegir gyltnir hjálmar syngja! Ten jednak nie zawrócił. Może już nie słyszał, albo nie czuł mocy niesionej przez pieśń. Schylił się po kolejny kwiat. Wtedy widzieli go ostatni raz.

Wstrząśnięci podróżnicy cofnęli się w kierunku, z którego przyszli. Krasnolud dyszał ciężko i spluwał co chwilę, odgrażając się wszystkim badylom tego świata.

– Nieplewione chwasty! – ryczał jeszcze długo po tym, gdy nawet słodki zapach lodowych róż zniknął z ich nozdrzy. Uspokoił go dopiero widok sali tronowej, znajdującej się za porośniętą magicznymi roślinami salą zebrań. Przekroczywszy wielkie drzwi stanął, przyzwyczajając oczy do panującego tu mroku, a po paru chwilach oniemiał i otworzył usta z zachwytu. Rozglądał się, podczas gdy jego twarz promieniała. Szarpnął wreszcie długą, poskręcaną brodę i przyskoczył do dwójki towarzyszy.

– Widzicie te piękne zdobienia sufitu? Wyglądają jakby to zmysłowe usta kobiet wyczarowały ich kształty w lodzie! Cienkie jak nić stalagmity zwieszają się z niego tworząc starożytne runy mocy i tajemnic! Ten widok zaiste wart jest naszej wędrówki i mordęgi! Na kuźnie Moradina!

– Musisz nam wybaczyć– rozłożył ramiona bard – ale widzimy jedynie posadzkę i ten tron znajdujący się po drugiej stronie komnaty. Dla nas jest tu zbyt ciemno.

– Ściany wyglądają, jakby budowniczowie wykuli je z kryształu! I te płaskorzeźby na kolumnach! – Tyggvir bez zastanowienia podbiegł do jednego z filarów podtrzymujących sufit.

– Chyba powinniśmy za nim iść – Allaizabel mruknęła do ucha Zbłąkanego Psa i ruszyła w kierunku krasnoluda powolnym, rozkołysanym krokiem. Miała drobne i dziewczęce biodra, więc efekt nie był oszałamiający, ale kutas barda i tak stał na baczność. Nawet pomimo przenikliwego zimna. Ruszył za nią i tak jak ona położył dłoń na starożytnych obrazach wyrytych na kolumnach dłutami cierpliwych artystów. Jednak wcale na nie spoglądał. Jego wzrok przykuwały drobne nadgarstki dziewczyny, jej błękitne usteczka, wydęte jakby w kpiarskim uśmiechu.

Zaraz. Uchwycił coś katem oka. Wdarło się to w pole widzenia mimo woli, albo wręcz jej na przekór. Scena przedstawiające wielkiego demona ofiarowującego coś królowi krasnoludów. Jakiś kryształ, wyglądający jak czarny diament. Nie znał skomplikowanych runów, ale domyślał się, co oznaczają. Słowa Tyggvira jedynie potwierdziły jego przypuszczenia.

– Klan dostał dar od władcy lodowego piekła, Stygii – wyszeptał zafascynowany krasnolud. – Kryształ lodu stworzony z zamarzniętych wód Styksu, zwanego też Rzeką Zapomnienia. To by wszystko wyjaśniało. Potężną magię, jaką wyczuwaliśmy w tych korytarzach, plagę nieumarłych i to, dlaczego tak potężny lód zginął w odmętach historii. Coś musiało pójść nie tak. Być może po uwiezieniu Levistusa przez Asmodeusza kryształ przestał być stabilny i sprowadził na klan klątwę zapomnienia.

– Zginęli, bo dopadła ich demencja? – zakpiła paladynka.

– Tak. – odparł poważnie brodacz. – Pamięć dla mojej rasy znaczy więcej niż dla ludzi. Żyjemy długo, bo pamiętamy. Przodków, bitwy i tajniki pozwalające nam żyć w głębi kopalni czy w tunelach wydrążonych w lodzie. Ten klan umarł, ponieważ zapomniał – spojrzeli posępnie po sobie i dobywając ostrzy ruszyli powoli w kierunku tronu. Już po paru krokach dostrzegli spoczywającego na nim trupa. Odziany był w bogaty strój, błyszczący w półmroku od kamieni szlachetnych i w niebieską zbroję z tego samego materiału, co broń jego pobratymców w kuźniach. Zaciskał na czymś kościane palce. Członkowie drużyny otoczyli go i przyglądając się uważnie przedmiotowi w jego dłoniach dostrzegli, że jest to ułomek kryształu ofiarowanego klanowi przez demona.

– Tak niewiele go zostało – westchnęła Alaizabel. – Nie wiem, czy odbierze wspomnienia choćby jednemu z nas. Musi należeć do mnie. – Krasnolud i bard spojrzeli na stojącą w pozycji bojowej paladynkę i odsunęli się od niej.

– Niewiele z niego zostało – pokiwał głową Zbłąkany Pies. – W tym się zgadzamy, jednak nie po to szukałem go przez ponad sto lat, aby oddać tobie kochanie.

– Czy wyście kurwa powariowali?!? – spytał Tyggvir, wodząc wzrokiem od wojowniczki do śpiewaka. – Chcecie ryzykować i użyć daru od demona, który wykończył cały klan? Nie mogę wam na to pozwolić!

– Czy wy nie rozumiecie? – zapytała płaczliwie paladynka – że jeśli nie zapomnę o Mewie i Ascudaminie, nie będę mogła dłużej żyć? To jedyny sposób i nie pozwolę go sobie odebrać! – ostatnie słowa prawie wykrzyczała.

– Czy chcesz także zapomnieć o tym, że zdradziłaś swojego boga? – spytał z przekąsem Zbłąkany Pies. Miał inny głos. Pobrzmiewała w nim dziwna moc. Ta sama, co w jego pieśniach. – O tym, że gdy kapłan domyślił się, że porzuciłaś Lathandera i stałaś się rycerzem ciemności, to wbiłaś mu miecz w pierś?

– Ty też nie lepszy! – syknął krasnolud i pewniej stanął na pieńkowatych nogach. – Kim właściwie jesteś? Ile masz lat, bo jest w tobie tyle z barbarzyńskiego skalda, co we mnie z aktoreczki! To ty wciągnąłeś nas w tą lodową pułapkę!

Zbłąkany Pies pokręcił z rozbawieniem głową i na chwilę opuścił lśniący teraz, półtoraręczny miecz.

– Uczciwy się znalazł – sarknął. – Raczej wyjaśnij, czemu wyprowadziłeś tego majaczącego biedaka na pole lodowych kwiatów! – dodał oskarżycielskim tonem.

– Bo nie zasługiwał, by wynieść stąd dziedzictwo mojego ludu – zazgrzytał zębami Tyggvir.– Tak jak wy!

– No proszę. – Uśmiechnęła się Alaizabel i stanęła trochę bliżej barda, mierząc mieczem w krasnoluda – chcesz zabić nas wszystkich!

– I tak nie macie ze mną szans! – powiedział dumnie Zbłąkany Pies, wypinając pierś.

– Należę do starożytnego ludu Githów! Żeglowałem po astralnym morzu i widziałem śmierć bogów i narodziny nowych panteonów! Jestem wojownikiem, tropicielem, ogarem krwi i szarym wędrowcem! Mógłbym zgnieść was jedynie przy pomocy umysłu! Byłem bohaterem na wielu planach i kapitanem najemników w odwiecznej wojnie demonów i diabłów! Wybebeszyć was to dla mnie żadne wyzwanie, więc proszę, odstąpcie!

– W dupę sobie wsadź karierę marynarza! – zagrzmiał Tyggvir i zaszarżował wymachując toporzyskiem. Zbłąkany Pies zręcznie odparował ogromne ostrze. Od razu uskoczył w bok, przed zdradzieckim ciosem Alaizabel.

– Żadnych zasad, kochanie – zagruchała w jego stronę, po czym błyskawicznie obróciła się, by zdzielić w łeb nieprzygotowanego krasnala. Przyjął cios na tarczę i wskoczył na tron, spychając szczątki starożytnego króla na podłogę, by wyrównać różnice wzrostu pomiędzy nim, a obojgiem oponentów.

Rzeczywiście bard nie był tym, za kogo do tej pory się podawał i nie odstawał od zaprawionej w bojach dwójki. Jego miecz odbijał każdy cios krasnoluda i paladynki w dziwnym, złożonym tańcu, którego jeszcze nigdy nie widzieli. Śmigał jak rozbłysk srebra od ostrza Alaizabel po tarczę wojownika. Była to gra zdrajców i oszustów. Co chwila zmieniali sojusze, tylko po to, by spróbować zwieść oponentów. Już to bard i paladynka nacierali wspólnie na krasnoluda, by po chwili Tyggvir razem z Zbłąkanym Psem rąbali blachy zbroi okrywającej ciało dziewczyny.

W końcu rudobrody zeskoczył z tronu, podciął nogi niebieskowłosej i przebił jej napierśnik, zanurzając topór głęboko w trzewiach. Dwaj mężczyźni patrzyli przez chwilę, jak w jej oczach powoli ubywa światła i gniewu.

– To nic osobistego – powiedział Tyggvir. Wyszarpnął z dziwnym chrzęstem topór, po czym oparł się na nim i splunął krwią. – Lubię cię grajku, wiesz, że tak jest. Jednak nie pozwolę ci wynieść tego nasienia demona poza lodowe tunele. Chyba to rozumiesz?
Zbłąkany Pies pokiwał ze smutkiem głową. Tatuaże na jego twarzy rozżarzyły się w półmroku.
– Mam nadzieję, że zrozumiesz, gdy przejdę po twoim trupie, kolego – dorzucił żartobliwie i znów stanął w pozycji szermierczej. Jednak gdy był zajęty gadaniem krasnolud wyciągnął jakąś buteleczkę, wypił jej zawartość i… zniknął.

Bard zerwał się na równe nogi i zaczął machać mieczem we wszystkich kierunkach. Trudno jest walczyć z niewidzialnym wrogiem. Pierwszy cios topora przeciął mu ścięgna w kolanach i powalił na podłogę. Wtedy znów ujrzał uśmiechniętą, brodatą gębę krasnoluda.

– Żadnych zasad – powiedział roześmiany i podniósł topór, by dobić wroga. Wtem pocisk czystej, magicznej energii uderzył go w pierś i odrzucił dobre dziesięć kroków dalej.

– Jeśli chcesz w to mieszać magię, to zgoda – krzyknął bard i zaczął czołgać się do nieprzytomnego Tyggvira. Kiedy do niego dotarł zobaczył, że krasnolud zaczyna budzić się z otępienia. Czym prędzej wydobył z buta sztylet i przeciągnął mu ostrzem po gardle. Głęboko. Słyszał, jak jego niedawny towarzysz dławi się własną krwią.

***

Kiedy złupił dokładnie ciało krasnoludzkiego króla, wydłubał wszystkie szlachetne kamienie z jego tronu i złoto z zębów, uważnie schował odłamek kryształu lodu ze Stygii do magicznej fiolki. Patrzył przez chwilę, jak w niej wirował. Wydawał się wściekły. Zły jak plan, z którego pochodził. Usłyszał cichy płacz. Wyjął miecz i ostrożnie zbliżał do jego źródła. Pomimo dużej porcji magii leczniczej, nogi wciąż mu dokuczały. Splunął.

Głos dobiegał znad ciała Alaizabel. Kiedy się zbliżył, zobaczył w powietrzu coś w rodzaju cienia, albo błysku światła. Dusza upadłej paladynki nie odeszła do zaświatów, a pochylała się nad bladą twarzą i szklanymi oczami kiedyś należącymi do niej. Nie odłożył miecza, lecz spytał:

– Czy nie możesz odnaleźć drogi w tych lodowych tunelach?

Czasem zdarzało się, że dusze błądziły. Widywał je, gdy jak delfiny podążały za żaglowcem na planie astralnym. Starzy marynarze mawiali, że polowanie na nie przyciąga wzrok bogów.

– Nie – odparła i pokręciła głową. Znów była piękna. Gniew nie wykrzywiał jej twarzy, a oczy nabrały niesamowitej głębi. Wciągały go. – Obawiam się odejść – dodała i przestąpiła z nogi na nogę. – Czy wiesz, co dzieje się z duszami ludzi, którzy zdradzili swojego boga?

– Wiem – odparł i miał nadzieję, że nie będzie się dopytywała.

– Co? Błagam powiedz mi, oddam ci wszystko… – zaczęła jęczeć.

– Najczęściej trafiają do Muru Dusz i tam wegetują, rozpamiętując swoje winy aż po kres dni. – zaczął. Nie było mu przykro. Sama wybrała swoją drogę. Wybory mają swoje konsekwencje. Tyle, że była ciągle taka piękna. Jej uroda tkwiła mu w umyśle jak zadra. Nie mógł oderwać oczu od pięknych nóg, które jeszcze zeszłej nocy obejmowały go w pasie. Drobnych, rozchylonych ust, obejmujących w ciemnościach jego kutasa. Ślicznych oczu, które chciałby zawsze całować przed snem. – Jeśli będziesz miała trochę szczęścia, wyrwą cię z niego demony czy diabły, by obrócić w najgorsze ścierwo służące w ich armiach w odwiecznej wojnie krwi – spróbował ją pocieszyć.

Widział ogromne przerażenie w oczach dziewczyny. Zginęła w wieku szesnastu lat. Miała całe życie przed sobą. To prawda, że krótkie, bo ludzkie, ale i tak było wartościowe. Straciła wszystko, nawet miłość swojego boga, Pana Poranka.
Pamiętał jak na nim podskakiwała. Także sposób, w jaki smakowała. Ciągle czuł jej ciepło. Pierdolili się i było im dobrze, wiec uznał, że jest coś winien upadłej paladynce. Ofiaruje nadzieję. Reszta naleć będzie tylko do niej.

– Mógłbym cię jednak zabrać z sobą. Odwlec ten moment kary i kaźni. Jedynie odwlec – zaznaczył wyraźnie, spoglądając w widmową twarz Alaizabel.

– Co chcesz w zamian? – wydukała pytanie.

– Czy jesteś w stanie cokolwiek mi dać? – Spytał, a jego oczy dziwnie lśniły w półmroku. Może ciekawością.

– Będę ci wierna jak suka. Będę twoją suką – poprawiła się szybko. – Zrobię wszystko, czego zażądasz. Rozłożę nogi, kiedy tylko ci stanie. Zanim ci stanie. Zawyję z rozkoszy przy każdym twoim pchnięciu. Zawsze wilgotna i chętna. Obiecuję. Jeśli mi każesz, to wyciągnę miecz i zabiję kogo zechcesz. Jeśli tylko wspomnisz, rzucę się na kolana i obciągnę.

– Nie jestem pewien czy to wszystko będzie możliwe, ale chyba rozumiem co chcesz mi ofiarować. – Uśmiechnął się. – Zgoda, przywiążę twoją skołatana duszyczkę do swojej. Tylko się jej nie przestrasz. Nie idę szukać zbawienia, więc i ty go nie zasmakujesz w moim towarzystwie. W zamian dać mogę jedynie dużo krwi, łez i zemsty.
– Chyba mi się spodoba – zgodziło się widmo paladynki i stało jakby trochę wyraźniejsze.

.

Aby pobrać ebooka z powyższym tekstem w formatach pdf, epub, mobi:

Zajrzyj http---chomikuj.pl-Najlepsza_Erotyka2 (2)

.

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione..

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Najbardziej zaskoczyło mnie, że to już finał. Myślałem że Autor dłużej pociągnie taki temat… z drugiej strony dobrze, że nie sili się na tasiemca. Pastisz mógłby wtedy stracić swą lekkość i komiksowy wdzięk.

Jedna rzecz mi nie do końca pasowała: to jak szybko drużyna stanęła przeciw sobie. Niewiele zapowiadało tak szybki i gwałtowny wybuch walk między nimi. Rozsądek nakazywalby wręcz odłożyć konfrontację na czas gdy drużyna wydostanie się spod lodowca.

To co mi przypasowalo to konsekwentna formuła i trzymanie się realiów Forgotten Realms. Brakowało mi tylko chrobotania kości rzucanych by określić trafienia i udane czarowanie:-)

No to czekam na następne dzieło.

Absent absynt

Szerze i ja świetnie się bawiłem pisząc opowiadanko. Muszę przyznać, że stanięcie przeciw sobie drużyny…wydarzyło się naprawdę podczas gry z jedną ekipą;] stąd pomysł i po części wychowanie;] nigdy nie wiesz po ilu godzinach gry lub piwach ludziom odbije;]

W połowie zgubiłem wątek kto jakie ma moce ale finał zrekompensował brnięcie przez dłużyzny.
jeśli byli tak osłabieni, skąd nagle taka energia do walki?
Sceny seksu przewidywalne do bólu wypełnianego anusa niziołki. I zupełny brak emocji. Pojawiły się "bo tak trza" nie wnosząc nic do opowiadania. Wytnij je i nie zobaczysz różnicy.
Trójka. Mocna, bo fantasy jak się patrzy, ale erotyka kładzie całość.

Czy ja wiem Ravenie? To miała być przewidywalna sztampa z erotyką w tle. Więc twój odbiór sprawił mi przyjemnostka jednak umiem przekazywać to co chcę:D To ogromny komplement staruszku.

Dobry wieczór,

na wstępie ostrzegam – moja recenzja zawiera spoilery. Proszę ją czytać tylko po zakończeniu lektury "Posępnego Mrozu".

Seelenverkoper dopiero co zaczął snuć swą opowieść fantasy, mocno inspirowaną Advanced Dungeons & Dragons, a już zakończył ją w tak dramatyczny i niezapowiadający jakiejkolwiek kontynuacji sposób. Z jednej strony rozumiem tą decyzję, z drugiej jednak finał wydaje mi się trochę zbyt pospieszny i jakby pisany z niecierpliwością. Z tej przyczyny nie było czasu, by dobrze poznać wszystkie osoby w drużynie – i nie chodzi mi tylko o ich moce, o których pisał Barman-Raven, ale i osobowości. A ponieważ ich zbyt dobrze nie znaliśmy – więc następujące po sobie zgony nie były aż takie wstrząsające. Osobiście przywiązałem się tylko do krasnoluda Tyggvira, właśnie dlatego, że dostał sporo "czasu ekranowego". Zdążyłem go polubić. Dlatego jego los nie był mi obojętny. Szkoda, że o pozostałych bohaterach nie mogę powiedzieć tego samego.

Skoro bohaterowie byli zagadkami, ich motywacje pozostawały ukryte (do czego było im potrzebne trofeum? Jak chcieli je hmm… zmonetaryzować?), więc i dynamika stosunków w drużynie pozostawała często niezrozumiała. Kiedy tak naprawdę Alaizabel przeszła na stronę mroku? Czy po śmierci niziołki, czy może wcześniej? Dlaczego zabiła Ascuddamina, który mógł być przydatny w ostatecznej konfrontacji, w walce o kryształ? Rozumiem, czemu Tyggvir pozbył się Laisreana (swoją drogą, zimny skurczybyk) ale relacje w trójkącie paladyńsko-kapłańsko-niziołkowym były jednak nieźle poplątane i zbyt chaotyczne.

Jednocześnie opowieść czytało się bardzo dobrze i mocno wciągała (i znowu – dlaczego w takim razie tak szybko się skończyła?!) Seelenverkoper potrafi pisać i po raz kolejny to udowodnił. Skoncentrowałem się na fabule i śledzeniu kolejnych etapów ekspedycji, a sceny erotyczne zeszły na dalszy plan. Spoglądając wstecz mogę powiedzieć, że nie zachowały mi się za mocno w pamięci. Nie powiedziałbym, że można je było całkiem usunąć i "nie zobaczysz różnicy", ale opowiadaniu nie zaszkodziłoby nadanie im nieco większej roli.

Sceny walki były udane i dość dynamiczne. Opis podlodowego królestwa krasnoludów – zajmujący i sugestywny. Bohaterowie – archetypiczni i nie dość pogłębieni (poza Tyggvirem). Brak realizmu w odniesieniu do pancerzy, broni, sposobu podróży – da się spokojnie wytłumaczyć przyjętą konwencją (to w końcu Forgotten Realms, a nie reportaż z arktycznej wyprawy). Ogólnie całą pracę oceniam bardzo pozytywnie.

Jeśli chodzi o gatunek fantasy na Najlepszej Erotyce, niedoścignionym wzorem wciąż pozostaje dla mnie cykl "Rudowłosa" autorstwa Seamana (od wczoraj w nowej szacie graficznej – zachęcamy do zapoznania się z nowymi ilustracjami do tej sześcioczęściowej historii). Seelenverkoper ze swym "Posępnym Mrozem" zbliżył się do czoła peletonu, ale do lidera jeszcze trochę brakuje. Mam jednak nadzieję, że nie ustanie w wysiłkach i następnym razem zawalczy o palmę pierwszeństwa! Potencjał jest, trzeba go tylko wykorzystać.

Pozdrawiam
M.A.

Ta czesc jak i poprzednia, bedac oparte na systemie DND z gory skazane sa na najnizsze pólki fantasy, a moze raczej "fantasy".
Rozpatrywanie mechanizmow, niuansow, uzbrojenia i jakichkolwiek realnych zagadnien w odniesieniu do tych opowiadan mija sie z celem. Drugiej czesci nawet nie dalem rady skonczyc, a pierwsza przelecialem jak brudna dziewuche – bardzo pospiesznie.
To mniej wiecej tyle z mojej strony na temat tekstu. Ale:
Cokolwiek napisalby Seelenverkoper, chocby po pijanemu i od niechcenia, niestety zawsze bedzie lepsze od najlepszej pracy kolegi seamana, a ustawianie cyklu o rudowlosej w topie jakiejkolwiek klasyfikacji megasie, udowadnia, ze nie tylko nie masz pojecia o pisaniu, ale i z czytaniem nie jest u Ciebie za ciekawie. O fantasy juz nawet nie zaczepiajac.

brrrrrr…

AS

Niestety zgadzam się, że jeszcze się taki nie narodził co by DnD arcydzieło urodził;] Dla mnie był to świetny materiał na pastisz, choć muszę przyznać że z łezką w oku wspominał całe noce gry w tego rpega, piwo z kumplami i opowieści o dziewczynach. Ot to se ne wrati;]

Na marginesie Starski wiesz, że pomimo swojej woli wyrosłeś na rycerza w lśniącej zbroi na białym rumaku (grającego nago i nocami Bacha na fortepianie)? Serio mówię;] zajrzyj do ostatniego Artefaktu;]

baaardzo mi się podoba! zwłaszcza ten motyw o braku pojęcia o czytaniu i pisaniu. w domyśle: pisaniu czegokolwiek. nie ma to jak z rana komuś dopieprzyć. humor się poprawia i ciśnienie rośnie a i erekcja się może trafi? dyskusja na tym poziomie o czymkolwiek to nie mój klimat. wypadam

Co chcecie: strzelanie w okno jest ambitną rozrywką na bardzo wysokim poziomie, tyle, że wszyscy potrafią ten poziom osiągnąć. 🙂
Co do opowiadania, to jest dużo lepsze od I-szej części, która, jako prolog, mogłaby była być opublikowana łącznie, bez tej kilkunastodniowej przerwy. To, jak sądzę, podniosłoby łączną ocenę.
Szkoda tylko, że autorowi nie chciało się bardziej pogłębić postaci i umotywować ich działań. Jest z tego komiks, jak ktoś zauważył, a do mnie z przyczyn obiektywnych komiksy nie trafiają.
Jednak mogę uczciwie powiedzieć, że mi się podobało.
Pozdrawiam

Szerksznas

Lubię fantasy, więc w wolnej chwili sięgnąłem do czeluści archiwum i trafiłem na to opowiadanie. Nie jestem z kolei fanem gier fabularnych i nie znam ich (posiadam natomiast, jako czytelnik, złe doświadczenia z publikowanymi na ich osnowie powieściami i zwykle takowe omijam), nawiązania do świata gry wykorzystanej przez Autora pozostawiły mnie więc całkowicie nieświadomym. Stąd początkowo również i mnie drażniły pojawiające się absurdy związane ze sztafażem. Ta kwestia wyjaśniła się podczas lektury komentarzy do części pierwszej. Skoro to pastisz osadzony w świecie gry, to ok., bohaterowie mogą biegać na mrozie w płytowych zbrojach, a nawet wspinać się w takowych na pionowe, lodowe urwiska.
Po odrzuceniu wspomnianych zastrzeżeń, całość okazała się interesująca i zgrabnie napisana. Klasyczny motyw wyprawy po zaginiony artefakt czy obowiązkowe sceny w karczmie (bohaterowie fantasy spędzają tam chyba połowę życia), wzbogacone zostały o wartkie dialogi, zabawne i dosadne komentarze postaci dotyczące związków damsko-męskich, wreszcie o rozwijające się konflikty pomiędzy posiadającymi własne plany, jak się okazało, towarzyszami wyprawy, prowadzące do finałowej konfrontacji. Taki rozwój wydarzeń szczególnie nie zaskakiwał (może z wyjątkiem nagłego, w sumie nieuzasadnionego zabójstwa kapłana – trzeba je chyba zapisać na konto zbyt emocjonalnego podejścia nastoletniej zabójczyni, bo w sumie działała wbrew własnym interesom). Zaskoczyła mnie natomiast pozytywnie puenta, takiego wątku nie oczekiwałem.
Sceny erotyczne nie dominują nad tekstem, ale stanowią jego integralną część. Wyjaśniają rozwój relacji pomiędzy bohaterami, stają się też pretekstem do włożenia w ich usta wspomnianych wyżej, odrobinę zgryźliwych uwag. Nie zgadzam się więc z wyrażoną w jednym z komentarzy opinią, że pełnią wyłącznie rolę ozdobnika i można je bez szkody usunąć. Z drugiej strony, rozbudowane, zdominowałyby tekst, zmieniając jego wydźwięk. Za niepotrzebny uważam natomiast podział opowiadania na dwie części, jedyna korzyść, jaką tutaj dostrzegłem, to uświadomienie nieobeznanemu ze światem gry Czytelnikowi (jej nazwa wyleciała mi już z pamięci), że ma do czynienia z takim właśnie uniwersum, co zmienia odbiór tekstu. To jednak można zaznaczyć w odautorskim wstępie. Dla mnie całość wypada dobrze, znacznie lepiej niż większość utworów opartych na na „realiach” takich czy innych gier, przeznaczonych głównie dla ich fanów, a które zazwyczaj programowo omijam przy doborze lektur fantasy.
Trafiło się, zwłaszcza w części drugiej, kilka lapsusów korektorsko-literówkowych, z których w pamięci utkwiła mi szczególnie zabawna fraza odnosząca się do bohaterki, która w szczytowej chwili stosunku „jęknęła i zarżała”.
Pozdrawiam

Napisz komentarz