Zabawy dużych chłopców III (seaman)  4.75/5 (8)

77 min. czytania

Natalia Pawliczenko zdobywała doświadczenie na wielu wojnach. Legenda Rosyjskiej Damy, jak ją później nazwano, tworzyła się przez całe lata. Jej kariera wojskowa rozpoczęła się w dziewięćdziesiątym piątym roku, gdy jako dziewiętnastoletnia ochotniczka pojechała do Sarajewa, wysłana tam przez wywiad w charakterze eksperta wojskowego sił zbrojnych Federacji Rosyjskiej. Po przeprowadzeniu kilku głośnych akcji Natalia, zaskoczona końcem konfliktu ma Bałkanach, w ekspresowym tempie przeniosła się do Czeczenii. Zbliżał się kulminacyjny moment pierwszej wojny o niepodległość tego maleńkiego islamskiego kraju. Młoda dziewczyna bardzo szybko przekonała do siebie nowych przełożonych i, jeszcze przed zakończeniem walk w sierpniu następnego roku, została dowódcą kobiecego plutonu snajperskiego. W jego skład weszły dziewczęta równie młode jak Natalia, przez nią osobiście wyselekcjonowane i przeszkolone.

Jej talent snajperski i umiejętności dowódcze rozwijały się podczas kolejnej fazy walk w Czeczenii. W tym okresie oddział Natalii zasłynął jako najskuteczniejszy oddział snajperów spośród wszystkich jednostek, działających w Groznem. Ostateczne szlify żołnierskie zdobyła podczas konfliktu z Gruzją w dwa tysiące ósmym roku. Również tam otrzymała awans na pułkownika. Podczas walk w Osetii jej liczba potwierdzonych celów sięgnęła pięciuset zabitych. To zapewniło jej miejsce w panteonie najznamienitszych strzelców wyborowych na świecie, w końcu stawiając ją na równi z jej osławionymi dziadkami, Ludmiłą Pawliczenko i Michaiłem Surkowem. A dorównanie swoim przodkom było idée fixe Natalii już od najmłodszych lat.

Doskonale znałem życiorys, a także umiejętności strzeleckie i taktyczne pani pułkownik, toteż wiedziałem, że po wyjściu z budynku mogę spodziewać się bardzo ciepłego przyjęcia. Musiałem wymyślić sposób ucieczki albo byłem już martwy. A na to jeszcze nie miałem ochoty.

W pierwszej kolejności musiałem rozejrzeć się po okolicy i ocenić zagrożenie. Szybko wykręciłem żarówki, oświetlające salę restauracyjną, i ostrożnie wyjrzałem przez szparę pomiędzy paździerzowymi płytami, którymi zakryto okna restauracji. Świtało. Czarne na tle różowiejącego nieba ruiny budynków otaczały niewielki, trójkątny plac. Wyłożone kocimi łbami rondo okalało resztki kamiennej studni, ogrodzonej misternie wykonanym stalowym ogrodzeniem, wciąż pięknym, choć zniszczonym i pordzewiałym. Naprzeciwko kamienicy, wewnątrz której tkwiłem, stał szereg połączonych ze sobą trzypiętrowych budynków. Domy były bardzo zniszczone – ich niegdyś piękne, zdobne elewacje poorane były dziurami po pociskach tak, że wyglądały jak oszpecone śladami po czarnej ospie.

Ruiny stały pod kątem około trzydziestu stopni w stosunku do frontu restauracji, zamykając plac od zachodniej strony. Trzeci bok trójkąta stanowiły domy po prawej stronie, a ich czteropiętrowe fasady górowały nad całym placykiem. Doskonałe miejsce dla strzelca, pomyślałem patrząc na ich popalone szczyty. Ja przyczaiłbym się gdzieś w najdalszym budynku, ustawiłbym się w jednym z trzech okien poddasza. Drugim dobrym punktem, który zwrócił moją uwagę, była strzelista wieżyczka, spinająca narożnik kamienicy stojącej naprzeciwko mnie. Gdzie mogliby jeszcze ukryć się snajperzy? Zgodnie z taktyką Natalii Pawliczenko, w akcjach zawsze brały udział trzy pary strzelców, chroniących się nawzajem i jednocześnie zabezpieczających cały obszar ostrzału. Nieduży dystans pomiędzy budynkami ograniczał pole widzenia, więc założyłem, że trzecia para strzelecka znajdowała się gdzieś blisko w charakterze grupy szturmowej, oczekując na mój ruch. Gdzie ukryła się Natalia? Pewnie jest w okolicy, krąży i obserwuje, gotowa włączyć się do walki w razie potrzeby. Wywabią ją trupy jej podwładnych. Albo mój.

Cofnąłem się do wnętrza sali, nie chciałem zostać wypatrzony przedwcześnie. Szybko przebiegłem restaurację i zerknąłem na klatkę schodową. Schody w lewo prowadziły na wyższe kondygnacje, w prawo kilka kamiennych stopni wiodło w dół, do ciężkich, drewnianych drzwi, będących wejściem do lokalu. Na jednym z nich leżało plastikowe, żółtoczerwone logo restauracji; połamane, ale wciąż rozpoznawalne. Byłem w Hard Rock Cafe. Wróciłem do sali głównej. Spokojnie i metodycznie sprawdziłem mojego XM’a. Nikt przy nim nie grzebał. Uspokojony, zamontowałem na korpusie karabinka masywną lunetę optyczną i wymieniłem standardową lufę na przedłużoną o 2 cale wersję z zamontowanym na stałe niewielkim tłumikiem. Nie dawał idealnej izolacji dźwiękowej, ale przynajmniej nie ujawniał mojej pozycji błyskiem ognia przy wystrzale. Nie mógł równać się ze sprzętem moich przeciwników, ale nic więcej nie mogłem w tym momencie zrobić. Przewiesiłem Hecklera przez klatkę piersiową i podniosłem się z kolan. Na podłodze blisko siebie położyłem pistolet sygnałowy z flarą. Szkoda, że nie mam ich więcej, pomyślałem. Stanąłem przy największym oknie restauracji, znajdującym się najdalej na prawo od drzwi. Nożem poluzowałem gwoździe, mocujące płytę paździerzową do ramy okiennej. Teraz musiałem czekać, cierpliwie wypatrywać dobrego momentu.

Kamienica, w której znajdowała się restauracja, usytuowana była po wschodniej stronie placu. Wznoszące się na bezchmurnym niebie słońce miało pojawić się niemal wprost nad moją głową, świecąc strzelcom mocnym porannym światłem wprost w oczy, co dawało mi niewielką przewagę. Dodatkowo, po wschodzie słońca duża część placu przed budynkiem, w którym przebywałem, będzie pozostawać w głębokim cieniu. W mojej sytuacji każdy szczegół mógł zadecydować o tym, czy dożyję wieczoru. Spojrzałem na niebo. Jeszcze chwila, pomyślałem.

***

Kilka minut później promienie słoneczne liznęły szczyty ruin stojących naprzeciwko restauracji i rozpoczęły powolny marsz w dół ich frontów. Bacznie obserwowałem otoczenie, ale polujący na mnie snajperzy byli zbyt dobrzy, by zdradzić swoją pozycję jakimś nieopatrznym ruchem. Dobrze, poczekam, pomyślałem, zaraz nie będziecie miały wyjścia, drogie panie. Będziecie musiały się ujawnić.

Wyrazista, poszarpana linia podziału cienia i światła, wyglądająca niczym dziki wykres szalejącej funkcji matematycznej, przecinała na pół fasadę kamienicy na wprost mnie. Słoneczny blask powoli połknął drugie piętro, potem pierwsze. I wtedy coś dostrzegłem, na pierwszym piętrze, w oknie znajdującym się naprzeciwko drzwi restauracji. W bezruchu poranka, dodatkowo podkreślonym ostrym kontrastem pomiędzy blaskiem dnia a cieniem nocy, delikatne, niemal niezauważalne poruszenie zaalarmowało moje zmysły niczym syrena strażacka. Podniosłem karabinek do ramienia i, mierząc przez szczelinę pomiędzy płytami, wycelowałem jego lufę w okno, które zdradziło pozycję jednego ze strzelców. Już czas, pomyślałem.

Nie wybiegłem na ulicę. Nie zdążyłem. Uprzedził mnie huk odpalanej rakiety, niczym nóż przecinający ciszę poranka. Opuściłem broń i wyjrzałem na zewnątrz. Wystrzelony gdzieś z bocznej ulicy pocisk z wizgiem przeleciał przez plac i walnął w wieżyczkę, wieńczącą środkową kamienicę na prawo ode mnie. Ogłuszający odgłos eksplozji i deszcz opadających z rumorem odłamków świadczyły o tym, że poddasze zostało całkowicie zniszczone. Ktoś musiał bardzo nie lubić tego konkretnego budynku. Albo wiedział lepiej ode mnie, gdzie przyczaił się snajper. Zaraz po eksplozji rozszczekały się walące głośnymi seriami karabinki AK, sucho odpowiedziały im pojedyncze wystrzały SCAR-ów.

Opadający z góry kurz nie zdążył się jeszcze rozwiać, a ja już stałem przy wyjściu z restauracji. Z bronią w dłoniach ostrożnie uchyliłem ciężkie skrzydło drzwi. Na zewnątrz trwała ostra kanonada, nad głową zahuczały wirniki starego, rosyjskiego Hinda Mi-24, posypały się granaty dymne. Rozmach ataku wyraźnie wskazywał, że to nie ja byłem celem akcji. Najwyraźniej ktoś dowiedział się o mojej randce z pułkownik Pawliczenko i postanowił zapolować na słynną Rosjankę. Wiedziałem, że to ostatnia okazja na szybką ewakuację. Wyskoczyłem na wypełniony pyłem i dymem chodnik. Mój cel, cmentarz żydowski, znajdował się bardzo blisko, może pięćset metrów na północ od Małego Placu. Ale nigdy nie udało mi się tam dotrzeć. Ledwie pojawiłem się na zewnątrz, w oknie kamienicy naprzeciwko mnie pokazała się niewyraźna sylwetka. Pamiętałem o przyczajonym tam strzelcu, ale miałem nadzieję, że w zaistniałych okolicznościach on o mnie zapomniał. Z okna posypały się kule, ze świstem odbijając się o kocie łby wokół moich stóp. Otworzyłem ogień niemal nie celując; udało mi się na moment uciszyć strzelca i odskoczyć kilka metrów w bok. Niemal nie rozglądając się dookoła przebiegłem na drugą stronę placu i wskoczyłem pod łukowo sklepiony podcień. W samą porę. Z uliczki Staromiejskiej wysypało się kilkunastu uzbrojonych w karabinki ludzi, szybko zajmując dolne piętra kamienic po południowej stronie placu. Nie zauważyli mnie, przyczajonego w załomie muru, ale nie mogłem liczyć na to, że niepostrzeżenie wymknę się z pułapki. Na moje szczęście uwagę napastników skupił na sobie strzelec, który kilka chwil wcześniej próbował we mnie trafić. W pierwszej chwili nie zrozumiałem, czemu postanowił się ujawnić, otwierając ogień do ukrytych w ruinach budynków mężczyzn, ale po chwili stało się jasne, że osłania w ten sposób innych snajperów, ewakuujących się zapewne ze swych stanowisk. Ostrzelani żołnierze natychmiast odpowiedzieli potężną kanonadą. Padłem na chłodne płyty chodnika, chowając się przed latającymi naokoło pociskami.

Do tego nad placem znów pojawił się Mi-24, hałasując silnikiem i łopatami wirnika. Zawisł niemal wprost nade mną, a po chwili plunął ogniem z dziobowego karabinu JakB, sypiąc naokoło gorącymi łuskami. Potężne pociski dziurawiły mury kamienicy jak rzeszoto a kawałki cegieł fruwały wszędzie naokoło. Zrobiło się naprawdę niebezpiecznie, ale ze strachu nie odważyłem się nawet poruszyć. W końcu obrotowe działko umilkło i spadły ostatnie łuski, dźwięcznie uderzając o kostkę brukową. Zapadła cisza. Podniosłem głowę i otarłem twarz z pyłu. Sklepienie podcienia, wznoszące się łagodnym łukiem nad moją głową, poszatkowane było niczym przysłowiowy szwajcarski ser. Poderwałem się z chodnika patrząc w górę i otrzepałem się z czerwonawego, ceglastego kurzu. Hind odlatywał, przynajmniej na chwilę. Szybko wbiegłem do klatki schodowej i, przeskakując po kilka stopni naraz, dotarłem na pierwsze piętro. Chciałem sprawdzić, czy strzelec z oddziału Natalii jeszcze żyje. A jeśli tak, to miałem kilka minut na wyciągnięcie z niego, gdzie przyczaiła się pani pułkownik. Bo byłem pewien, że mimo nieprzewidzianych okoliczności Natalia o mnie nie zapomniała.

Przemknąłem przez kilka pokoi rozległego mieszkania, mieszczącego się na wprost od wejścia do Hard Rock Cafe. Dopiero w czwartym pomieszczeniu znalazłem strzelca – młodą, jasnowłosą dziewczynę. A raczej to, co z niej zostało. Zmielone przez pociski kalibru dwanaście i siedem milimetra zwłoki wyglądały przerażająco. Jedyną częścią ciała, jaka pozostała nienaruszona, była głowa. Ładna twarz z wykrzywionymi w przerażeniu ustami wpatrywała się w okno szklistym wzrokiem. Smutny, smutny widok. Pochyliłem się nad trupem. Z ucha dziewczyny wyciągnąłem niewielki, silikonowy czopek komunikatora. W torbie, leżącej przy oknie, znalazłem dwa magazynki do karabinka SCAR, dzięki powszechnej unifikacji amunicji wypełnione pasującymi do mojego XM’a pociskami. Ostrożnie wyjrzałem przez okno. Zbliżali się napastnicy, widziałem ciemne sylwetki w rzedniejącym dymie. Musiałem uciekać. Wcisnąłem ciepły jeszcze kawałek silikonu w małżowinę, wepchnąłem zdobyczne magazynki do plecaka i wybiegłem z mieszkania, kryjąc się na parterze budynku. Mężczyźni byli już bardzo blisko. Gdy minęli mnie, spiesząc w poszukiwaniu zabitej, wyskoczyłem przez okno i, niezauważony przez stojących na rondzie żołnierzy, uciekłem ulicą Radnice, pozostawiając Mały Plac za plecami.

Nie odbiegłem daleko. Ledwie dotarłem do końca podcienia i przyczaiłem się w załomie muru, gdy głośniczek w moim ucho ożył.

– Witaj, Dawidzie – rozległ się cichy, niski szept Natalii. Instynktownie wcisnąłem się głębiej we wnękę. – Spokojnie, gdybym chciała cię zabić, już leżałbyś martwy.

Przyłożyłem palec do ucha, naciskiem na nadajnik aktywując urządzenie.

– Skąd wiedziałaś, że mam komunikator? – spytałem, rozglądając się uważnie wokoło.

Stałem na skraju rozległego skrzyżowania. Nieregularna w kształcie krzyżówka była zbyt niebezpieczna, aby można ją było bez rozpoznania przejść. Niemal na wprost mnie wznosiły się ruiny kamienicy, której zwalone pozostałości blokowały najkrótszą drogę do cmentarza żydowskiego, ulicę Maiselovą. Jedyne, co zostało z tego budynku, to trzy piętra narożnej wieży, mierzącej w niebo poczerniałym kikutem spalonego poddasza. Jezdnia prowadząca w lewo była kompletnie zatarasowana wrakami spalonych samochodów, spiętrzonych w barykadę ledwie kilkanaście metrów od skrzyżowania. Z miejsca, w którym stałem, nie widziałem, co znajdowało się po prawej stronie. Pamiętałem, że powinien tam być niewielki, kwadratowy placyk, leżący u stóp wejścia do kościoła św. Mikołaja. Biegnąca lekkim łukiem w lewo ulica Kaprova była jedyną, która mogła mnie doprowadzić do miejsca upadku satelity.

Oceniłem, że najlepszym na kryjówkę dla snajpera miejscem była samotna wieżyczka, stojąca na przeciwległym skraju placu.

– Jestem dobrze poinformowana – mruknęła Natalia w odpowiedzi. – I co dalej?

– Nie wiem – odparłem. – Możemy się pozabijać na tym placu, albo zacząć współpracować.

– Myślisz, że jesteś mi potrzebny? – parsknęła śmiechem.

– Rzekłbym, że mogę się przydać. Napastnicy przyszli po ciebie. I mają wystarczająco dużo pocisków, żeby wykurzyć cię z kryjówki. Albo, nie bawiąc się w głupie gierki, po prostu zrównać wieżę z ziemią.

Zaległa krótka cisza. Szybciej, pani pułkownik, podejmuj decyzję! – pomyślałem. Ludzie za moimi plecami nie będą długo czekać, za chwilę mnie dopadną. A potem ciebie!

Widocznie Natalia myślała podobnie, bo odezwała się pewnym, pozbawionym wątpliwości głosem:

– Dobrze, co proponujesz?

– Ty kontrolujesz plac z wieży. Ja zostanę na ulicy i będę cię wspierał z dołu.

– Zgoda. Pamiętaj tylko o śmigłowcu – rzuciła i wyłączyła komunikator.

Przelazłem przez wybite okno do wnętrza małego pubu i, przecisnąwszy się przez zagraconą salę, wyszedłem głównymi drzwiami na zewnątrz. Przebiegłem wzdłuż narożnej kamienicy, w której według wyblakłych napisów mieścił się kiedyś hotel z restauracją. Następny budynek, ustawiony do skrzyżowania pod kątem, był doskonałym miejscem na kryjówkę – najniższa kondygnacja składała się z kilku niewielkich pomieszczeń, połączonych wewnętrznymi przejściami. Do każdego z nich prowadziły maleńkie, stylowe drzwiczki. Zapewne kiedyś, przed wojną, mieściły się tutaj sklepiki z pamiątkami. Małe, grube drzwi dawały doskonałą osłonę, a możliwość przechodzenia z jednego butiku do drugiego zapewniała w razie potrzeby szybką ewakuację. Wskoczyłem do najbliższego lokalu, przymknąłem zaskakująco ciężkie, drewniane drzwiczki i wyjrzałem przez mikroskopijne okienko.

– Jestem gotów – odezwałem się, włączając komunikator.

– Widziałam – mruknęła w odpowiedzi Natalia. – Czekaj na mój znak.

– Czyli…?

– Czyli zobaczysz. Nie przegapisz, obiecuję – dodała i wyłączyła się.

Wkrótce zrozumiałem, co miała na myśli.

***

Cztery duże samochody wjechały na plac i z piskiem opon zatrzymały się pośrodku skrzyżowania, nieco na prawo ode mnie. Pojazdy ustawiły się w półkolu, tworząc barierę ochronną dla wysiadających z aut ludzi. Wyglądało na to, że napastnicy przewidywali, gdzie ukryła się Natalia, bo ustawili się niemal na wprost samotnej wieżyczki.

Załomotał potężny, podwójny silnik TW3 i nad placem zawisł Mi-24. Najprawdopodobniej pilot namierzył cel wcześniej, bo ledwie śmigłowiec zjawił się na niebie nade mną, dwa pociski wystrzeliły spod skrzydeł Hinda. Ładunki z oszołamiającym grzmotem uderzyły w trzypiętrową basztę. Wieżyca zatrzęsła się i posypała niczym domek z kart, w potężnej chmurze pyłu waląc się na uliczny asfalt. Zakląłem. Powinniśmy się spodziewać, że nie będą się patyczkować. Wyglądało na to, że nie uda mi się jednak spotkać z panią pułkownik..

Ale nie doceniłem sprytu mojej nowej sojuszniczki. W powietrzu świsnął pocisk rakietowy, po charakterystycznym podwójnym huku poznałem, że to javelin. Kompletnie zaskoczył mnie fakt, że wystrzelono go tuż obok mnie, nieco z prawej strony od mojej kryjówki. Spojrzałem w górę, na piękną dzwonnicę spalonego, barokowego kościoła świętego Mikołaja. Natalia Pawliczenko ukryła się nie w tej wieży, o której myśleliśmy. Daliśmy się nabrać – i ja, i napastnicy.

Pilot Hinda nie miał szans na ucieczkę czy na wyrzucenie flar; javelin odpalony został zbyt blisko helikoptera. Pocisk trafił maszynę w silnik, tuż pod wirnikami głównego rotora, i rozerwał śmigłowiec na strzępy. Kula ognia sypnęła płonącymi odłamkami, ale Natalia jeszcze nie miała dość. Druga rakieta wystrzeliła w powietrze, tym razem poruszając się po bardziej typowej dla siebie, pionowej trajektorii. Widziałem ogon dymu, ciągnący się za wzlatującym ładunkiem i po kącie wznoszenia domyśliłem się celu. Przyłożyłem kolbę XM’a do policzka. Bo zniszczenie Mi-24 można chyba uznać za dość wyraźny znak, prawda?

Pocisk nadleciał bardzo szybko, napastnicy skupieni wokół samochodów nie zdążyli zareagować, ogłuszeni eksplozją śmigłowca. Trafiony został jeden ze środkowych pojazdów, ale wybuch był na tyle potężny, że przewrócił dwa sąsiednie pick-upy, rozrzucając ludzi dookoła niczym szmaciane kukiełki. Nie dałem pozostałym przy życiu przeciwnikom szansy na przegrupowanie. Nacisnąłem spust karabinka i zacząłem strzelać krótkimi, rwanymi seriami. Nie wiedziałem dlaczego, ale zaraz po naciśnięciu spustu zacząłem odczuwać obrzydliwe, lepkie fale mdłości. Każda kolejna fontanna krwi, dobrze widoczna z tak niewielkiej odległości, wyzwalała dziwne, nieznane wcześniej uczucia. Do tej pory zabijając przeciwnika w walce, nie zastanawiałem się nad tym ani sekundy dłużej, niż było to konieczne. Po prostu traktowałem śmierć jako taktycznie niezbędny element, prowadzący do wykonania zleconego zadania. Nigdy potem nie miałem koszmarów, nie dręczyły mnie wspomnienia. Ani o zabitych przeze mnie, ani o tych, którzy zginęli walcząc po mojej stronie. Mój umysł wyłączał emocje, resetował pamięć, nie dopuszczając do powstawania jakichkolwiek rozterek. Dopiero niedawno, w odniesieniu do domniemanej śmierci Webba, zacząłem mieć jakiekolwiek wątpliwości. W sens wykonywanej przeze mnie… pracy. W konieczność zabijania, tak przez moją, jak i przeciwną stronę. Wcześniej były to jedynie fragmenty układanki, które musiały wypełnić przestrzeń, dając końcowy efekt. Teraz zaczęły nagle przybierać cechy, choćby tylko zewnętrzne, konkretnych ludzi. Młoda dziewczyna w tunelu. Młoda podkomendna Natalii, rozerwana pociskami karabinu Hinda. Chudy mężczyzna trafiony w klatkę piersiową, który komicznie rozrzucił szeroko ramiona, jakby radośnie witał dawno niewidzianego przyjaciela.

Oddychałem ciężko, z trudem panując nad dygoczącymi rękoma. Klnąc w myślach na moje nagle obudzone sumienie, zmieniłem magazynek, uważnie patrząc na zasnute ciężkim, czarnym dymem skrzyżowanie. Niedobrze z tobą, stary, pomyślałem. Ci, którzy na polu walki zaczynają mieć wątpliwości, nie mają czasu zbyt długo ich roztrząsać. Tracą z oczu to, co najważniejsze, gubią ostrość spojrzenia na rzeczywistość, niezbędną do przeżycia. Nie pomógł nawet znajomy, suchy odgłos magazynka, wskakującego w uchwyt. Widziałem ludzi, z trudem podnoszących się z ziemi, na kolanach szukających broni. Poruszali się powoli, zdezorientowani, bo płonące paliwo z helikoptera i samochodów wypełniło plac gryzącym, gęstym całunem. Byli bezbronni, ale nie potrafiłem tego wykorzystać. Patrzyłem na chwiejące się sylwetki i nie strzelałem. W końcu usłyszałem pełen irytacji głos Natalii, wykrzykującej wprost w moje ucho mocno żołnierskie słowa po rosyjsku. A potem pani pułkownik zaczęła strzelać.

Nigdy dotąd nie widziałem takiego strzelania. Każdy pocisk trafiał, każde trafienie zabijało. Głowa, klatka piersiowa, brzuch. Żołnierze, jeszcze przed kilkoma minutami sprawnie wykonujący rozkazy, teraz w przerażeniu uciekali z ulicy w poszukiwaniu schronienia.

– Pizdiec, Hayter, czy mógłbyś się wziąć do roboty?! – krzyczała Natalia. – Wiem, że tam jesteś, więc rusz się, dobrze?!

Nie wiem, czy to jej słowa, czy też raczej widok biegnącego wprost na mnie człowieka wyrwał mnie z letargu. Odruchowo przeładowałem broń i znów zacząłem strzelać. Nie wiem, ilu ludzi przyjechało czterema samochodami. Nie wiem, ilu zabiłem ja, a ilu Natalia. Ale po kilku minutach plac opustoszał. Nie chciało mi się liczyć trupów.

Przebiegłem przez plac, sprawdzając ostatni samochód, jedyny, jaki stał jeszcze na kołach. Niestety, był uszkodzony na tyle poważnie, że nie nadawał się do użycia. Odwróciłem się w kierunku dzwonnicy kościelnej i włączyłem komunikator.

– Plac jest czysty – odezwałem się. Od czasu kanonady minęło nie więcej, niż dziesięć minut. Natalia milczała od momentu zakończenia walki.

– A samochód? – spytała teraz, najwyraźniej wciąż obserwując plac.

– Usmażony – odrzekłem.

– Izwiniaius’, przyjacielu – mruknęła. – Chciałam jeden z nich oszczędzić.

Wzruszyłem ramionami, mając nadzieję, że kobieta to zobaczy.

– Tak? A po co?

– Możesz nie uwierzyć, ale chcę ci pomóc.

Wzruszyłem ramionami raz jeszcze.

– Nie wierzę – odparłem. – Idę do ciebie.

– Zapraszam serdecznie. I nie musisz mi wierzyć.

– A niby dlaczego miałabyś mi pomagać? Tak nagle? – spytałem, omijając dymiące się wraki. Smród spalonej ropy intensywnością dorównywał odorowi zwęglonych ludzkich ciał, które leżały dookoła samochodów.

– Powiedzmy, że powstała niewielka różnica zdań między mną, a moimi dotychczasowymi pracodawcami. Niestety, wkrótce urosła do takich rozmiarów, że rzeczeni pracodawcy postanowili podziękować za dotychczasową pomoc. Sposób przesłania podziękowań możesz zaobserwować naokoło.

– To są ludzie Webba? – spytałem. Dotarłem do szerokich schodów i wspiąłem się po nich do drewnianych, rozbitych drzwi bocznych. Wszedłem do kościoła. Słońce rozświetlało wypełnione połamanymi ławami wnętrze, zaglądając przez dziury wybite w pięknie wymalowanym, kopulastym sklepieniu. Pośrodku głównej nawy leżał olbrzymi, kunsztownie zdobiony żyrandol. W rozsypanych wokół niego kawałkach kryształów połyskiwały promienie światła, rozszczepiając się i barwiąc ściany tęczowymi refleksami.

– Nie, głuptasie, to nie są ludzie Webba – parsknęła Natalia. – Po pierwsze, nie przysyłałby ich ryzykując, że któregoś zabiję. A po drugie, gdyby to byli oni, pewnie nie rozmawialibyśmy w taki sposób.

– A w jaki?

– Ech, pewnie bardziej… ja wiem… uduchowiony – roześmiała się ze swojego dowcipu. – Wchodzisz na górę?

Rozejrzałem się dookoła. Po prawej stronie dostrzegłem niewielkie, obłożone cegłami przejście. Podszedłem i zerknąłem w głąb krótkiego korytarzyka. Prowadziło do stromych, wijących się kamienną spiralą schodów.

– Wchodzę – mruknąłem i zacząłem wspinać się na dzwonnicę.

***

Najwyższe piętro wieży przywitało mnie nieprzyjemnym zapachem zatęchłego powietrza. A także o wiele sympatyczniejszym widokiem wdzięków Natalii Pawliczenko, leżącej na kamiennej podłodze z lornetką w dłoniach. Dopasowane, ciemnozielone bojówki, bardzo interesująco opinały się na krągłych pośladkach pani pułkownik.

– Przestań gapić się na mój tyłek – mruknęła, zerkając przez ramię w moim kierunku – i kładź się obok. Zabawa jeszcze się nie skończyła.

Zgodnie z rozkazem rozłożyłem się obok Natalii i spojrzałem na leżące w dole skrzyżowanie.

– Widzisz coś? – spytałem.

– Nie – odparła. – I to mnie niepokoi.

Wiedziałem, co ma na myśli. Zniszczenie śmigłowca powinno wywołać natychmiastową reakcję u przeciwnika, jej brak mógł oznaczać tylko jedno.

– Co mogą planować? – spytałem.

– To Webb przekazał napastnikom informację, gdzie mają mnie szukać. Skoro nie ma tu jeszcze wsparcia, to znaczy że w akcję włączył się nasz wspólny znajomy.

– A to niedobrze.

– Rzeczywiście. Webb osobiście nadzoruje szkolenie swoich oddziałów – mruknęła Natalia. – Znasz go lepiej, niż ja. Wiesz, co to oznacza.

– Są dobrzy – odrzekłem, patrząc w kierunku ulicy Kaprovej.

– Mmm… – Moja rozmówczyni umilkła na chwilę. – Nie masz co zerkać w stronę cmentarza żydowskiego. Nie ma tam już nawet śrubki z waszego satelity.

– Nie o tym myślałem – odpowiedziałem. – Skoro możemy spodziewać się wizyty jego ludzi, może powinniśmy wynosić się stąd jak najszybciej?

– Tak naprawdę nie ma znaczenia, czy zostaniemy tutaj, czy przeniesiemy się gdzieś indziej – odparła. – Webb i jego przełożeni mają bardzo dobre źródła informacji o tym, co się dzieje w mieście… Odnajdą nas tak, czy siak. A przyłapani przez nich na ulicy mamy naprawdę znikome szanse, wiesz o tym dobrze.

Pokiwałem głową. Miała rację. Po chwili wróciłem myślami do poszukiwanych przeze mnie żołnierzy.

– A co się stało z marines? I dlaczego Webb ich jeszcze nie odnalazł, skoro według ciebie wie o wszystkim, co się dzieje w Pradze? – spytałem.

– Dzieciaki dotarły na miejsce upadku przed nami, ale o tym już wiesz. Amerykanie zabrali twardy dysk z kodami dostępu do systemu i czarną skrzynkę i na chwilę znikli nam z oczu. Nie wiedzieliśmy co się stało, i to było bardzo dziwne. Dopiero z przechwyconej przeze mnie wiadomości wywnioskowałam, jak udało im się uciec. Trzeba przyznać, że marines wykazali się sprytem. Zeszli do podziemi, do metra. I w ten sposób wymknęli się nam.  Zanim zdążyliśmy zlokalizować uciekinierów, ty pojawiłeś się w mieście i skupiłeś na sobie uwagę Webba.

Oddałem lornetkę pani pułkownik. Przysiadła na podkurczonych nogach, bawiąc się trzymanym w dłoniach przedmiotem. Nie miała na sobie stanika i widok jej pełnego, kształtnego biustu wypełniającego zieloną, bawełnianą koszulkę był bardzo rozpraszający. Przełknąłem ślinę i z trudem przeniosłem wzrok na twarz Natalii.

– Widzę, że podjąłeś decyzję. Witaj wśród dużych chłopców, Piotrusiu Panie – rzekła z drwiącą miną. – Ale pamiętaj, oni bawią się inaczej.

– Dlaczego postanowiłaś mi pomóc? – spytałem, ignorując wyraz twarzy Natalii. O wiele sympatyczniejsze było skupianie się na reszcie jej ciała.

– To długa historia – spoważniała.

– Nigdzie się nie spieszę. Przynajmniej chwilowo – odparłem.

– A powinieneś. Nie mamy za dużo czasu.

– No, to nie ma co zwlekać. Opowiadaj – mruknąłem, znów zerkając na biust Natalii. Zimne powietrze poranka, napływające przez okna dzwonnicy – pomyślałem. To na pewno zimne powietrze. Jej sutki coraz odważniej zerkały na mnie spod gładkiego materiału koszulki. Co się ze mną dzieje?

Musiała w końcu zauważyć mój maślany wzrok, bo parsknęła śmiechem.

– Dobrze, ale pod warunkiem, że skupisz się na tym co mówię, ok?

– Rozkaz, pani pułkownik – mruknąłem i odwróciłem głowę. Nie mogłem zrozumieć własnych reakcji, zamiast skupiać się na rozmowie, na ważnych rzeczach – ja gapiłem się na jej piersi.

– Musimy cofnąć się całkiem daleko w przeszłość – rozpoczęła monolog Natalia. – Nie będę opowiadać wszystkich szczegółów, więc nie przerywaj pytaniami. Cała afera zaczęła się jeszcze w latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku. To właśnie wtedy ambitny porucznik Campbell dostał pierwsze poważne zadanie. Miał nawiązać bliską współpracę z młodym, ledwie trzydziestoletnim afgańskim bojownikiem o wolność, Usamą ibn Ladinem. Chyba wiesz, o kogo chodzi.

Mruknąłem ze zdziwieniem, ale tylko machnęła ręką. Mówiła dalej.

– To on był osobą kontaktową ze strony waszego wywiadu wojskowego. Zapewniał instruktorów do szkoleń, broń i materiały wybuchowe. Jednym słowem, wyszkolił największego wroga Ameryki, by potem zostać przeniesionym do nowego zadania, stworzenia Fox Hound. Ale wbrew temu, co podawały wasze media, współpraca z Al-Kaidą na tym się nie zakończyła. W zamian za udzieloną pomoc arabscy terroryści zapewniali CIA i wywiadowi wojskowemu ciągłe dostawy bardzo dobrej, czystej kokainy i heroiny. Ze sprzedaży narkotyków sfinansowano wiele akcji wywiadowczych.

– Poczekaj – nie wytrzymałem i przerwałem monolog. – Wkraczamy na bardzo śliski teren spiskowej teorii dziejów.

– Mówiłam, że nie ma czasu na głupawe dygresje – warknęła. – Ja sama ubezpieczałam wiele operacji przekazywania towaru waszym ludziom. Były tego tony.

– Ty? Jako kto? Jako żołnierz Federacji Rosyjskiej, czy prywatny… – zawahałem się, nie wiedząc jakiego słowa mam użyć.

– Najemnik? – Natalia pokiwała głową. – Tak naprawdę jedno i drugie. Działałam na rozkaz moich przełożonych. Oni brali za to potężne pieniądze, ja dostawałam swoją dolę i i nie pytałam o nic więcej. Byłam najszybciej awansującą kobietą w armii rosyjskiej, nie mogłam mieć żadnych moralnych wątpliwości. I, szczerze mówiąc, nie miałam.

– To stąd wzięły się tak dobre kontakty pomiędzy dowódcami naszych armii i wywiadów? – spytałem.

– Między innymi. Wspólne interesy zbliżają. Zwłaszcza tak dochodowe. Potem nastąpiło oficjalne ochłodzenie kontaktów pomiędzy amerykańskim wywiadem a Al-Kaidą. Ale narkotyki nie przestawały płynąć.

Zignorowała moją zdziwioną minę i kontynuowała.

– Teraz nadchodzi najlepsze. Pilnuj się, bo możesz spaść z dzwonnicy. To CIA i wywiad wojskowy stały za atakami z września 2001 roku. To był ich plan, od początku do końca.

Prychnąłem z pogardą.

– Daj spokój, Natalia. Sama nie wierzysz w to, co mówisz.

– Niestety, ja WIEM, co mówię – odparła lodowatym tonem. – Osobiście nadzorowałam akcję przerzucenia al-Shehhiego, Atty i Jarraha w czerwcu dwutysięcznego roku do waszego pięknego kraju. Paszporty, wizy – to nasza robota.

– Ale po co? – nie mogłem zapanować nad drwiną. – Nie trzeba wynajmować terrorystów do wyburzenia dwóch brzydkich budynków w centrum miasta.

– Istniało niebezpieczeństwo ujawnienia powiązań Ameryki z Al-Kaidą. Brudnych interesów, handlu narkotykami, zabójstw na zlecenie. Poza tym, w zniszczonym podczas ataku budynku numer siedem miało swoje siedziby bardzo dużo firm, nieoficjanie powiązanych z CIA. Szlag trafił dokumenty księgowe, fikcyjne faktury, sfałszowane bilanse o wartości setek miliardów dolarów. Nikt nie pytał o pieniądze, była tragedia narodowa.

– Ale zabijać pięć tysięcy własnych obywateli tylko po to, żeby zatuszować brudne interesy?

– Cóż to za problem? Szóstego sierpnia tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku zabiliście sto sześćdziesiąt tysięcy obywateli Japonii, bezbronnych cywili. Trzy dni później następne dziewięćdziesiąt tysięcy. I to bez mrugnięcia okiem.

– Ale to było co innego. Wojna światowa – zaprotestowałem.

– Proszę cię – teraz to ona prychnęła z drwiną. – Nigdy nie chodzi o wojny, tylko o pieniądze. Wasz kaleki prezydent został przekonany w czterdziestym piątym, że trzeba odpalić dwie bomby, bo wojna konwencjonalna przestaje się opłacać finansowo. Tak samo w dwa tysiące pierwszym, przygłupi pan w Białym Domu zgadza się na jeden z największych przekrętów w nowożytnej historii, bo trzeba było zbilansować słupki. Patrząc na to z szerszej perspektywy, można by rzec, że doczekaliście się własnego Nerona. Brawo, niech żyje Ameryka…

Milczałem, Natalia również nie odzywała się przez chwilę. Zapatrzyła się na ruiny Pragi, nie widząc ich w zamyśleniu.

– No, ale życie toczy się dalej – podjęła w końcu. – Nadszedł rok dwunasty nowego wieku. I wiesz, co? Ogólnoświatowym atakiem Al-Kaidy również sterował amerykański wywiad.

– Nie, no teraz to już przeginasz – parsknąłem.

– Tak myślisz? – mruknęła, patrząc na mnie badawczo. – No, to pomyśl. Ameryka wyszła z tego wszystkiego jako praktycznie jedyne mocarstwo na świecie. Wysadzono kilka przestarzałych elektrowni atomowych, trudno. Koszty własne. Ale popatrz, co osiągnięto. Problem Europy i jej permamentnego, nierozwiązywalnego kryzysu ekonomiczno-politycznego znikł. Potęga Chin, ciągle rosnących w siłę i niemal dorównujących Ameryce, została złamana. Rosję odepchnięto od Europy, Kreml zajął się swoimi dawnymi republikami – Gruzją, Osetią, Azerbejdżanem. A Amerykanie? W ataku odwetowym rozbili w puch Iran, spacyfikowali Arabię Saudyjską. Mają nieograniczony dostęp do największych na świecie złóż ropy naftowej. Nie opłacało się? A poza tym, wojna to najlepszy interes na świecie. O tym chyba nie muszę ci mówić.

– Chyba za dużo naczytałaś się opowieści szpiegowskich – mruknąłem. – To wszystko jest zbyt grubymi nićmi szyte.

– Myśl, co chcesz, mam to w dupie – warknęła. – Ale to właśnie działania rządu amerykańskiego w końcu tak wkurwiły waszych generałów, że postanowili działać. Przedstawili dowody machlojek prezydenta USA i agencji swoim dawnym przyjaciołom z Rosji, inteligentnym i rozsądnym generałom z Chin. A potem zaproponowali układ: stwórzmy nową potęgę, niezależną siłę, z którą Amerykanie będą musieli się liczyć. Bo zaczęli się wykazywać zbyt dużą zuchwałością.

– Ale przecież prowadzenie tak wielkiej, niemal światowej wojny oznaczało wielkie wpływy dla generałów. Dlaczego mieliby się jej wyrzekać w imię jakichś dziwacznych idei? – spytałem.

– Nie wiem. Podejrzewam, że zaczęli przegrywać walkę o władzę z ludźmi z CIA. A może po prostu mieli dość ofiar w niewinnych cywilach. Nie wiem.

– A po co im Patriot i system satelitarny?

– System Patriot daje pełną kontrolę informatyczno-taktyczną nad wszystkimi frontami walki na całym świecie. Ale to tylko początek. Docelowo, ma służyć jako narzędzie kontroli nad wszystkimi walczącymi żołnierzami.

– Nanomaszyny – mruknąłem.

– Dokładnie – odrzekła kobieta. – Możesz ocenić po sobie, jak potężne to narzędzie. My zakłócamy pracę nanomaszyn tutaj, w Pradze. Nie udało nam się całkowicie wyłączyć ich działania, ale skutki naszych wysiłków i tak zdążyłeś odczuć na własnej skórze. Tamta kobieta w tunelu, pamiętasz?

Oczywiście, że pamiętałem.

– Niestandardowe, nienormalne zachowanie było efektem zakłócenia funkcjonowania nanomaszyn, które krążyły w twoim ciele. Przez ostatnie pół roku, od momentu wprowadzenia do krwioobiegu, poznawały reakcje organizmu, przejmując kontrolę nad nosicielem. Bez twojej wiedzy. Mogłeś zostać zabity, wyłączony w każdej chwili. Albo po prostu zresetowany. Lub użyty do samobójczego ataku. Możliwości są już teraz niemal nieograniczone… – Na moment zapadła cisza. Po chwili Natalia podjęła monolog: – Każdy różnie przechodzi moment zakłócenia i całkowitego odłączenia od systemu. Czy ty nie czułeś się jakoś… inaczej po zastrzyku Webba?

Kiwnąłem głową. Dziwaczne wyrzuty sumienia. Żal, jaki mnie wypełnił na widok zabitej kobiety z oddziału Natalii. To wszystko na pewno można było zakwalifikować jako niestandardowe zachowanie.

– Widzisz – mruknęła tryumfująco. – A i tak przeszedłeś to bardzo lekko. Niektórzy wariowali, inni wpadali w morderczy szał. Każdy reaguje inaczej, tylko najtwardsi psychicznie dają sobie radę tak dobrze, jak ty.

– Dziękuję za komplement – powiedziałem sucho. Znów nie mogłem przełknąć śliny, choć teraz nie ze względu na sterczące brodawki pani pułkownik.

– To nie jest komplement, Dawidzie – odparła. – A raczej dowód na to, że do pewnych rzeczy nadajesz się lepiej, niż większość ludzi.

Milczałem przez chwilę. Miała rację. To, co mi najlepiej wychodziło w życiu, to była umiejętność przeżycia na wojnie, bez względu na cenę. Którą najczęściej płacili inni.

– Niestety, nadszedł czas zakończyć naszą rozmowę, piękny chłopcze – powiedziała Natalia milszym tonem i popatrzyła na mnie w bardzo wymowny sposób. – Choć z przyjemnością bym ją kontynuowała. I nie tylko ją… Ale, tak jak mówiłam, nie mamy za dużo czasu. Pluton marines, a właściwie to, co z niego zostało, jest całkiem niedaleko.

Poderwałem się na nogi.

– Wiesz, gdzie oni są, i nie powiedziałaś tego od razu?

– Na wszystko przychodzi odpowiednia pora – choć było to bardzo oklepane wyrażenie, w jej ustach zabrzmiało nieoczekiwanie prawdziwie. – Żółtodziobom udało się uniknąć większych problemów, a i tak, z tego co wiem, pozostało ich tylko kilku. W tej chwili przyczaili się w ruinach Hotelu Pachtuv. To niedaleko stąd. Zaskakująco rozsądny wybór, jak na takie dzieciaki. Ale ich szczęście właśnie się kończy, bo popełnili bardzo duży błąd. Skontaktowali się ze swoim dowództwem.

– Dlaczego ma to być błąd? I o ile mnie pamięć nie myli, cała Praga jest zablokowana komunikacyjnie, więc jak udało im się nawiązać łączność?

– Łączność jest zablokowana, to fakt. Ale w trakcie walk przechwycili jeden z naszych komunikatorów, które z oczywistych powodów nie podlegają blokadzie. A odpowiedź na twoje pierwsze pytanie może być tylko jedna: ktoś z dowództwa amerykańskiej armii współpracuje z Webbem i jego przełożonymi i przekazał informację o lokalizacji marines. Przechwyciłam tę wiadomość, ale nie potrwa długo, zanim Webb zorientuje się, co zrobiłam. A wtedy przestanie się cackać i przyśle tu swoich ludzi. A wtedy nawet ty i ja bez wsparcia nie damy rady.

– A więc skontaktujmy się z Campbellem i poprośmy go o wsparcie – warknąłem. – Nie ma co czekać!

– Tak… – westchnęła Natalia. – Czy ty jesteś aż takim idiotą, czy tylko udajesz? Pułkownik Campbell od początku wiedział o tym, że Webb żyje, miał informacje wywiadowcze o naszych zamiarach. Doskonale wiedział o nanomaszynach w tobie. Jeśli jeszcze tego nie zrozumiałeś, słabo widzę nasze szanse. Cóż, nie po raz pierwszy spotkałoby mnie rozczarowanie z powodu mężczyzny – zakończyła z sarkazmem.

– Daj spokój, kurwa! – Straciłem cierpliwość. – Campbell jest moim przyjacielem i nie zdradziłby mnie w taki sposób.

– Webb też jest twoim przyjacielem – odpowiedziała cierpko.

Zamilkłem. Miała rację. Ale nie mogłem przesądzać o zdradzie Campbella bez żadnego dowodu.

– Co proponujesz? – spytałem.

– Dotrzemy do marines. Przejmiemy to, na czym wszystkim tak bardzo zależy, pieprzone czarne skrzynki i dyski pamięci. A wtedy będziemy mieli kartę przetargową i może uda nam się wyjść z tego z życiem – powiedziała jednym tchem Natalia.

Zastanowiłem się. Miała trochę racji.

– Ale dlaczego nie skontaktować się z Campbellem już teraz? – spytałem po chwili milczenia. – W sumie nie mamy nic do stracenia, a jeśli on nie zdradził, to wtedy będzie mógł nam pomóc.

– A co mu powiesz? Że ty i ja, jedna z najbardziej poszukiwanych przez niemal wszystkie wywiady na świecie osób, prosimy go o pomoc, bo zmartwychwstały Michael Webb ma się dobrze i knuje spiski przeciwko swojej wspaniałej ojczyźnie? Od razu pomyślą, że to rosyjska prowokacja. A wtedy dla pewności, zamiast nam pomóc, zbombardują miasto. A tego raczej nie chciałabym doświadczyć. – Głos pani pułkownik, początkowo drwiący, pod koniec zadrżał z wściekłości. – Jeśli nie jesteś w stanie mi zaufać, mimo że jeszcze przed chwilą ratowałam ci życie, to trudno. Paszoł w pizdiec, durak. Zmarnowałam cenny czas.

– Spokojnie, Natalia – uniosłem ręce pojednawczo. – Jeśli cię uraziłem, przepraszam. Nie miałem takiego zamiaru. Po prostu trudno mi uwierzyć we wszystko, co przed chwilą opowiedziałaś. Trochę tego dużo, wiesz?

– Wiem, drogi chłopcze – znów użyła tego irytującego określenia. – Ale musisz się dostosować. Inaczej już po tobie. A wydawało mi się, że szybko dopasowujesz się do nowych okoliczności. Jaka jest twoja decyzja? – spytała po chwili. – Przystajesz na moją propozycję?

Mogła mnie oszukiwać. Mogła nadal współdziałać z Webbem i, wciągając mnie w podwójną grę, próbować zdobyć dla niego brakujące fragmenty satelity. Musiałem być ostrożny. Chwilowy sojusz z piękną panią pułkownik jest korzystny, ale na dłuższą metę nie mogę jej ufać, pomyślałem.

– Dobrze – odrzekłem, starając się, by mój głos zabrzmiał pewnie i szczerze. – Zróbmy tak, jak proponujesz. – A jak dotrzemy do marines i uda mi się przechwycić dyski z Patriota, zobaczę w co grasz, pomyślałem.

Natalia z wyraźną ulgą skinęła głową.

– Dobrze. Może jeszcze będą z ciebie ludzie, Dawidzie – powiedziała. – Razem na pewno nam się uda.

Bardzo się myliła.

***

Ledwie zdążyłem przełożyć zdobyczne naboje z kasetonów SCAR’a do moich magazynków gdy usłyszałem cichy, mechaniczny hałas nadlatującego śmigłowca. Webb. Spojrzałem na Natalię. Też rozpoznała ten dźwięk. Szybko uniosła lornetkę i zaczęła nerwowo obserwować otoczenie.

– Nie mamy czasu – warknęła. – Musieli się zorientować, że zablokowałam wiadomość z lokalizacją marines. Spieszmy się.

– Więc pakuj się i znikamy – odparłem. – Ja jestem już gotowy.

Kobieta zaczęła zawijać leżący przed nią karabin SWD w ciemne, grube płótno. Stara szkoła, żadnych modnych futerałów, pomyślałem. Nagle zamarła. Zmrużyła oczy i ponownie zerknęła przez lornetkę. Westchnęła z rezygnacją.

– Już tu dotarli – powiedziała cicho i wskazała dłonią wylot ulicy Kaprovej.

Popatrzyłem w tamtą stronę. Przez chwilę nie dostrzegłem niczego podejrzanego, aż nagle zauważyłem niewyraźny ruch, potem drugi i w końcu dostrzegłem trzy, nie, cztery przyczajone sylwetki. Ostrożnie poruszały się wzdłuż wąskiej uliczki od jednej sterty gruzu do kolejnej. Zawodowcy, pomyślałem. Zmierzający w kierunku dużego skrzyżowania ludzie byli dobrzy. Nawet przez lunetę Hecklera widziałem zaledwie ich cienie, tak ostrożni byli skradający się żołnierze.

– David, ruszaj się – rzuciła, wypakowując swoją broń z tłustego materiału. – Nie ma czasu do stracenia.

– Co robisz? – spytałem.

– Ja zostaję tutaj, na wieży. Ty schodzisz na dół – mówiła szybko i spokojnie. – Spróbuję przycelować któregoś z nich, ale nie gwarantuję, że mi się uda. Na pewno postaram się zająć ich moją kanonadą na tyle, że będziesz miał okazję udowodnić, jaki jesteś dobry.

Żachnąłem się, zdenerwowany.

– Absolutnie nie – odpowiedziałem odrobinę za gwałtownie. – Nie zostawię ciebie tutaj, wystawionej jak kaczka do odstrzału. Wychodzimy z kościoła razem.

– Och, drogi chłopcze – mruknęła z dobrze mi znanym sarkazmem, kładąc się na posadzce. Kusząco zakręciła przy tym biodrami. – To zabrzmiało bardzo romantycznie…

– Daj spokój, ja nie żartuję – warknąłem. – Nie ma takiej opcji żebyś tu została, to dla ciebie pewna śmierć.

– Najwyraźniej nie znasz mnie za dobrze. – Natalia gwałtownie potrząsnęła głową. – Poradzę sobie, a to jedyny sposób by mogło nam się udać. Przynajmniej jednemu z nas. Może skupią się na tobie i to ja będę miała szansę na ucieczkę? Razem… w tej chwili nie mamy szans.

Wiedziałem, że ma rację. Ale nie chciałem jej tu zostawiać. Nie miałem jednak wyjścia. Rozsądek wygrał.

– Gdzie dokładnie jest ten hotel, w którym teraz siedzą marines? – spytałem szybko, na czworakach odpełzając od krawędzi okna ku zejściu z wieży. Po czym dodałem w charakterze usprawiedliwienia: – Wiesz, pytam na wypadek, gdyby to mi się poszczęściło.

– O, i to mi się podoba – mruknęła, dostrajając dłonią ostrość lunety, przymocowanej do karabinka. – Odpowiednie nastawienie to podstawa, prawda?

Nie odpowiedziałem.

– Bardzo łatwo tam dotrzesz – mruknęła po chwili. – To niedaleko, wspominałam już? – spytała, a gdy milczałem, kontynuowała: – Ulicą Kaprovą, tą samą, którą teraz podążają nasi czterej nowi przyjaciele, pójdziesz w kierunku północno-zachodnim, kierując się na godzinę dziesiątą. Na trzecim skrzyżowaniu skręcisz w ulicę Kniżovnicką. Uważaj, ostatnio znaleźliśmy tam miny przeciwpiechotne – tłumaczyła, nie patrząc w moim kierunku. – Kniżovnicką pójdziesz na południe i mijając Most Karola dotrzesz do dużego skrzyżowania przy brzegu Wełtawy. Po drugiej stronie skrzyżowania będzie Hotel Pachtuv, trzypiętrowy, żółty budynek.

Słuchałem uważnie, zapamiętując najważniejsze informacje.

– Jak mówiłam wcześniej, dobra lokalizacja. – kontynuowała pani pułkownik. – Budynek otoczony jest wąskimi, trudno przejezdnymi uliczkami, z których większość w tej chwili i tak jest pewnie zasypana gruzem. Jedyne dwie drogi dojazdu, to ulice ciągnące się wzdłuż rzeki. Dodatkowo, nie można dostać się do pałacyku od tyłu, bo znajdują się tam mocno zniszczone kamienice. Bardzo niestabilne, grożące zawałem. Nie ryzykowałabym przejścia tamtędy. Wobec tego, zarówno my, jak i Webb musimy próbować wejść głównymi drzwiami.

– Mamy komunikatory – zakończyła Natalia, odwracając głowę w moją stronę. – Ale używamy ich w ostateczności. Umówmy się, że obydwoje będziemy się kierować ku hotelowi. Jeśli któremukolwiek z nas się uda, nie czeka. Nie masz się co martwić – dorzuciła z uśmiechem – mimo, że spotkaliśmy się w kościele, nie musisz czuć się do niczego zobowiązany…

– Nie drwij, Natalia – mruknąłem. – Jeśli dotrę do marines pierwszy i uda mi się przeżyć, odezwę się na komunikatorze. Ja o przyjaciołach nie zapominam.

– A jednak jesteś wyjątkowy – odrzekła. – Nieczęsto się zdarza, aby po rozstaniu ze mną mężczyzna chciał dalej utrzymywać przyjacielskie kontakty.

Nie był czasu na pożegnania. Kiwnąłem tylko głową i, nie oglądając się, zbiegłem krętymi schodami do głównej sali kościoła.

***

Na ulicy zrobiło się już dość gorąco, południowe słońce rozgrzało asfalt i falujące nad nim powietrze zgęstniało niczym ciepła zupa. Wybiegłem przed budynek głównym wejściem od strony dużego placu i ostrożnie okrążyłem ruinę, mając nadzieję, że dzięki temu znajdę się na prawo od zbliżających się ludzi Webba. Dopiero wtedy zrozumiałem, jak bardzo nie doceniliśmy Michaela. Jak bardzo myliliśmy się w ocenie jego sumienności. Bo czwórka zbliżająca się do skrzyżowania od strony ulicy Kaprovej była tylko przynętą. Dopiero stojąc na rogu skrzyżowania zrozumiałem jego zapobiegliwość. To, oraz kilkudziesięciu doskonale uzbrojonych ludzi, przyczajonych naokoło, pośród otaczających krzyżówkę i kościół ruin. Nie mieliśmy żadnych szans.

W tym momencie Natalia Pawliczenko dała o sobie znać. Nie było oczywiście mowy o wykorzystaniu elementu zaskoczenia, wszyscy doskonale wiedzieli, gdzie ukryła się pani pułkownik. W mojej głowie pojawiła się myśl, że Natalia zdawała sobie sprawę z zasadzki, rozumiała beznadziejność naszego położenia. Wiedząc o tym, postanowiła ściągnąć na siebie uwagę, dając mi szansę ucieczki. Ale wtedy należałoby założyć, że Rosyjska Dama jest w stanie zdobyć się na ludzkie odruchy. A przeciwko takiej tezie świadczyły wszystkie wcześniejsze „osiągnięcia” pułkownik Pawliczenko, o jakich tylko słyszałem. Nie miałem jednak czasu zastanawiać się nad motywacją, która kierowała postępowaniem Natalii, bo wszystko zaczęło dziać się bardzo szybko, niemal za szybko.

Pani pułkownik raz jeszcze udało się mnie zaskoczyć. Bo nie posłużyła się karabinem snajperskim, a ponownie odpaliła javelina. Z tą samą co wcześniej precyzją. Wystrzeliła dwa pociski w niesamowicie krótkim odstępie czasu, dowodząc wielkiej sprawności w posługiwaniu się wyrzutnią rakiet. Pierwszy walnął w stertę gruzu u zwieńczenia ulicy Kaprovej, zapewne kryjówkę czterech napastników. Drugi rozpieprzył w drobny mak barierę z wraków samochodów, blokującą jezdnię ulicy Maiselovej. Natalia przecierała szlak dla mnie.

Nie zdążyłem jej podziękować. Niemal od razu po drugiej eksplozji na prawo ode mnie charakterystycznie huknął AT-4, przy odpaleniu rakiety wzbijając niewielki obłoczek pyłu. Pocisk szybko pokonał niewielki dystans, dzielący strzelca od celu i eksplodował kulą żółtego ognia, niszcząc zwieńczenie nadpalonej, choć wciąż pięknej dzwonnicy kościoła świętego Mikołaja.

Nie mogłem myśleć. Musiałem działać, bo była to moja jedyna szansa na ucieczkę i uratowanie życia. Ledwie pył z eksplozji opadł niżej, zakrywając całe skrzyżowanie sinym całunem dymu, wybiegłem ze swojej kryjówki. Miałem do przebiegnięcia jakieś trzydzieści jardów, może nieco więcej. Ale musiałem skorzystać z zasłony kłębiącego się nad asfaltem kurzu, więc zwolniłem, dopasowując szybkość biegu do tempa rozprzestrzeniania się duszącej chmury. Ledwie zdążyłem dotrzeć do popalonych, powykręcanych wraków samochodów i omijając płonące szczątki skryć się za nimi, gdy pył rozwiał się na tyle, że dostrzegłem kilkanaście przygiętych do ziemi postaci, kierujących się w stronę wieży. A właściwie tego, co po niej zostało. Widok dopalającego się szczytu popękanej, niemal doszczętnie zniszczonej dzwonnicy sprawił mi ból, którego wcześniej nie znałem. I na którego pojawienie się nie byłem przygotowany. Jasne, domniemana śmierć Webba również mną wstrząsnęła, ale to było co innego. Tamto zdarzenie, choć jak się później okazało sfabrykowane, godziło bardziej w moją żołnierską godność – z mojej winy zginął ktoś bliski, przyjaciel. Tutaj bolało bardziej. Śmierć poniosła osoba, która miała brutalną przeszłość, ale, podobnie do mnie, zaczęła mieć wątpliwości. Rozterki związane z moralną stroną wykonywanej profesji. Coś, do czego nikt nigdy by się nie przyznał, nawet przed samym sobą. Dopiero jej wahania, o ile były prawdziwe, pozwoliły lepiej zrozumieć moje dziwne postępowanie podczas ostatnich dwudziestu czterech godzin. To, plus informacje, jakie mi przekazała.

Śmierć Natalii była boleśniejsza z powodów, których nie potrafiłem do końca określić. Musiałem poświęcić dłuższą chwilę, by uspokoić emocje. Wiedziałem, że nie mam chwili do stracenia, ale odzyskanie równowagi było najważniejsze. Bez tego nie dożyję do wieczora, wiedziałem o tym doskonale.

Wyciszyłem się wewnętrznie, patrząc na precyzję, z jaką poruszali się biegnący przez skrzyżowanie żołnierze. Jeśli kiedykolwiek spotkam Mike’a, muszę mu pogratulować, pomyślałem. Dobrze ich wyszkolił. W końcu odwróciłem wzrok od placu oraz wznoszącej się nad krzyżówką dymiącej się kościelnej wieży i otrząsnąłem z odrętwienia. Miałem zadanie do wykonania. To był punkt zaczepienia, uczucie, które doskonale znałem. Musiałem pokonać wszelkie przeciwności, jakie napotkam na drodze do celu i wykonać rozkazy. Wszystko proste, klarowne, zrozumiałe. Lekko kiwnąłem głową, ostrożnie przemieszczając się pomiędzy spalonymi wrakami samochodów. To potrafię zrozumieć. Tylko działając według dobrze znanych mi reguł mam szansę przetrwać, pomyślałem. Dziwne, ale nawet przez myśl mi nie przeszło, że mógłbym po prostu porzucić zleconą misję, odwrócić się i odejść, zniknąć w promieniach zachodzącego słońca, niczym krzywonogi John Wayne. No tak, ale on zawsze robił to, co należało. Pieprzony kutas. Wyglądało na to, że nie było innego wyjścia. Musiałem podążać wyznaczoną ścieżką wprost do mety tego szaleńczego wyścigu, cokolwiek finisz miałby mi przynieść. Zaciskając zęby, pobiegłem ulicą Maiselovą, zostawiając za sobą dymiącą dzwonnicę kościoła świętego Mikołaja.

***

Po kilkunastu minutach zwolniłem i skręciłem ostro na zachód, kierując się w stronę Wełtawy. Musiałem odnaleźć ulicę Kniżovnicką i Hotel Pachtuv. Godzinę zajęło mi przedarcie się przez gruzowisko lewobrzeżnego Starego Miasta i dotarcie do nabrzeża rzecznego. Ciemnożółta, śmierdząca woda leniwie płynęła szerokim korytem i, choć w żaden sposób nie potrafiłem wytłumaczyć dlaczego, przyniosła mi ulgę. Była czymś stałym, niezmiennym, do czego mogłem się odnieść. Przyjaciele i sojusznicy mogli mnie zdradzać, przeciwnicy w zaskakujący sposób pomagać, ale przynajmniej sił natury nie udało nam się jeszcze pozmieniać. Rzeka trzymała się swojego koryta tak, jak to robiła od setek lat. Z radością wdychałem nieprzyjemny zapach, jaki niosła ze sobą woda.

Po chwili uczucie euforii ustąpiło i rozejrzałem się uważnie dookoła. Jakieś dwieście jardów przede mną z wody sterczały kamienne słupy, resztki pięknego mostu świętego Karola. Spojrzałem na mapę. Oznaczało to, że byłem już bardzo blisko. Ulica Kniżovnicka znajdowała się gdzieś na lewo ode mnie, ale nie musiałem już jej szukać. Trzymając się brzegu Wełtawy dotrę do niedużego, prostokątnego nabrzeża, wrzynającego się w koryto rzeki i charakterystycznego budynku z kwadratową, szpiczasto zakończoną wieżą. Zaraz za nim znajdowało się skrzyżowanie, o którym mówiła Natalia. Wiedziałem, że muszę się spieszyć. Jeśli Webb dowiedział się o zdradzie pani pułkownik, to bardzo szybko odczyta przeznaczoną dla niego informację o miejscu ukrycia się marines. Znów poderwałem się do biegu. Żar bijący z nieba nie ułatwiał mi życia i dyszałem ciężko, ocierając co chwilę pot zalewający mi oczy. Ale nie było mowy o odpuszczeniu. Nie teraz, gdy byłem tak blisko.

***

Około godziny trzeciej znalazłem się na właściwym skrzyżowaniu i spojrzałem na budynek Hotelu Pachtuv. Żółte ściany wypłowiały i przybrały brudnoszary kolor, jeszcze brzydszy w świetle popołudniowego słońca. Ozdobny, trzypiętrowy fronton nie ucierpiał zanadto i poza ciemnymi dziurami powybijanych okien, ziejących w fasadzie niczym rany postrzałowe, nie nosił śladów większych zniszczeń. Ulice dojazdowe były zablokowane – przypadkowo, czy rozmyślnie, nie wiedziałem – wielkimi blokami pokruszonego betonu, nieregularnie rozrzuconymi w poprzek szerokich jezdni. Uniemożliwiono w ten sposób dojazd samochodem pod sam hotel, ale ja bez problemu przemknąłem pomiędzy kawałami gruzu i schowałem się za zwalonym pniem rozłożystego dębu. Znajdowałem się nad samą rzeką, niemal na wprost wejścia do pałacyku. Przyjrzałem się uważnie otoczeniu hotelu. Ukryte za rzędem kolumn drzwi do barokowego budynku nie zachęcały do wybrania tej metody infiltracji. Na pewno zostały tam umieszczone jakieś pułapki – może miny przeciwpiechotne, może broń maszynowa sprzężona z czujnikami ruchu. Okna na parterze wydawały się nieco mniej ryzykownym rozwiązaniem, ponieważ było ich zbyt wiele, by wszystkie w podobny sposób zabezpieczyć. Pozostawał tylko jeden poważny problem. Był niemal środek dnia, słońce prażyło jasno na bezchmurnym, praskim niebie i nie było szansy, bym niezauważony zbliżył się do fasady budynku.

Z jednej strony najlepiej było zaczekać do zmierzchu, który dałby mi szansę na bezpieczne wejście do hotelu. Jednak wiedziałem, że czas działa na moją niekorzyść, bo przeciwnicy mogli pojawić się w każdej chwili. Zakląłem z wściekłością, bo nie przychodził mi do głowy żaden pomysł. Byłem bezradny.

***

I wtedy pojawili się ludzie Webba. Najpierw usłyszałem łoskot silnika zbliżającego się helikoptera. Rozejrzałem się wokoło i zobaczyłem nadlatującą od północy smukłą sylwetkę AH-66G, nowego Apache. Chwilę potem dobiegł mnie dźwięk silników samochodowych i z dwóch stron ulicy, ciągnącej się wzdłuż nabrzeża, nadjechały cztery potężnie opancerzone ciemnobeżowe Humvee. Pojazdy zatrzymały się przed blokującymi jezdnie kawałkami betonu i po chwili wykręciły. Stanęły bokiem do barykady i hotelu, tworząc osłonę dla wysiadających z ich wnętrz żołnierzy. Jednocześnie ożyły zamontowane na ich dachach zautomatyzowane karabiny maszynowe, z cichym mechanicznym zgrzytem obracając długie lufy w kierunku burożółtego budynku. Uzbrojeni ludzie przyczaili się za wojskowymi pojazdami, wyglądającymi jak wielkie, pękate chrabąszcze. Poza płatami wirników śmigłowca, który z łoskotem zawisł nad rzeką marszcząc burą wodę, nic się nie poruszało. Wtuliłem się w cień, rzucany przez spróchniały pień drzewa i również zamarłem. Powoli odbezpieczyłem Hecklera. Miałem wrażenie, że czas stanął w miejscu, a cały świat skurczył się do rozmiarów niewielkiego, zalanego słonecznym światłem placu. I wtedy rozpętało się piekło.

Z okna hotelu wystrzeliła rakieta, kolejna została odpalona z innego, umieszczonego po drugiej stronie drzwi wejściowych. Pierwsza pomknęła w kierunku helikoptera, ale pilot Apacha był czujny. Silniki maszyny zawyły i śmigłowiec poderwał się gwałtownie w górę, jednocześnie wystrzeliwując kilka flar cieplnych. Czujnik termiczny nadlatującego pocisku zgłupiał i dał się oszukać. Ładunek eksplodował w powietrzu, nie wyrządzając maszynie najmniejszej krzywdy. Druga rakieta walnęła na lewo ode mnie, w zaparkowane Hummery. Eksplozja wyrzuciła dwa samochody wysoko w powietrze, sypiąc wokół kawałkami betonu i stali. Odpowiedzią napastników była lawina pocisków, która dosłownie rozbiła fronton hotelu w pył. Poderwałem się do biegu, strzelając krótkimi seriami. Wyrzuciłem energicznie ostatnie granaty, które wybuchły siejąc śmierć wśród przyczajonych za ocalałymi samochodami żołnierzy. Udało mi się zaskoczyć napastników i dobiegłem do pałacu, nim odpowiedzieli ogniem. Wskoczyłem przez najbliższe okno do środka budynku i przekoziołkowałem kilka razy, by w końcu zatrzymać się gwałtownie na przeciwległej ścianie. Z trudem łapiąc oddech wstałem i potężnym skokiem przesadziłem niski, szeroki parapet, lądując na wewnętrznym tarasie hotelu. Śmigłowiec musiał w tym momencie odpalić pocisk w kierunku pałacu, bo od eksplozji zadrżał grunt, przewracając mnie na kamienne płyty, którymi wybrukowany został dziedziniec.

***

Nie miałem ani sekundy do stracenia. Musiałem jak najszybciej znaleźć żyjących marines i wymyśleć sposób na bezpieczną ucieczkę. Rozejrzałem się wokoło. Nieregularny czworobok tarasu otaczały beżowobiałe ściany z szeregiem dużych okien, podpartych zdobnymi wykuszami parapetów. O dziwo, w niektórych witrynach nadal tkwiły szyby. Część z nich sypała się właśnie na mnie błyszczącym deszczem ostrych, szklanych odłamków.

Poderwałem się z klęczek i osłaniając twarz ramieniem wbiegłem do przeciwległej części budynku. Instynktownie uskoczyłem w bok, unikając ciosu zadanego kolbą karabinka. Biały od kłębiącego się pyłu żołnierz, który zamachnął się trzymanym w dłoniach SCAR’em, poleciał do przodu pociągnięty impetem uderzenia. Skoczyłem na napastnika i wywróciłem go, przyciskając nogami do ziemi. Tuż przy mojej głowie szczęknął przeładowywany pistolet i kobiecy głos zażądał zdecydowanym tonem:

– Złaź z niego, skurwysynu!

***

Marines pode mną zacharczał, gdy przydusiłem mu szyję przedramieniem.

– Spokojnie – powiedziałem zdyszany. – Nie strzelaj. Nazywam się major David Hayter, siły specjalne Armii USA. Jestem tu, żeby wam pomóc.

– Puszczaj go, kurwa! – Chyba nie przekonałem trzymającej broń dziewczyny. Nie miałem czasu na negocjacje. Rozluźniłem chwyt i oswobodzony żołnierz podniósł się powoli, oddychając ciężko. Spojrzałem w górę, wprost w duże zielone oczy, świdrujące mnie spojrzeniem sponad jeszcze większego wylotu lufy trzymanej przez nieznajomą beretty.

– Ostrożnie, koleżanko, strzał z takiej odległości może zabić – mruknąłem.

Warknęła coś w odpowiedzi, ale nie zrozumiałem ani słowa, bo budynkiem zatrzęsła kolejna eksplozja. Młody marines potarł twarz przedramieniem, rozmazując po twarzy ceglasty pył, i powiedział:

– Meryl, daj spokój. Trzeba zobaczyć, co z chłopakami.

Dziewczyna w końcu opuściła pistolet i, nie przestając uważnie mnie obserwować, odparła:

– Leć, Młody. Sprawdź, czy jeszcze żyją, bo po tej kanonadzie… – Chłopak wybiegł. – I uważaj na siebie, nie daj się teraz zabić! – zawołała.

– No, panie major – mruknęła do mnie. – Co pana do nas sprowadza? Tak naprawdę?

– Tak naprawdę to czarna skrzynka i twarde dyski satelity. A was mam uratować niejako przy okazji – odpowiedziałem szczerze, spokojnym tonem, zerkając na zewnątrz bardzo niespokojnie. Kanonada trwała bowiem w najlepsze, do tego ponownie usłyszałem łomot wirnika śmigłowca, który pojawił się nad budynkiem i zawisł na chwilę w powietrzu. Natychmiast z ruin hotelu padły strzały z broni automatycznej wymierzone w kierunku helikoptera, ale małokalibrowa broń nie mogła wyrządzić krzywdy opancerzonej maszynie. Strzelający zorientował się bardzo szybko w bezcelowości swojego postępowania, bo kanonada umilkła tak nagle, jak się zaczęła.

Spojrzałem na młodą kobietę, nazwaną przez kompana Meryl. Miała nie więcej niż dwadzieścia lat. Krótkie, rude włosy, przycięte nieregularnie tuż nad uszami, jasna karnacja, ładne, duże usta i niezwykłe, zielone oczy. Nosiła mundur bez żadnych dystynkcji wojskowych, jedynie na piersi miała naszywkę z nazwiskiem. Silverburgh – odczytałem z trudem, bo mundur był mocno nieświeży.

Na zewnątrz odezwał się potężny karabin maszynowy, pociski dużego kalibru załomotały o pancerz śmigłowca. Pilot w odpowiedzi otworzył ogień z dziobowego działka maszynowego, zasypując pałacyk długą serią, po czym odleciał znad dziedzińca.

– Meryl Silverburgh – odezwałem się, podnosząc głowę, którą wtuliłem w ramiona w instynktownym, obronnym odruchu. – Stopnia nie znam, ale to nieistotne. Ilu was zostało?

Patrząc przez potłuczone szyby na zewnątrz, dziewczyna odparła:

– Czworo. Było nas czworo przed atakiem. – Podeszła do drzwi i ostrożnie spojrzała w niebo. Nie widząc zagrożenia, machnęła ręką, przywołując dwóch żołnierzy, którzy pojawili się po przeciwnej stronie placyku. Tamci poderwali się z miejsca, ale jeden z nich mocno utykał, wczepiony w ramię podtrzymującego go towarzysza, spowalniając tempo ich biegu. Dlatego też zatrzymali się szybko i ukryli za dużym kawałkiem gruzu. Widząc to Meryl spojrzała na mnie niepewnie, po czym, najwyraźniej podjąwszy decyzję, kiwnęła głową w kierunku mojego XM’a, który leżał na posadzce, kilka stóp obok.

– Osłonię cię – powiedziała chłodno. – Idź, pomóż im.

Podniosłem się z kolan i podszedłem do wyjścia na taras. Wyjrzałem ostrożnie i, nie widząc zagrożeń, wyskoczyłem na zewnątrz. Podbiegłem do żołnierzy i przycupnąłem obok nich.

– Co z tobą? – spytałem rannego marines. Spojrzał na mnie zamglonymi, rozjeżdżającymi się oczyma. Ech, pomyślałem, niedobrze. Jakby w odpowiedzi żołnierz zamknął oczy i zemdlał.

– Dobra, Młody – powiedziałem do drugiego chłopaka i machnąłem ruchem głowy w stronę drzwi, w których przyczaiła się Meryl. – Ja go wezmę na plecy, a ty pilnuj, żeby nikt mi dupy nie odstrzelił. Ok?

– Ok? – Powtórzyłem, nie widząc zrozumienia na zmęczonej twarzy żołnierza. Młody z wysiłkiem kiwnął potakująco i uniósł swojego SCAR’a do policzka. – Pilnuj frontu budynku – mruknąłem, wskazując kciukiem za siebie. Posłusznie odwrócił się we wskazanym kierunku. Matko, w jaki sposób udało im się tak długo przetrwać?

Zarzuciłem sobie rannego na ramiona i wyprostowałem się z wysiłkiem. Podreptałem powoli i zacząłem modlić się w myślach, by dobiec do rudowłosej dziewczyny w jednym kawałku. Wskoczyłem w zaciemniony korytarzyk i położyłem rannego na poniszczoną, drewnianą podłogę. Meryl wciągnęła do środka Młodego i odwróciła się w moim kierunku. Oddychając ciężko, szukałem pulsu na szyi i przegubach rąk krótko ostrzyżonego blondyna, który mocno krwawił z niewidocznej, ukrytej gdzieś pod mundurem rany.

– Młody, gdzie jest Garret? – spytała, nie odwracając wzroku ode mnie. Zapytany zająknął się, ale ponaglony mocnym przekleństwem odezwał się cicho:

– Nie żyje. Rozwalili go, Meryl.

– Wyglądałeś na zewnątrz? – spytała. – Co się tam dzieje?

– Kurwa, Meryl – zaszlochał chłopak, przykrywając twarz dłońmi. – Z Garreta została tylko kupa flaków… Nie miałem głowy… Nie wyglądałem na ulicę.

– Weź się w garść, ok? – warknęła, rzucając mu ostre spojrzenie. Jasne było, kto dowodził tą resztką pododdziału. – Szkoda, że nie miałeś głowy. Bo może dzięki temu udałoby nam się uniknąć losu Garreta. Co z Modelem? – spytała w moim kierunku. – Żyje?

Popatrzyłem na blondyna, na którym właśnie rozpocząłem wykonywanie masażu serca. Na modela nie wyglądał, choć buźkę miał ładną. Licząc w myślach ilość ucisków, odpowiedziałem:

– Macie adrenalinę? Morfinę? Cokolwiek?

– Nie. Woreczków na rzygi też nie mamy – odparła chłodno.

– Sprawdź mój plecak. – Zrzuciłem torbę z ramion, nie przerywając rytmicznego uciskania piersi nieruchomego żołnierza. Zaczęły mu sinieć usta, krew przestała wyciekać z obrzydliwej, długiej rany na brzuchu, którą wcześniej obwiązałem koszulką chłopaka. Meryl znalazła w końcu apteczkę i przygotowała leki, podczas gdy ja wdmuchiwałem Modelowi powietrze w zapadnięte płuca. Po chwili uniosłem się znad rannego, z trudem łapiąc oddech. Meryl wbiła mu w ramię malutką ampułkę ze środkami przeciwbólowymi i krzyknęła do stojącego przy drzwiach Młodego:

– Co się dzieje na zewnątrz? Widzisz cokolwiek?

– Nie – odrzekł trzęsącym się głosem. Dziewczyna wręczyła mi strzykawkę z długą igłą – adrenalinę – i warknęła:

– Kurwa, Młody! Weź się w garść! Ty jeszcze żyjesz, prawda? Więc odpowiadaj mi z sensem! Co się dzieje na podwórzu?!

Przymierzyłem i szybkim ruchem wbiłem błyszczącą igłę między żebra umierającego żołnierza. Wtłoczyłem zawartość plastikowego pojemniczka w serce rannego i ponownie zacząłem uciskać dłońmi jego klatkę piersiową. Nie zareagował ani na zastrzyk, ani na mój masaż. Nie przestawałem wykonywać CPR’u, choć wiedziałem już, że nie ma to najmniejszego sensu.

Spojrzałem na krzyczącą na Młodego dziewczynę i pokręciłem przecząco głową. Opadłem na podłogę, ciężko oddychając – ratowanie komuś życia to bardzo wyczerpująca czynność.

Meryl zerwała się i podskoczyła energicznie do Młodego. Wyjrzała przez drzwi i rzuciła przez ramię:

– Karabiny maszynowe z czujnikami ruchu przestały strzelać. Znaczy, że nie mamy za dużo czasu.

– Macie w ogóle jakiś plan ucieczki? – spytałem, zakładając plecak. Stanąłem w cieniu za dziewczyną i ponownie spytałem: – Przygotowaliście sobie jakąś drogę ewakuacji?

Meryl odwróciła głowę i spojrzała na mnie z bliska. Jej zielone tęczówki miały urocze, bursztynowe plamki rozmieszczone nieregularnie wokół źrenic. Dziewczyna zmrużyła oczy i powiedziała powoli, siląc się na spokój:

– Tak, mamy plan ucieczki. Co z Modelem?

– To dobrze – odrzekłem. – Chciałbym poznać jego szczegóły, jeśli można. Ze względu na własne bezpieczeństwo.

– Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.

– Znasz odpowiedź. Chłopak nie żyje. Przykro mi.

Meryl spojrzała na dziedziniec i wyszeptała:

– To chyba najbardziej obojętne „przykro mi”, jakie w życiu słyszałam.

Nie pamiętam, ale chyba wzruszyłem ramionami. Choć ona i tak tego nie mogła dostrzec.

– Posłuchaj mnie, Meryl Silverberg. Dużo ostatnio przeżyłem, wszystko tylko po to, by do was dotrzeć. Wybacz, ale jeśli nie jestem w stanie wykrzesać z siebie więcej emocji. Ale to tylko dlatego, że wyczerpały mi się ostatnie rezerwy.

– Silverburgh – powiedziała dziewczyna, nie odwracając tym razem głowy. – I mam w dupie twoje rezerwy. Bez obrazy.

– Nie obrażam się tak łatwo. Powtarzam, przykro mi z powodu śmierci waszego kolegi, ale teraz najważniejsze dla mnie jest zachowanie dobrego zdrowia, dlatego też ponowię moją prośbę o szczegóły waszego planu ewakuacji. I to szybko, bo napastnicy zaraz tutaj wejdą. A wtedy, uwierz mi, nie będzie już czasu na dalsze pogaduszki.

Meryl wciągnęła stojącego w drzwiach Młodego do przedsionka i wyszeptała mu do ucha jakieś polecenie, którego nie dosłyszałem. Chłopak powoli kiwnął głową i popędził w głąb budynku. Spojrzałem na kobietę pytająco, ale nie powiedziała ani słowa, tylko wyciągnęła z kieszeni spodni niewielki, czarny przedmiot wielkości pudełka od papierosów.

– Zapalnik?

– Tak – odpowiedziała. – Całe skrzydło hotelu jest zaminowane. Zapalnik radiowy, zasięg nadajnika to jakieś sto pięćdziesiąt jardów.

– Nie za dużo – mruknąłem. – Ale zawsze coś. Najpierw jednak wyjaw mi, bardzo cię proszę, jak chcesz wydostać z opresji siebie, kolegę Młodego i mnie przy okazji. I czy masz pomysł, co robić dalej.

Zawahała się na sekundę. Nagle w drugim skrzydle hotelu, po przeciwnej stronie dziedzińca, rozległa się głośna eksplozja. Meryl drgnęła i spojrzała na mnie z przestrachem. Po raz pierwszy dostrzegłem lęk w jej oczach. Zaczęła mówić, szybko wyrzucając z siebie poszczególne słowa.

– To pułapki przy wejściu do hotelu. Są już w środku. Mamy naprawdę niewiele czasu. Dobrze więc, panie majorze Hayter czy jak się tam nazywasz, oto nasz plan. W piwnicach hotelu jest podziemne przejście, prowadzące do tunelu metra. W ten sposób przedostaliśmy się z miejsca upadku satelity aż tutaj. Dalej też możemy uciekać kanałami, z tego co zdążyłam sprawdzić, są wprawdzie miejscami zasypane, ale stabilne i przede wszystkim puste.

Pokiwałem głową. Słowa Meryl zgadzały się z informacjami, jakie przekazała mi Natalia.

– Po co w ogóle wychodziliście na powierzchnię? Nie mogliście dalej uciekać tunelami?

– Zdobyliśmy komunikator – odpowiedziała dziewczyna. – Chciałam nawiązać kontakt z dowództwem. Nie wiedziałam, co robić dalej… – zamikła. Popatrzyłem na nią. Obwiniała się za śmierć kolegów, bo zadecydowała o opuszczeniu metra. Zupełnie niepotrzebnie tak się czuła. Ale była za młoda, by zdawać sobie z tego sprawę.

– A co dalej? Jak już wyjdziemy z tych tuneli? Bo przecież kiedyś wyjść musimy – mruknąłem po chwili.

– Później mamy dotrzeć do mostu Legii. To niedaleko, jakąś milę stąd na południe. To jedyny most, łączący oba brzegi rzeki. Kontroluje go miejscowy bandyta, ale my mamy zapewnione przejście.

– A po drugiej stronie rzeki? – spytałem z uwagą.

– Tam będą już na nas czekali.

– Aha – mruknąłem. – Czekają na nas. A nie mogą tu po nas przylecieć?

Pokręciła głową.

– Mam rozkaz przedostać się na lewy brzeg Pragi. Tam jest punkt przejęcia.

Pokiwałem głową. Nie było czasu na wyrażanie wątpliwości. Spytałem więc tylko:

– A dyski pamięci? Czarna skrzynka z satelity?

– Młody poszedł po nie.

– Dobrze – uśmiechnąłem się lekko. Ostrożna, nie ryzykowała pokazywaniem ich nikomu, a zwłaszcza nieznajomemu, który, niczym rycerz bez zmazy i skazy, przybył na ratunek. Nie była głupia. – Zrobimy tak – kontynuowałem, wyciągając z plecaka niezbędne rekwizyty i mocując je do ścian przedsionka, w którym wciąż przebywaliśmy. – Zamontujemy tutaj czujki ruchu i podłączymy je do zapalnika. Jest szansa, że nasi niecierpliwi przyjaciele złapią się na to po raz drugi. My w tym czasie ewakuujemy się wspomnianym przejściem do tunelu. Proponowałbym zaminowanie także drogi ucieczki, w ten sposób ukryjemy, przynajmniej na chwilę, jak udało nam się uciec…

– Ładunki już założone – przerwała mi Meryl.

Uniosłem kciuk w geście pochwały i mówiłem dalej:

– Zuchy z was. Wbijemy się w tunele metra i poszukamy jakiegoś bezpiecznego wyjścia. Po drodze, jeśli będzie na to czas, porozmawiamy i podejmiemy decyzję, co robić dalej.

Dziewczyna przerwała moje wywody, łapiąc mnie silnym chwytem za ramię.

– Mam rozkazy i zamierzam je wykonać – powiedziała powoli. Odwróciłem się i spojrzałem na nią z uwagą.

– Oczywiście, że zamierzasz. Ale życie jest pełne niespodzianek i być może, po naszej rozmowie, zmienisz zdanie. Ale nie uprzedzajmy faktów – mówiłem dalej, nie dając jej dojść do głosu. – Najpierw ucieczka, dobrze?

Odwróciłem ją w miejscu i lekko pchnąłem w kierunku, w którym przed chwilą pobiegł Młody.

– Teraz prowadź do tego przejścia, Meryl Silverburgh – rzekłem. – Nie ma ani chwili do stracenia, że się tak wyrażę.

Dziewczyna skinęła głową i poprowadziła mnie wgłąb hotelu, szybko przemierzając pokoje i korytarze. Dotarliśmy do dużej kuchni, której ściany i podłogę pokrywały przybrudzone, choć wciąż piękne i niezniszczone kafelki.

Tam czekał na nas Młody. Chłopak niósł duży plecak, wyraźnie za ciężki na siły szczupłego żołnierza. Meryl spojrzała badawczo na mnie, po czym mruknęła:

– Mam nadzieję, że mogę ci zaufać. Mogę?

– Mam nadzieję – odpowiedziałem.

Zamieniłem się torbami z marines, który popatrzył na mnie z wdzięcznością. Poruszyłem ramionami, bo lekka nie była.

I wtedy świat zawirował. Podłoga uderzyła mnie w twarz, a sufit walnął w plecy. Nie jestem pewien, ale chyba straciłem na chwilę przytomność.

***

Otworzyłem oczy i okazało się, że wszystko wróciło na miejsce. Leżałem na zdobnych kafelkach, a sufit, choć popękany, wciąż wisiał nad moją głową. Uszy bolały jak diabli ale były całe, bo wciąż słyszałem odgłosy kolejnych eksplozji. Przytłumione, ale bardzo bliskie. Rozejrzałem się. Na lewo, tuż obok mnie leżała Meryl. Miała rozbite czoło, krew zlepiła rude włosy. Ale nie widziałem innych ran ani złamań. Ostrożnie podpełzłem bliżej i poklepałem ją po policzku. Niemal od razu otworzyła oczy.

– Meryl – powiedziałem. – Jeśli możesz, wstawaj. Musimy uciekać.

Dziewczyna zamrugała, po czym spojrzała ponad moim ramieniem. Obejrzałem się. Młody siedział oparty o ścianę, rękoma podpierał się o podłoże i wyglądał, jakby odpoczywał. Obróciłem się w jego kierunku i podpełzłem do nieruchomego ciała. Patrząc na nienaturalnie przekrzywioną głowę wiedziałem, że chłopak nie żyje, ale chyba jedynie dla Meryl przyłożyłem palce do gardła żołnierza. Spojrzałem na kobietę, która zdążyła się podnieść na kolana.

– Nie podnoś się – warknąłem, przyciskając ją do ziemi drugą ręką. – Uważaj!

Popatrzyła na mnie, potem znowu na Młodego.

– On nie żyje – powiedziałem spokojniejszym tonem. – Nie żyje. A my musimy uciekać, jeśli przejście do tunelu nie zostało jeszcze zasypane.

Dziewczyna cicho zaniosła się suchym płaczem. Tym najsmutniejszym, bez łez. Potem odwróciła wzrok.

– Meryl. – Kucnąłem obok niej. – Musimy iść, jemu już wszystko jedno.

Zwalczyłem chęć, by ją objąć. Pusty, nic nie dający gest, pomyślałem.

– Od dwu dni byłam ich dowódcą – odezwała się, monotonnie wyrzucając z siebie poszczególne słowa. – Mimo tego, że byłam ostatnią, która się do tego nadawała. Obiecałam sobie, że ich stąd wyciągnę.

– To nie jest twoja wina… – zacząłem, ale przerwała mi gwałtownym ruchem dłoni.

– Nie czuję się winna – odparła cicho. – To nie to. Po prostu szkoda mi tego wszystkiego, tego, że oni nie żyją. Tego, że ja niedługo pewnie też umrę. Przykro mi, że nie dotrzymałam słowa.

Nie było sensu cokolwiek dodawać. Pociągnąłem Meryl za ramiona w kierunku jedynych drzwi, jakie jeszcze znajdowały się w kuchni. Niskie przejście prowadziło do małego, pozbawionego okien pomieszczenia. Wszędzie wokół walały się połamane, drewniane półki, z których część wciąż zwisała smętnie ze ścian. Dziewczyna wskazała ręką na znajdujący się tuż nad podłogą niewielki otwór wentylacyjny.

– Tam – odezwała się. – Tamtędy.

Ściągnąłem torbę i wcisnąłem ją w prostokątną dziurę. Potem wepchnąłem tam Meryl, a na końcu wczołgałem się sam, popychając przed twarzą Hecklera. Bardzo chciałem zasłonić wylot kanału kratką zabezpieczającą, leżącą obok na kaflach, ale nie było takiej możliwości. Wiedziałem, że wybrana przez nas droga ucieczki dość szybko zostanie odkryta. Musieliśmy się spieszyć. Znowu.

***

Kanał wentylacyjny wiódł nas przez kilkanaście jardów na wprost, by potem łagodnym spadem poprowadzić niżej. Było ciasno, ciemno i nie było czym oddychać. zorientowałem się, że zostawiłem swój plecak w hotelu. Nie miałem noktowizora, zapasowych magazynków, niczego. Zakląłem cicho. Meryl nie zareagowała, powoli pełznąc wąskim przejściem.

Najprawdopodobniej byliśmy już pod ziemią, gdy dotarliśmy do rozwidlenia. Wpadłem na buty dziewczyny, dzięki czemu zorientowałem się w ciemnościach, że stanęliśmy. Ale tylko na moment, bo już po chwili skręciliśmy w lewo, kontynuując dalsze zejście pod ziemię. Spojrzałem na nadgarstek. Niestety, mój Tag zatrzymał się na piątej czterdzieści siedem i nie wiedziałem, od jak dawna nie działał. Nie potrafiłem określić, ile czasu minęło od wejścia do kanału, gdy wtem usłyszałem odgłos stali uderzającej o kamienną posadzkę i poczułem na twarzy powiew rześkiego powietrza. Meryl wysunęła się z tunelu i czekała na mnie, ciężko oddychając.

– Wszystko w porządku? – spytałem. A potem pomyślałem, że to najgłupsze pytanie jakie mogłem zadać.

– Tak, żyję – usłyszałem odpowiedź, nad wyraz spokojną. – Pan wyłazi, panie majorze.

Wyczołgałem się z ciasnego szybu i stanąłem obok dziewczyny. Zerknęła na mnie szybko, nie wiem czy wstydziła się wcześniejszej chwili słabości, czy też po prostu bała się o siebie, ale jej zielone oczy były nieco większe niż zazwyczaj. Nie skomentowałem, rozglądając się po pomieszczeniu, w którym się znaleźliśmy.

Niewielki pokój, o dziwo oświetlony działającą, pojedynczą żarówką, zwisającą na cienkim kablu z sufitu, był całkiem pusty. Meryl wskazała palcem wystające ze ściany kable telefoniczne.

– Kiedyś było to miejsce, z którego w razie wypadku można było wezwać pomoc – powiedziała. – Tędy, główny tunel jest już tutaj.

Narzuciłem na obolałe ramiona plecak i ruszyłem za rudowłosą kobietą. Po przebyciu krótkiego korytarzyka znaleźliśmy się w dużym, wysokim, łukowato sklepionym tunelu. Wyszliśmy w połowie długiego, łagodnego zakrętu, w ciemnościach blado błyszczały wygięte szyny. Śmierdziało smarami i zwierzęcymi odchodami.

– Tory są bezpieczne, w trzeciej szynie nie ma napięcia – odezwała się Meryl. W ciemnościach nie widziałem jej twarzy, tylko refleks światła we włosach. – Ale i tak uważaj, bo łatwo sobie skręcić kostkę.

Dziewczyna sięgnęła do narzuconej na plecy płaskiej torby i wyciągnęła z jej wnętrza niewielki noktowizor.

– Zadam głupie pytanie – zacząłem, patrząc jak nasuwa urządzenie na oczy i dociąga paski z tyłu głowy. – Czy nie masz może drugiego?

– Haha – mruknęła. – Masz pan pecha, majorze.

– Przestań mówić w ten sposób. Ja do ciebie mówię po imieniu, więc proponuję to samo.

Nie odpowiedziała, tylko pociągnęła mnie za ramię, odwracając w prawą stronę. Ruszyliśmy na tyle szybko, na ile pozwalały gęstniejące z każdym krokiem ciemności.

– Tędy – sapnęła po chwili – dostaniemy się w pobliże mostu Legii. Ale i tak będziemy musieli wydostać się na powierzchnię trochę wcześniej, bo zawał blokuje bezpośrednie dojście.

– A czemu sądzisz, że uda nam się przejść przez ten most? – spytałem.

– Most kontroluje miejscowy handlarz bronią – nie zwalniając kroku rzuciła przez ramię. – Otrzymałam informację, że za opłatą zgodził się przepuścić nas na drugi brzeg rzeki. Tam przejmie nas grupa ekstrakcyjna. Jedyne, co mamy zrobić, to zawiadomić ich, że jesteśmy gotowi do przejścia. Wtedy zapewnią nam osłonę lotniczą i możliwie szybką ewakuację. Takie otrzymałam rozkazy.

Przez chwilę szedłem w ciemnościach za dziewczyną, milcząc.

– Kto wydał te rozkazy? – spytałem w końcu. – Campbell? Pułkownik Campbell?

– Nie, stopień zgadłeś, ale nazwiska już nie. Nazywał się… Drebin. Pułkownik Drebin.

Pokręciłem głową w zamyśleniu.

– Nie kojarzę nazwiska.

Meryl obejrzała się w moją stronę, co bardziej poczułem niż zobaczyłem, bo w międzyczasie zrobiło się już tak ciemno, że widać było jedynie blado połyskujące sznurki szyn.

– A znasz wszystkich pułkowników armii amerykańskiej? – drwina w jej głosie nie była nawet skrywana.

– Nie – odrzekłem spokojnie. – Ale tych, którzy zajmują się operacjami Fox Hound, tak. Wszystkich.

Nie odpowiedziała. Nadal szła równym, płynnym krokiem, za którym ledwie nadążałem. Zwolniła dopiero, gdy potknąłem się o jedną z wystających z podkładów śrub.

– Dlaczego jesteś taki… nieufny? – zapytała gwałtownie, natarczywie. – Nie wierzysz, że nasi, powtarzam: nasichcą nas z tego syfu wyciągnąć?

Miałem ochotę roześmiać się z drwiną, ale nie zrobiłem tego. Sam nie wiem, dlaczego. Powiedziałem tylko:

– Powiedzmy, że straciłem zaufanie do pewnych osób i instytucji.

– Brzmi bardzo enigmatycznie. I pachnie zdradą – odrzekła.

Nie odpowiedziałem. Bo w pewnym sensie, dla niej oczywistym, miała rację. Nie chciało mi się tłumaczyć, choć wiedziałem, że, prędziej czy później, będę musiał. Czy mi uwierzy, czy nie – jej sprawa.

– Aha, jednak miałam rację – opacznie zrozumiała moje milczenie. Zatrzymała się i gwałtownie obróciła do mnie. W mroku zamajaczyła jasna twarz dziewczyny. – Jednak wcale nie zamierzasz wykonywać rozkazów. Czyżbyś zamierzał sprzedać dyski Rosjanom? Albo tym, którzy nas ścigają? Którzy wybili mój oddział?

– Hej, spokojnie – odrzekłem, unosząc powoli dłonie. – Spokojnie, Meryl. Nikt nie zamierza niczego nikomu sprzedawać. Wiem tylko jedno: dopóki mamy skrzynkę i dyski, jesteśmy potrzebni. Zarówno Amerykanom, jak i Webbowi. O Rosjanach nic mi nie wiadomo.

– Webb? Kto to jest Webb? – spytała zmieszana.

– Nie wiem, czy mamy teraz czas na…

– Tak, mamy – rzuciła zdecydowanie. – Jeśli mam dalej z tobą iść, muszę wiedzieć, o co chodzi.

Usiadła na ziemi, kamienie z delikatnym, stłumionym stukiem osunęły się po niewielkim nasypie.

– Bardzo proszę o wyjaśnienia. Czemu moi przyjaciele, moi koledzy… czemu tkwimy w tym pierdolonym tunelu? – Dostrzegłem błysk metalu, szczęknął odbezpieczany mechanizm pistoletu.

– Znowu beretta – mruknąłem. – Czy ty zawsze musisz wyciągać twarde argumenty? Czy nie możesz po prostu poprosić?

Ponownie zaklęła.

– Chyba właśnie poprosiłam. Grzecznie – warknęła.

Usiadłem obok Meryl, z ulgą ściągając plecak z ramion. Poruszyła głową, błysnęły soczewki noktowizora.

– Proszę bardzo, nieś go sama – powiedziałem, kładąc torbę na ziemi pomiędzy nami. – Jest tak ciężka, że z przyjemnością odpocznę.

– Przestań. Nie do twarzy ci z durnymi dowcipami – przerwała. – Słucham.

Westchnąłem pod nosem i zrelacjonowałem jej wszystko. Prawie. Nie miałem potwierdzenia informacji, jakie przed śmiercią przekazała mi Natalia, więc pominąłem tę część.

– Mam powody – zakończyłem – by sądzić, że zarówno ja, jak i wasz oddział, byliśmy wliczeni w koszty operacji. Nie wiem jeszcze z jakiego powodu, ale nie byliśmy podmiotem tego wszystkiego, a jedynie jednym z pionków. Zarówno dla Webba, jak i dla pułkownika. Campbella, Drebina, czy jak się tam on teraz nazywa.

– Myślisz, że to jedna i ta sama osoba? – spytała.

– Nie wiem, Meryl – odrzekłem. – Musiałbym z nim porozmawiać, żeby się o tym dowiedzieć.

– To… się da załatwić – mruknęła. – W plecaku targałeś nadajnik radiowy, ten sam, dzięki któremu skontaktowaliśmy się z Drebinem. Możemy go użyć.

Wzruszyłem ramionami, co w tych egipskich ciemnościach było zbędnym gestem.

– Ale nie teraz. Stąd nie połączymy się z nikim. Musimy wyjść na górę.

Dziewczyna wstała.

– To się da załatwić – powiedziała. – Wczoraj z Garretem sprawdziłam tunel. Niedaleko jest kolejne pomieszczenie z linią telefoniczną. Stamtąd kanałem wentylacyjnym wydostaniemy się na powierzchnię.

Szturchnęła stopą plecak.

– Nakładaj go. Przecież nie myślisz, że będę targała całe to żelastwo. Jest kurewsko ciężkie – mruknęła.

***

Zgodnie ze słowami dziewczyny po chwili odnaleźliśmy podobne do wcześniejszego przejście i mały pokoik. Tym razem żarówki nie było, więc po omacku wcisnąłem się za Meryl do ciasnej dziury i popełzłem klaustrofobicznie wąskim przejściem w górę. Tym razem było łatwiej, bo bardzo szybko poczułem na twarzy delikatny powiew świeżego powietrza. Ten orzeźwiający wiaterek wzmagał się z każdą sekundą, co jasno wskazywało, że jesteśmy coraz bliżej poziomu ulicy. Tak też było, po kilkunastu minutach dotarliśmy do dużej, żelaznej kraty, ostatniej przeszkody oddzielającej nas od wolności. Leżeliśmy cicho przez kilka minut, nasłuchując i wciągając z radością powietrze w płuca. Wprawdzie śmierdziało spalenizną i ostrym smrodem moczu, ale i tak były to w tym momencie najpiękniejsze zapachy na świecie. Na powierzchni zapadał już zmrok, nie zdawałem sobie sprawy, że spędziliśmy w tunelu tyle godzin. Najwyraźniej Webb i jego ludzie nie odnaleźli jednak przejścia do metra, pomyślałem.

Wokół było cicho i spokojnie. Nie widzieliśmy niczego, nie wyczuliśmy żadnego ruchu. Nawet skrobanie szczurów nie zakłócało ciszy. Spojrzałem na dziewczynę i wskazałem pordzewiałą kratę. Naparliśmy na pokrywę ramionami i ostrożnie, powoli wypchnęliśmy ciężki przedmiot z obramowania. Zgrzytnęła cicho, gdy przesuwaliśmy ją na bok, na asfalt. Wyskoczyłem pierwszy, z XM’em przy policzkurozglądając się na boki. Po chwili obok mnie stanęła zdyszana Meryl, ściskając w dłoniach paski ciężkiego plecaka.

Znajdowaliśmy się w wąskiej uliczce, wzdłuż której ciągnęły się rzędem kamienice o zaskakująco mało zniszczonych frontonach. Wyblakłe od słońca, w półmroku i tak wszystkie były szare. Staliśmy przy wejściu do jednej z nich, niewielka wnęka prowadziła do szklanych drzwi, straszących teraz długimi ostrzami potłuczonych witryn. Nagle usłyszałem warkot nadjeżdżającego samochodu. Dziewczyna drgnęła zauważalnie, ona też usłyszała zbliżający się pojazd. Skrzyżowanie niemal naprzeciwko nas rozjarzyło się nagle jasnym, białym światłem reflektorów. Gwałtownie wciągnąłem Meryl w głąb wnęki i przez potłuczoną witrynę do wejścia do budynku. Obydwoje padliśmy na wyłożoną płytami piaskowca podłogę. Samochód zawarczał, wyhamowując przed krzyżówką, rozpoznałem dudnienie potężnego silnika. Humvee. Masywna sylwetka zamajaczyła przed nami, pojazd skręcił powoli, z trudem mieszcząc się w wąskiej uliczce. Na szczycie Hummera poruszył się z metalicznym zgrzytem mechanizm, obracając lufę karabinu automatycznego w naszym kierunku. Nie, nie odkryli nas. Po prostu standardowo zabezpieczali tył samochodu.

Odjechali, po minucie ucichło dudnienie silnika. Podniosłem się z ziemi, pomogłem wstać dziewczynie. W milczeniu wskazałem na schody, wiodące na wyższe piętra. Nie mogliśmy po ciemku błądzić po mieście, patrolowanym przez potężnie uzbrojone Humvee. Zwłaszcza nie wiedząc, gdzie jesteśmy.

Wbiegliśmy po schodach, najpierw na pierwsze piętro, potem jeszcze wyżej. Meryl gwałtownie zatrzymała się, wskazując na metalowy, połamany wózek, leżący w poprzek korytarza, w którym się znaleźliśmy. Kiwnąłem głową. Od razu po wejściu do budynku zorientowałem się, gdzie jesteśmy. Takie wózki używane były przez pokojówki do przewożenia pościeli i ręczników w hotelach.

Z powrotem w hotelu.

***

Na końcu korytarza znajdował się pokój. A właściwie apartament. Dolną część pomieszczenia zajmował duży salon z przejściem do łazienki. Osadzone na stalowych wspornikach drewniane stopnie schodów prowadziły do niewielkiej antresoli, w której ustawiono duże łóżko. W pełni odpowiadało określeniu: królewski rozmiar. Wysoki zagłówek, wykończony ciemnobrązową skórą przylegał do wykonanej z cegły balustrady. Nad łóżkiem wisiało piękne czerwcowe, granatowe niebo, a właściwie ta jego część, którą można było zobaczyć przez olbrzymie połaciowe okno. Ku naszemu zdziwieniu pokój był niemal nienaruszony, nawet szyby w wielkim oknie były całe.

– Tu przenocujemy – powiedziałem. – Przyda nam się odpoczynek. Jeśli będziemy ostrożni, nikt nas nie zauważy. I nie musisz się martwić, Meryl – dodałem, patrząc na stojące w antresoli łoże. – Prześpię się na sofie.

Dziewczyna wzruszyła ramionami.

– Nie martwię się – odpowiedziała. – Pana obowiązuje przecież kodeks oficerski.

***

Nasze zdziwienie było jeszcze większe, gdy okazało się, że w łazience z kranu leci woda. Oczywiście nie była gorąca, ale dzięki nagrzaniu budynku przez słońce wystarczająco ciepła, by móc się obmyć.

– Przepraszam bardzo – powiedziała Meryl, wypychając mnie z łazienki. – Damy mają pierwszeństwo.

Spojrzałem na brudną, pokrytą kurzem i zaschniętą krwią twarz dziewczyny.

– Nie spiesz się – odparłem. – Nigdzie się nie wybieram, zaczekam na swoją kolej.

Korzystając z chwili samotności, rozsiadłem się wygodnie na brązowej sofie i, położywszy na podłodze plecak, wyłożyłem jego zawartość na podłogę. Dwie ciężkie, w całości pokryte ciemnym plastikiem skrzyneczki mogły być jedynie czarnymi skrzynkami satelity. Obok położyłem szereg zespolonych ze sobą, płaskich kaset, wykonanych z przezroczystego tworzywa. W ich wnętrzu znajdowały się połyskujące dyski, nieco mniejsze od płyt DVD. Zapewne twarde dyski. Z torby wyjąłem ostatni przedmiot, pokryty kurzem i niemiłosiernie porysowany tablet. Zapewne komunikator, dzięki któremu mieliśmy skontaktować się z dowództwem i uratować się od śmierci. Albo czegoś jeszcze gorszego.

Nie wiedziałem, co zrobić. Z jednej strony chciałem włączyć urządzenie i sprawdzić, kto tak naprawdę czekał na wiadomość od nas. Ale zdawałem sobie sprawę, że jeśli Natalia Pawliczenko powiedziała mi prawdę, to nawiązując połączenie podpisywałem na siebie i dziewczynę wyrok śmierci. Popatrzyłem na drzwi od łazienki, zza których dobiegał cichy szum lecącej wody. Meryl musiała przejść dużo przez ostatni tydzień. To, że przeżyła, kładłem na karb szczęścia nowicjusza. Bo graniczyło niemal z cudem.

Czy rosyjska pani pułkownik była szczera? Czy też była to kolejna próba manipulacji, podjęta tylko po to, bym zgłupiał do reszty i popełnił jakiś błąd? To było możliwe. Wbić mi do głowy pomysł o zdradzie i w ten sposób nakłonić do oddania elementów Patriota Webbowi. Nie, to niemożliwe, pomyślałem. Przecież widziałem śmierć Natalii. A to bezsprzecznie dość mocny argument na potwierdzenie prawdziwości jej słów. Ale czy na pewno? W sumie widziałem tylko wybuch, który zniszczył wieżę kościelną. Ciała Natalii nie widziałem.

Pokręciłem głową. Kurwa, popadam w paranoję. Zaraz zacznę myśleć, że Meryl też prowadzi jakąś podwójną czy potrójną grę i właśnie szykuje się do poderżnięcia mi gardła. Bez sensu? Może, ale dużo rzeczy, które zdarzyły się w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin pozbawione było logiki. A jeśli wszystkie wątpliwości miały związek z zastrzykiem Webba, wyłączającym nanomaszyny kierujące moim zachowaniem? Przecież Natalia wspominała, że ludzie wariują po odłączeniu od systemu. Dlaczego miałbym być inny, bardziej wytrzymały niż reszta? Może po prostu umysł pozbawiony wsparcia nanomaszyn zapętlił się w urojeniach i tak naprawdę nie ma się czego obawiać? Tylko włączyć ten cholerny komunikator i poprosić o pomoc? W końcu rozmawiałbym z Amerykanami, moimi rodakami.

A może nie? Może komunikator podrzucono żołnierzom marines specjalnie i podstawiono kogoś – zapewne oryginalnego pułkownika armii Stanów Zjednoczonych współpracującego z Webbem i jego towarzyszami – by udawał dowódcę i w ten sposób dowiedział się o kryjówce oddziału Meryl? Nie. To za dużo. Nie widziałem końca tego labiryntu. Co chwila ukazywały mi się kolejne drzwi, prowadzące do następnego korytarza, wypełnionego nowymi przejściami. Te zaś wiodły do kolejnych drzwi.

Oszaleję. Potrząsnąłem głową i powoli pochowałem do plecaka wszystkie leżące na brudnej wykładzinie przedmioty. Nie mogę już myśleć. Umyć się, coś zjeść i przespać choć kilka godzin. Oczyścić umysł. Zapomnieć. Poczuć w dłoniach dobrze znany ciężar Hecklera. Usłyszeć huk wystrzału, powąchać zapach wiszący w powietrzu po eksplozji odrobiny piekła, schludnie zapakowanej w metalowy płaszcz łuski. Coś znajomego, niezmiennego. Coś, co dobrze znam.

Potarłem dłońmi skronie. Nie nadaję się już chyba do tego. Normalna wojna, w której doskonale znasz swojego wroga, łatwego do zdefiniowania i rozpoznania – to rozumiem. Ale to? Pudełko w pudełku, schowane wewnątrz pudełka. Nie dla mnie.

W tym momencie drzwi łazienki otworzyły się i wyszła Meryl. Nie trzymała w rękach karabinku SCAR, nawet nie miała noża. Tylko duży, niemal biały ręcznik, którym wycierała włosy.

Popatrzyła na mnie zdziwiona, zamierając w pół kroku.

– Dobrze się czujesz, Dawidzie? – spytała, po raz pierwszy mówiąc do mnie po imieniu. Potrząsnąłem głową, starając się przybrać w miarę normalną minę.

– Czemu pytasz? – odparłem, z trudem wypluwając słowa przez zaciśnięte gardło.

– Masz taką minę, jakbyś ducha zobaczył. Wszystko ok?

Potarłem policzki i uśmiechnąłem się. Miałem nadzieję, że przekonująco.

– Tak, Meryl. Po prostu jestem zmęczony.

Wskazała kciukiem ciemne wnętrze łazienki.

– Wykąp się, woda jest jeszcze ciepława. Na pewno ci pomoże – mruknęła i ponownie zaczęła energicznymi ruchami osuszać włosy.

– Tak, masz rację – odrzekłem, wstając z kanapy. Minąłem dziewczynę i wszedłem do łazienki. W powietrzu unosił się miły aromat mydła i szamponu. Spojrzałem na umywalkę. Stały tam dwie małe, hotelowe buteleczki z kosmetykami. Do połowy pełne. Uśmiechnąłem się lekko, myśląc jakim wyrzeczeniem musiała być dla Meryl rezygnacja z tej odrobiny przyjemności, jaką zostawiła dla mnie w plastykowych pojemniczkach.

Szybko zdjąłem z siebie zakurzony, mocno nieświeży mundur. Mimo, że w samolocie lecącym do Austrii wydawał mi się bardzo lekki, teraz ważył chyba tonę. Wszedłem do kabiny prysznicowej i szybko spłukałem z siebie brud i zmęczenie. Może nie całe, ale przynajmniej jego część.

Wytarłem się w pozostawiony przez dziewczynę ręcznik, nałożyłem spodnie i wyszedłem z łazienki. Meryl siedziała na sofie, rozkładając na siedzisku na aluminiowej folii suche, żołnierskie jedzenie.

– Ritz to nie jest – powiedziała przepraszająco – ale myślę, że i tak będzie smakowało.

– Na pewno – odpowiedziałem. Dopiero teraz poczułem głód. Szybko zjedliśmy wszystko, co przygotowała. Dziewczyna spojrzała na mnie, popijając wodę z butelki.

– Co dalej, Dawidzie? – spytała pomiędzy jednym łykiem a drugim. – Co robimy?

– Nie wiem – odparłem szczerze. – Jutro podejmiemy decyzję, bo dziś szczerze mówiąc nie mam już na to siły.

Kiwnęła głową.

– Idź spać jako pierwsza – powiedziałem po chwili. – Trzy godziny, potem cię zbudzę i się zmienimy. Zgoda?

Ponownie potwierdziła jedynie kiwnięciem. Bez słowa wstała z kanapy i weszła na antresolę. Usłyszałem, jak kładzie się na łóżko z cichym westchnięciem. Chyba radosnym, trudno było powiedzieć. Uśmiechnąłem się lekko. Musiała być bardzo zmęczona. Należał jej się odpoczynek, pomyślałem.

Sprawdziłem XM’a, wstałem i cicho przemierzyłem pokój, wychodząc na korytarz. Usiadłem pod drzwiami, kładąc karabinek na kolanach. Po upale dnia rześkie, nocne powietrze chłodziło mi ramiona i pierś. Nie pozwoli mi zasnąć, pomyślałem. Pięć godzin do świtu. Na odpoczynek wystarczy.

Za moimi plecami cicho skrzypnęły drzwi. Gwałtownie obróciłem głowę, zaskoczony. Delikatny, pachnący mydłem i szamponem cień pochylił się nade mną, objął szczupłymi ramionami.

– David – szepnęła Meryl, przytykając mi wargi do ucha. – Nie chcę dziś spać sama. Potrzebuję mężczyzny. Nie wiem czemu, nie rozumiem, ale potrzebuję…

Odwróciłem się, przerywając jej w pół słowa. Przylgnęła do mnie, siadając na kolanach. Poczułem małe, niemal dziewczęce piersi na torsie. Odruchowo otoczyłem dziewczynę ramionami, przyciągnąłem blisko siebie. Pocałowałem kształtne, pełne usta, ciesząc się ich smakiem i delikatnością. Niecierpliwie sięgnąłem palcami w dół, gładząc gładkie plecy, szukając krągłości bioder. Meryl jęknęła cicho, wbijając paznokcie w moje ciało. Wstałem, z łatwością unosząc kobietę w ramionach, postąpiłem kilka szybkich kroków i wszedłem po pokoju, nogą zamykając drzwi. Dziwny odruch, ale nigdy nie potrafiłem kochać się przy otwartych drzwiach. Położyłem Meryl na skraju czekoladowej sofy. Gwałtownie, szybko rozpięła guziki rozporka swoich spodni i ściągnęła materiał w dół, ukazując w świetle wpadającym przez wielkie okno antresoli szczupłe, chłopięce uda. Przesuwałem dłonie po płaskim brzuchu, ciesząc się dotykiem delikatnej bawełny majtek. Gładziłem lekko wystające kości bioder, płynnie przechodzące w zagłębienia talii. Całując mocno Meryl, odwlekałem chwilę zbliżenia, chłonąłem ten moment przed, kiedy jeszcze nic się nie zdarzyło, a podniecenie już sięga granic wytrzymałości. Jęknęła ponownie, odginając głowę. Pocałowałem nadstawioną szyję, błądząc językiem po zagłębieniach i wypukłościach. Zjechałem długim pocałunkiem niżej, do sterczących, twardych brodawek, tak smakowitych i pięknych. Gryzłem je na zmianę, pieszcząc dłońmi niewielkie piersi, delikatne niczym skrzydełka motyla. Cieszyłem się ich maleńkością, symbolizującą niewinność i czystość dziewczyny, mocno oddychającej, podnieconej moimi pieszczotami. Nie przestając całować jasnobrązowych sutków, powędrowałem palcami niżej, do opiętych bawełną najbardziej sekretnych miejsc. Meryl syknęła, czując moje palce na podbrzuszu i rozsunęła uda najcudowniejszym ruchem, jaki kobieta może podarować mężczyźnie. Zabłądziłem dłońmi między gładkie, smukłe uda kochanki, pieszcząc je tak delikatnie i czule, jak tylko potrafiłem. Odpowiadała westchnięciami i urwanymi w pół słowami, dziękując mi nie wiadomo za co. To ja powinieniem dziękować, pomyślałem, odrywając usta od piersi dziewczyny i łagodnym slalomem pocałunków docierając do skrawka majtek. Meryl stęknęła cichutko i złapała mnie za włosy, szarpiąc niemiłosiernie. Odpowiedziałem nagłym ruchem, zrywającym bieliznę z gorącego ciała. Zanurzyłem twarz między nogi kochanki, poszukując językiem delikatnych, pachnących fałdek, przykrywających różowość wnętrza jej ciała. Wyprężyła się gwałtownie, niemal wpychając krocze w moje usta. Zachłannie pieściłem podsunięte, wilgotne już miejsce, z trudem powstrzymując gwaltowne pożądanie. Meryl zajęczała głośniej, po czym oderwała jedną dłoń od mojej głowy i uniosła ją do twarzy. Zerknąłem w górę. Przygryzała palce, by nie wydać z siebie zbyt głośnego dźwięku. Moje podniecenie szarpnęło całym ciałem, nie miałem już sił, by się powstrzymywać. Poderwałem się i opadłem na dziewczynę. Po chwili odnalazłem drogę i wszedłem w nią głęboko, niemal na całą długość sztywnego członka. Syknęła przez zaciśnięte na palcu zęby, szeroko otwierając zielone oczy. Zarzuciła nogi na moje biodra, żądając więcej, głębiej, mocniej. Wysłuchałem jej prośby, niemego nakazu, wbijając się w jej ciało coraz szybciej, coraz intensywniej, gwałtownymi pchnięciami wybijając na gładkim podbrzuszu wilgotny rytm. Chciałem Meryl posiąść tak, jak jeszcze nikt jej nie posiadł. Pragnąłem dać tyle, żeby się zachłysnęła, by nie mogła przyjąć więcej mojego pożądania. Odpłacała mi tym samym, wypychając biodra naprzeciw moim, dociskając nogami przy każdym pchnięciu. Czułem, że dochodzę. Jeszcze jeden, jeszcze dwa mlaszczące, ciche odgłosy i wyprężyłem się cały, wstrzeliwując w nią swoje nasienie. Mruczała, odginając głowę w tył, kształtne wargi odsłaniały białe zęby zaciśnięte na chudym palcu, wciśniętym w usta.

Po kilku chwilach osłabłem, w przysłowiowy i rzeczywisty sposób sflaczałem i opadłem na drżące dziewczęce ciało. Ale ona nie miała jeszcze dość. Wyślizgnęła się spode mnie i szepcząc do ucha wulgarności obróciła na plecy. Nie broniłem się, pozbawiony sił i szczęśliwy. A potem zaczęła swoje pieszczoty. Jęknąłem, czując na zmęczonym, miękkim już członku ciepło oddechu, delikatny dotyk warg, jej ślinę i język. Dziewczyna rozpoczęła powoli, zlizując resztki własnej wilgoci i mojego nasienia. Potem przyspieszyła, przyjmując w siebie całą męskość, która mimo wcześniejszego, tytanicznego wysiłku zaczęła ponownie twardnieć i rosnąć, ku zadowoleniu Meryl. I właściciela oczywiście. Nie przerywając posuwistych ruchów ustami, kobieta zaczęła pieścić i drapać palcami moje jądra i uda. Poczułem narastające podniecenie, tym razem spokojniejsze, mniej natarczywe, niosące odprężenie i radość.

Kiedy pieszczony penis nabrał już odpowiedniej sprężystości i objętości, dziewczyna wyjęła go z ust i, mrucząc w zadowoleniu, obróciła się do mnie plecami, opierając o schody wiodące do antresoli.

– Od tyłu – szepnęła, zerkając przez ramię. – Zerżnij mnie od tyłu, proszę.

Nie potrafiłem odmówić. Nikt by nie potrafił. Podskoczyłem jak oparzony i błyskawicznie znalazłem się tuż za Meryl. Obejmując krągłe, szczupłe biodra patrzyłem na wypiętą pupę, ciesząc się ja dziecko z pierwszego w życiu lizaka. Powoli, napawając się widokiem, zbliżyłem ciemną główkę członka do jej krocza i wślizgnąłem się do środka. Odpowiedziała mi westchnięciem, stłumionym jękiem. Delikatnym ruchem ciała, naprowadzającym moją męskość dokładnie tam, gdzie chciała ją mieć. Zadrżałem, wysuwając się z gorącego wnętrza, zaciskającego się na mnie silnymi mięśniami. Czułem ten ucisk, po raz pierwszy w życiu naprawdę go czułem. Westchnąłem i wszedłem w Meryl ponownie. Potem jeszcze raz. I jeszcze. I jeszcze. Nie spiesząc się, spokojnie napawałem się własną rozkoszą, młodością kochanki, blaskiem księżycowego, zimnego światła na szczupłym ciele kobiety. Nie musiałem już pędzić, bo już wcześniej zdobyłem wszystko, co było do zdobycia. Teraz mogłem cieszyć się chwilą, ulotnym dowodem na istnienie boskości. Spełnienie nadeszło niemal niezauważalnie, może i słabsze niż za pierwszym razem, ale bardziej satysfakcjonujące, bo połączone z orgazmem dziewczyny.

Opadliśmy na schody, spoceni, uśmiechnięci, szczęśliwi. A po chwili ruszyliśmy na antresolę wiedząc, że mamy tylko niespełna pięć godzin na nacieszenie się sobą nawzajem.

***

Gdy rano zbudziłem się w łóżku obok Meryl, do głowy przyszły mi dwie myśli. Pierwszą z nich było słodko-gorzkie stwierdzenie, że oto beztrosko przespałem kilka godzin w bardzo niebezpiecznym miejscu i nie miałem z tego powodu do siebie pretensji. Pozostało tylko dziwaczne, nielogiczne uczucie mówiące, że nic nie mogło zakłócić nam spokojnego snu tej nocy. Wspomniałem chyba, że było to nielogiczne? Głupie? I na pewno nieodpowiedzialne.

Druga myśl była związana z dziewczyną, która pozwoliła mi zapomnieć o rzeczywistości, choć tylko na krótką, czerwcową noc. Wiedziałem, że zrobię wszystko, żeby ta młoda, rudowłosa kobieta, słodko śpiąca koło mnie, dożyła przyszłej niedzieli. Bez względu na to, jaki był dziś dzień tygodnia.

Po cichu wstałem i ubrałem mundur. Sprawdziłem korytarz i dolne piętra budynku. Wyjrzałem ostrożnie na ulicę. Przywitały mnie cisza, spokój i żar lejący się z niebieskiego nieba, mimo że była dopiero siódma rano.

Gdy wróciłem na górę, Meryl już wstała. Siedziała na sofie, ubrana w spodnie i zieloną koszulkę na ramiączkach, podkreślającą naturalny, wypłowiały kolor jej włosów. Spojrzała na mnie, dostrzegłem przez chwilę niepewność w zielonych oczach. Uśmiechnąłem się i pochyliłem, całując delikatnie w kształtne usta. Oddała pocałunek, obejmując mi szyję ramieniem. Uśmiechała się, gdy usiadłem obok.

– Dziwnie się czułam, gdy cię obok nie było – powiedziała, rumieniąc się delikatnie. – Wiem, to głupie. Banalne i głupie, ale poczułam się, jakby dopiero co poznany chłopak… Wiesz. Standardowa sytuacja.

Zaśmiałem się cicho.

– Wiele można powiedzieć o tym, co się stało – odparłem. – Ale na pewno nie nazwałbym tego standardową sytuacją.

Odpowiedziała mi uśmiechem. Melancholijnym, smutnym.

– Co robimy teraz? – spytała, odpakowując suchary i nalewając do kubków wodę.

Podjąłem już decyzję i dzięki temu odzyskałem spokój i równowagę. Tak mi się przynajmniej wydawało.

Wskazałem kciukiem na leżący obok plecak.

– Użyjemy komunikatora – odpowiedziałem. – I zobaczymy, co z tego wyniknie.

Zamrugała, zdziwiona.

– Przecież wczoraj byłeś zdecydowanie przeciwny temu, żeby kontaktować się z Drebinem.

– To było wczoraj – odparłem. – Dzisiaj mam inne plany. Poza tym, nie powiedziałem, że bezwarunkowo wypełnię rozkazy. Stwierdziłem jedynie, że się zobaczy.

– Aha – pokiwała głową. – Nie rozumiem.

– Zrozumiesz. Zbieraj manatki, że się tak wyrażę. Czas na nas.

Piętnaście minut później byliśmy gotowi do opuszczenia hotelu. Siedliśmy na podłodze, komunikator położyłem na kolanach. Meryl wyjaśniła mi wcześniej, jak nawiązać łączność, więc zajęło mi to tylko chwilę.

Ekran rozbłysł i zabarwił się na żywy, lazurowy kolor. Na środku pojawiła się mała, obracająca się klepsydra. Zatrzymała się raptownie, po czym ekran ściemniał i ukazał się w miarę czysty obraz. Cichy pisk oznajmił o uzyskaniu połączenia audio i usłyszałem czyjeś chrząknięcie. Na ekranie, na tle ciemnej ściany, zobaczyłem prosty, skórzany fotel. Mebel stał przy pustym, drewnianym biurku. Wraz z chrząknięciem w polu widzenia pojawił się niewysoki, siwiejący mężczyzna, którego nalana, pełna twarz świadczyła o niezdrowej nadwadze. Brak opalenizny zwrócił moją uwagę, jak również to, że człowiek ten na mundurze nie miał żadnych oficerskich oznaczeń.

Zerknąłem na Meryl, która skinęła głową, potwierdzając tożsamość mężczyzny. Ten usiadł za biurkiem i spojrzał zezując lekko w bok, zapewne na monitor komunikatora.

– Ach, major Hayter – westchnął umundurowany człowiek. – Miło poznać, słyszałem o panu same dobre rzeczy.

– Pułkownik Drebin, jak sądzę? – spytałem spokojnym głosem.

– Brawo, panie majorze – odparł tamten, wygodniej rozsiadając się w fotelu. Położył łokcie na stole i spojrzał wprost w kamerę, prosto na mnie. – Poznał pan więc kogoś z oddziału kapral Silverburgh. Czy ktoś z marines jeszcze żyje?

– Chciałbym porozmawiać z pułkownikiem Campbellem.

Pułkownik bez dystynkcji uśmiechnął się lekko, stykając palce obu dłoni przed twarzą. W zamyśleniu dotknął ustami czubków kciuków.

– Obawiam się, panie majorze, że nie jest to w tej chwili możliwe – odrzekł równie obojętnym tonem. – Czy udało się panu przejąć twarde dyski i czarne skrzynki z satelity?

– Chciałbym, żeby pan coś dla mnie zrobił, Drebin. – westchnąłem głęboko. – W związku z zaistniałą sytuacją bardzo bym prosił, żeby odpowiedział mi pan na jedno pytanie.

– Z zaistniałą sytuacją? No, dobrze słucham.

– Dlaczego nie mogę porozmawiać z Campbellem? – spytałem.

– Tylko to? – mężczyzna zaśmiał się cicho, nieszczerze. – Myślałem, że to JEDNO pytanie będzie dotyczyło jakichś bardziej… nie wiem, jak to określić… ogólnoludzkich kwestii. Pokoju na świecie, stanu pana konta… sam nie wiem, czego się spodziewałem.

– Proszę skończyć z tym złośliwym tonem. Do niczego nas taka rozmowa nie doprowadzi – odparłem.

– Ona nie ma nas nigdzie prowadzić, majorze – głos pułkownika stwardniał. Na pewno nie miałem do czynienia z amatorem. – Otrzymał pan precyzyjne rozkazy od przełożonego i chyba nie muszę przypominać o obowiązku, jaki na każdym żołnierzu w związku z tym spoczywa.

– Dlatego też chciałem porozmawiać moim przełożonym – uśmiechnąłem się nieprzyjemnie. – Bo sytuacja uległa zmianie.

– NIC nie uległo zmianie. Zarówno pan, majorze, jak i kapral Silverburgh, zobowiązani zostaliście do zdobycia i dostarczenia nam określonych przedmiotów.

Założyłem ramiona na piersi. Rozmowa zaczynała mnie irytować.

– Powiedzmy, że mam zarówno dyski, jak i skrzynki – powiedziałem powoli. – Powiedzmy, że straciłem zaufanie, niezbędne do zakończenia misji zgodnie z otrzymanym rozkazem. I że pańska osoba, pułkowniku, tego zaufania nie odbudowuje.

Mężczyzna zagotował się i z trudem powstrzymał od wybuchu. Położył dłonie na blacie stołu, szeroko rozkładając palce. Milczał przez chwilę, odzyskując spokój.

– Nie do końca może pan pozwalać sobie na taką arognację – warknął. Znów zapadła cisza, po czym dodał spokojniej:

– Znamy już waszą lokalizację, w każdej chwili mogę wysłać tam oddział SEALs. Oni pomogliby panu odzyskać równowagę i właściwe spojrzenie na sprawy, majorze. Bo to, co pan mówi, śmierdzi zdradą.

Znów się uśmiechnąłem, ale tym razem radośniej.

– Panie pułkowniku, powiem panu, o co mi chodzi. Nie chcecie połączyć mnie z Campbellem. Zatailiście przede mną bardzo istotne kwestie, dotyczące zadania. A przede wszystkim, nie podoba mi się pańska osoba, Drebin.

Siedzący za biurkiem człowiek roześmiał się głośno i szczerze.

– Zachowuje się pan jak mała dziewczynka, obrażona na wszystkich za to, że podarowany lizak nie ma takiego smaku, jakiego się spodziewała – powiedział. – Jak mała, rozkapryszona dziewczynka.

– Nie interesuje mnie pana opinia na mój temat, pułkowniku – warknąłem. – Dzisiejszy dzień będzie wyglądał następująco: zgodnie z instrukcją przekroczymy rzekę mostem Legii. Po drugiej stronie będzie na nas czekał pułkownik Campbell. I będzie to jedyny obywatel amerykański, jakiego nie zabiję. Nie żartuję, Drebin. Jeśli rzeczywiście zna pan moje akta, wie pan, że nie cofnę się przed niczym. Campbellowi oddam dyski i skrzynki. Tylko jemu.

– Przekroczymy? – spytał czujnie mężczyzna. – Kto jeszcze jest tam z panem, Hayter?

– Kapral Silverburgh. Ale…

– Pani kapral, otrzymała pani jasne rozkazy – zagrzmiał pułkownik. – Żądam, aby spełniła pani obowiązek wobec ojczyzny!

Wpatrująca się z uwagą we mnie Meryl rozłożyła dłonie w niemym pytaniu. Lekko skinąłem głową i obróciłem komunikator w jej stronę. Popatrzyła w ekran i obojętnym głosem powiedziała:

– Major Hayter jest wyższy stopniem i w związku z tym wypełniam jego polecenia, jako dowodzącego działaniami na miejscu, pułkowniku.

Odwróciłem monitor i odezwałem się zimno:

– Macie piętnaście minut na podjęcie decyzji. Po tym czasie zadzwonię ponownie – chciałem wyłączyć urządzenie, ale po namyśle dodałem: – I niech pan się nie martwi, nie przejąłem się pańską groźbą. Gdyby była realna, już dawno byście skorzystali z tej możliwości. Dlatego proszę się nawet nie wysilać. Nie zastraszy mnie pan.

Ekran ściemniał, odłożyłem komunikator na sofę.

– Meryl – mruknąłem cicho. – Chyba nie zrobisz już kariery w US Marines.

Nie wydawała się zmartwiona.

***

Po piętnastu minutach było po wszystkim. Ustąpili. Bo nie mieli wyjścia. Bo ja miałem to, czego chcieli i najprawdopodobniej okazało się, że faktycznie nie mogli przysłać tutaj SEALs, żeby przejąć dyski. Meryl odetchnęła głośno, gdy wyłączyłem komunikator. Uśmiechnąłem się do niej pogodnie:

– Dziewczyno, spokojnie, przecież wszystko na pewno się uda.

– Na pewno – mruknęła. – Jak zwykle.

– Jak zwykle – potwierdziłem. Ale już bez uśmiechu.

***

Ustaliliśmy warunki przejścia przez most. Według Drebina kontrolujący przejście handlarz bronią, nazywający siebie nie wiadomo czemu Ocelotem, został już poinformowany o tym, że dziś pojawimy się u niego. Mieliśmy zagwarantowane bezpieczeństwo przejścia przez Wełtawę. Nie mieliśmy wyjścia, musieliśmy zaufać otyłemu pułkownikowi. Naszym zabezpieczeniem była zawartość wypłowiałego plecaka.

– Pamiętaj, Meryl, cokolwiek się będzie działo, masz zawsze iść przede mną – powiedziałem. – Muszę cię widzieć i wiedzieć, że jesteś bezpieczna.

Popatrzyła na mnie przeciągle.

– Zależy ci na mnie? – spytała po chwili.

Spojrzałem w zielone oczy dziewczyny. Odwróciła głowę.

– Na twoim bezpieczeństwie – odparłem wymijająco. Rzuciła mi szybkie spojrzenie, pełne zdziwienia, może rozczarowania. Nie potrafiłem określić czego jeszcze, bo szybko przymknęła oczy. Nie chciałem jej oszukiwać. Nie miałem niczego do zaoferowania, zwłaszcza Meryl. Młodej, pełnej naiwnej wiary w wartości, które dla mnie pachniały zwietrzałym winem. Wciąż niewinnej mimo tego, co widzi naokoło. Moja przeszłość była czasami zbyt mroczna i brudna nawet dla mnie. Dla niej, myślałem, byłaby nie do zniesienia. A może dopatrywałem się w jej oczach czegoś, czego tam nigdy nie było. Wyobrażałem sobie rzeczy, których nie ma i nigdy nie będzie. Może. Żaden ze mnie znawca kobiet. Byłem zwykłym zabójcą, a jedyna różnica między mną a ulicznym zbirem to mundur, jaki nosiłem.

Westchnąłem ciężko, nakładając plecak na ramiona. Nie potrafiłem wiązać się z kobietami na dłużej nie dlatego, że, niczym jakieś fatum, wisiała nade mną przeszłość. Powodem była pustka emocjonalna, której nie byłem w stanie wypełnić żadnym uczuciem. Nigdy. Nawet do Ves, która już teraz, ledwie kilka dni po naszym rozstaniu kojarzyła mi się jedynie z zapachem jej perfum i kolorem ulubionych szpilek. Tego nie można przecież nazwać uczuciem, prawda? Prawda?

***

Dotarcie do krzyżówki, prowadzącej na most Legii, zajęło nam dwie godziny. Ciężkie, zalewające potem oczy dwie godziny. Przez cały ten czas Meryl nie odezwała się do mnie ani słowem, na moje uwagi i pytania odpowiadając mruknięciami. I unikając patrzenia mi w oczy. Nie miałem czasu ani ochoty wyjaśniać jej niczego. Zresztą, nie było po co. Pewnie po drugiej stronie rzeki zapomni o mnie, jak o jakimś koszmarze sennym. I tak powinno być, tak będzie lepiej, myślałem. Nie starałem się nawiązywać rozmowy. Jak już wspomniałem, nie było po co. Zresztą, musiałem skupić się na zbliżającej się przeprawie przez rzekę. To był ostatni etap, krótka prosta prowadząca do mety. Nie mogłem tego spieprzyć. Musiałem się skupić i doprowadzić dziewczynę w jednym kawałku na drugi brzeg. A tam zapewnić jej dalsze bezpieczeństwo. Dowiem się czy Campbell mnie zdradził. Wydobędę ze starego przyjaciela prawdę i albo go zabiję, albo nakłonię do współpracy. Zginie lub pomoże Meryl zniknąć, rozpłynąć się w powietrzu. A może mi przy okazji też, kto to wie.

Szeroki na kilkanaście jardów most rozpoczynał się dużym, regularnym skrzyżowaniem. Łączył oba brzegi Wełtawy pięcioma niskimi i masywnymi przęsłami. Niemal pośrodku, nieco bliżej przeciwległej strony, konstrukcję przecinała podłużna wyspa, porośnięta gęstą roślinnością. Spomiędzy zielonych, wielkich liści prześwitywały ruiny niskich budynków. Przy obu krańcach mostu wzniesiono imponujące zapory z żelaza, kawałków betonu i worków z piachem. Przez nastroszoną stalowymi kolcami barierę przebito wąskie przejście, mogące zmieścić nieduży samochód. Przejazd blokował ciężki szlaban. Dodatkowo broniły go dwa gniazda zautomatyzowanych karabinów maszynowych, co chwila obracających się ze zgrzytem na łożyskach w poszukiwaniu celu.

Przykucnęliśmy za kawałem ciemnego, zmurszałego muru, leżącego w poprzek ulicy prowadzącej prosto na most. Gruz odprysnął od pięknego, wysokiego na kilka pięter budynku, wciąż stojącego na lewo od nas. Jeden z wieńczących balustradę dachu posągów, ubrana w powłóczystą szatę postać z koroną na głowie, leżał przed nami, wpatrując się martwymi, kamiennymi oczyma w niebo.

Zgodnie z instrukcją otrzymaną od Drebina włączyłem komunikator i ustawiłem częstotliwość podaną przez pułkownika. Na monitorze pojawiła się nieprzyjemna, bandycka gęba. Właściciel zarośniętej ostrym zarostem twarzy popatrzył przeciągle na mnie i zapytał z wyczuwalnym rosyjskim akcentem:

– Czy mam do czynienia z Grey Foxem?

Skinąłem głową.

– Tak.

– Cała przyjemność po mojej stronie – zaśmiał się mężczyzna, aż ściemniała znacząca jego policzek blizna.

– Ocelot z tej strony – przedstawił się. – Nieczęsto osobiście witam przechodzących przez most, ale dla tak sławnego żołnierza musiałem zrobić wyjątek.

– Cieszę się, Ocelot – odparłem spokojnie i chłodno. – Czuję się zaszczycony. Co dalej? Spieszy nam się trochę.

– Hoho, właśnie widzę – mężczyzna spoważniał. – Cóż, możecie czuć się bezpieczni. Nikt nie zaatakuje was tutaj, na moście Ocelota. Możecie wejść.

Ramię szlabanu drgnęło i uniosło się, szorując grubym, oplatającym je łańcuchem po popękanym asfalcie. Karabiny nie przestawały obracać się szukając celów, ale przy tak oczywistym zaproszeniu ująłem Meryl za ramię i wstaliśmy.

– Spokojnie. Powoli i spokojnie – powiedziałem. – Żadnych raptownych ruchów.

Kobieta mruknęła niewyraźnie w odpowiedzi, wpatrując się przestraszonym wzrokiem w stojących za bramą mężczyzn. Wyglądali imponująco, to fakt. Niczym żywcem wyjęci z bałkańskich czy czeczeńskich miast, ogorzali od słońca żołnierze ubrani byli w brudne, niekompletne mundury, ale wystarczająco nadrabiali arsenałem broni, którą byli obwieszeni. Pociągnąłem Meryl za sobą. Uśmiechnąłem się lekko na myśl, że dopiero widok takiej bandy zabijaków był w stanie przestraszyć panią kapral.

Weszliśmy w cień stalowej zapory i dopiero wtedy zrozumiałem, skąd wzięto budulec do jej postawienia. Oświetlające kiedyś most przepiękne lampy powyrywano i wzmocniono nimi mur, zrobiony z ciemnych kamieni, pochodzących z niewielkich baszt, jakie wznosiły się kiedyś po obu stronach wjazdu. Przeszliśmy pod pionowo uniesionym szlabanem, który natychmiast opadł z potwornym hukiem na podtrzymujący ramię chwytak. Meryl drgnęła delikatnie, ale tylko ja to dostrzegłem. Zuch, pomyślałem, ostatnie czego byśmy chcieli, to pokazać tym ludziom strach.

W naszym kierunku szedł potężnie zbudowany człowiek z blizną na policzku. Ubrany był w długi skórzany płaszcz, wojskowe spodnie i ciężkie buty. W panującym tego ranka upale musiało mu być bardzo gorąco. Gdy podszedł bliżej, zorientowałem się, że wierzchnie okrycie narzucił wprost na gołe ramiona, a masywną pierś przecinały dwa krzyżujące się pasy amunicyjne. Każdy z nich musiał ważyć kilkadziesiąt funtów, bo wyładowane były potężnymi pociskami rewolwerowymi. Widząc moje zainteresowanie, mężczyzna zaśmiał się chrapliwie, rozchylając poły płaszcza.

– Widzę, że podoba ci się moja broń – powiedział, prezentując przepiękny, oryginalny rewolwer Colt Single Action. Zabytkowa już broń ukryta była w pięknej, ręcznie wytłaczanej kaburze, umocowanej nietypowo, bo do jednego z ukośnie biegnących pasów. Ocelot wyciągnął rewolwer szybkim ruchem i z błyskiem w oczach zakręcił nim w dłoni, kilkakrotnie zmieniając chwyt na rękojeści.

– Piękna – przyznałem. – Oryginalna, prawda?

– Oczywiście, majorze – odparł, chowając Colta. – Rok produkcji tysiąc osiemset siedemdziesiąty ósmy. Używany był przez majora teksańskich Rangersów. Ale nie rozmawiajmy o historii, zanudzimy tylko damę!

Mężczyzna pochylił się szarmancko i pocałował dłoń Meryl. Twarz dziewczyny nawet nie drgnęła, choć dostrzegłem delikatne poruszenie ramion.

– Zdjęcia nie oddają pani urody, pani kapral – mruknął Ocelot. Widząc zdziwioną minę kobiety, zaśmiał się ponownie i powiedział:

– Zawsze muszę wiedzieć, kto chce przejść przez mój most. Jedyny most na Wełtawie.

Poprowadził nas do niewielkiej strażnicy, wzniesionej z czerwonych, połupanych cegieł. Otworzył drzwi i wyciągnął rękę, wskazując na krzywe, dębowe biurko stojące pośrodku pomieszczenia. Poza wielkim meblem w pokoju znajdowała się jedynie mała szafka, oparta o ścianę po prawej stronie.

– Wina? Piwa? Wódki? – zaproponował, patrząc na mnie.

– Nie, dzięki – odparłem. – Spieszy nam się trochę – powtórzyłem.

– Major David Hayter – odpowiedział spokojnie Ocelot. – Legendarnie lapidarny i konkretny. Cóż, przykro mi, że odrzuca pan moje zaproszenie…

– Nie, to nie tak – pokręciłem lekko głową. – Poszukują nas pewni ludzie. Bardzo nie chcą, byśmy przeszli na drugi brzeg.

– Proszę się nie martwić. – Mężczyzna zdjął płaszcz i niedbale rzucił go na drewnianą podłogę. Przysiadł na blacie potężnego stołu. – To jest jedyny most nad Wełtawą. Ja go kontroluję. Wszyscy, nawet ścigający was ludzie – a wiem, kto was poszukuje – wiedzą, że taki most jest bardzo przydatny od czasu do czasu. Lepiej, żeby był cały.
Spojrzałem zdziwiony, a Ocelot, oczywiście specjalnie podkręcając napięcie, wskazał dłonią szafkę.

– Ha! – wykrzyknął. – Cały most jest zaminowany. Jeden mój ruch i nie ma połączenia dwu Prag, prawej i lewej. A innego przejazdu nie ma… Niestety, każdy musi to uszanować. Nawet Michael Webb.

Rosjanin wyszedł ze stróżówki i wskazał na budynki, stojące wzdłuż rzeki.

– Siedzą tam, przyczajeni, obserwują nas – powiedział cicho. – Ale dopóki mam detonator w ręku, nie ruszą ani mnie, ani moich gości. A wy, przynajmniej chwilowo, jesteście moimi gośćmi. Więc jak, może jednak napijemy się dobrej, rosyjskiej wódki?

Pokręciłem głową.

– Proszę nam wybaczyć, ale musimy już iść. Po drugiej stronie ktoś na nas czeka.

Ocelot wyglądał na niepocieszonego.

– Rozumiem, rozumiem. Trudno – westchnął tak teatralnie, że nawet Meryl się uśmiechnęła.

– Ha! Teraz jeszcze piękniejsza! – Krzyknął mężczyzna. – Dla waszej informacji dodam, że faktycznie czeka na was jeden człowiek. Przywieźli go z rana. Wysadzili z Hawka i odlecieli. Niedaleko co prawda, ale odlecieli. Tak miało być?

– Mniej więcej – odparłem. – Czemu nam to mówisz, Ocelot?

– Ech, powiedzmy, że po starej znajomości. Kiedyś się spotkaliśmy, majorze, choć było to tak dawno, że wydaje się nieprawdą.

Pokręciłem głową. Nie mogłem skojarzyć twarzy Rosjanina z żadnym wspomnieniem. Miałem tylko nadzieję, że nasze spotkanie miało pozytywny wydźwięk. Ocelot nie zdradził najmniejszym gestem, czy rozstaliśmy się jako wrogowie, czy jako sojusznicy – a tak przeważnie kategoryzowałem ludzi, których napotykałem w swoim życiu. Przynajmniej do niedawna.

Machnął ręką.

– Nieważne. Idźcie już, czekający na was staruszek jeszcze wykituje od tego upału.

Uścisnąłem mu dłoń i ruszyliśmy w kierunku przeciwległego brzegu. Szliśmy szybko, niecierpliwie, z trudem powstrzymywałem Meryl od biegu.

– Spokojnie, dziewczyno, jeszcze tylko chwila – powiedziałem cicho. Spojrzała na mnie z ukosa, zielone oczy były chłodne.

– Jeszcze chwila i pozbędziesz się ciężaru, tak? – odezwała się po raz pierwszy od rana. – Nie martw się, nie będę ci przeszkadzała.

Nie odpowiedziałem. Tak chyba było lepiej, chociaż nie byłem pewien, dla kogo. Przemierzyliśmy już ponad połowę dystansu i dotarliśmy do porośniętej gęstą roślinnością wyspy. Spojrzałem w dół, na obmywany brudnożółtą wodą brzeg wrzecionowatego skrawka lądu. Nigdzie nie widziałem ładunków wybuchowych, ale wierzyłem Ocelotowi. Na pewno gdzieś tam były.

Nagle z wnętrza torby zabrzęczał komunikator. Zerknąłem zdziwiony na Meryl, która odpowiedziała mi takim samym spojrzeniem. Zdjąłem plecak i położyłem na ziemi, wyciągając z niego płaski tablet. Błyskało światełko sygnalizujące nadchodzące połączenie. Nacisnąłem przycisk i ekran ożył. Z monitora patrzył na mnie Michael Webb. Zdrętwiałem.

– Witaj, Dawidzie – rzekł spokojnie. – Tyle wspólnych wspomnień, a ty chciałeś wyjechać bez pożegnania? Nie mogę na to pozwolić.

– Za późno, Webb – rzuciłem. – Jestem poza twoim zasięgiem.

– A skąd możesz wiedzieć, jaki mam zasięg? – zapytał. I w tym momencie potężne uderzenie w plecy rzuciło mną o ziemię. Która zatrzęsła się, jak gdybym, upadając, wstrząsnął jej skorupą. Meryl krzyknęła rozdzierająco, ale nie zobaczyłem dlaczego. Pociemniało mi w oczach i straciłem przytomność.

***

Ocknąłem się bardzo szybko, już po kilku sekundach. Najpierw poczułem ból gdzieś w okolicach łopatki, ale to nie był postrzał. Ten wywołuje paraliżujące, wydzierające powietrze z płuc wrażenie. A mnie bolało normalnie. To znaczy tak, jak gdyby ktoś przywalił mi w plecy młotem kowalskim. Zrozumiałem, że uniform uratował mi życie, chroniąc przed postrzałem. Podziękowałem w duchu wszystkim inżynierom, którzy brali udział w stworzeniu tak wspaniałego wynalazku i przyczynili się do uratowania tego jednego żołnierskiego życia. Potem otworzyłem oczy i zrozumiałem, że nie będę miał za dużo czasu na dalsze podziękowania.

Most został wysadzony. Mogłem się jedynie domyślać przyczyn odpalenia ładunków, ale jednego byłem pewien – Webb był blisko. Nie mieliśmy dużo czasu. Meryl!

Podniosłem się na łokciach i rozejrzałem dookoła. Tumany kurzu wciąż unosiły się w powietrzu, zasłaniając nawet drzewa rosnące na wyspie, nad którą przechodziliśmy w momencie odpalenia ładunków. Leżałem na dużym kawałku mostu, zapewne nadal zawieszonym pomiędzy dwoma podporami, bo słyszałem szum wody, przepływającej gdzieś pode mną. Uniform, który uratował mi życie, wisiał na mnie w strzępach, zniszczony eksplozją. Tuż obok leżał plecak, a za nim, przy nierówno oberwanej krawędzi asfaltu, dostrzegłem nieruchomy kształt. Z wysiłkiem ukląkłem i zerknąłem w tył. Na szczęście pył zasłaniał nas kompletnie, uniemożliwiając dalszy ostrzał. Jęknąłem głośno, bo plecy rwały jak diabli. Pochylony, z wykrzywioną z bólu twarzą, podszedłem do Meryl i pochyliłem się nad zakurzonym, nieruchomym ciałem. Bałem się wyciągnąć ramię w kierunku kobiety, bo miałem wrażenie, że mój dotyk ją zabije. Że, dopiero gdy poczuję bezwład i chłód śmierci, kostucha odbierze mi dziewczynę. A nie chciałem jej stracić. Zakląłem na głos, wściekły że zrozumiałem za późno.

Po sekundzie wahania położyłem dłoń na policzku Meryl i westchnąłem z ulgą. Bo skóra była ciepła w dotyku. Jęknęła cicho i otworzyła oczy, patrząc zamglonym, rozkojarzonym wzrokiem przed siebie. Oprzytomniała dopiero, gdy spojrzała na mnie. Chciała usiąść, ale powstrzymałem ją gestem.

– Poczekaj, Meryl – wychrypiałem. Zebrałem ślinę w suchych, wypełnionych kurzem ustach i odwróciłem głowę, by pozbyć się nieprzyjemnego smaku. – Najpierw sprawdzę, czy jesteś cała. Czy coś cię boli?

– Nie, nic mi nie jest! – krzyknęła cicho. – Ale to ciebie postrzelili! David!

Szybko przesunąłem dłońmi po ramionach, biodrach i nogach dziewczyny. Żadnych złamań. Nie wiedziałem, czy nie było obrażeń wewnętrznych, ale  nie miałem czasu na dokładniejsze oględziny.

– Wstawaj! – rzuciłem, odwracając się po torbę. Kurz zaczął się rozwiewać, mogłem dostrzec zarysy twierdzy Ocelota. A raczej resztek twierdzy. Podniosłem plecak i wróciłem do klęczącej dziewczyny.

– Nadal nic cię nie boli? – spytałem szybko. – Brzuch? Płuca? Kręgosłup?

Patrzyła na mnie przestraszonym wzrokiem, kręcąc głową.

– Dobrze – mruknąłem. – Meryl, mam do ciebie prośbę.

– Mów – szepnęła.

– Weź te pieprzone dyski, dobrze? Zanieś je na tamten brzeg – wyciągnąłem ramię, wskazując ciemniejszy kształt, majaczący w wypełnionym kurzem powietrzu. Obejrzała się, patrząc na szczyty budynków, widoczne ponad opadającym powoli pyłem. – Patrz – kontynuowałem. – Most zawalił się, ale można wciąż przejść po asfaltowych płytach. Znajdź Campbella. Zapytaj, co robił w Kairze w dwa tysiące dziesiątym. Jeśli odpowie, że naprawiał świat, to będzie Campbell. Każdego innego człowieka zabij, rozumiesz? – mówiłem, wciskając dziewczynie w dłoń moją wysłużoną berettę. – On pomoże ci w ucieczce. Ma możliwości i jest mi winien przysługę albo dwie. A jeśli go nie spotkasz… wtedy będziesz musiała radzić sobie sama. Ale jestem pewien, że dasz radę. Prawda?

Jęknęła, obracając głowę w moją stronę.

– A ty? Czemu sam nie poniesiesz plecaka? – spytała.

– Ja… muszę zostać z tyłu. Będę cię osłaniał – odpowiedziałem spokojnie. – Dlatego trzeba się spieszyć. Jak tylko zobaczę, że bezpiecznie dotarłaś na ląd, ruszę za tobą.

Nie uwierzyła mi. Wystarczyło jedno spojrzenie, by zrozumiała.

– Nie – jęknęła ponownie. – Nie, David! Czemu musisz zostać?

– Bo muszę – odpowiedziałem, ustawiając się tak, by nie dostrzegła resztek twierdzy Ocelota. Szczątków mostu, leżących w żółtej, śmierdzącej wodzie. I Webba, powoli, ale pewnie zmierzającego po popękanych kawałkach gruzu w naszą stronę.

Nie wiem, czy zobaczyła Michaela. Wstała, przytuliła się do mnie na krótką chwilę i wyszeptała w ucho:

– Myślę, że potrafiłbyś dać mi to, czego potrzebuję.

A po chwili już jej nie było. Zręcznie ześlizgnęła się z krawędzi na leżący niżej głaz, po czym szybko, sprawnie podążyła w kierunku bliższego brzegu Wełtawy. Obserwowałem ją przez moment, po czym odwróciłem się ku nadchodzącemu człowiekowi. Poszukałem wzrokiem mojego Hecklera, ale nie było go nigdzie. Wytarłem zapylone, spocone czoło i usiadłem na ciepłym asfalcie, starając się odprężyć i zrelaksować. Patrzyłem na Webba, na jego kocie, zwinne ruchy, na skoncentrowaną twarz i oczy, skupione na mnie. Wiedział, że czekam. I nie musiał się spieszyć.

Po minucie stanął na przeciwległym skraju płyty i zatrzymał się na moment, taksując uważnie otoczenie.

– Witaj, Dawidzie – rzekł spokojnie. – Mówiłem, że jeszcze się zobaczymy.

Kiwnąłem głową. Nie chciało mi się odzywać. Nie było po co.

– Widzę, że twoja nowa przyjaciółka dotarła właśnie na brzeg. Ale zapewniam cię, że skończy tak, jak poprzednia – Michael pokręcił głową, uśmiechając się nieprzyjemnie. – Znajomość z tobą rzadko wychodzi na dobre. Popatrz na mnie. Zginąłem przecież w Berlinie. Natalia, Panie świeć nad jej duszą. No i teraz ta… jak jej na imię?

Nie odpowiedziałem. Zaśmiał się krótko.

– Milczysz? – rzucił. – Myślisz, że panna Silverburgh daleko ucieknie? Szybko ją dopadnę, Dawidzie – warknął, wyciągając nóż zza pleców. Twarz uspokoiła mu się zupełnie, oczy nabrały zimnego, stalowego koloru. – Nie będziesz w stanie mi przeszkodzić.

Wstałem. Wyjąłem z pochwy własne ostrze, ważąc jego ciężar w dłoni. Wiedziałem, że Webb był doskonały w walce wręcz, lepszy ode mnie. Ale musiałem go powstrzymać, nie miałem innego wyjścia. Musiałem ochronić Meryl. Skoczył raptownie, zadając szybki, gwałtowny cios od dołu. Uniknąłem gładkiego, czarnego ostrza płynnym ruchem, mijając napastnika i obracając się na lewej stopie. On też się odwrócił, przerzucając nóż, i uderzył znowu. Znałem ten manewr Michaela, nieraz widziałem, jak zabijał takim ciosem.

Tym razem też udało mi się wywinąć i odskoczyłem, blokując atakującą rękę zgiętym łokciem. Natychmiast uderzyłem z góry, celując w bark, tuż za obojczykiem. Przyjął impet na przedramię i odepchnął się, wykorzystując energię mojego ciosu. Machnął głową i trafił. Boleśnie. Cofnąłem się o dwa kroki, pocierając nos, z którego zaczęła lecieć krew. Webb zaśmiał się chrapliwie.

– Przecież wiesz, Dawidzie – powiedział. – Wiesz, że jestem lepszy od ciebie w CQC. Nie masz szans.

– Zobaczymy – warknąłem, wycierając krew palcami. Zmieniłem chwyt na rękojeści i ruszyłem na Michaela. Wiedziałem, że ma rację. Że muszę się spieszyć, bo im dłuższa walka, tym mniejsze miałem szanse. Trzeba to skończyć jak najszybciej, pomyślałem. Uderzyłem z boku, mierząc w szyję – w arterię lub jabłko Adama. Sparował cios szybkim, niemal niedostrzegalnym ruchem, ostrza zadźwięczały, odbijając się o siebie. Natychmiast pchnął i tym razem byłem zbyt blisko, źle ustawiony, by mieć szansę na obronę. Trafił mnie w bark tuż pod kością obojczyka, zaraz po uderzeniu cofając się i wyrywając stal z rany.

Nie krzyknąłem, choć ból był potworny. Jeśli dostałeś kiedyś nożem, wiesz, o czym mówię. Palące, ogłuszające uczucie, które niemal przewróciło mnie na ziemię. Utrzymałem się na nogach, sycząc przez zaciśnięte zęby i przekładając  broń do lewej ręki. Tej słabszej. Ale nie mogłem ustąpić. Tak długo, jak Webb był skupiony na mnie, nie myślał o Meryl. Zacisnąłem dłonie i spróbowałem się uśmiechnąć. Chyba mi wyszło, bo Michael odchylił się do tyłu i odpowiedział podobnym grymasem.

– Brawo, przyjacielu – powiedział. – Niewielu ma siłę szczerzyć zęby po tym, co ci zaaplikowałem. Ale zaraz spoważniejesz. Śmiertelnie.

Przerwał, bo skoczyłem niespodziewanie, bijąc z góry prawą ręką. Bolało tak, że zrobiło mi się ciemno przed oczyma. Czułem rwące się ścięgna, wiedziałem, że był to ostatni wysiłek, na jaki mogłem się zdobyć. Cios był oczywiście zmyłką, w tym samym czasie machnąłem nożem z lewej strony, od dołu, celując w splot słoneczny Webba. Udało mi się. Prawie. Dostał w gębę, aż miło. Ale skupił się na właściwym ramieniu, przejrzał podstęp od razu. Odbił i skontrował, celując w ukrytą w zgięciu łokcia aortę. Siła uderzenia wytrąciła mi broń z dłoni. Nie poczułem ostrza, nie zdałem sobie sprawy z rozmiarów rany do momentu, gdy kolana na dobre ugięły się pode mną. Osunąłem się na ziemię, nadaremnie próbując uczepić się człowieka, który mnie zabił. Webb popatrzył z góry z żalem i powiedział cicho:

– Przepraszam cię, przyjacielu.

I wtedy umarłem.

***

– Dzień dobry, Webb.

– Dzień dobry. Melduję częściowe wykonanie zadania.

– Częściowe? Co to znaczy?

– Zebraliśmy olbrzymią ilość danych na podstawie zachowań Dawida Haytera. Przed i po neutralizacji nanomaszyn. Wszystkie wyniki są już przesyłane do analityków.

– Doskonale. A złe wieści? Bo jak rozumiem, są i złe wieści.

– Niestety tak. Meryl Silverburgh zdążyła zbiec z dyskami i czarną skrzynką z satelity. Nie znamy miejsca  jej pobytu.

– Nieistotne, Webb. Nie są nam do niczego potrzebne. Dobrze, że przynajmniej nie wpadły w ręce twoich… towarzyszy.

– Czy to znaczy…?

– Tak, Michael. To była tylko przykrywka. Przeprogramowaliśmy już system tak, że twarde dyski nikomu się nie przydadzą. Nawet, jeśli zostaną przechwycone. Ale wtedy wyda się, że są bezwartościowe. A przynęta będzie nam jeszcze potrzebna.

– Rozumiem. Jakie są dalsze rozkazy?

– Zwrócisz uwagę swoich dowódców na pewien mały archipelag przy brzegach Alaski. Wszystkie szczegóły powinieneś otrzymywać właśnie w tej chwili.

– Rozumiem wobec tego, że przechodzimy do fazy drugiej.

– Tak, Webb. Tym razem wyślemy główny obiekt. Solida.

– Tak jest. To wszystko?

– Tak. Jestem osobiście wdzięczny za zaangażowanie, jakie wykazałeś podczas wykonywanego zadania. Do usłyszenia, Webb.

– Dziękuję. Do usłyszenia, panie prezydencie.

KONIEC

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

 

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

WOW.
Uwielbiam tę serię i wściekam się na Foxma, że już zdążył polecić Twoje opowiadania, bo sama chciałam to zrobić. Chyba, że zostaniesz podwójnie polecony Żeglarzu 🙂
A co do opowiadania – GENIALNE! Piszesz doskonale, udaje ci się czytelnika wyprowadzić w pole i wodzić za nos do samego końca. Nie uciekasz się do prostych rozwiązań nasuwających się podczas czytania. I powtórzę pod kolejnym Twoim opowiadaniem – jesteś stworzony do pisania historii z dreszczykiem, z wartką akcją, bo nie byłam w stanie oderwać oczu od monitora mimo, że szef kręcił się nieznośnie po biurze i musiałam udawać, że ciężko pracuję.
A za ostatnie akapity miałam ochotę wyciągnąć ciężką berettę i strzelać do komputera. Albo przynajmniej wysłużonego colta ;p
Doskonałe! Howgh. Napisałam.

To już Rito napisałaś to, co ja też chciałam napisać, choć z całego cyklu najbardziej podobała mi się część I. Dodam tylko, że zachwyca mnie język i użyte porównania. W każdym razie Seaman, połykam Twoje opowiadania, a więc jak mawiał pewien komentator z DE – pisz dalej!

No to ja się wyłamię. Seaman, piszesz świetnie. Barwny styl, profesjonalny research na temat militariów (a może pasja?), benedyktyńska praca, by te drobiazgowe opisy broni i walk przelać na papier. Respect! Ale cóż, będę szczery. Zmęczyłeś mnie na maksa. Zdecydowania wolę strzelankę w wersji na Playstation albo DVD. Film „Helikopter w ogniu” jest genialny, ale gdybym miał czytać o tym książkę zanudziłbym się na śmierć. Sytuację ratuje trochę political fiction, które w oparciu o rzeczywiste postacie, sprawną żonglerkę faktami i hipotezami z gatunku spiskowej teorii dziejów oraz własną fantazję kreuje interesujące tło wydarzeń.

I druga wątpliwość natury ogólnej. Można by rzec programowa. Według moich kryteriów, większość Twoich tekstów drugiej fali trudno w istocie nazywać opowiadaniami erotycznymi. Tak naprawdę to zwykłe opowiadania, w które wplotłeś sceny erotyczne po to by uzasadnić erotyczny szyld. Ale te teksty nic by nie straciły (kto wie czy w niektórych przypadkach, by nie zyskały) gdyby scen erotycznych w ogóle w nich nie było.

Witojcie 😉

Dziękuję bardzo za opinie. Drogie Panie, jestem oszołomiony. Mefistofelesie, rozumiem Twą rezerwę co do książek/opowiadań wojskowo-militarystycznych. Ale jakoś tak musiałem oddać hołd czemuś, co (w swej kategorii) uważam za "dzieło" skończone.
Co do treści erotycznych – obiecuję, że w dwu następnych tekstach, nie będących składowymi jakichś serii, będzie ostrzej. Choć nie przeczę, że opisywanie ruchów kopulacyjnych jako takich troszkę mi się znudziło. Jest to jeden z elementów układanki, czasem wcale nie najważniejszy.

Jeszcze raz dziękuję i pozdrawiam.

seaman

Ja to widzę nieco inaczej. Opowiadaniem erotycznym jest tekst, w którym erotyka i sex są osią całej historii. Elementem kluczowym bez którego opowiadanie nie miałoby racji bytu. To wcale nie jest kwestia drobiazgowego opisu kopulacji, choć oczywiście trudno tego w całości uniknąć. Ale to mój osobisty pogląd a nie obowiązująca wykładnia:)

Szczerze mówiąc jestem między młotem a kowadłem.
Bo, z jednej strony, powtórzę za Mefisto, scena erotyczna w tym opowiadaniu w zasadzie jest dodatkiem, dzięki któremu opowiadanie można uznać za erotyczne. Gdyby jej zabrakło opowiadanie nic by nie straciło. No i tu właśnie jest ta druga strona medalu. Bowiem powyższa historia, jest dla mnie kapitalna. Wciąga z całą swoją siłą aż na samo "dno", żeby zaraz, wraz z bohaterami rzucić w sam środek zawieruchy wojennej. Czytając to opowiadanie czułem się jak kamerzysta, podążający za głównymi bohaterami. Niemal mogłem ich dotknąć ręką. Takiego zwizualizowania przestrzeni i działań wojennych już dawno nie miałem przed oczyma. Niesamowite. I dzięki właśnie temu mogę spokojnie napisać;
Seaman – machnij ręką na komentarz Mefisto :D, nie przejmuj się szczątkowymi scenami kopulacji – ja chcę więcej wojny!!!… 😉

Podczas walk w Osetii liczba potwierdzonycn zabitych była przeszło pięciuset dla Pawliczenko?
Wynika z tego, że prawie wszystkich to na załatwiła. Takie stwierdzenia to totalne przegięcie, nie jest to opowiadanie faktu ale warto dać sobie trochę na wstrzymanie (można by jeszcze dodać, że własnoręcznie udusiła czołg i utopiła okręt podwodny)

Napisałem, że podczas walk w Osetii liczba jej wszystkich potwierdzonych ofiar sięgnęła 500. Nie tylko "odstrzelonych" w Osetii, ale także podczas wykonywania wcześniejszych zadań. Być może wyraziłem się niedostatecznie jasno, choć nie wydaje mi się.

Pozdrawiam i dziękuję za wnikliwą lekturę.

Seaman

Hmm, teraz rozumiem.
Może to jest moja odosobniona opinia, ale chyba jednak nie było to napisane dostatecznie jasno. Jestem bardzo ciekawy jak brzmiałoby zdanie opisujące liczbę jej ofiar tylko z konfliktu w Osetii?

Świetne zakończenie. Tego się nie spodziewałem. O ile wcześniej domyśliłem się że Webb przeżył wypadek w Berlinie nie wpadłem na pomysł kim jest naprawdę i po czyjej stoi stronie. Uwielbiam grę wywiadów ale tutaj naprawdę trochę zakręciłeś fabułę i bałem się że sam się pogubisz. Potwierdzam trochę mało erotyki, może usuń sceny erotyczne, rozbuduj trochę i stwórz historię sci-fi?

Pomijając Twoje opowiadanie też spodziewałem się zamachów w Londynie ale kiedy pojawił się James Bond i Jonny English (niesamowity Rowan Atkinson) uspokoiłem się 😉

Daeone, do napisania pełnokrwistej historii sf mam zdecydowanie za mało wiedzy technicznej. I musiałby wymyśleć fabułę, bo ta tutaj jest oparta na genialnej grze (niestety).

polkmn, zabiłeś mi ćwieka. przyznam się bez bicia, że nie sprawdziłem ilości ofiar tego konkretnego konfliktu, dlatego też dzięki za pierwszą uwagę. A jakbym to zmienił? Może:
Podczas walk w Osetii Natalia osiągnęła snajperski Olimp – zaliczyła pięćsetne trafienie.

Może grafomańskie, a czy lepsze?

Pozdrawiam, seaman

Nie mówię żebyś od razu pisał całą książkę, może być to krótkie opowiadanie. A co do fabuły – przecież nic nie przeszkadza osadzić historii w realiach Metal Gear Solid.
Znam kilka opowiadań, których fabuła dzieje się w realiach świata po zagładzie atomowej stworzonego w serii gier RPG Fallout. A wiedzę techniczną wujek Google pomoże powiększyć 😉

Szczerze mówiąc – ale to wielka tajemnica 😉 – przymierzam się do krótkiego story w konwencji fantasy – lepiej się w tym czuję. Mam już świat, postać, intrygę… Tylko czasu brakuje, żeby napisać.

s.

Seamanku kochany, pisz pisz, nie daj się prosić za długo 🙂
Jan wiernie czekam na każdy Twój tekst :).

googlowałem sobie trochę poszukując informacji o fabule i stwierdzam że prawdziwy David Hayter ma zajebisty głos 😉

popieram przedmówczynię pisz jak najwięcej 🙂

Daeone, jeśli będziesz miał okazję zagrać w Metal Gear – polecam. Wiem, że to "platformówka", co przez pecetowców jest często wystarczającym powodem do negacji. Ale jest oceniana jako jedna z najlepszych serii na PS (PS One, PS2, czy PS3, nie ma znaczenia).
Ja porównałbym ją do Wiedźmina. Złożonoscią, dbałością o szczegóły itp. No to tyle w kwestii kryptoreklamy :-)))

I nie martw się, nie zamierzam przestać pisać…

Pozdrawiam, s.

Świetna seria. Czepnę się jednak dwóch elementów.
1. Zgadzam się z Mefisto – okrojona wersja bez aż tylu scen erotycznych /lub mniej rozbudowanych/ byłaby perełką wśród opowiadań wojennych.
2. Pisałem o tym już na DE – czasem tak skupiasz się na danych technicznych, opisie modeli, typów broni, że stają się przeszkadzajkami w czytaniu, zamiast stanowić uwiarygodnienie tła fabularnego.
Co nie przeszkadza mi z przyjemnością wracać do tego opowiadania. Wystarczy powiedzieć, że doskonale zapamiętałem historię a postać pani pułkownik wryła się już na stałe jako archetyp w moje myślenie.
BTW – to opowiadanie było przyczyną tego, że nigdy nie zabrałem się za pisanie opowiadań wojennych. Nie byłbym w stanie doskoczyć do tak wysoko zawieszonej poprzeczki.

Barman!
Dziękuję za tak miłe słowa – fakt, że pochodzą od Ciebie tym bardziej łechce mą próżność.
Co do skupienia się na szczegółach – masz stuprocentową rację, dopiero po tym cyklu spostrzegłem u siebie takową przypadłość i teraz bardzo się pilnuję, by nie zasypać czytelnika drobiazgowymi opisami. Wyobraźnia to najpotężniejsza broń czytającego, a ja w ten sposób wytrącam mu ją z dłoni.

Pozdrawiam, seaman.

Napisz komentarz