Witch (HTSoaB)  4.6/5 (5)

32 min. czytania

Zmrużył oczy. Przysłonił je ręką. Tuż przed chwilą, jakiś cień przemknął po trawie, oznajmiając tym samym gwałtowną aktywność. Orzeł Przedni obniżył lot. Mężczyzna obserwował dynamiczne pikowanie. Widząc zwierzę miał wrażenie, że za chwilę rozbije się ono o ziemię. Ale było to tylko wrażenie. Drapieżnik nie tylko nie grzmotnął w grunt. Wręcz przeciwnie. Śmignął nad powierzchnią z zawrotną szybkością, porywając niczego niespodziewającego się, brunatnego królika.

Nagle, cały spektakl minął. Równie szybko, jak się zaczął. Powoli, znosząc się do góry, orzeł zakołował dwa razy nad głową mężczyzny i zniknął za najbliższym pagórkiem.

„Ciężka podróż. Też mi coś. Ten dziadyga chyba miał nierówno pod sufitem.” – przemknęło przez myśl wędrowcowi. Faktycznie, pogoda dopisywała, a ścieżki w górzystym terenie były piaszczyste i łatwe do pokonania. Pewnie ze względu na to, Pierrowi podróż nie wydawała się trudna. Zakładał, że utrzymując tempo, dotrze do Saint–Flour w trzy dni. Nie wiedział, jak bardzo się mylił.

Spokój panujący wśród wzgórz oczyszczał. Wyciszał. Pierre korzystał z chwili samotności. Cenił sobie upływający w podróży czas i wykorzystywał go na myślenie i modlitwę. W górach, podróżując pośród milczących gigantów, obserwując działanie natury, czuł się bliżej Stwórcy niż gdziekolwiek indziej.

W takim miejscu potrafił poukładać wspomnienia i wymazać z pamięci przeżyte koszmary. Miał czas dla siebie. Na zrozumienie. Na rachunek sumienia. Na pokutę. Lista była długa. I trudna do ogarnięcia.

W takich chwilach potrafił zaakceptować inność swojej pracy. Wyciszając się przypominał sobie, czemu jest tym, kim jest. Czemu oczyszcza świat. Czemu ma to służyć.

Czemu jest łowcą czarownic.

Delikatny blask oświetlał mroczną ścianę lasu. Pierre leżał na derce. Oparty na łokciu, co chwilę przegrzebywał patykiem dopalające się ognisko.

– I tyle zostało po kartoflach – stwierdził, patrząc na tlące się skórki pozostałe po kolacji.

Dorzucił ostatni kawałek zebranego wcześniej chrustu. Pełen po obfitym posiłku i coraz bardziej senny, żuł długie źdźbło trawy. Myślał. Zabezpieczył ognisko kamieniami – nie było potrzeby go dogaszać. Naokoło obozu porozrzucał suche gałęzie. Gdyby ktokolwiek chciał podejść bliżej, Pierre usłyszy trzask.

Z jednej strony lubił podróżować samotnie. Gdyby poniechał możliwości kontemplacji, pewnie zwariowałby. Z drugiej strony podróż w dwie osoby była dużo bezpieczniejsza.

„Niezbadane są nasze losy. Wszystko jest już dawno zapisane.” – takie myśli pozwalały mu pogodzić się z nadchodzącą przyszłością. Również dawały możliwość przełknięcia obrazów cierpień, które oglądał na co dzień.

Pierre wychował się pod opieką niewielkiego klasztoru. Jego matka porzuciła go tuż po urodzeniu – bezbronnego, niewinnego, bez żadnych perspektyw. Jednak Pierre walczył i wygrywał. „Dostałeś drugą szansę z góry. Wykorzystaj ją.” – mawiał jego opiekun, stary mnich Maurice. Długo szukał sposobu na swoja drogę przez życie. Bardzo długo. Aż w końcu drogowskaz sam pojawił się przed jego oczyma.

„Potrafisz to robić. Rób to więc, na chwałę Pana. Dostajesz nowe życie. Dziękuj za nie i nie zawiedź.” – pamiętał basowy głos mentora. Zupełnie jakby słowa Maurica przebrzmiały przed sekundą, nie zaś przeszło sześć lat temu.

Zawsze, gdy wahał się, właśnie one dodawały mu wiary w to, co robi. Gdy po raz kolejny tropił wiedźmę, zbierał dowody, zastawiał pułapkę i odprowadzał splamioną na stos. Gdy brała go litość nad jej losem, te wspomnienia utwierdzały go w wierze. Swoją pracę wykonywał skrupulatnie. Nigdy nie pozwolił sobie na pomyłki. W przeciwieństwie do innych. Nie raz dane mu było oglądać egzekucję, powodem której była zazdrość, zawiść, porachunki lub właściwa tłumowi żądza krwi. On sam wiedział, co robi. Nie kierował się uczuciami. Pragnął wyzwolić świat od nasienia zła tak, aby stał się lepszy. Potępiał mnóstwo działań, którymi kierowali się inni w doborze ofiary. Jednak w większości wypadków nic na to nie mógł poradzić. Wiedział, że przeciwstawiając się tłuszczy – zginie.

„Każdy z nas stanie kiedyś w obliczu własnych grzechów. I zrozumie najmniejszy błąd, który popełnił. Nie będzie już wtedy ratunku.” – kolejne słowa Maurica pozwalały mu się pogodzić z niesprawiedliwością ogarniającą ten padół łez i cierpień. Dla niego wiara była wszystkim. Była jedyną rzeczą, przy której można było trwać. Niezmienną. Dającą schronienie.

„I cholernie trudną.” – myślał Pierre. Bo ciężko było znaleźć miłosierdzie w oczyszczających płomieniach stosów. A i niemalże każda wiedźma nadstawiała do bicia drugi policzek.

Zanim zdążył pomyśleć, jego oczy już były otwarte. Ręka zacisnęła się na rękojeści sztyletu spoczywającego pod kocem. Był gotów. Trzask gałęzi dał impuls wyćwiczonym odruchom. Nauka nie była przyjemna, ale się opłacała. Kiedyś nie rozumiał, czemu Mauric prał go w nocy, gdy w czasie snu nie reagował na trzask gałęzi. Zdarzało się to o różnych porach. Nigdy schematycznie. Wystarczyło pół roku.

Teraz, gotowy do obrony, powoli rozejrzał się wokół. Przymknął oczy i udawał, że śpi. Odczekał. Nic się nie działo. Odchylił głowę do tyłu. Za jego posłaniem, w odległości trzech metrów, stał wilk. Błyszczące ślepia lśniły w poświacie dogasających zgliszczy ogniska. Za zwierzęciem stało kilka innych osobników tego samego gatunku. Pot szybko wystąpił na dłonie. Palce rąk mocniej zacisnęły się na skórzanym obiciu. Zwarty i skupiony, Pierre czekał na następny ruch. Miał duże szanse przeżycia. Zwierzęta nie są drapieżne, póki się ich nie prowokuje. Ale niekiedy i one mają swoje powody, aby zaatakować. Chociażby głód.

Nie tracąc kontaktu wzrokowego, wilk wyszczerzył zęby. Wpierw lekki pomruk, przeszedł w basowe dudnienie. Ślepia zwierzęcia wydawały się ogromne, bystre i… inteligentne. Pierre bardzo chciał wyczytać w nich, co miało nadejść. Niestety, nie umiał. Nie wiedział, co myśli napastnik, nie mógł przewidzieć, kiedy zaatakuje. Warczenie nasiliło się. Wilk kłapał zębami. Kopał trawę lewą łapą. Był gotowy. Pierre również.

Nagle warczenie ustało. Zwierzę zastrzygło uszami, po czym zawyło przeciągle. Donośny dźwięk rozbrzmiał czysto w chłodnym, nocnym powietrzu. Para z paszczy wzbiła się małym obłoczkiem. Skończył. Okolica zamarła w oczekiwaniu. Spojrzenia znów się skrzyżowały. Tylko na chwilę. Z nieznanych mu powodów, Pierre zobaczył ogon, a po chwili ciemne sylwetki stopiły się z mroczną linią drzew. Odetchnął. Uspokoił bijące serce, modlitwą dziękując za ochronę i łaskę. Nie było już kartofli. Nie było innego wyjścia. Pierre przewrócił się na bok i ponownie zapadł w sen.

* * *

Nic nie zapowiadało nadchodzącej burzy. Nagły błysk rozświetlił wieczorne niebo sekundę przed pojawieniem się pierwszych kropel deszczu. Z minuty na minutę pogoda psuła się, utrudniając dalszą wędrówkę. Ciężko było poruszać się w górach po ciemku. W błocie. Bardzo niebezpiecznie.

Pierre doskonale zdawał sobie z tego sprawę, dlatego powoli i uważnie stawiał każdy krok. Cały czas wypatrywał schronienia. Trudno było odróżnić obiekty zniekształcone przez rozbłyski. Również deszcz nie dawał za wygraną, uderzając w oczy i wpadając za kaptur.

Z nadzieją w sercu i modlitwą na ustach szedł, co jakiś czas ślizgając się na wystających gdzieniegdzie kamieniach.

– A niech to szlag. Trzeba było… – nie skończył zdania. Nagle dopadło go dziwne uczucie. Zachwiał się, szukając równowagi.

– Co jest… – w tym momencie część drogi zapadła się pod ziemię. Upadł na plecy. Płaszcz ślizgał się po błocie, a następnie po trawie. Zjeżdżał w dół po stromym zboczu. Gwałtownie machał rękami, desperacko starając się znaleźć punkt zaczepienia.

W rozbłysku burzy zauważył koniec stoku. Serce podskoczyło mu do gardła. Gwałtownie przekręcił się na brzuch. Próbował wyciągnąć nóż, aby wbić go w ziemię. Nie zdążył.

Wyleciał w powietrze tyłem do kierunku lotu. Nie widział, jak daleko jest grunt. Przerażenie ścisnęło mu wnętrzności. Czas zamarł – ciągnął się nieubłaganie w oczekiwaniu na upadek. Pierre był pewien, że przez te trzy sekundy mógł policzyć wszystkie krople deszczu lecące w dół.

Ciężko upadł. Zanim ból odebrał mu przytomność pożałował, że nie był orłem.

* * *

Ocknął się tylko na chwilę. Deszcz zmoczył całe odzienie i gwałtownie ochlapywał twarz wystającą spod kaptura. Spojrzał w dół. Jego prawa noga leżała pod dziwnym kątem. Stopa powinna być prosta, zamiast opierać się czubkiem o trawę.

Wiedział, że to koniec. Ból oszałamiał przy każdej próbie poruszania się. Nie był w stanie się podnieść. Przegrał. Oparł głowę o ziemię. Zrozpaczony zaczął robić rachunek sumienia. Gdy skończył otworzył oczy.

Stała przed nim zgarbiona postać. Czarny płaszcz z powiewającym kapturem nadawał jej przerażający wygląd.

„Więc to tak kończy się ludzkie życie. Myślałem, że to bajki..” – Pierre nie mógł wykrztusić słowa.

Wtedy śmierć zrobiła dziwną rzecz. Schyliła się, zręcznym ruchem złapała stopę i gwałtownie przekręciła ją do odpowiedniej pozycji.

Szeroko otwarte oczy uciekły w głąb czaszki ukazując białka. Zemdlał.

* * *

Śnił o pięknej kobiecie. Choć jej nie znał, zdawało mu się, że ją pamięta. Stała przy oknie małej, drewnianej izdebki. Z boku stał stolik. Ciężki. Prosty. Toporny.

Blask wpadał przez uchylone zasłony oświetlając jej twarz. Pierre nie mógł skupić wzroku, rozróżnić szczegółów.

To jednak nie miało znaczenia. Stała tam. Wyprostowana, pełna życia, poważna. Podniesione czoło świadczyło o jej sile. Jej ostre spojrzenie łagodziły dziewczęce niemalże rysy. Anioł. Pierre chciał śnić wiecznie…

Obudził go ból w poruszanej nodze. Powoli otworzył oczy. Nad jego łóżkiem stał szatan we własnej osobie. Z drewnianą miską w dłoni. Pełną.

Oczywiście Pierre czuł podświadomie, że coś nie gra. Zamknął więc oczy i otworzył je ponownie aby po kolei zweryfikować spostrzeżenia. Zatrzymał się na pierwszym.

To co stało obok łóżka nie było diabłem. Może, na pierwszy rzut oka, ta stara kobieta trochę go przypominała. Haczykowaty nos, wysunięty podbródek, zapadnięte oczy. I kurzajka na czubku nosa.

„Pięknie, kurwa. Pieprzone nieszczęścia chodzą stadami. Jeszcze tego mi brakowało.” – nie mógł uwierzyć w swojego pecha.

– Nic prawie nie jesz, a robisz – stwierdziła starucha podsuwając mu pod nos „narzędzie tortur”. Zdołał tylko przepraszająco pokiwać głową.

Szybko rozejrzał się po otoczeniu. Izba była tą ze snu. „Tylko ta rzecz… osoba… nie na miejscu.” – poprawił się w myślach. Teraz mógł dokładnie ocenić wyposażenie wnętrza. Z boku na ścianie wisiały zioła, ułożone zresztą nieprzypadkowo. Z boku na komodzie kamienie, dwa świeczniki, srebrna na oko miska.

Na zydlu przy drzwiach leżał płaszcz, a na nim spoczywał spiczasty kapelusz. Czarny. Cóż, nie było wątpliwości.

„No jasne. Nie mogło być inaczej. Wiejska wiedźma, jak się patrzy.” – przez chwilkę zastanawiał się, czy by nie wolał zostać na tamtym stoku. – „I co mam zrobić? Zabić ją?” – nagły ból w klatce piersiowej przerwał jego rozmyślania.

– Pij. Dobrze robi na ból. Pomoże na głowę. – mówiąc to podała mu kubek z parującym płynem – Musisz dużo pić. Długo spałeś.

– Jak długo?

– Prawie trzy dni. Szmat czasu. I co ja z tego mam? Gówno, ot co – łypnęła na niego, a potem na miskę.

– To niemożliwe … – zamyślił się. To było niemożliwe. Jego noga bolała, ale w ciągu dwóch tygodni na pewno byłoby gorzej. „Chyba że…” – musiała mu coś dać i zajęła się stopą po swojemu. To było jedyne logiczne wyjaśnienie.

– Nie będę robił kłopotu. Jak tylko wstanę, ruszę dalej w drogę. Zapłacę za opiekę. – nie mógł zdobyć się na słowa podzięki. Nie w stosunku do wiedźmy.

Wtedy dopiero spojrzała na niego przeciągle. Mimo zmarszczek starości jej oczy zachowały blask – czaiła się w nich siła i inteligencja.

– Pieniądz w wiosce mało znaczy. Tu potrzeba rąk do pracy. Pomożesz. Będziesz miał się jak odwdzięczyć. – uśmiechnęła się chytrze – Zapłacisz mniej niż za życie, nie bój się. Za dwa, trzy miesiące nastanie chłód. W górach szybciej przychodzi zimno. Pomożesz mi się przygotować.

– Hmmm… – nie było mu to na rękę. Chciał jak najszybciej się wydostać z tego miejsca – Ale wolałbym zapłacić dwa razy więcej. „Muszę ruszać…”

– Na razie musisz leżeć. Odpocznij. – mówiąc, to wstała – Przyjdzie czas… ustalimy. Leż.

Ruszyła w stronę drzwi. Na odchodnym dorzuciła:

– I pij. Mało sikasz. – po czym wyszła do kuchni.

* * *

– Boli?

– Boli. Ale tylko jak mocno nastąpię na piętę. Lub wyprostuję stopę.

– Delikatnie poruszaj. Naokoło. Ćwicz. Zwyciężaj ból. Tak trzeba.

– Łatwiej mówić, trudniej zrobić – pot spływał po czole Pierre’a. Cholernie bolało.

– Ty mężczyzna. Musisz pracować. A praca ciężka… – rzuciła przeciągłe spojrzenie.

„Jakby kutwa wiedziała, kim jestem.” – poruszał stopą, gdy ponownie ból odezwał się w piersi. – „Co to ma za znaczenie? I tak przecież jej nie wydam. Nie po tym, jak uratowała mi życie” – kilka głębszych oddechów uspokoiło chłopaka. Igły cierpienia odeszły i po chwili mógł kontynuować zajęcia.

Stara wiedźma siedziała przy stole. Zakrzywionym nożem radziła sobie z ziołami. Rozdrabniała, skrobała, obierała, ścierała. Później zamykała swoje dzieła w specjalnych, drewnianych pudełeczkach, rogach zwierząt lub innych pojemnikach, żeby w końcu upchnąć wszystko do torby z przegródkami.

Pierre’a mało interesowały jej szatańskie sztuczki. Obserwował jednak, aby wiedzieć, z czym może się zetknąć w przyszłości. W tym wypadku musiał działać profesjonalnie, każda informacja była na wagę złota.

– Co robisz? – spytał od niechcenia, dysząc ciężko przy kręceniu stopą.

– Ja pracuję. Ty ćwiczysz. Pilnuj swego nosa – odburknęła – jutro niedziela. Ja pracuję. Musisz wyjść. Czas złapać powietrza, obejrzeć wioskę.

Kiwnął głową na znak zgody. I tak wiedział, co się święciło. Będzie sprzedawać swoje kłamstwa ludziom, będzie brała od nich pieniądze za swoje niecne sztuczki. Nie chciał tego oglądać. Ból w piersi nie pozwolił mu na dalsze ćwiczenia.

– Idź spać. Musisz wypocząć. I pamiętaj…

– Tak wiem. Piję. – Rzucił przez ramię, wciągając się na łóżko i zakrywając kocem.

Dzień zapowiadał się wspaniale. Świeże, górskie powietrze. Zapach zieleni, trawy. „Na pewno mają tu również piwo” – Pierre uśmiechnął się do siebie w myślach – „ I nie będzie już narzekań…”.

– Czego się cieszysz – syknęła wiedźma zza jego pleców – idziesz. Po południu wrócisz. Teraz mam klientów.

Faktycznie, mała kolejka ustawiała się pod chatką położoną na uboczu wioski. Pierre powoli, podtrzymując się na drewnianej kuli, zaczął iść w dół, pokonując szerokie stopnie. Mijani ludzie w większości wyglądali na przestraszonych, lecz w ich oczach błyskały iskierki nadziei. Każdy z nich miał ze sobą jakieś zawiniątko lub torebkę.

„Haracz. Jak zwykle. Biedni głupcy” – przystanął, łapiąc się za bolącą pierś. Odetchnął chwilkę i snów ruszył w dół – do wioski.

Pierre rozejrzał się wokół rynku. Trudno było zresztą nazwać „to” rynkiem. Zaledwie lekkie poszerzenie drogi biegnącej przez wieś, służyło mieszkańcom za miejsce spotkań. Przed przysadzistymi domkami, powystawiane ławki przenosiły ciężar starszych niewiast i starców, rozkoszujących się niedzielnym spokojem.

„Tawerny nie będzie. Co za dziura. Ehh… no nic, zobaczymy” – powoli Pierre dokuśtykał do ławki.

– Można usiąść? – spytał mężczyzny. Mimo lat, siwizny i pomarszczonej twarzy staruszek trzymał się dość krzepko.

– Charles. Zapraszam.

– Pierre. Dziękuję.

Niezręczna cisza trwała tylko przez chwile.

– Ładna wioska. Zadbana. Widzę, że prawie nikt tu nie przejeżdża.

– I Bogu dzięki. Z obcymi są same kłopoty – staruszek zawstydził się tym, co powiedział – Przepraszam, nie to miałem na myśli. Przecież jesteś chory. Gdzie moja uprzejmość?

– Nic nie szkodzi. Życie komplikuje się samo, nie wiadomo kiedy. A co do podróżnych… pytam, bo zastanawiam się, gdzie tu można coś kupić.

– Tylko od miejscowych. Co cię interesuje?

– Wie pan… Tyle czasu w łóżku… tylko na herbacie… nie znalazłoby się jakieś piwo? Zapłacę.

– Ha, dobrześ trafił. Jak piwo, to tylko u starego Charlesa. Gość to błogosławiona rzecz, a przy niedzieli… nie mówmy więc o pieniądzach.

Staruszek krzyknął w głąb sieni i już po chwili młoda dziewczyna przyniosła dwa drewniane kufle i kilka różnych kawałków sera.

– Proszę – powiedziała i uciekła, odprowadzona spojrzeniem Pierre’a.

– Częstuj się rozbitku, oby poszło na zdrowie. Sam robiłem.

– Serdeczne dzięki. Na zdrowie.

Piwo było korzenne. Mocne. Trochę błotniste. Ogólnie Pierre pijał dużo gorsze.

– No tak. Słyszałem, że leżysz u naszej… Stelli.– było to bardziej stwierdzenie niż pytanie – Pewnie dzisiaj dużo ludu szuka pomocy? Hę?

– Tak – Pierre pokiwał głową. Ocierając pianę z ust, kontynuował – zamiast modlić się w kościele, ci biedni ludzie ufają tej kobiecie.

Przeciągłe spojrzenie Charlsa świadczyło o tym, że Pierre powiedział za dużo. Do połowy kubka siedzieli w milczeniu. W końcu starzec zaczął:

– Nie każda modlitwa może zostać spełniona. My tu, prości ludzie, wierzymy całym sercem. Jednak Bóg ani nie odbierze porodu, ani nie wyleczy kurzajek. Stella natomiast, pomaga nam jak może. I nigdy nie zawodzi.

Pierre milczał. Trudno było kłócić się z takimi poglądami.

– Kościół jest daleko, proboszcz nie oczekuje całej wioski. Wystarczy, że co niedzielę zjawi się grupka młodych z… ofiarą. W górach podróże są ciężkie, nie możemy pozwolić sobie na takie cotygodniowe wędrówki. Zresztą ojcu również nie śpieszy się do nas. Wystarczą mu wyrazy, że tak się wyrażę, naszej wdzięczności.

– Nie każdy duchowny jest taki – odparował Pierre.

– Zapewne tak jest – już łagodniej drążył temat Charles – jednak musimy żyć tutaj. Pracować, jeść, modlić się i leczyć. Nie mamy czasu na głębsze rozważania.

Nie mówiąc już ani słowa, dokończyli piwo. Pierre odstawił kubek, podziękował gorąco i spróbował się podnieść. Nad wyraz krzepkie ręce Charlesa pomogły mu wstać.

– Pamiętaj. Ona mogła cię tam zostawić. Staraj się oceniać ludzi po czynach, nie słowach. Acta non verba. Powodzenia.

Pierre skinął w podzięce głową. Niechętnie ruszył w stronę sadyby. Tym razem miało być pod górkę.

Stał pod oknem, oparty o ścianę. Schylił się, udając, że poprawia opatrunek. Przez otwarte okno słyszał:

– Tak bardzo pragniemy tego dziecka… pani Stello, błagam… – rozpaczał cieniutki głosik.

– Spokój dziecko, spokój. Stella zaradzi, ale musisz słuchać. Musisz robić jak powiem. Bardzo ważne.

– Co tylko pani każe…

– Dobrze, dziecko. Słuchaj uważnie. Pamiętaj. Pierwsze – ćwiczenia. Co rano musisz…

Głosy ucichły. Do uszu podsłuchiwacza doleciał tylko szept. Co i rusz słyszał o „rozluźnianiu, krążeniu, odpowiednim ułożeniu”. Babskie sprawy. „Co to może pomóc?” – dziwił się łatwowierności dziewczyny.

– Teraz. Dostaniesz zioła. Zażywaj. Powiem jak…

Słuchał uważnie, jednak nie usłyszał nic, co świadczyłoby o związku wiedzmy z diabłem. Od tego schylania się tylko rozbolała go klatka piersiowa. Znowu.

„Szlag by to. Gadanie starej ropuchy. Przecież dzieci nie robi się ziołami, tylko trzeba…” – w tym monecie usłyszał:

– Najważniejsze – codziennie zapędzaj męża do łoża. Masz, niech pije na wieczór. Będziesz zadowolona, Saro – charczący rechot doleciał z wnętrza domu.

„Przebiegła bestia. Stara rura nie jest taka głupia.” – ból w klatce utrudniał oddychanie.

– Już czas. Dobrze czujesz, śpisz dziś na sienniku. Bez gadania. – stwierdziła Stella, zmieniając pościel.

Pierre patrzył na położony w kącie kuchni koc, spod którego wystawało siano. I uciekały pluskwy.

– Jutro czas robić. Przygotowania. Zima będzie ciężka. Pomożesz rąbać drwa. – stękająca wiedźma ubijała poduszki – Spij. Musisz wypocząć.

Bez słowa ruszył do kuchni. Nie miał wyjścia.

Przewracał się. Posłanie było nad wyraz niewygodne. Gdy jedna cześć dopasowywała się do ciała, siano z drugiej strony wędrowało w innym kierunku. Spięta w drewniane łupki noga utrudniała ruchy.

Światło dolatujące przez uchylone drzwi, z izby obok, również nie pomagało. Tak samo jak skrobanie wydobywające się spod koca.

„Ale się wpakowałem. Gorzej już być nie może.” – pomyślał. Jak na zwołanie usłyszał ciche nucenie – „ Kurwa. Czy nawet w myślach muszę przyzywać diabła?”.

Przez szparę dolatywał cichy jak szept, rytm piosenki. Z początku drażniący pomruk wiedzmy, po chwili przeszedł w chrapliwy śpiew. Katorga.

Jednak piosenka zdawała się znajoma. Gdzieś w głębi umysłu Pierre’a, słowa układały się i wyprzedzały zasłyszane linijki. Był pewien, że to kołysanka. Dlatego przecież nie mógł jej znać. Nie było nikogo, kto mógłby mu ją śpiewać. A jednak…

Powieki ciążyły. Trudno było utrzymać się na powierzchni świadomości. Pierre nie bronił się przed nadchodzącym, głębokim snem.

Otworzył oczy. Ciemności zasnuwające pokój rozpraszane były jedynie przez światło gwiazd i księżyca, wpadające do środka izby. Powoli wzrok nabierał ostrości, co i rusz rozpoznawał delikatne jak mgła, bladoniebieskie zarysy przedmiotów.

Jednak dziwne było to, że pod jego plecami rozchodziły się dziwne drgania. Przybierały na sile. Słoma pod derką szumiała. Pierre był przerażony.

Nagle, spod siennika wypłynęła kałuża. „Krew” – pomyślał, a strach sparaliżował jego ruchy. Okazało się jednak, że nie była to krew. To były robaki.

Uciekały całą chmarą spod nakrycia, aby zniknąć w szparze drzwi. Pierre uspokajał targające się w ciszy serce. Wszystko było takie nierealne.

Stuk doszedł go od strony sypialni. Ciemna postać opierała się o framugę. Kobieta. Podeszła bliżej.

„To kolejny sen. Znów śni mi się ta dziewczyna. Jak wtedy…tak piękna jak wtedy…” – zachwycał się kształtami stojącej przed nim nieznajomej.

Nie odezwała się do niego. Siedział, czekając. Ręce oparł z tyłu. Postać uklęknęła przed nim. Przysunęła się bliżej, wcisnęła kolana między jego rozwarte nogi. Zbliżyła się.

W ciemności mógł tylko starać się dostrzec detale. Twarz – dziewczęca, z pełnymi ustami i małym, zadartym noskiem. Duże oczy, nad którymi rysowały się półkola delikatnych ciemnych brwi. Wspaniałe, lśniące ciemnym fioletem, bujne włosy do ramion.

Obserwowała go. Jej oczy błądziły, oceniając każdy szczegół. Zbliżyła twarz do jego twarzy. Powąchała go. Jej włosy drażniły go w nos.

Poczuł ciepły oddech tuż przy uchu. Czuł bijące od jej ciała gorąco. Czuł zapach młodej kobiety. Jedyny w swoim rodzaju.

Nieśpiesznym ruchem polizała go tuż przy uchu. Język pozostawił ślad śliny, który już po sekundzie stał się chłodny. Dreszcz przebiegł Pierre’owi po plecach. Głównie przez uczucie zimna. Ale nie tylko. Mrowienie skończyło swoją wędrówkę w dole kręgosłupa i rozlało się ciepłem. Krew krążyła, uchodziła z głowy ku dołowi.

Między dziewczyną a Pierrem było coraz mniej miejsca. Przyczyną były jej kolana, o które opierała się rosnąca szybko wypukłość.

Położyła dłonie na jego koszuli. Popchnęła. Opadł na „czysty” siennik. Zaczęła całować jego szyję. Gorący dotyk warg palił, burząc krew i obezwładniając. Słodkie uczucie bezsilności ogarniało wszystkie członki. Wszystkie, za wyjątkiem jednego.

Jedną ręką, tą przy głowie Pierre’a, podpierała ciężar ciała. Jej pocałunki zeszły niżej, dotykała wilgotnym języczkiem nagiej piersi. Drugą ręką głaskała go po brzuchu, zataczała kręgi coraz niżej, wodząc palcami tuż przy centrum rozkoszy Pierre’a.

Spał w koszuli. Długi materiał zakrywał ciało aż do kolan. Teraz podwinęła się i trzymała tylko na naprężonej męskości. Mimo tego, dziewczyna szybko znalazła drogę pod materiał. Uchwyciła nabrzmiałego członka. Poruszyła ręką kilkukrotnie, co tylko zwiększyło podniecenie mężczyzny.

Ustawiła się nad nim. Kucnęła tak, że jedna stopa była na ziemi, drugim punktem podparcia stało się kolano. Trzymając w ręce pulsujący kształt, nakierowała biodra. Jej delikatne wargi otarły się o wilgotną główkę. Kawałek po kawałku opuszczała się coraz niżej, aby wreszcie zatopić w sobie całego penisa.

Pierre dyszał. Gorące wnętrze dziewczyny obejmowało go bardzo ciasno. Umysł przestał pracować, ogarnięty nieokiełznanym pożądaniem. Złapał dziewczynę. Była całkiem naga. Uchwycił dorodne piersi w swoje wielkie łapska. Ściskał je delikatnie, masując palcami wskazującymi sutki, gdy dziewczyna zaczęła poruszać się miarowo w dół i w górę.

Opuściła kolano, aby moc szybciej i głębiej nabijać się na rozpalonego członka Pierre’a. Szaleńczemu zapałowi towarzyszyły ciche pojękiwania. Ruchy stawały się coraz gwałtowniejsze, szybsze. Szum oddechów splatał się w zrozumiałej dla obojga mowie. Pierre żądny kobiety, głodny po długim poście, cieszył się każdym centymetrem chętnego ciała. Dotykał piersi, napiętego brzucha, wcięcia w talii i krągłych, wypiętych pośladków. Z minuty na minutę jęki stawały się głośniejsze, gorący pot zalał ciała kochanków.

Dziewczyna jęczała coraz głośniej. Musnęła wolną ręką swoją perełkę. Raz, drugi, trzeci, aby wreszcie poddać się rozkoszy i nieustannie drażnić nabrzmiałą łechtaczkę.

Pierre przeniósł lewą rękę na wypiętą pierś. Prawą zaś położył na szyi kochanki. Jej podniecenie rosło – coraz bardziej zaciskała się na sztywnej męskości. Obydwoje byli blisko osiągnięcia szczytu.

Nagle drgnęła. Mocne skurcze ściskały fallusa, jakby chciały wycisnąć z niego wszystkie soki. Udało im się. Pierre, nie mogąc wytrzymać napięcia, mocniej przycisnął szyję dziewczyny, nie pozwalając jej się unieść. Nadziała się na niego, po same jądra.

Szybki spazm rozkoszy zalał jej wnętrze gorącym płynem. Jęknęła głośno, czując targającego się członka ściśniętego przez swoje delikatne wnętrze. Nie ruszali się przez kilka sekund, delektując się wspaniałą grą wzajemnych pieszczot, niewidocznych z zewnątrz, jednak najwięcej mówiących im samym.

Pierre wyczerpany opadł na poduszki. Obok niego legła spocona dziewczyna. Zapach niedawnego uniesienia bił od jej ciała, napełniając Pierre’a spokojem. Oczy same zamykały się po przeżytym wysiłku.

Obejmując ramieniem delikatne ciało, zapadł w sen. Tym razem bez żadnych problemów.

* * *

Obudził się ponownie. Na zewnątrz świtało. Szybko podniósł się do pozycji siedzącej. W myślach przywołał obraz niedawnych wydarzeń. I zamarł.

Słoma chrobotała tak jak wieczorem. Mała pluskwa pełzła po ścianie. Noga bolała, na łóżku nie było śladu po jakichkolwiek igraszkach.

„W siedliszczu zła nawet umysł jest mamiony pokusami. Wszystko przez te złe moce” – jakby tego było mało, ból w piersi ponownie odezwał się kującymi igłami.

Sen, delikatne wspomnienie marzeń, przegrało z bolącą rzeczywistością. Pierre powoli wstał i podszedł do drzwi. Herbata działała.

„Wbrew pozorom, nie każdy uścisk jest przyjemny” – pomyślał – „A już na pewno nie na pęcherz.”.

Zamknął za sobą drzwi.

* * *

– Boli? Dobrze chodzisz? – pytała syczącym głosem Stella.

– Całkiem nieźle. Nie podskoczę, ale spokojnie mogę się ruszać.

– Dobrze. Chodź. Będziesz pracował. – wiedźma ruszyła w stronę drzwi. Pierre kuśtykał za nią. Poszli za dom. Z tyłu była niewielka komóreczka. Na kawałku placyku piętrzyła się spora ilość gałęzi, konarów i pniaków drzew.

– Ty porąbiesz. Masz piłę, masz siekierę – wskazała palcem w kierunku komórki – Jedzenie później.

– Dobrze. Kawałki pod daszek? – spytał. Pokiwała głową. Odwróciła się aby wrócić do domku – Khem… Stello…

Zatrzymała się, ale nie obróciła głowy.

– Za ratunek. Dzięki. Bez ciebie bym zginął.

Machnęła ręką i zasyczała coś pod nosem. Ruszyła w stronę domu. Pierre znalazł narzędzia, ustawił pierwszy kawałek, splunął w dłonie i jednym zręcznym ruchem przepołowił klocek na dwie szczapy. Zapowiadał się długi dzień.

* * *

– Smaczne? Jedz, mam dużo. Musisz szybko pracować. – ględziła wiedźma, chodząc przy blacie kuchni. Pierre przełykał kawałki gulaszu, zagryzając suchym chlebem.

Od czterech dni pracował. Najpierw rąbał drewno. Napełnił spiżarnię. Posprzątał obejście. Uzupełnił ubytki w spękanych schodkach do sadyby.

Dziś wiedźma postanowiła, że da mu wolne popołudnie. Chętnie na to przystał. Miał w planach małe piwo. I rozmowę.

* * *

– Pierre….

– Charles.

– Siadaj. Zapewne chciałbyś się napić, hę? – Charles usiadł na ławce przed domem. – Czyż mnie oko nie myli, czy też dochodzisz do siebie? Siadaj chłopie, zanim się zmęczysz.

Drewniane kubki szybko znalazły się w ich dłoniach. Delektowali się płynem w milczeniu. Pierwszy zaczął Pierre:

– Chciałbym spytać cię, co myślisz o …

– Stelli? Heh, a czemu akurat mnie zaszczycasz takim pytaniem?

– Hmm, nikogo tu nie znam, a ty wydajesz się być całkiem sprytny. I zrównoważony. Rzadko kto na wsi zna łacinę.

Długo czekał na odpowiedz. Charles, mimo swojego uroku, nie był zbyt gadatliwy, przynajmniej w tej sprawie.

– Chłopcze, oto co ci powiem. Stella zrobiła dla ciebie sporo, uratowała ci życie. I za to powinieneś być jej wdzięczny – popił łyk korzennego płynu – Ale musisz pamiętać, że czarownica nigdy nie robi nic bez zastanowienia.

– Sugerujesz…– zaczął zdziwiony Pierre.

– Ja nic nie sugeruję – wpadł mu w słowo Charles. Postukał palcem w dno kubka, zamyślił się – Wiedz tylko jedno – czarownica zawsze odbiera swoją zapłatę. Z nawiązką.

Nie było już co pić. Obaj siedzieli w milczeniu. Charles wstał i ruszył do drzwi domu.

– Mam się bać? – z uśmiechem spytał Pierre.

– O, tak. Przecież to czarownica… no i co ważniejsze… kobieta. – nie odwracając się, Charles zniknął w ciemnym wnętrzu.

* * *

– Potrzebne zioła. Pójdziesz dziś zbierać – stwierdziła wiedźma – Ale musisz zebrać w nocy. Jak księżyc świeci.

– Słucham? Przecież po ciemku się zabiję z tym kulasem – zaoponował.

Nie odrywając wzroku od supłania nawięzów, Stella wskazała naftową lampkę stojącą na półce.

– Ehhh, cholera by to. Wychodzę, będę późno – wstał i ruszył do drzwi.

– Nie zapomnij – nie patrząc na niego stuknęła w kawałek drewna leżący na stole. Wyrysowana była na nim mapka dojścia do ziół i kształt ich kwiatów – I nie zbieraj przed północą. Tylko przy blasku księżyca. Dziś pełnia.

Pierre złapał leżącą na stolę deskę i wyszedł z chałupy.

* * *

Przysnął za komórką, za domem. Teraz, zbudzony chłodnym nocnym powietrzem przeciągnął się i ziewnął. Nie miał ochoty ruszać po zioła. Ale również nie miał wyjścia. Jeszcze kilka dni należało przeczekać, aby noga była sprawna. Jeszcze trochę, a uwolni się od tej staruchy.

Wstał. Już chciał ruszać do lasu, gdy od strony chałupy dostrzegł światło. Bardzo ostrożnie podszedł do rogu komórki i wyjrzał za węgła. Wychodziła z chaty.

„Co jest? Chyba nie idzie mnie ochrzanić? Boże, czemu na mnie zsyłasz te nieszczęścia?” – biadolił w myślach. Już chciał wyjść z ukrycia i bronić swej niewinności, gdy zatrzymało go pewne spostrzeżenie.

Czarownica wcale nie kierowała się w jego kierunku. Wzięła miotłę i ruszyła w stronę pobliskiego lasku, pod górkę.

„A to mi ciekawostka. Pewnie chce przywołać diabła, cholera. Dlatego pozbyła się mnie z domu.” – nie mógł przegapić takiej okazji podpatrzenia rytuałów wiedźmy. Był zawodowcem.

Po cichutku ruszył za kobietą. Trzymał się w cieniu krzaków, stąpał delikatnie, ostrożnie. Nie powodował najmniejszego szmeru. Noga, co prawda, zwalniała trochę marsz, ale, mimo to, utrzymywał odległość.

Niestety, już w samym lesie musiał zwiększyć dystans, aby pozostać niezauważonym. Kilkadziesiąt metrów podążał za staruchą, nie spuszczając jej z oka. Wreszcie stanęła.

I wtedy stała się rzecz najdziwniejsza. Wiedźma odstawiła miotłę, a ta zamiast upaść na ziemię, zaczęła się unosić w powietrzu tuż przy jej boku. Pierre obserwował to szeroko otwartymi oczami. Po raz pierwszy w życiu był świadkiem czarów – mity i legendy wślizgnęły się nagle do życia, zapierając dech w piersi i powodując lekkie wirowanie w głowie. Oczywiście wierzył w niektóre opowieści dotyczące czarownic, jednak co innego słyszeć, a co innego zobaczyć. Samo patrzenie na przedmiot, który zawsze spadał na ziemię, a teraz unosił się w powietrzu, wzbudzało dreszczyk na plecach.

Wiedźma wyjęła mały przedmiot zza pazuchy. Na oko wyglądał jak lusterko. Skierowała go do przodu. Lekka, pulsująca poświata nadała stojącym przed nią drzewom ciepły, pomarańczowy kolor. Już po chwili światłu wytworzonemu przez wiedźmę odpowiedziało bliźniacze. Był to niewielki punkt znajdujący się przed nimi. Sygnał został dany praktycznie z wierzchołka góry znajdującej się nieopodal.

Wiedźma schowała „lusterko”, wgramoliła się na miotłę i ruszyła. Wzbiła się w powietrze, aby już po chwili lecieć w stronę niedalekiego wzniesienia.

Pierre stał przez chwilkę osłupiały. Pokaz wywołał u niego dziwne uczucie. Musiał szybko oddychać, kręciło mu się w głowie. Podniecenie walczyło ze zdrowym rozsądkiem.

Długo się nie zastanawiając, ruszył przez las w kierunku miejsca spotkania.

* * *

Spocony, zasapany i zmęczony brnął pod górę. Po drodze zauważył ziele, którego miał poszukać. Było co prawda z innej części lasu, ale wątpił, aby miało to jakiekolwiek znaczenie. Spokojnie mógł je zebrać w drodze powrotnej.

Im wyżej się piął, tym bardziej doskwierał mu ból w gojącej się nodze. Jednak odległy blask sprawił, że Pierre zapomniał o cierpieniu i ze zdwojoną siłą ruszył po pochyłości.

Słyszał odgłosy. Zbliżał się do źródła światła. Przedzierał przez zarośla, był coraz bliżej celu. Za drzewami migotał ogień, trzask płomieni ożywiał ciszę nocy. Kucnął za najbliższym krzakiem. Obserwował.

Na polance, otoczonej zwartą linią drzew, wysokim płomieniem gorzało ognisko. Wokół niego siedziały cztery kobiety. Nagie.

Pierre’owi trudno było uwierzyć, że właśnie ogląda spotkanie czarownic. Zbliżył się jeszcze kawałek. Wtedy zaskoczony zobaczył ją. Siedziała w grupce, na kocu. Pobliski żar nadawał jej nieskazitelnej skórze ciepły, brązowawy kolor.

Ubrania leżały obok. Najdziwniejsze było to, że do złudzenia przypominały zwykłe odzienia czarownic. Zupełnie takie same, jak strój starej wiedźmy, która uratowała Pierre’a tamtej burzliwej nocy. Czuł, że coś jest nie tak. Podejrzewał, co się dzieje, jednak musiał mieć pewność. To było niesłychane.

Kobiety wpatrywały się w ogień. Szepty, rozmowy i chichoty dolatywały od strony bawiącej się grupki. Bukłak pokryty skórzanym rzemieniem krążył z rąk do rąk. Postacie kobiet, którym nic nie brakowało. Postacie kobiet, o jakich można było marzyć. Boginie.

* * *

Kordiał krążył. Czas płynął. Gesty i słowa stawały się coraz bliższe, bardziej zażyłe, cieplejsze. Widać było, że te kobiety dobrze się rozumieją. W czasie rozmowy, ze wzroku i zachowania kobiet czytało się rozwagę, mądrość i piękno. Dziwny smutek wiedzy odbijał się błyskiem w tęczówkach, czytelny był w zaciśnięciu ust, w delikatnych, lecz stanowczych rysach.

Magia. Sceneria, w której odbywał się „sabat” była iście baśniowa. Nimfy, jak motyle, wypełzły z czarnego kokonu łachmanów, aby zachwycić świat swą urodą.

Jednak, tak samo delikatne jak motyle, narażone były na ciosy. A czasy nie pozwalały na popełnianie błędów. Wiedza, zrozumienie i umiejętności nie były poważane i doceniane. Nie były wręcz pożądane.

Kobiety były samotne. W swej desperacji poszukiwały ciepła i zrozumienia. Gdzież indziej mogły znaleźć ukojenie, jeśli nie wśród sobie podobnych.

Poszukiwały i znalazły. Wtedy, na polanie. Ich ruchy stawały się pożądliwe. Z początku płoche i niewinne, odnajdowały te same chęci i pragnienia w swoich towarzyszkach… Odnajdywały pożądanie, takie samo jakie tliło się w nich samych. I choć nie było to wszystkim, czego pragnęły, wystarczyło. Na jakiś czas.

Dotykały nawzajem swoich ciał. Dwie pary złączyły się w pieszczotach. Zadbane palce prześlizgiwały się po okrągłościach, napiętych mięśniach i miękkich w swej kobiecości, czułych punktach.

Szybkie pocałunki i upajanie się pierwszymi impulsami szybko przestawało wystarczyć. Niepewność ustąpiła miejsca pożądaniu. Składane na szyjach i ustach pocałunki przeciągały się, wzmagały emocje i doznania.

Znały siebie. Wiedziały, gdzie dotknąć, aby dać sobie rozkosz. Bez słów odnajdywały czułe punkty.

Języczki i dłonie wędrowały coraz niżej, błądząc po drodze, szukając słabych i mocnych punktów. Nie śpieszyły się, gdyż taka noc trafiała się rzadko. Należało dobrze ją wykorzystać, pokazując partnerce swoją wiedzę i umiejętności.

Przez odgłosy strzelających szczap przebijały się urywane oddechy. Gdy wreszcie dotarły do swych najczulszych punktów, skorych i gotowych, mokrych i pulsujących, powietrze na polanie wypełniły jęki.

Rozpoczął się taniec. Nieznany mężczyźnie, trudny, lecz dający wiele satysfakcji. Pary połączyły się w jedność, sprawiając sobie rozkosz. Rozkosz, którą tylko kobieta może odnaleźć w drugiej sobie podobnej.

Pierre zaczynał rozumieć, czemu mężczyźni tak nienawidzili czarownic. Czemu się ich bali. Czemu ich nie rozumieli.

On jednak, wbrew sobie, przyglądał się całemu zajściu i wcale nie znajdował w sobie gniewu. Widząc potrzeby i desperację, ale również zapamiętanie oraz radość, nie umiał znaleźć w sobie złych uczuć.

Na jego oczach odkrywało się piękno nie dane żadnemu mężczyźnie. Piękno, które mężczyzna może jedynie oglądać i podziwiać.

Odwrócił głowę od splecionych ze sobą ciał, wijących się w ekstazie. Tym razem powoli skierował się na dół, aby po drodze zebrać zioła.

Zanim usnął, przemyślał wiele spraw. Gdy powieki opadły i umysł powędrował w senne marzenia, za oknem świtało. A Stelli jeszcze nie było w chacie.

* * *

Przez następne dni bił się z myślami. Z daleka obserwował Stellę. Teraz zupełnie inaczej oceniał pewne sprawy.

Był pewien, że nie doniesie na czarownicę. Co więcej, w obliczu zaistniałych zdarzeń, wszystko, co umiał i myślał, jego praca i wierzenia, wszystko zmieniało odcień. Dotarł do miejsca, w którym zmienia się punkt widzenia na pewne sprawy. Tym razem oglądał ten świat od drugiej strony – i dziwił się, że wcześniej mógł przejść nad niektórymi zagadnieniami z marszu, nie próbując ich zrozumieć.

Dalej pracował przy domku, wykonując niezbędne prace, które miały ułatwić funkcjonowanie wiedźmy w czasie zimy.

* * *

Wyszła przed dom i usiadła na ławce. Spod kaptura dość długo obserwowała, jak Pierre przekopuje mały ogródek, oczyszcza ziemię z drobnych kamyczków i chwastów. Należało użyźnić teren, aby pod śniegiem i w czasie roztopów bogata w minerały mieszanka wniknęła w głąb gleby.

Nie odezwała się słowem. Przez jakieś dwie godziny. Gdy skończył, stwierdziła:

– Całkiem się napracowałeś. Czas, abyś coś zjadł. Wejdź do środka – metaliczny głos wiedźmy zniknął, a zza zaciągniętego materiału zabrzmiał miły, dziewczęcy niemalże szept – Wcześniej się umyj. Naszykowałam wiadro z wodą. Stoi za komórką.

Weszła do środka. On sam stał chwilę milczący i spocony. Wiedział już wszystko i nadszedł czas podjęcia decyzji.

Poszedł za komórkę, rozebrał się i wylał na głowę zimną wodę. Lodowaty strumień wywołał gęsią skórkę. W drugim wiadrze znajdowała się kolejna porcja orzeźwienia. Dokończył toaletę, ubrał się i ruszył do izby.

Zanim wszedł do środka, podbiegła do niego dziewczyna. Gdy zaczęła mówić, rozpoznał głos. To była Sara, kobieta starająca się o dziecko.

– Dobrze, że pana widzę. Proszę – rozradowana wcisnęła Pierre’owi do rąk kosz. Nie wiedział, co w nim było, zapach wskazywał na jedzenie, a ciężar świadczył o mnogości – Bardzo proszę podać to Stelli. Z podziękowaniami. Ona będzie wiedziała, o co chodzi. Nie chcę jej przeszkadzać.

Patrzył na nią. Całkiem młodą, ładną i szczęśliwą. Z jej oczu bił blask – nadzieja na nową drogę życia. Wyprostowana, z delikatnie opartymi na brzuchu rękami, wydawała się radosna. „Już za kilka miesięcy jej dłonie spoczną na dużo większym wybrzuszeniu” – pomyślał.

– Gratuluję – rzekł – wszystko będzie dobrze. Macie przecież najlepszą opiekunkę…

Spojrzała mu w oczy, podniosła się na palce i cmoknęła w policzek. Szybkim krokiem oddaliła się, niemalże zbiegła po schodach w stronę wsi.

* * *

Siedział za stołem. Naprzeciw niego stała miska pełna parującego gulaszu. Za blatem zaś, ciągle w kapturze, siedziała Stella. Spod opończy widać było jedynie kawałek szpiczastego podbródka.

Milczeli. Na tyle długo, że gulasz przestał parować, a miska stała się zimna.

– Kilka dni temu – zaczęła wiedźma – zebrałeś zioła. Ale to nie były te zioła, o które prosiłam. Były zupełnie inne. Bo rosły gdzie indziej. Miały w sobie magię, która jest obecna tylko w jednym miejscu w lesie…

Milczał. Nie było sensu zaprzeczać. Zresztą, nie chciał kłamać.

– Jest to miejsce, tak przez nas, czarownice, lubiane właśnie dlatego, że emanuje starożytną magią. Zresztą, już wiesz.

Wyjaśnienia były zbędne. Niedawno, nawet jeszcze trzy dni wstecz, ta informacja była cenna. Pomogłaby mu w pracy. Dziś nic już nie znaczyła.

– Zresztą – ciągnęła – wiedziałam, że chowasz się w lesie. One chciały cię zabić. Ja jednak wierzyłam, że może jesteś coś wart. A zabić można zawsze, tylko czy warto?

Ból w klatce nasilił się. Pierre zrozumiał. Ból pojawiał się gdy myślał źle o wiedźmie. Był magią, która miała go powstrzymać przed wyrządzeniem wiedźmie krzywdy. Jeśli chciałby jej co zrobić, był pewien, że cierpienie nie pozwoliłoby mu na żadne działanie.

I nagle ustał. Zniknął ciężar zaklęcia, po plecach przeszedł słodki dreszcz. Wszystkie elementy układanki wpasowały się na miejsca: pierwszy sen, w którym widział dziewczynę, zaklęcie z bólem serca, szybkie gojenie rany. Uśpiła go śpiewem, tamtej nocy, kołysanką. Przyszła do niego. Później pozwoliła zobaczyć sabat. Widział jak leczyła, jak pomagała.

Otworzyła się przed nim. Dała mu szansę wyboru. Chociaż teraz, siedząc naprzeciw wiedźmy, raczej wyboru nie miał. Nie mogła wypuścić go z taką wiedzą.

„Nie ma róży bez kolców.” – przemknęło mu przez myśl.

Szept doleciał spod kaptura. Chłodne powietrze połaskotało go w kark. Patrzył jak tkanina na wiedźmie zaczyna falować, zmieniać nieznacznie kształt. Jedynym widocznym elementem był wystający podbródek. Wygładził się, przeszedł zmianę. Cała postać trochę się skurczyła, materiał zwisał luźniej niż przedtem. Pierre przełknął ślinę.

Odrzuciła kaptur. Była piękna. W blasku dnia, w każdym detalu, piękniejsza niż można było przypuszczać.

* * *

Podszedł do niej. Podciągnął za ramiona do góry. Posadził na blacie. Pocałował. Cieszył się jej bliskością, dotykiem. Pamiętał wszystko – upojną noc, jej zapach, ciepło. Pragnął jej, niczego więcej.

Pchnął ją na stół. Miska z gulaszem spadła na podłogę. W zupełnej ciszy odchylił czarny materiał. Pod spodem nie miała nic. Jej delikatne, dziewczęce wręcz ciało, jasna skóra, wspaniale kontrastowały z ciemną tkaniną.

Długie włosy, jak aureola, rozsypały się wokół głowy. Jędrne piersi, dumnie wypięte w jego stronę, twardością sutków wskazywały na jej chęci. Lekko rozchylone nogi ukazywały najwspanialszy klejnot, jedyny, za którym warto było gonić.

Lekko rozwarte usta i przymrużone oczy kusiły. Pocałował ją. Szybko ściągnął ubranie. Zszedł niżej. Nigdy tego nie robił, jednak po ostatnim wieczorze wiele się nauczył o potrzebach kobiety. Usiadł na ławie, dotykał wewnętrznej strony jędrnych ud. Przysunął twarz, aby posmakować wilgotnej dziewczyny. Jęknęła.

Zachęcony, przywarł ustami do jej warg. Delikatnie drażnił językiem nabrzmiałą perłę. Spijał jej sok, czując w nim kobietę, jej podniecenie i chęć. Upajał się nią jak najprzedniejszym nektarem.

Wstał. Czuł, że była gotowa. On tym bardziej. Nie było na co czekać, nie było na co się oglądać. Wszedł w nią powoli, delikatnie, rozkoszując się przy tym każdym jej głośniejszym westchnieniem, każdym, mimowolnym spięciem ciała.

Czuł jej żar. Oplotła go nogami, prosząc tym samym o więcej. Szybciej. Mocniej. Nie dał się prosić. Pieścił ją wielkimi rękami, drażniąc sutki, gładząc szyję i usta. Ściskał, podskakujące miarowo w rytm uderzeń, piersi.

Odwrócił ja na brzuch. Spuściła nogi na podłogę. Ledwie dotykała palcami desek. Mimo to, starała się jak najmocniej wypiąć w jego stronę, tak aby im obojgu sprawić największą rozkosz.

Wbił się w nią, tym razem gwałtowniej. Była gotowa. Zaczął się galop. Ich ciała stykały się co chwilę, wydając jedyny w swoim rodzaju odgłos. Jej wypięte pośladki miło falowały gdy on, raz po raz, zagłębiał się cały w słodkie wnętrze.

Sięgnął ręką pod nią. Odnalazł napiętą kuleczkę. Masował ją palcem. Stella jęczała w przypływie nadchodzącej ekstazy. Przyśpieszył, przyciskając się do jej pleców.

Dochodził. Czuł jak przelewa się przez niego fala gorąca. Napełniał namiętne wnętrze swoim sokiem, aby w nagrodę zostać jeszcze mocniej objętym. Szczytowała. Nie było widowni – aplauzem stały się ich głośne jęki.

Odczekali chwilkę, smakując słodkie minuty ciszy. Znajdując w sobie spokój, którego Pierre nie mógłby nigdzie indziej odnaleźć. Nawet w najwspanialszych górach.

Zręcznym ruchem złapał ją i zaniósł do łóżka. Był nienasycony i nie miał zamiaru jeszcze kończyć tej wędrówki…

* * *

Dochodziła północ. Zmęczeni igraszkami kochankowie leżeli milczący. Nadszedł czas na podjęcie decyzji. Oboje o tym wiedzieli. Pierre musiał wybrać.

– Nie ma możliwości, abym wrócił… prawda?

– A chcesz wracać? Masz do czego?

– Nie. Ale wolałbym wiedzieć…

– Niewiedza jest błogosławieństwem. Nie każ mi odpowiadać.

Minęła chwilka zanim znów się odezwał.

– Co więc dalej? Przecież ludzie nie uwierzą, że zostałem przy starej, na oko sześćdziesięcioletniej kobiecinie…

Spojrzała na niego z błyskiem rozbawienia w oku:

– Jeśli myślisz, że mam tyle lat, na ile wyglądam, to się grubo mylisz.

Milczał. Nie wiedział, co powiedzieć.

– Dajmy sobie spokój z rozliczaniem wieku. Tak naprawdę to nie masz wyjścia. Ja mogłabym pozwolić ci odejść. Może… – zawiesiła głos – Ale moje znajome raczej nie puszczają w świat nikogo z taką wiedzą, jaką posiadłeś. A już na pewno nie łowcę czarownic.

Zdziwił się. Ale tylko troszeczkę.

– Nie mam więc wyboru. Tak jak myślałem. Zresztą, po prawdzie, wcale nie chcę wracać. Nie mam do czego.

– I słusznie. Jednak, jak już wspomniałeś, nie możemy tak pozostawić całej sprawy. Nie możesz tu zamieszkać. I nikt nie może o tobie wiedzieć – szczególnie moje znajome.

”Pięknie, co mam więc zrobić?” – szukał rozwiązania.

– Jest jeden sposób – stwierdziła, jakby czytała w myślach – mogę użyć magii. Bardzo potężnej. Tak, aby nikt cię nie rozpoznał. Mogłabym…

Czekał, patrząc jej w oczy.

– Mogłabym… zamienić cię w wilka. Wiem, że trudno to sobie wyobrazić. Zresztą, rzucony po raz pierwszy czar jest trudny i pracochłonny. Jednak zmiana formy później jest banalnie prosta.

Milczeli. Pierre zaczął:

– Ale jest jakieś „ale”.. czyż nie?

– Oczywiście. Są dwa. Po pierwsze, aby magia poskutkowała musisz mi wierzyć, chcieć tego, całym sercem. Po drugie, sam nie będziesz mógł zmieniać postaci. Jeśli coś mi się stanie, pozostaniesz wilkiem na zawsze.

Myślał. Wybór wcale nie był trudny. Wbrew pozorom już kilka godzin temu podjął decyzję.

– Cieszę się. To dobrze o tobie świadczy – odpowiedziała, zanim on sam zdążył się odezwać – Śpij. Przed nami ciężki dzień.

* * *

Siedział z podwiniętymi nogami. Zanim założyła mu opaskę, patrząc jej w oczy, upewnił się, że nie ma żadnych wątpliwości. Chciał być przy niej. Teraz i zawsze.

Rytuał trwał. Nic nie widział – jedyne co czuł to zapach palących się ziół, wcieranych maści. Słowa zaklęcia przepełniały pokój. Czuł napięcie rosnące z każdą minutą. Zupełnie jakby w pomieszczeniu zbierało się na burzę.

* * *

Zaśpiew ustał. Usłyszał jej kroki.

– Na pewno tego chcesz? Jesteś pewien? Muszę to usłyszeć…

– Jestem pewien – odpowiedział Pierre – kocham cię.

– To dobrze – stwierdziła i dotknęła jego czoła zimną dłonią.

Nie sądził, że będzie to aż tak bolesne. Ale czego można się spodziewać, gdy mięśnie zmieniają położenie, kości swój kształt, a na całym ciele wyrasta sierść? Nie mówiąc już o ogonie.

Bolało jak cholera. Tak, że po kilku sekundach stracił zmysły. Na szczęście.

* * *

Obudził się na polanie. Nowe zmysły. Nowe doznania. Nowe spojrzenie na świat. Widział dwa razy lepiej, słyszał trzy razy więcej. No i czuł. Czuł nosem. Zupełnie jakby wszystko inne było zbędne.

Leżąc na trawie, wywąchał stado. Otaczało go około sześciu osobników. Na pewno sześciu. Przecież nos nie mógł go mylić. Stał się nieodłącznym elementem jego funkcjonowania.

Podniósł się na łapy. Rozejrzał. Siedzieli w półokręgu. Przekrzywiali głowy na boki. „Ehh. i co ja mam teraz robić? Zawyć?” – pomyślał.

– No to mamy kolejnego – odezwał się ten w środku. Srebrnoszary, dobrze … dokarmiony.

– Słucham? – dziwiąc się sam sobie, udało mu się wydobyć z siebie ludzki głos.

– He, niech cię to nie zwiedzie. Nie umiesz już mówić po ludzku. Tak działa magia, tylko my rozumiemy. Inni słyszą szczekanie. Wierz mi, już próbowaliśmy – stwierdził rudzielec, siedzący po prawicy szefa.

– Dawaliśmy ci zresztą ostrzeżenia. Ale żeś nie posłuchał – znów odezwał się Srebrny.

Pierre milczał. Pamiętał spotkanie ze stadem. Pamiętał tego wilka. Wtedy, przy ognisku.

– Ale … no przecież… ja nie rozumiem. Jak to możliwe? – jąkał się, a przerażenie ogarniało go z każdą sekundą. Sierść się nastroszyła.

– Normalnie. Tak jak ty, wpadliśmy w łapy tej wiedźmy. Z każdym z nas zabawiła się i zmieniła w wilka, obiecując kominek, kawał mięska na kolację i drapanie za uchem – całe stado zawarczało. To chyba był śmiech. Miał nim być.

– Nie martw się. Przyzwyczaisz się. W gruncie rzeczy, nie jest tak źle – króliki za każdym drzewem, cieplutkie jaskinie, no i wilczyca się czasem trafi. Khem… no, chyba, że nie lubisz zbiorowo… to przyjdzie ci ocierać się o korę – znów wybuchła salwa groteskowego rechotu.

Pierre nie czekał dłużej. Szybkim susem skoczył do tyłu i pobiegł w las. Dziwił się sobie, ale wyciągnięty język pomagał przy dłuższym wysiłku.

Stał przed chatą. Na granicy lasu. Próbował, ale nie mógł podejść bliżej. Jakaś moc zabraniała mu dostępu. Wyczuł, że z tyłu pojawił się znajomy. Srebrny usiadł koło niego.

– Już próbowaliśmy. Nie da rady. Nie zbliżysz się do niej. Pogódź się z tym.

Pierre milczał. Znowu. Ostatnio tylko milczał, nic więcej. To go denerwowało.

– Tak jak już mówiłem, przywykniesz. Tak naprawdę, to dużo ciekawsze i prostsze niż życie wśród ludzi. Sam zobaczysz.

– Jak mogła? Przecież była taka…

– Hę? Ech, co tu gadać po próżnicy. Jest jak jest. Zresztą, powiedz sam, ile przez ciebie wiedźm spłonęło na stosie? Hę? Nie sądzisz, że każdemu z nas należy się jakaś pokuta.

– Może… ale…

– Prześpij się z tym, mały. Czas leczy rany i przynosi ukojenie. Zrozumienie.

* * *

Siedzieli na skraju lasu, zapatrzeni w przysadzistą chatkę. Obaj myśleli, wracali wspomnieniami do momentów, które przeżyli. I trawili …

– Chociaż, hę, co jak co, ale kobiety, to ja kurwa nigdy nie zrozumiem – rzekł Srebrny i ruszył w ciemny las.

Pierre postał jeszcze trochę, po czym skierował się za przywódcą.

Rozejrzał się. Stąpał otoczony górami, ich wielkość działała kojąco. Spokój panujący wśród wzgórz oczyszczał. Teraz miał naprawdę sporo czasu, aby to docenić. Miał sporo czasu na wiele rzeczy. Na zrozumienie. Na rachunek sumienia. Na pokutę…

W mroku widział wiele. Niemalże wszystko. I nie dzięki nowemu wzrokowi. Bynajmniej.

.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Przede wszystkim, witamy nowego Autora Najlepszej Erotyki!

HighTonedSonOfABitch to kolejny weteran ze św.p. Dobrej Erotyki, który dołączył do nas ostatnimi czasy. Serdecznie witamy!

HTSOAB debiutuje na naszej stronie opowiadaniem o łowcy wiedźm. Całkiem dobrym opowiadaniem, które mi osobiście przywodzi na myśl grecki mit o spotkaniu Odyseusza z Kirke.

Jeśli chcecie dowiedzieć się więcej – musicie przeczytać powyższe opowiadanie. Miłej lektury!

Pozdrawiam serdecznie
M.A.

Tym komentarzem o Odyssie i Kirke zachęciłeś mnie do lektury tak, że lepiej nie można, Megasie 🙂

Zamiast Odyssa opowiadanie bardziej mi przypomina epizod z "Ondraszka" G.Morcinka.
Dobra narracja, wartka akcja, poziom zainteresowania, co będzie dalej, utrzymuje się do końca. Nie kiczowate sceny erotyczne. Szkoda, że finał jest taki, jaki jest. Ni to złe, ni to dobre zakończenie. Niemniej debiut bardzo udany. Witam i życzę, Autorze, dobrej formy w dalszych publikacjach.
Karel

Witaj HTSOAB!

Świetny tekst, ładnie napisany, z jakaś taką… Hmmm może łagodnością niespotykaną w opowiadaniach tworzonych przez mężczyzn. I bynajmniej nie jest to tekst zniewiescialy! Jest po prostu wyjątkowy na tle innych. Co uważam za ogromny atut. Cieszę się ogromnie, że dołączyłes do grona autorów.

Dziękuję za miłe słowa zachęty. Jest jeszcze kilka opowiadań do wrzucenia i kilka do skończenia.
Miłej lektury :).

Napisz komentarz