Dzień ostatni (Entalia)  3.62/5 (58)

13 min. czytania

Źródło: Pixabay

To już koniec, dzisiaj jest dzień ostatni. Marzyłam o tej chwili chyba przez całe życie – od pierwszego krzyku, zaraz po tym, gdy przyszłam na świat i zorientowałam się, że pomyliłam adresy.

Sprawdzam czas na pożyczonym zegarku, łapię plecak, zamykam drzwi i puszczam się galopem po schodach. Mam szczęście, że pani domu prowadzi skrupulatny kalendarz. Na dole mijam się z państwem Witczaków. Gramolą się powoli po stopniach z walizkami. Uprzejmie ich przepuszczam, za co dziękują zasapanymi głosami. Mają małe mieszkanie, właściwie to nie wiem, jak się w ogóle w nim mieszczą. Jak dla mnie to może i jest w sam raz, ale dla dwóch znudzonych sobą osób to jak klatka, z jednym łóżkiem – ołtarzem ofiarnym – pośrodku. U Witczaków spędziłam sześć dni, zanim znalazłam kolejne mieszkanie. Myślę, że się nie zorientują, chociaż… Zerkam podejrzliwie na panią Witczak. Jakoś jej dziwnie z oczu patrzy. A co jeśli jest pedantką i każdy centymetr się liczy? Wtedy kto wie, może i się zorientuje, ale właściwie co z tego. Póki mnie nie złapią na gorącym uczynku, to jestem bezpieczna.

Pierwsze chwile w nowym mieszkaniu zawsze wyglądają tak samo. Zwiedzam i wszystko fotografuję – dzięki temu, zanim je opuszczę, wszystko jest w takim stanie, w jakim zastałam. Niczego nie zabieram, niczego nie zostawiam. Zużywam trochę prądu, gazu i wody, ale to niezauważalne ilości. Jakby mnie tu wcale nie było.

Od dawna marzyłam o domku z ogrodem. Rzadko się jednak trafia taki dyskretnie położony, otoczony murem zieleni, na uboczu, z daleka od oczu wścibskich sąsiadów.

Jak zwykle skrupulatnie nagrywam wnętrze każdego z pomieszczeń, robię dziesiątki fotek z różnych stron. Oprowadzam się po bogatych sekretach nieznanych sobie ludzi. Po obfotografowaniu wszystkiego dotykam ścian, firan, klamek. Kładę się w ich łóżku, wdycham obce zapachy.

Zamierzam kolejny dzień przeżyć nie w swojej skórze. Spędzę go jak Ewa w raju, podporządkowana tylko temu, co tkwi we mnie.

Dom ma dobre dwieście metrów kwadratowych. Spaceruję po nim z przyjemnością, jakbym go właśnie kupiła. Cieszy mnie jasne przestronne wnętrze, chłód płytek podłogowych, świeży powiew z klimatyzatora. Pachnące drzewo z drogich paneli budzi jakieś nieoczekiwane i trudne do zdefiniowania wspomnienia. Nigdy nie mieszkałam w takim domu. Nawet nie znam osobiście nikogo, kto tak mieszka. Mimo to czuję się, jakby to właśnie był mój dom, jakbym była stworzona i wychowana w takim luksusie. Tak już mam, że błyskawicznie się przyzwyczajam – do wszystkiego.

Pozbywam się gwałtownie ubrania, jakby parzyło. Patrzę na swoje mroczne odbicie w płaskim ekranie sześćdziesięciocalowego telewizora, zawieszonego niczym obraz w centrum salonu. Zastanawiam się, czy ona też się w nim przegląda, a może kochają się przed nim, wpatrując w cienie odbite na japońskiej matrycy. Ciemne kształty nie pozwalają wszystkiego od razu zobaczyć. Nawet ja sobie wydaję się pociągająca, moje ciało ocieka erotyzmem. Uśmiecham się do swojego odbicia, po chwili poważnieję.

Jak to jest, że dla ciała można pozbawić życia? Jakiś mężczyzna zabił kochankę z zazdrości. Podziurawił jej skórę ostrym narzędziem, a później odkręcił gaz i uciekł. Myślał, że wszystko się spali i pomyślą, że to wypadek, uszkodzona instalacja lub coś podobnego. Słyszałam audycję w radiu – wszystko się działo na osiedlu, w którym znalazłam sobie mieszkanie. Nigdy więcej bloków, mieszkanie u Witczaków było ostatnie. W domach jednorodzinnych kochanki się dyma, a nie kroi ostrymi narzędziami. Przynajmniej mam taką nadzieję… Bo o takich przypadkach po prostu nie słyszałam.

Biorę prysznic, ale nie wycieram się, choć ręczników mam pełen wybór i wszystkie świeże, wyprane, pachnące. Sunę po podłodze nago, zostawiając po sobie mokry ślad – tak jest dobrze, teraz wszędzie mnie tutaj pełno. Nadchodzi pani deszczu.

Drzwi od balkonu przesuwają się lekko, firana ubiera mnie we wdzięki wiatru. Kładę się na drewnianej leżance. Zakładam słuchawki i wchodzę w ciało psa, trzydziestodwuletniej suki, zimnej jak gad. Kaleczę niewinność swoich tkanek o mączkę szklaną jej charakteru. Trochę to trwa, zanim pochwa odpowiednio mi zwilgotnieje, zanim utopię w jej sokach resztki pałającego krwią wstydu.

Złoty pielgrzym wyparza mi wierzch naskórka, dźwigając się z wolna ku zenitowi. To cel, z którego przez resztę dnia będzie uparcie spływać, szyjąc w pośpiechu coraz dłuższe suknie i peleryny niczego nieświadomym przechodniom.

Zakładam słuchawki.

Dyskutują i śmieją się, może nawet całują. Nie widzę ich, ani nie słyszę, cały świat rozbrzmiewa dialogiem kotłosmyczków, które połyka nostalgiczna kołysanka dnia, jednym muzycznym haustem. Mimo tego, że jestem teraz zimną suką, muzyka we mnie gra, kubański pieprz podnieca. Płonę niczyją tęsknotą. Sztuka na zawsze pozostaje we krwi, a teatr to jednak teatr. Ktoś tam musi być pod sceną, w ciemności krzesełek. Zasłona z zielonych drzewek nie rozsunie się jednak, ukazując mnie w głównej roli.

Przesuwam dłonią po skórze. Sutki sterczą mi jak opiłki metalu, przyciągane przez niebo z magnesu. W górze ani śladu bałwanów. Kłębi się tylko ciężki błękit zachwytu. Stalowa kula wewnątrz mnie wciąż pozostaje nieruchoma. Rozchylam uda, dotykam się i wyobrażam sobie, że klamka od furtki ożywa i zmienia pozycję. Wchodzi ktoś obcy – może kurier, który pomylił adresy, bo przecież niczego nie zamawiałam – że przylepia się oczami i przez chwilę nie wie, co zrobić. Ale nikt nie wchodzi. Życie to nie tani film porno, w życiu płaci się za wszystko, a on boi się rachunku. Ten wymyślony kurier się boi. Zarabia pewnie dwa siedemset na rękę i ledwo mu starcza na mieszkanie, siłownię, samochód i dziunię, którą wyhaczył jakiś czas temu i zrobiła mu dobrze na imprezie. Wymyślonej imprezie.

Kula lekko drży, ale to nie wystarczy, by wprowadzić ją w ruch. Wysilam się. Próbuję naszkicować sobie jego brzuch, lśniące, błyszczące mięśnie. Szerokie bary, wydatną klatkę piersiową, wszystko wyrzeźbione godzinami tępego wysiłku na sali treningowej. Czy aby nie przesadzam? Który kurier chodzi bez koszulki? Który na mój widok zapomina o swojej dziuni, odkłada paczkę i zanurza się w zaklęte rewiry moich niesprecyzowanych do końca pragnień?

Pani się przeziębi. – Słyszę uszami wyobraźni i patrzę na chudego, łysiejącego faceta po czterdziestce w przepoconej koszulce.

Jego troska zmienia się w obleśny uśmiech, a jego postać w owocowe drzewo.

Kula jest zimna, nieruchoma, nic z tego nie będzie.

Za każdym razem, gdy otwieram oczy, jestem kimś innym. Tak jest po każdym śnie, chwilowej fantazji czy nawet po zwykłym mrugnięciu okiem. Codziennie czternaście tysięcy nowych Ja i każda inna, choć łączy je jedna, powtarzająca się w każdej cecha: zmęczenie, znudzenie. To wszystko przez to, że żyłam zbyt szybko – jestem już po osiemdziesiątce, a moje ciało nie przyznaje się do trzydziestki. Wszystko wydaje mi się teraz takie statyczne. Zieleń, w ciszy pochłaniająca światło słoneczne; upał jak ciężkie wahadło dzwonu powtarzalności.

A w tym całym zgęstniałym pejzażu ciszy jakiś ruch, jakiś pomysł. To sflaczała piłka wpada na ogródek, odbija się słabo i nieruchomieje. Przez tom tomy w słuchawkach słyszę blady głos gówniarza, chyba z sąsiedztwa. Przerywa się film wyobrażeń. Wpatruję się w zasłonę, jak drży, jak rozchyla się ociekająca fotosyntezą kotara. Najpierw dłonie, a później wstyd. Skuta lodowatym spojrzeniem przestaję oddychać. Siedemnastolatek wpatruje się we mnie, ze skupieniem przeczesując niecodzienny widok. Narusza bezczelnie nagie terytorium mojego samopoczucia. Podniecenie maluje mu się na twarzy, a ja z obojętną miną staram się utrzymać stalową kulę w miejscu, bo teraz podskakuje i chciałaby się toczyć w niewiadomym kierunku.

Wszystko jest na opak.

Staram się nie patrzeć na niego, a przez niego – w tuje, w powietrze za nim – ale błyszczy mi pot na zbrązowiałej skórze, zapewne miękkiej i twardej zarazem, na pewno jędrnej. Dreszcz zbiera się w dole brzucha, przechodzi w poprzek karku. Stalowa kula już się toczy, jest nie do zatrzymania.

Gówniarz znika, więc wstaję, chwytam piłkę i zastanawiam się, czy mu ją odrzucić. Podniecona twarz pojawia się znowu. Rozmyślam się jednak i pozwalam piłce opaść u swych stóp.

Przepraszam panią, piłka mi tu wpadła – cedzi zawstydzonym głosem.

Widzę – odpowiadam i wzruszam ramionami. – Chcesz, to sobie po nią przyjdź.

Jest mi teraz tak gorąco, że aż czuję chłód. To dobrze, nadal jestem przecież zimną suką.

Młody znów znika, a ja kładę się jak wcześniej, gubię oczy za ciemnymi szkłami okularów, czekam i obserwuję.

Niestrudzony pielgrzym gaśnie znienacka. Powoli krystalizuje się podniecone oblicze gówniarza. Brązowa skóra ocieka niesprawiedliwą młodością. Kształt pagórka nieznacznie rozpycha szorty – musiał się unieść przynajmniej na jedenastą. Myli mi się niebo z błękitem spodenek. Jestem gotowa dać mu nauczkę, taką, której już nie zapomni do końca życia.

Odklejam gumkę od skóry, obdzieram z okrycia. Miałam rację, uniesiony wysoko organ mierzy we mnie jak artyleryjskie działo. Jest spore i wygląda na załadowane.

Młody dyktuje mi, co mam robić. Mnie – starej kobiecie w ciele trzydziestolatki. Jego oddech wskazuje drogę, udziela drogocennych wskazówek. Naga pierś unosi się i opada w zawrotnym tempie biegacza.

O tak, widzę to doskonale. W momencie gdy mnie ujrzał, wielki czerwony przycisk REC w jego głowie włączył się i teraz wszystko, co się stanie, utkwi w nim głęboko, być może nawet do końca życia. Zapisywanie w pamięci włączone, pora chwycić za mikrofon.

Zamykam go w dłoni, oplatam palcami i przypomina mi się mój pierwszy raz. Właściwie było ich więcej, tych pierwszych razy. Pierwszy raz z tym, pierwszy raz z tamtym. Nawet teraz czuję się tak, jakby to był pierwszy raz. Patrząc w jego twarz, łatwo zgadnąć, że czuje to samo. Zanim dobrze wyczuję jego puls, jest już za późno. Czuję na niebie ciała smugi kondensacyjne skroplonego DNA. Wyrzuca z siebie w ciszy falę za falą. Pomagam mu łagodnym ruchem odsłaniającym gardziel wytrysku. Cisza pęka w jęku, a gówniarz kołysze się w niekontrolowanym tańcu spazmów. Teraz jest mój, urodzony w rozkoszy.

Szepczę, a on bez sprzeciwu pada na kolana i smaruje językiem poplamioną skórę, i więcej. A może to moja ręka go zmusza? Przytrzymuję go za obojczyk i prowadzę – po śladach, po szlakach. Wplatam palce w jego włosy i wsuwam sobie jego język między nogi. Jest mój, posłuszny i pracowity. Patrzę z rozbawieniem, jak się stara. W końcu stalowa kula zatacza krąg. Przymykam oczy i lecę.

Dochodzę do siebie na trawie. On dyszy, po brodzie cieknie mu sok. Ma ochotę na więcej, więc popisuję się pozą i pomagam mu trafić. Po chwili znów jest po wszystkim. Zostawia pieczątki palców na moich biodrach. Nuci śpiewkę rozkoszy, którą słyszałam przed chwilą. Jego twarz mnie rozśmiesza.

– Dokończ językiem – szepczę, gasząc wstyd, który sprowokowałam uśmiechem.

Znów drąży mnie językiem, ale szybko traci zapał. Gdzie stalowa kula? Próbuję odszukać ją w sobie, ale nic z tego. Odpycham go i macham na pożegnanie z zimnym już suczym tyłkiem. Spierdalaj. Precz.

Leżę jeszcze przez parę minut, by w przeciwieństwie do niego o wszystkim zapomnieć. Później ponownie biorę prysznic i wychodzę na ogród wyschnąć. Wracam do kuchni po nożyk. Przyglądam się swojej wykrzywionej twarzy, odbiciu w jego ostrzu.

Wychodzę. Nie zabrał piłki. Siadam, jeszcze cała mokra, na trawie i powoli obieram sflaczały owoc.

Ciężkie krople pomarańczowego osocza smażą się z sykiem na wrzącej skórze. Popękana suchość kłuje niespodziewaną wilgocią. Wpatruję się w świat zgiełku, w gęstniejącą wokół mnie mgłę minionych wydarzeń.

Wracam, cofam się o kolejną dekadę.

Mam teraz dwadzieścia jeden lat i mleczna mgła zapomnienia stopniowo się rozrzedza. Chodzimy ze sobą, czule się przytulamy, całkiem jest nam dobrze, ale postanawiamy, żeby było lepiej. Nikt nam nie powiedział, że to droga w jedną stronę, że ten cierpki smak ust smakuje śmiercią, że są zimne jak lód, że cuchną rozkładem. Nikt wtedy w ogóle o niczym z nami nie rozmawiał. Może dlatego, że byliśmy inni? Nie tacy jak teraz – opaleni, wysportowani, wiecznie nienasyceni…

Maciek jest chudy, nosi okulary i jest trzy lata młodszy ode mnie. Ja – jedna wielka niewiadoma wszystkiego. Wciąż się ze wszystkiego śmieję, jakby radość była nieodzowną składową makijażu, który od niedawna stał się moją pasją. Dookoła nas klatka schodowa i zmęczeni codziennością ludzie. Całujemy się żarliwie, aż brakuje sił, a szczęka piecze z bólu – mimo to wciąż się chce więcej i więcej. Najtrudniej jest zacząć, ale później skończyć wcale nie jest prościej. Spacerujemy po parkach, odnajdujemy dyskretne ławki, skąpane w zieleni i w oczach, całych z wyuzdanych pragnień. Dłonie ubieramy we włosy nawzajem, podróżujemy nimi za uszami, na szyi, a później pod koszulkami. Dotyk jest łagodny, podniecający.

Idziemy do Maćka, bo rodzice na wyjeździe. Słuchamy muzyki, topią się ubrania, tli nagość. Objęci, przytuleni do siebie, uczymy się granic. Proszę go, by mi pokazał, jak mam dotykać. Bierze moją rękę i prowadzi, ale ja tak nie chcę, to nie działa, chcę najpierw popatrzeć. Uśmiecha się i robi to. Kładzie się na wznak i szamoce ze sobą, aż jego gruby czerwony organ zarasta pianą spermy, rozrzucając masę ciepłych kropel dookoła siebie. Potem głaszczę go po włosach, czekając, aż się uspokoi i zaśnie. Zawsze tak zasypia – w moich dłoniach pełnych jego rozkoszy.

Budzi się głodny i jedziemy coś zjeść. Po drodze myślę, że jest mi z nim dobrze. Patrzenie na niego sprawia przyjemność. On lubi, gdy patrzę, więc chyba dobrze się dobraliśmy, stwierdzam. Mija jakiś czas. Całujemy się w parku, obok siedzą maturzystki. Białe wykrochmalone koszule wyraźnie odznaczają się na tle majowego pejzażu. Dziewczyny najpierw rozmawiają, śmieją się, a od jakiegoś czasu szepczą. Czuję na sobie ich wzrok, skupioną uwagę. Pozwalam Maćkowi wsunąć dłonie pod bluzkę. Zachowuje się, jak gdyby całkiem ich nie zauważał. Jest delikatny, ale skrupulatny, jak zawsze. Przymykam oczy – nie ma co dłużej naświetlać duszy, myślę. Jest mi dobrze, odchylam głowę i pozwalam sobie na przeciągłe westchnienie. Dziewczyny znów milkną i wiem, że teraz wpatrują się we mnie i toczy się w nich walka – między niesmakiem czy raczej zażenowaniem, a ciekawością, brudnym perfidnym łakomstwem podglądacza. Czuję w sobie płomień, płynny żar, który rozlewa się między udami. Usta Maćka wędrują po mojej szyi, dziewczyny patrzą.

Będziecie się ruchać?

Jedna z dziewczyn mówi, co myśli, nie owijając w bawełnę. Pozostałe albo się śmieją, albo milkną zażenowane.

Maciej purpurowieje.

Będziemy? – Pytam, patrząc mu w oczy, próbując przywrócić równowagę, z której go wytrąciła. – Niech patrzą, podnieca mnie to.

Sięgam ręką do rozporka. Jest przerażony. Słup soli. Prowadzę go z powrotem na piersi i między uda, i pieszczę nieustępliwie. W końcu maszyna rusza.

No dalej – ponagla ta najbardziej pyskata, jedyna, która się do nas odzywa – bo nam się spieszy.

Podwijam sukienkę i siadam na nim, umieszczam go ostrożnie w pobliżu celu. Zaczynamy się łagodnie kołysać.

Ciepło, właściwie to gorąco, które nie parzy, a poraża. Ten niezapomniany moment, gdy wdziera się we mnie, zanurza w ocean nieznanego. Zmieniając oczekiwania w doświadczenie. Do tej chwili jakby się wzbraniał, a od tej – jakby nie chciał przestać. To jak z całowaniem, gdy pierwszy raz dotyka się ust ustami.

Obejmuję go za szyję i topię twarz w swoich włosach. Ruchaliśmy się – dokładnie tak jak chciała ta pyskata maturzystka. Pewnie wróciła do domu z wypiekami na pyzatej twarzy. Pewnie poczuła to coś, że mówisz i masz; coś, czego nie spodziewała się otrzymać.

Dlaczego udaję, ze wszystko jest w porządku? Przecież słyszałam doskonale, że nazwała nas chorymi pojebami, jeszcze zanim zaczęłam krzyczeć. Czy jestem chora? O tak, definitywnie. Maciek też jest chory, chociaż dowie się o tym trochę później, kiedy przeleci Justynę na imprezie u Szymona, a ja będę na to patrzeć i później ucieknę, żeby nikogo już więcej nie zarazić.

Jestem chora, nieśmiertelnie. Jestem siedliskiem niepokonanej zarazy. Drąży mnie i pożera od środka, na zewnątrz i w każdy możliwy inny sposób. Klawiatura kłów i zwieszające się z nich pajęczyny zgęstniałej śliny. Cuchnę kwasem życia. Zionę z ust wydatnych, kolorowych smrodem snu, z którego nie można się już obudzić. Mgła na wachlarzach rzęs skleja oczy do nieustającej podróży. Zatruta i zimna jak lód jestem. Przesuwam wzrokiem po figurkach ludzkich, spojrzenie mam nasycone pogardą i zniechęceniem. Łapią mnie za to spojrzenie, biorą za odważne, śmiałe. Wszystko źle odczytują i mruczą, że atrakcyjnie wyglądam, że puknęliby, zaliczyli, wyruchali. Niby do siebie mruczą, ale słyszę wszystko dokładnie. Szczegółowe opisy, że za cycki i w dupę, że rżnęliby aż do wiórów. Jestem chora nieśmiertelnie na kobiecość, której nie potrafię nie eksponować. Muszę się z nią obnosić, chwalić i cierpieć przez nią, bo to sprawia mi przyjemność.

Pani tu od dawna mieszka? – Słyszę przez ścianę z tui. Czyżby mój młody kochanek postanowił wrócić po więcej?

Od wczoraj – odpowiadam, nie dając się wyprowadzić z równowagi. – Opieka nad domem.

Domyśliłem się – odparł z nieskrywaną satysfakcją. – Ma pani może ochotę na bezę?

Na bezę? – Tym razem to on mnie zaskakuje.

No wie pani, takie ciastko. Mogę jeszcze kawę przynieść.

Z tego, co pamiętam, to w moim domu był ekspres ciśnieniowy i zapas dobrej arabiki. Uśmiecham się jednak i grzecznie odmawiam.

Chłopak przestępuje z nogi na nogę, wyraźnie chce się jakoś zrehabilitować.

Jak masz na imię? – pytam, chociaż wcale mnie to nie obchodzi.

Piotr – odpowiada natychmiast.

A ja Weronika – kłamię i sprawia mi to drobną przyjemność.

Milczymy przez dłuższą chwilę, ale widzę, że coś leży mu na duszy. W końcu zbiera się w sobie i mówi:

Mam dziewczynę.

Coś mnie nagle dźga, gdzieś między piersiami, w okolicach mostka.

Ma na imię Kasia, spotykaliśmy się i całowaliśmy, ale z panią to coś zupełnie innego.

Wpatruję się w niego przerażona i zupełnie nie dbam o to, że mnie odczyta. Nawet dobrze – powinien ze mnie teraz wszystko wyczytać; że jestem zimną suką, że jestem potworem i że zarażam beznadziejnością. To już najwyższy czas. Niech wyczyta i ucieka.

Mam dość tej Kasi. Chciałbym od teraz robić to tylko z panią.

Wtedy zdaję sobie sprawę, że mam na sobie przeciwsłoneczne okulary. On niczego nie widzi, moje znieruchomienie odczytuje jak zainteresowanie.

Nie, nie, nie…

Zrywam się i biegnę się ubrać. On rusza za mną, jest szybki i sprężysty, ale czytać nie umie, zupełnie wszystko mu się pomieszało. Rzucam się na łóżko, szukam w pośpiechu swoich rzeczy. Są. Zanim jednak je założę, rzuca się na mnie, przykrywa mnie swoją prężną młodością i nagle jest wszędzie – językiem, palcami, penisem.

Plączemy się z kołdrą i moimi rzeczami, zrzucamy z szafek nocnych kolorowe chińskie abażury. Wszystko idzie w drobny mak.

Pcha się we mnie i pcha, szybko i niezdarnie. Metalowa kula podskakuje i toczy się, a ja dławiąc się, przełykam pourywane, niewypowiedziane słowa. Pozwalam się rżnąć jak zimną sukę i krzyczę, a jemu to wszystko podoba się bardziej i bardziej.

 

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Tekst wybitny, do przeczytania więcej niż raz, bo połowy nie zrozumiałem. Ślizgasz się po konceptach, żonglujesz słowami i tkasz napięcie. Nie bardzo umiem to wszystko rozgryźć. Czytało się bardzo dobrze.

Ja też wszystkiego nie rozumiem. Czasem, gdy piszę to jeszcze, ale później, kiedy czytam to sama zastanawiam się o co mi tak naprawdę chodziło.

Dla mnie nieco za dużo tego ślizgania, a i językowo w kilku miejscach aż prosi się o lepsze dopracowanie… Niemniej sam pomysł bardzo ciekawy 🙃

No tak, w końcu pomysł nie mój…

Ależ Twój, ten pierwotny tak obudowałaś, że dopiero w połowie tekstu można się połapać o co chodzi 😉

Swoją drogą początek narobił mi niezłego smaka, bo wyraźnie skojarzył mi się z filmem „Pusty dom”…

Nie oglądałam, ale czytałam o czymś podobnym, że tak ludzie robią i nawet nie wiemy, że ktoś u nas zamieszkał, bo to prawdziwi profesjonaliści…

Czytałem powolutku: smutny, zamglony cień nad bohaterką… Ale ciekawy język i narracja.
Uśmiechy,
Karel Godla

Ciekawe jest to Karel Godla że postawiłeś smutek i niedomówienie na przeciw narracji i ciekawości języka. Tak jakby mgła i smutek były czymś złym.

W sumie zgadzam się z Lisem, również dużej części tekstu nie zrozumiałem. Ale nie mam pewności, czy dochodzenie, o co właściwie chodzi w tej opowiastce, ma sens. Kreowanie jakiegokolwiek sensu nie stanowi chyba jej celu, a i mnie nie chce się go na siłę doszukiwać. Aż tak mnie nie zaintrygowała. Sama scena erotyczna bardzo smaczna.
Pozdrawiam

Dziękuję, choć nie najlepsza ze mnie kucharka…

A mnie się podobało nawet te fantazje niezrozumiałe może nawet dziwne ale o to przecież chodzi że każdy z nas coś tam czuje inaczej dobiera sobie szczegóły według własnego poczucia podniecenia i szukania z drogi.

Dziękuję Krzysztofie grzebanie w czyiś fantazjach, może być bardzo podniecająca grą, nawet jeśli reguły nie są zrozumiałe, a może własnie przede wszystkim dlatego.

Drzwi od balkonu przesuwają się lekko, firana ubiera mnie we wdzięki wiatru. Kładę się na drewnianej leżance. Zakładam słuchawki i wchodzę w ciało psa, trzydziestodwuletniej suki, zimnej jak gad. Kaleczę niewinność swoich tkanek o mączkę szklaną jej charakteru. Trochę to trwa, zanim pochwa odpowiednio mi zwilgotnieje, zanim utopię w jej sokach resztki pałającego krwią wstydu.

objaśnij. Błagam. Lubię językowe jazdy. Ostatnio uzupełniłem gestapowskie zapasy nowych tomów wierszy Siwczyka. Ale jeśli tego, jeśli ciebie nie zrozumiem to uznam to za bełkot, a autorkę za psiapsiółkę warszawskich kierowców autobusów.

Łatwo sobie wyobrazić firany gest roztańczonej dookoła ciała, po prostu ciała, bez ubrania, ciała którego chciałoby się zaraz w coś włożyć, w coś ubrać. Uchylasz obce sobie okno, z obcym widokiem i robi się jakieś sprężenie zwrotne, jakiś stan połączonej siły z natury zwany przeciągiem. Dalej wszystko zgodnie ze scenariuszem, leżanka, muzyka i nastrój: leżę i niczego nie muszę. A gadzi chłód… że kradnę, że nie pytam o zdanie, o taka cała Ja, a że jest taki moment, że wspominasz moment narodzin drugiej siebie, sobie, że robisz sobie dobrze oczekując tego momentu i na początku nie wychodzi, bo życie, bo dramat, pies wyje za ścianą, głupio pod obłokami i sama…

Bo to bywa tak. Niezrozumienie. Cierpienie. Wypróżnienie i powtórzenie. Są sensem życia. Z obwódkami oczu wyraźnie przekreślonymi chromowana zielenią.
Też tak umiem. Powtarzam. Po ludzku i zrozumiale wyjaśnij cały akapit, skupiając się w szczególności na mączce szklanej.

Napisz komentarz