Stali z dwóch stron, oparci o futrynę drzwi. Wyciągnęli, jakby na umówiony znak, rewolwery i wymienili porozumiewawcze spojrzenia. „Ilu może być napastników? Kim mogą być?” Pytania kotłowały się w jej głowie.
Była prawie pewna, że to jej szukają. Ostatnio ścigała szefów bandy, która porządnie dawała się we znaki mieszkańcom kilku całkiem dobrze prosperujących miasteczek, których wiele powstało ostatnimi czasy u stóp Gór Skalistych. Bogate żyły złota, jak wszędzie spowodowały napływ osobników różnego autoramentu, których jedynym celem było szybkie wzbogacenie się. To, jakim sposobem miało się to odbyć, nie miało już żadnego znaczenia. Doskonała pożywka dla kowbojów, którzy przez ostatnie ostre zimy i grodzenie ziemi przez posiadaczy ziemskich, stracili możliwość stałego zarobkowania przy spędach bydła. Nagroda za zlikwidowanie problemu była wysoka. Nie tak jednak wysoka jak ryzyko, jakiego miała się za nią podjąć. Zresztą, czy jest odpowiednia cena za czyjeś życie?
Jorge Mendoza… To za jego głowę była najwyższa cena. Całkiem słusznie. Był to człowiek bardzo niebezpieczny. Chłodny i opanowany podczas planowania swoich napadów, popadał w całkowite szaleństwo w trakcie ich realizacji.
Był okrutny, bezwzględny, inteligentny i co najgorsze, na życiu tak własnym, jak i innych nie zależało mu wcale. Czasem wydawało się Ricie, że celowo balansuje na tej cienkiej granicy, wystawiając się na niebezpieczeństwo. Że sprawia mu jakąś perwersyjną przyjemność narażanie własnej głowy, uciekanie w ostatniej chwili szponom sięgającej po niego chciwie śmierci, igranie ze swoim losem. Tak… ten człowiek był wyjątkowo niebezpieczny. A w jej umyśle rodziło się niepokojące przeczucie, że jeźdźcy pod karczmą i Jorge Mendoza dziwnym trafem są jakoś powiązani.
Hałasy rozlegające się w sali na dole, potwierdzały jej najgorsze obawy. Ona i Mistrz – dwójka. Przeciwko chyba piętnastu pistoleros. Mieli mało czasu, trzeba było działać szybko. Stajnia pewnie już została obstawiona, drogą, którą tu weszli nie mogli się wydostać – to byłoby czyste samobójstwo. A w zaświaty żadne z nich się nie wybierało. Okno, przemknęło jej przez myśl. Brudna szyba, postrzępiona pożółkła firanka, spróchniałe drewno… Dyskretnie wyjrzała – pusto. To chyba jedyne możliwe teraz wyjście. Mistrz skinął potakująco i gestem nakazał jej pośpiech. Na schodach słychać już było łomot ciężkich buciorów. Silnym pchnięciem wyważyła nadwątloną framugę i oboje skoczyli. Całe szczęście, że wysoko nie było, a i ich umiejętnościom, nie można było niczego zarzucić. Wstali zwinnie i ruszyli cicho przyczajeni pod ścianą tawerny w kierunku stajni. Bez koni nie mieli żadnych szans ucieczki.
Znów zalał ich ten okrutny żar. W pierwszej chwili oślepił ich swoim blaskiem, czarne plamy zamigotały pod powiekami. Jednak szybko doszli do siebie, nie było czasu na zastanawianie się nad tak nieistotnymi kwestiami jak upał. Zza rogu speluny dobiegały ich pokrzykiwania kowbojów. Chyba już zauważyli, że ich zdobycz umknęła. Rita postanowiła wykorzystać chwilowe zamieszanie wśród napastników. Skinęła głową, dając znak Mistrzowi, żeby zaczął szybciej zmierzać w kierunku ukrytych w budzie koni. Wyjrzeli zza ściany, nikogo nie było. A przynajmniej nikogo nie zauważyli. Pędem ruszyli w stronę wierzchowców, które z niepokojem tłukły o drewniane ściany stajni. „Może się uda, jesteśmy już blisko” – myślami wybiegała już daleko od pechowej karczmy.
Jeszcze parę kroków po odsłoniętym terenie, jeszcze parę metrów. Czas jakby zwolnił. Dwie ciemne, pochylone postaci pędem przecinały nagrzaną do granic możliwości przestrzeń. Już niewiele dzieliło ich od zmurszałych ścian stajni. Rita zdążyła się uśmiechnąć do Mistrza. Znowu im się udało. Jak za starych dobrych czasów.
Strzał przeszył rozpalone powietrze. Meksykanin z dymiącą spluwą wychylił się nieostrożnie za krawędź budynku. Rita odpowiedziała ogniem. Mrużąc oczy wymierzyła szybko w brzuch. Kowboj ze zdziwieniem zgiął się w pół i plując krwią opadł na ubitą ziemię. Jeden mniej.
Rita odwróciła się i zamarła. Jak w zwolnionym tempie obserwowała grymas bólu wykrzywiający twarz Mistrza. Złapał się za brzuch i spojrzał na swoje dłonie. Przez palce przeciekała czerwona ciecz. Spojrzał na nią przepraszająco, próbował się uśmiechnąć, lecz nie dał rady. Ugięły się pod nim kolana i runął twarzą na suchy piach. Rita rzuciła się, by ująć jego głowę, by go podnieść, dociągnąć do stajni, wsadzić na konia i uciec wraz z nim. Nie chciała i nie mogła go tu zostawić. Nie po tym, jak kapryśny los znów rzucił ich ku sobie po tylu latach. Nie odrzuca się takiej szansy. Rita wiedziała, że drugiej nie dostanie.
Ujęła Mistrza pod pachami i zaczęła ciągnąć w kierunku stajni. Z każdym krokiem wydawał jej się coraz cięższy, jego ciało stawało się bardziej bezwładne.
– Zostaw mnie – wyszeptał.
Stanowczym spojrzeniem zamknęła mu usta. Nie było czasu na dyskusje.
Pięciu napastników wychyliło się zza węgła, mierząc ze strzelb starego typu w oddalającą się parę. Wyglądali imponująco, krocząc obok siebie w pełnym słońcu.
– Puść mnie… Będę Cię osłaniał… – Rita nie mogła podjąć decyzji. Rozpaczliwie trzymała mężczyznę, strzelając do zbliżających się rewolwerowców. Mistrz oparł się na jej ramieniu, tłumiąc jęk przeszywającego bólu, uniósł lśniącego colta i zdjął dwóch Latynosów.
– Uciekaj… – wycharczał jeszcze, dając jej gestem do zrozumienia, żeby go zostawiła.
Wahała się przez chwilę, a potem zadziałał automatyzm. Popatrzyła na niego oczami pełnymi łez i ruszyła pędem do stajni.
Leżał w pełnym słońcu na ubitym podwórzu. Czarna sylwetka na rozpalonym do białości piachu. Krew zaczynała wsiąkać w piasek.
Jeszcze tylko jeden rzut oka, na umierającego mężczyznę jej życia, i już wskakiwała na swojego konia. Dźgnęła go mocno ostrogami i krzykiem zmusiła do błyskawicznego galopu. Wraz z pozostawieniem Mistrza, kolejna cegła dołączyła do muru, którym obudowała swoje serce. Czy w ogóle jeszcze jakiekolwiek miała? Koń był zmęczony, nie wypoczął wystarczająco po wysiłku, do jakiego go wcześniej zmusiła. Starała się biec szybko, ale już słyszała za sobą tętent pogoni. „Nie zdążę, nie dam rady im uciec, mają świeże konie, jest ich kilkunastu…” Pierwszy raz od dawna zaczynał ogarniać ją lęk – „A może strzelić sobie w łeb? Będzie po wszystkim, nie zdążą mnie skrzywdzić…” Słyszała wiele o okrucieństwie tej bandy, widziała nie raz okaleczone zwłoki i te nieszczęsne kobiety, bez zmysłów, patrzące tępo w przestrzeń.
***
Góry były niedaleko. Sine wzgórza zbliżały się z każdym krokiem umęczonego wierzchowca, lecz nie tak szybko, jakby Rita tego pragnęła. Nigdy nie stosowała przemocy wobec swojego zwierzęcia, jednak czując na plecach oddech pościgu, wbijała srebrne ostrogi w boki konia tak mocno, jak tylko potrafiła. Wiedziała, że jeśli zdąży dotrzeć do skał, pościg straci impet, a ona będzie uratowana. Znała te kaniony jak własną kieszeń, wiedziała gdzie znaleźć kryjówkę, w której mogłaby przeczekać najgorsze. Zawsze też mogła szukać wsparcia u ukrywających się w górzystych terenach Indian, wśród których miała swoje kontakty. Byle do gór.
Mężczyźni w ciężkich ponchach i kapeluszach nasuniętych głęboko na czoła, także byli skrajnie zmęczeni. Ich konie potykały się na wyboistym dukcie. Wzbijający się pył palił ich gardła i szczypał w oczy. Słońce wciąż stało w zenicie, paląc wszystko niemiłosiernym żarem. Uboga roślinność, przysypana wszechobecnym kurzem straciła pierwotne barwy. Upał był nie do zniesienia. Jednak Meksykanie działali na polecenie Mendozy. A on nie uznawał niepowodzeń. Szukali łowczyni nagród od ponad dwóch tygodni, przemierzając bezdroża dorzecza Rio Grande. Zanim trafili na jej ślad, wypuścili się daleko na południe, przekraczając góry, a tam gorąc był jeszcze bardziej uciążliwy. Pogoda i Indianie – to dawało im się najbardziej we znaki. Nie spokojni Pueblosi wiecznie zajęci uprawą maleńkich poletek wydartych tej niegościnnej ziemi, ale Apacze Mescalero, mający w swych szeregach takich synów swojej krwi jak Geronimo i Cochise. Meksykanie nie zaznali spokojnego snu podczas poszukiwań, w ciągu dnia wypatrując słupów dymu a nocami płomieni, nawołujących do walki. Czerwonoskórzy byli na wojennej ścieżce.
Teraz jednak, mając cel tak blisko przed sobą, banda nie zamierzała odpuścić. Zwęszywszy zdobycz, nie mogli wypuścić jej z rąk. Szef wyraźnie zaznaczył – bez Rity nie mieli po co wracać.
Wierzchowiec zabójczyni pędził na złamanie karku. Płaty piany odrywały mu się od pyska. Tumany kurzu wzbijały się za pędzącą kawalkadą jeźdźców. Rita odwracała się, raz po raz strzelając do ścigającej ją bandy rewolwerowców. Ciężko było trafić w pełnym biegu, ale udało jej się sprzątnąć co najmniej jednego. Kiedy magazynki obu coltów zadzwoniły pustką, sięgnęła po przytroczonego do kulbaki Winchestera. Obróciła się w siodle i błyskawicznie repetując, władowała prawie cały magazynek w nadciągających mężczyzn. Kolejnych trzech Metysów wypadło z siodeł. Jednemu stopa ugrzęzła w strzemionie. Jego koń biegł dalej. Bezwładne ciało obijało się, podskakując na kamieniach. Ten widok rozsierdził do białości pozostałych siedmiu. Jakby na umówiony znak rewolwerowcy jeszcze przyspieszyli, chociaż Ricie wydawało się to już niemożliwe.
Spróbowała popędzić konia, ale jedyne co zdążyła w tamtej chwili poczuć, to przeszywający ból. Pejcz owinął się wokół jej ciała w momencie, kiedy odwracała się by sprawdzić odległość dzielącą ją od oprawców. Wtedy nastała ciemność.
***
Nadeszła noc. Żar dnia zastąpił dotkliwy chłód. Na granatowym niebie rozbłysły już gwiazdy. Ognisko trzaskało. Płomienie oświetlały zarośnięte twarze dwóch mężczyzn o latynoskich rysach. Rozmawiali przyciszonymi głosami, suszone mięso przepijając jakąś podłą gorzałą. Co chwila słychać było ich tłumiony śmiech. Zawartość flaszki kurczyła się niebezpiecznie z każdym kolejnym łykiem, więc rozluźnienie zaczynała zastępować irytacja. Jeden z mężczyzn podniósł się gwałtownie i rzucił butelką o rude skały okalające zaciszną polanę, na której się znajdowali.
– Czego kurwa? – burknął niższy – Chcesz, żeby te pierdolone dzikusy nas tu znalazły? Akurat w momencie, kiedy reszta pojechała do szefa?
– Dobra, już, dobra. – wyższy kręcił się niespokojnie.
W jakiejś spelunie pewnie właśnie szukałby przeciwnika do bitki. Tutaj jednak musiał się zadowolić towarzystwem kumpla. No… Nie tylko kumpla.
Jego wzrok padł na leżącą bezwładnie kobietę. Podszedł bliżej. „Niezła suka”, pomyślał. Ciało było nienaturalnie wygięte do tyłu, bo mężczyźni przywiązali jej ręce za plecami do związanych nóg. Przezorności nigdy za wiele. Była brudna i poobijana po upadku, ale Latynos nie był estetą. W kobietach najbardziej cenił ich wnętrze. Ciepłe i wilgotne. Uroda, tudzież czystość, miały znaczenie drugorzędne. A w tej, spoczywającej u jego stóp, doceniał teraz przede wszystkim sterczące z zimna sutki, napinające mocno poszarpany materiał koszuli.
– Ty, Gomez… – wzrokiem wskazał pojmaną – A może by tak… No wiesz.
„Gdzie ja do cholery jestem? Czy ja w ogóle żyję? Co się stało….?” – pomału zaczęła odzyskiwać przytomność, i to były pierwsze pytania świdrujące jej obolałą czaszkę. Postanowiła nie otwierać oczu, tylko spróbować wsłuchać się w ciche rozmowy, które gdzieś z boku dosłyszała. No i oczywiście sprawdzić czy nie ma nic połamanego. Żeby to zrobić, musiała się trochę poruszyć w więzach zaciśniętych na jej przegubach. Ten ruch zauważyli pilnujący jej bandyci.
– O, nasza jaśnie panienka otwiera oczka – chrapliwym głosem powiedział jeden.
– He he he he – ryknęli obaj – Zamarzyło ci się dziwko, że złapiesz naszego szefa, co? – krzyknął drugi. W tym momencie, jeszcze zanim otworzyła oczy, wielka, śmierdząca łapa spada z mocnym plaśnięciem na jej policzek. Poczuła jak strużka krwi wypływa z nosa i sunie do ust.
– Kurwa, mówiłem ci, że masz jej nie bić! Szef kazał jej nie ruszać, tylko on będzie mógł się z nią pobawić. Może potem da ją nam. – pierwszy głos był wyraźnie zły na drugiego.
– Dobra, nie pierdol. Powiemy, że jak spadła z konia, to sobie to zrobiła. Ale Gomez, pomacać ją możemy chyba, nie?
Szorstka ręka bezimiennego bandyty gwałtownie wdarła się pod strzępy koszuli i wymacała spore półkule piersi. Rita zaczęła wierzgać, co w jej sytuacji było znacznie utrudnione. Poza tym skutkowało gwałtownym bólem przeszywającym kark. Spojrzała więc na mężczyznę z całą nienawiścią i obrzydzeniem, jakie czuła w tym momencie.
– Zabiję cię skurwysynu – wycedziła przez zaciśnięte usta.
– Później kotku. Najpierw się zabawimy. – wyższy ścisnął jej sutek z całej siły. Kobieta zawyła z bólu, lecz zaraz zacisnęła zęby. „Nie dam im satysfakcji”, pomyślała.
Wielkie łapy zaczęły miętosić piersi, ugniatać gładkie ciało. Gomez dołączył do kolegi. Dawno nie mieli kobiety, więc teraz dotyk miękkiej skóry, widok naprężonych półkul, działał na obu jak narkotyk.
Rita zamknęła oczy i zacisnęła zęby. Starała się, poprzez te proste gesty, wyłączyć myślenie. Nie czuć chropowatych dłoni drących materiał jej bluzki, nie czuć gorących oddechów na ramionach, kwaśnego zapachu potu nigdy nie pranych koszul. Nie chciała wiedzieć, co się dzieje z jej ciałem. Jednak, gdyby przestała czuć – przestałaby walczyć. A woli walki Rita nie potrafiła wyłączyć, choćby chciała. Pozostała więc w pełni świadoma tego co miało się wydarzyć.
– Chwyć jej włosy – wyższy rozpiął rozporek, z którego wyskoczył sztywny już członek, okolony gęstwiną ciemnych włosów. Jego woń była ostra, śmierdział moczem i potem. Zbliżył penisa do twarzy Rity. Kobieta nie mogła powstrzymać grymasu odrazy, na samą myśl o tym, co ją będzie czekać.
– Co? Nie podoba ci się? Przywykłaś do lepszego traktowania, dziwko? Pokażę ci, jak to robi prawdziwy facet – Latynos ocierał napęczniałą główką o jej policzek.
– Nawet nie stałeś obok prawdziwego faceta, frajerze – Rita splunęła, i w tym samym momencie poczuła ponowne uderzenie. Tak mocne, że na chwilę ja zamroczyło. Z rozciętego łuku brwiowego popłynęła gorąca krew, zalewając jej oko.
Barczysty Meksykanin zgwałcił już wiele kobiet. Wiedział dobrze, że bicie nie otworzy ich ust. Może dać mu satysfakcję, ale nie sprawi, że gorące wargi przyjmą jego męskość. Nie czekając więc dłużej, zatkał palcami nos Rity, a Gomez mocniej pociągnął za włosy i przycisnął nóż do jej szyi. Rita, aby zaczerpnąć powietrza, musiała rozchylić usta. W tym samym momencie sterczący kutas wepchnął się w nie z impetem. Zabrakło jej powietrza, kiedy Meksykanin zaczął rytmicznie poruszać pulsującym penisem. Musiała powstrzymywać odruch wymiotny, kiedy drażnił jej gardło. Mocny chwyt za włosy i nóż przyłożony do szyi uniemożliwiały Ricie jakikolwiek protest. Nie mówiąc już o więzach unieruchamiających jej ręce i nogi.
Dawno nie czuła się tak bezsilna. Tak upokorzona. Tak samotna.
Mężczyzna przyspieszał, trzymając ją za głowę. Śliski od śliny upokorzonej kobiety członek wysuwał się z jej rozchylonych ust, aby po chwili zanurzyć się w nich po same jądra. Jego podniecenie sięgało już zenitu. Meksykanin nie był mistrzem intelektu, ale potrafił docenić fakt, że oto najsłynniejsza kobieta rewolwerowiec Dzikiego Zachodu ssie jego kutasa. I to nawet przed szefem. Jej czarne oczy były pełne łez, ale żadna kropla nie popłynęła po sinych policzkach. Na mężczyźnie jej cierpienie nie robiło wrażenia. Pod Mendozą mogli sobie pozwalać na sporo, więc gwałcenie złapanych kobiet nie było dla niego pierwszyzną. Lubił ten moment, kiedy przestawały walczyć, kiedy czuł, że złamał w nich opór i wolę, a one ulegle rozkładały nogi. Czuł się wtedy zwycięzcą. Sama myśl o tym, że złamał słynną Ritę napawała go dumą i samozadowoleniem. Z dodatkową energią jął posuwać jej czerwone wargi. Głośne sapanie i mlaszczące odgłosy poruszającego się członka wypełniały polanę. Czuł, że spełnienie jest blisko. Jeszcze kilka ruchów. Mocniej chwycił kobietę za uszy, nadziewając jej głowę na swojego penisa do samego końca.
Gomez nie mógł się powstrzymać. Widok zniewolonej kobiety obciągającej sterczącego kutasa kolegi, to było dla niego za dużo. Wyciągnął swojego nabrzmiałego członka i zaczął go pocierać. Pociągnął mocniej za jasne włosy. Pod palcami poczuł, że z czubka żołędzi wypływa już śluz i przyspieszył ruchy ręki. Nachylił się i zsunął spodnie Rity odsłaniając nagie pośladki. Dwie, gładkie półkule poruszały się w rytm gwałtownych pchnięć Latynosa, posuwającego jej usta. Kiedy puścił włosy, kobieta straciła równowagę, ale wyższy mocno przytrzymał ją za ramiona. Gomez sięgnął wolną ręką między jej uda. Była zupełnie sucha, ale mu to nie przeszkadzało. Wepchnął palce do jej ust, a następnie skierował w stronę odbytu. Ciemny otworek zacisnął się, kiedy próbował na niego napierać. Meksykanin z jękiem zadowolenia wsunął raptownie trzy palce, Rita szarpnęła z całych sił i zawyła z bólu. Ruchy Gomeza stały się jeszcze szybsze. Jedną rękę zacisnął na członku a drugą rżnął dupę upodlonej kobiety. Zamknął oczy, wykrzywił usta w grymasie zadowolenia. Jego ciało naprężyło się a długi, biały strumień spermy wylądował na plecach zabójczyni.
Strzała ze świstem przeszyła powietrze, przebijając na wylot szyję wysokiego Meksykanina. Trzeba docenić ironię losu – śmierć miał piękną – przynajmniej w jego mniemaniu. Na twarzy zastygł mu wyraz błogiego zachwytu z odrobiną niedowierzania. Drugi z oprawców puścił Ritę, która opadła ciężko na ziemię, i rzucił się do ucieczki w kierunku suchych zarośli. I jego dosięgło przeznaczenie. Grot utkwił mu głęboko w sercu, przewiercając płuco. Nieszczęsny, padając, zapluł się jaskrawą krwią, nim skonał.
***
Zza skały wyłoniła się chuda, wysoka kobieta. Widać było po ostrych, kanciastych rysach twarzy skontrastowanych z jasnoszarymi oczami, że płynie w niej mieszana krew. Ruchy miała płynne, gibkie niczym puma. W lewej dłoni dzierżyła długi łuk. Grube czarne włosy zaplecione miała w dwa warkocze związane rzemieniami. Jednak całość stroju przypominała raczej to, co Rita miała na sobie jeszcze rano. Wygodne spodnie z grubego płótna wzmocnione po wewnętrznej stronie, znoszona koszula, miękka zamszowa kurtka i wygodny kapelusz dopełniały wyglądu Metyski.
– Nie spieszyłaś się. – cichym, zachrypniętym głosem odezwała się Rita, próbując przewrócić się na bok.
– Przybyłam najszybciej, jak mogłam. – Metyska podeszła do leżącej i kilkoma zdecydowanymi ruchami przecięła jej więzy. Rita powoli rozprostowywała zdrętwiałe ciało. Miała wrażenie, że boli ja każda komórka. Z ciężkim westchnieniem obróciła się na plecy, rozmasowując przeguby. Podciągnęła spodnie.
Kobieta, która przyszła Ricie z pomocą nazywała się, zupełnie nie z indiańska, Mary Shane Johnson. Nie znała swoich rodziców, więc od najmłodszych lat radziła sobie jak umiała. Przygarnęła ją właścicielka saloonu i wychowała jak swoją. Nadała jej też imię. Po wypróbowaniu kilku zawodów, łącznie z tym najstarszym, Shane doszła do przekonania, że jedyne co dobrze potrafi robić, to tropić przestępców i strzelać z łuku. Na tym więc poprzestała.
– Masz coś do picia? – Rita rękawem tego, co zostało z jej koszuli, starała się wytrzeć krew z twarzy.
– Tylko to. – Shane wyciągnęła z kieszeni kurtki manierkę i przekazała koleżance. – Nie wyglądasz za dobrze.
Rita spojrzała na Metyskę wystarczająco wymownie, by ta powstrzymała się od dalszych komentarzy. Wzięła manierkę. Powąchała, od razu zdając sobie sprawę z tego, że nie powinna była tego robić. Alkohol był naprawdę podły, ale zabójczyni to nie przeszkadzało. Nie teraz. Wypiła do dna. Palący trunek spływał do jej żołądka, niosąc ulgę. Metyska patrzyła na nią z troską. Wiedziała, że Rita jest twarda. Znała ją wystarczająco dobrze, by żywić przekonanie, że ta drobna blondynka wyjdzie cało z każdej opresji. Jednak to, czego była świadkiem zawsze zostawia zadrę. W każdej kobiecie. Wiedziała to z własnego doświadczenia.
Rita wstała z trudem, z irytacją odpychając pomocną dłoń Metyski. Poprawiła poszarpaną koszulę. Całe szczęście spodnie były całe, gdyż Ricie nie uśmiechało się wykładanie sporej sumy na nową parę. Szczególnie, że napastnicy zabrali jej konia i broń, a kupienie nowych będzie stanowiło poważne uszczuplenie jej skromnego budżetu. Rozejrzała się dookoła. Bandyci doskonale wybrali miejsce na nocleg. Polanka z trzech stron otoczona była stromymi skałami, podczas gdy czwartą zasłaniały suche zarośla. Rita wsłuchała się uważniej. Za krzewami warto płynął strumień, którego monotonny szum dopiero rozpoznała. Spojrzała na ścierwo wysokiego Latynosa z brzeszczotem strzały tkwiącym w umięśnionej szyi. Kiedy leżał zakrwawiony z tym głupim wyrazem twarzy i wytrzeszczonymi oczyma, nie wyglądał już imponująco. Wyglądał żałośnie. Rita wzięła spory zamach i kopnęła go w twarz tak mocno, że głowa bandyty wygięła się nienaturalnie. A potem kopała tak długo, aż z ogorzałej gęby została krwawa breja. Nie przyniosło jej to ukojenia, ale przynajmniej nie widziała już, tego wyrazu zadowolenia na jego twarzy.
Mary Shane siedziała na kamieniu i nie reagowała. Wiedziała, że Rita tego potrzebuje. Poza tym, nie miała jakiegoś wyjątkowego szacunku dla zwłok. Trup to trup. Szczególnie ten, który zasłużył sobie na takie traktowanie. Kiedy Rita, wytarła wiechciem suchej trawy obryzgane krwią buty, Metyska wstała i bez słowa skierowała się w stronę strumienia. Kobiety ruszyły wąską ścieżką w kierunku wody. Shane właśnie tam ukryła swojego wierzchowca przywiązanego do drzewa.
***
Zaczynało świtać. Szczyty rudych skał zapłonęły na czerwono. Mrok wciąż jednak spowijał kanion, którym płynął wzburzony potok. Rita bez słowa zaczęła zdejmować z siebie brudne ubranie. Porwaną koszulę rzuciła niedbale na ziemię. Oczom Shane ukazało się umęczone ostatnimi wydarzeniami ciało. Stare blizny nie wyglądały tak źle, jednak świeże sine pręgi ciągnęły się wzdłuż szczupłych pleców, znacząc miejsca gdzie zetknęły się one z twardym podłożem. Spodnie zsunęły się z kobiecych bioder, odsłaniając zgrabne pośladki. Naga, jasna skóra fosforyzowała w stłumionym świetle brzasku. Metyska, nie czekając na dodatkową zachętę, ściągnęła z siebie ubranie, podeszła do Rity i wzięła ją za rękę. Kobiety zanurzyły się w zimnej wodzie.
Rwąca rzeka zmywała z nich cały brud ostatnich dni, zabierała zmęczenie, lęk i rozpacz. Jednostajny szum niósł ukojenie. W tej lodowatej wodzie, drżące, nagie, przytulone mocno do siebie, obie zabójczynie nie musiały już niczego udawać. Shane gładziła delikatnie poranione plecy Rity. Napięte mięśnie powoli ustępowały po wprawnymi palcami. Pod wpływem tej kobiecej pieszczoty, płynącej wody, potwornego zmęczenia i fali świeżych wspomnień, która spłynęła na nią gwałtownie, w Ricie coś pękło. Odwróciła się do przyjaciółki i po prostu zaczęła płakać. Łzy płynęły swobodnie, nie hamowane przez żaden niepotrzebny gest. Shane przytuliła ją mocno i pomału wyprowadziła na brzeg. Pierwszy raz widziała łzy Rity. Podejrzewała, że ostatni.
Metyska otuliła ją ramieniem. Nieśmiało pocałowała włosy. Działała instynktownie, czuła, że to co robi, jest w tej chwili właściwe. Rita poczuła muśnięcie miękkich ust na karku. Zadrżała. Chłodne ciało Shane oferowało jej to, czego teraz najbardziej potrzebowała. Zapomnienie. Musiała czym prędzej wymazać najświeższe wspomnienia, odegnać upiory, zatracić się w czymś czystym, przynoszącym ulgę. Nie potrzebowała subtelności, wahania, niepewnych gestów. Wiedziała czego chce. Dokładnie wiedziała.
Chwyciła głowę Metyski i wpiła się zachłannie w rozchylone wargi. Shane, w zaskoczeniu, nie zdążyła nawet odwzajemnić pocałunku. Usta Rity niecierpliwe całowały twarz kochanki, a rozgorączkowane ręce zaczęły błądzić po jej ciele, pragnąc w ciągu kilku sekund posiąść ją całą. Zdumiona Metyska poddawała się pośpiesznym pieszczotom, czując narastające podniecenie. Jej ciało błyskawicznie reagowało na gwałtowny dotyk. Zaborcze, drobne dłonie ugniatające piersi, miękkie kobiece ciało ściśle przylegające do jej ciała, gorące usta wodzące łapczywie po twarzy sprawiały, że wilgoć spływała między jej drżące uda.
– Chcę ciebie. – gorący szept zabrzmiał w uchu Metyski. Rita przesunęła język wzdłuż małżowiny i wdarła się do środka ucha powodując dreszcz towarzyszki.
– Bierz. – Metyska szeroko rozłożyła nogi ukazując spragnionej Ricie ciemną, wilgotną kobiecość czekającą na dotyk.
Takie zaproszenie wystarczyło jej w zupełności. Chwytając ustami nabrzmiałą brodawkę, sięgnęła dłonią do ociekającego sokami sromu. Zdecydowanym ruchem rozchyliła mokre płatki i wsunęła dwa palce. Miękkie, gorące wnętrze zacisnęło się na nich, z cichym mlaśnięciem. Ciało Metyski wygięło się w łuk. Rita wyczuła opuszkami palców chropowatą przestrzeń i zaczęła ją miarowo uciskać. Przyssała się do niedużych piersi zwieńczonych brązowymi sutkami i całowała je na zmianę, wywołując u kochanki głębokie westchnienia. Wyjęła palce spływające sokiem i oblizała. Słodkie. Odurzające. Zakręciło jej się w głowie od kobiecego aromatu. Nie czekając dłużej, pochyliła się nad rozchyloną zapraszająco kobiecością i polizała. Naprężone ciało Metyski zadrżało. Język Rity zataczał coraz mniejsze kółka, aż skoncentrował się na tym jednym punkcie, który miał doprowadzić Shane do spełnienia. Wsunęła trzy palce w jej rozpaloną wilgoć. Czuła, że kochanka zaczyna się zaciskać rytmicznie, więc przyśpieszyła. Chciała dać jej radość, ulgę, rozkosz. Wszystko to, czego, (wiedziała to już) sama nie zazna. Sunęła palcami we wnętrzu kochanki, ale jej ruchy stały się mechaniczne, skupione na nadciągającym celu.
Orgazm, który przyszedł, swoją intensywnością zaskoczył obie. Fala wilgoci zalała usta Rity, spływając jej po brodzie. Metyska zacisnęła zęby, żeby nie wydać z siebie dźwięku, ale jej ciało krzyczało za nią.
Rita wstała, sięgnęła po pled i okryła drżącą kochankę.
– Dziękuję. – odgarnęła ze spoconego czoła Metyski czarne, posklejane kosmyki – Za wszystko.
Mary Shane Johnson zasnęła snem sprawiedliwej z głową ułożoną na kolanach Rity. Ta siedziała jednak, wpatrzona w jaśniejącą powoli przestrzeń. Linia oddzielająca dzień od nocy, jasność od ciemności, przesuwała się po czerwonych skałach znacząc swoje terytorium.
Zabójczyni wiedziała już, że nie ma dla niej ratunku. Coś się wypaliło.
Nadchodził dzień. Kolejny gorący dzień. Sen nie przyszedł.
***
– Zimno mi. Koszulę szlag trafił. – Rita z irytacją spojrzała na brudny kawałek materiału.
– Poczekaj tu chwilę. – Shane wstała zwinnie i oddaliła się szybko w kierunku zarośli. Po około dziesięciu minutach, które Rita spędziła na przeglądaniu ich skromnego ekwipunku, Metyska wróciła niosąc koszulę i grube wełniane poncho.
– Nie mów, że zdjęłaś z trupa? – Rita z niedowierzaniem patrzyła na towarzyszkę.
– Jemu już niepotrzebne. A tobie się przyda. Przepiorę, żebyś się nie brzydziła. – Shane ze śmiechem patrzyła, na wyraz obrzydzenia malujący się na twarzy kobiety.
– Niech ci będzie. Daj te rzeczy. Ale podaj też mydło. – Rita pochylona nad strumieniem zaczęła dokładnie szorować zakurzoną odzież. Shane miała rację. Nie było sensu, żeby dobre ubrania się marnowały. Po upraniu rozwiesiła je na słońcu, żeby wyschły.
Kobiety nie miały wiele czasu. Spodziewały się, że niebawem banda Mendozy zorientuje się, że ich zdobycz umknęła, pozbawiając przy tym życia dwóch pistoleros. Poza tym, Rita nie wyobrażała sobie porzucenia raz obranego celu. Miała dopaść Mendozę, więc go dopadnie. Tym bardziej, że teraz do listy powodów, dla których miała to zrobić, doszły dwa kolejne i uplasowały się w ścisłej czołówce. Trzeba było zwijać prowizoryczne obozowisko, to nie ulegało wątpliwości. Główny problem stanowił brak drugiego konia oraz broni, zabranych przez napastników.
– Jedziemy na północ, do Vegas. – zdecydowała Rita, kulbacząc konia – Ominiemy Santa Fe łukiem od wschodu.
– Bez konia i broni? Zwariowałaś? – Shane nie kryła zdziwienia.
– Z koniem. Musimy użyć twoich kontaktów. Z Pueblosami zawsze żyłaś dobrze, prawda? – Metyska skinęła głową. – Znalazłam wśród twojego bagażu starego Winchestera i paczkę nabojów. Powinni wymienić na jakąś chabetę. Słyszałam, że Apacze werbują wśród nich wojowników.
– I bez colta chcesz jechać przez Białe Piaski? – Metyska wciąż nie była przekonana.
– Wiesz dobrze, że tam nie od rewolweru będzie zależało nasze życie.
– A tak w ogóle, to czemu akurat do Las Vegas?
Rita spojrzała przeciągle na swoją towarzyszkę. Potem wstała, założyła koszulę po martwym Meksykaninie, nasunęła głęboko na czoło znaleziony przez Metyskę kapelusz, odruchowo sięgnęła by poprawić pas z rewolwerem, z zawodem uświadamiając sobie, że go nie ma i popatrzyła na północ. Cisza tężała w drżącym z gorąca powietrzu. Czarne oczy kobiety świdrująco wpatrywały się w dal. Determinacja biła od jej postawy. W chłodnym spojrzeniu spod ronda kapelusza, Metyska dostrzegła iskrę szaleństwa. Dobrze znała hiszpańskie określenie, na jej podobnych, i drżała na samą myśl, że Rita stanie się taka sama. Desperados. Straceńcy.
– Doc tam jest.
Shane wiedziała już. To nie skończy się dobrze.
Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.
Komentarze
Anonimowy
2012-11-25 at 15:59
Ten odcinek jest dużo lepszy, Autorko.
Gdyby nie umieszczeć w obu częściach Mistrza, a jakiś jego substytut (tzn. innego mniej ważnego dla bohaterki faceta) całość nabrała by większego prawdopodobieństwa. Bo tak – sama konstrukcja fabuły – jest nieco szmirowata, bez obrazy.
W sumie bardzo mi się podobało. Jest kilka refleksji, które padają być może zbyt pośpiesznie, jak ta o cegle i sercu. Ale to już minor issue.
Pozdrawiam KG (znowu problem z OpenID 🙁 )
Mefisto
2012-11-26 at 01:02
Ten odcinek jest lepszy od pierwszego, zgoda z przedmówcą. Mam również wrażenie, że nie została wykorzystana postać Mistrza, zwłaszcza, że tak wcześnie i mało heroicznie pożegnał się z czytelnikami. W kolejnym odcinku dobrze byłoby ujawnić już główną oś fabuły, bo póki co wciąż towarzyszymy Ricie w szwendaniu się po dzikim zachodzie;)
Rita
2012-11-27 at 12:37
Dziękuję za komentarze.
KG – cieszę, się, że co do zasady się podobało 🙂 A co do szmirowatości fabuły – cóż, sentymentalna jestem, więc mimo, że nie zaczytuję się w Harlequin'ach, to może gdzieś ten wzorzec we mnie tkwi. Postaram się w ewentualnej następnej części odejść od schematu, choć nie gwarantuję, że się uda.
Mefisto – żal Mistrza, to prawda. Ale jeszcze zaplanowałam dziewczynie parę przygód z różnymi dżentelmenami, więc nie będzie narzekać na brak atrakcji. Co najwyżej na brak uczucia. A wątek główny w tej części został już zarysowany – cóż – sztampowo, ale będzie to zemsta 🙂
A gdybym miała taką maszynę, jaką Ty Mefisto dałeś bohaterowi z "Krzywego zwierciadła czasu", to chętnie poszwędałabym się właśnie po Dzikim Zachodzie 🙂
Pozdrawiam.
seaman
2012-11-27 at 14:26
Jak już zdążyłem się przyzwyczaić – bardzo mięsisty język, uwielbiam to u Ciebie.
Co do śmierci M., nie słuchaj malkontentów ;-). Patrz na MA, zabił takiego gościa (mowa o Gylliposie, mam nadzieję, że nie pokręciłem imienia…), wtedy też się oburzyłem. A potem dowiedziałem się, że się Aleks zaczytuje w George'u RR Martinie i wszystko stało się jasne, bo koleś morduje swoich bohaterów po równo.
Wracając do tematu – u mnie piątka z plusem. Nie szóstka, bo primo nie ma tu takiej, a secundo kilka błędów się wkradło.
Pozdrawiam, s.
Mefisto
2012-11-27 at 14:42
Seaman, Gylippos to bardzo kiepski argument. Spartiata zginął dopiero w ósmym odcinku, po dokonaniu niezliczonej ilości heroicznych czynów, a z jego bohaterskiej śmierci Megas wybudował mu literacki pomnik;) A Mistrza uśmiercił pierwszy lepszy obszczymur, jak tylko ten zdążył zapiąć rozporek:)
Megas Alexandros
2012-11-28 at 02:14
Wydaje mi się, że tak prędkie zakończenie wątku Mistrza wynika z "cyklu produkcyjnego" pisanego przez Ritę westernu. Pierwsza część "Gorąca" powstała ładnych kilka lat temu, co widać po różnicy stylu – w drugiej język jest znacznie bardziej dojrzały, a Autorka operuje nim z większą kontrolą i smakiem. Nie ma praktycznie zdrobnień, jest natomiast wiele wpadających w ucho i pozostających na dłużej sformułowań. Zmieniła się Rita, zmienił się również Jej sposób postrzegania fabuły i bohaterów.
Mistrz był elementem tej wcześniejszej, "młodzieńczej" opowieści. Twardziel i łotr, trochę książę z bajki, trochę słodki skurczybyk. Nakreślony tak oszczędną kreską, że właściwie mógł w sobie pomieścić wszystko. Ale jako taki nie nadawał się do nowej, "dojrzalszej" prozy Rity. Stąd pospieszne jego uśmiercenie. Które zresztą, gdyby się nad tym zastanowić, jest całkiem wiarygodne – nawet najlepsi rewolwerowcy w końcu giną – zwykle z ręki znacznie od nich gorszych miernot, które strzelają w plecy albo zza rogu ulicy. Czy trzeba przypominać, jak umarł Wild Bill Hickock? Mojego, jakże mile wspominanego tutaj Gylipposa też nie zgładził jakiś fechmistrz, tylko tchórz i sprzedawczyk, Hieron z Elatei. W życiu rzadko przytrafiają się "epickie pojedynki" w stylu Wiedźmin kontra Vilgefortz albo młody Vader kontra Ben Kenobi. Zwykle mistrzowie potykają się z miernotami. A że tych drugich jest więcej… nec Herkules contra plures, jak mawiali starożytni Rzymianie.
Co zaś się tyczy samego opowiadania – wyznam szczerze, że zdecydowanie wolę nową Ritę od tej dawnej 🙂 Śmierć Mistrza stworzyła przestrzeń dla pojawienia się ciekawszych postaci: Mary Shane i (być może) tajemniczego Doca z Las Vegas. Opisy zarówno gwałtu, jak i późniejszej miłości lesbijskiej na brzegu rzeki – bardzo przypadły mi do gustu. Widać też dbałość o tekst – jego urodę oraz potoczystość. Postęp w porównaniu z poprzednim "Gorącem" jest ogromny! Przed wystawieniem najwyższej noty wstrzymuje mnie tylko to, że wiem, że Autorkę stać na jeszcze więcej. No i zastrzeżenia , które zaraz poczynię. Poza tym trochę brakowało mi w tym opowiadaniu good old, consensual, hetereosexual intercourse 😀 Ale jest dobrze. Naprawdę dobrze.
Mam natomiast, jak już pisałem, pewne zastrzeżenia do fabuły. Jeśli można, chętnie usłyszałbym kilka słów wyjaśnienia od czcigodnej Autorki 🙂
1. Po uwolnieniu z rąk bandytów Rita narzeka na to, że straciła konia oraz broń. Ale przecież powinna przejąć konie i broń dwóch zgładzonych przez Mary Shane. Od biedy mogę jeszcze zrozumieć, że reszta bandy odjeżdżając zabrała ich wierzchowce (by łatwiej by się im było ukryć się w kanionie i czekać na przyjazd samego Mendozy), choć ja bym sobie nie pozwolił odebrać konia na spalonym słońcem pustkowiu, całe dni marszu od najbliższego miasta…
2. Skąd Mary Shane tak dobrze radzi sobie z łukiem? Przecież nie wyssała tego z mlekiem matki, a jako dziecko wychowywała się u właścicielki saloonu. Saloon ani burdel nie uczą naciągania cięciwy. W tropieniu przestępców też bardziej przydałaby się jej strzelba, bardziej praktyczna i z większym zasięgiem. Nie mówiąc już o rewolwerach, które przeładowuje się szybciej, niż naciąga kolejną strzałę. Myślę, że warto byłoby to wyjaśnić w którymś z następnych rozdziałów "Gorąca".
3. Przyznam, że trochę zaskoczyło mnie namiętne zbliżenie z Mary Shane ledwie kilka godzin po brutalnym – choć niepełnym – gwałcie, jakiego doświadczyła Rita. W Opowieści Tais również połączyłem wątek lesbijski z wątkiem gwałtu, ale jednak zrobiłem to w odwrotnej kolejności. No i potem dałem Tais kilka tygodni na uporanie się z traumą tego, co przeżyła, nim pchnąłem ją w ramiona Bryaksisa i Kritiasa. Po prostu trudno mi uwierzyć w psychologiczną wiarygodność takiego rozwiązania fabularnego. No, ale cóż ja wiem o kobietach! Może odrobina saficznej bliskości stanowi najlepszy balsam na seksualne traumy 😉
Pozdrawiam serdecznie i padam z nóg,
M.A.
Rita
2012-11-28 at 07:51
Megasie!
Twój wyczerpujący komentarz, jak zwykle zawiera tak głęboką analizę tekstu, że autor zdaje sobie sprawę dopiero z tego co napisał 🙂
Słusznie zauważyłeś, że części "Gorąca" różnią się od siebie dosyć mocno. Pierwszą część pisałam około pięciu lat temu. Była to fantazja nastolatki, przeniesiona pośpiesznie na ekran komputera, urwana w momencie, kiedy trzeba było pomyśleć nad fabułą. Teraz sięgnęłam po ten tekst, z głębszym pomyślunkiem :), z dystansem, wiedząc (mniej więcej) co chcę osiągnąć i dokąd ma bohaterka zmierza.
Odnośnie zarzutów fabularnych, pozwolę się ustosunkować, nie wrzucając zbyt dużo spoilerów 🙂
1. Z tymi rewolwerami masz słuszność. Błąd logiczny, o którym mam nadzieję czytelnicy zapomną i szybko wybaczą. Natomiast co do koni… W jakiej sytuacji banda rozdzieliłaby się zostawiając kumpli bez wierzchowców? Na mój gust kryjówka Mendozy może być całkiem niedaleko…
2. Shane jest takim "podrzutkiem – łazęgą". Nie raz życie dało jej w kość, musiała szukać akceptacji i wsparcia wśród różnych – lepszych i gorszych ludzi. Może też u Indian, w końcu jest mieszanej krwi. Poza tym, moi bohaterowie nie mogą odkrywać kart tak od razu 🙂
3. Według mnie, to mogło być uzasadnione – szybka próba wymazania tego brudu, bólu i upokorzenia poprzez próbę oddania się czemuś delikatnemu, lepszemu, czystszemu. Jak widać (mam nadzieję) jednak z opisu, to Rita jest elementem dominującym w tym zbliżeniu, nie potrafi oddać kontroli, nie chce sama zaznać rozkoszy, robi to nad czym ma pełną kontrolę – skupia się na spełnieniu swojej towarzyszki. Widzi, że ta droga – poprzez zapomnienie, zatracenie się, nie jest dla niej możliwa. Bo ona nie zapomina.
A reszty dowiesz się Megasie z kolejnych odcinków 🙂
Mam nadzieję, że uda mi się bardziej je dopracować, żeby uniknąć oczywistych wpadek.
Howgh. Napisałam.
Anonimowy
2012-11-28 at 15:52
Dyskusje o jakości jak wyżej lubię niemal tak samo, jak dobre teksty.
KG