Prezent (Vee)  4.77/5 (10)

24 min. czytania

­

Źródło: Pixabay

Podobno istnieje szesnaście uniwersalnych wyrazów twarzy, które w każdym zakątku świata interpretowane są tak samo. Oznaczają między innymi radość, smutek i ból. Tak przynajmniej mówiła profesor Brylska na lekcji biologii. Myślę, że nie miała racji. Nie tylko dlatego, że ta smutna kobieta wcale nie jest profesorem. Po prostu trudno mi uwierzyć, by ktokolwiek, od Eskimosa z Grenlandii, przez amerykańskiego biznesmena, aż po szamana z amazońskiego plemienia Unga-Bunga, nie odczytał poprawnie mojej przemożnej potrzeby zrobienia mu loda.

Chyba że mój Tomek.

Pochylam się do przodu, szczerząc bezwstydnie zęby, i zadzieram wzrok. Niemal czuję, jak rozchichotane kurwiki skaczą po moich jasnoniebieskich tęczówkach. Daj mi go – mówię spojrzeniem, ale pozostaję niezrozumiana. Chłopak odsuwa się do tyłu, a ja podążam za nim. Po krótkich podchodach jego plecy spotykają się ze ścianą. Myśli uciekają mi w przyszłość do momentu, w którym pójdziemy w ustronne miejsce i rozepnę mu rozporek, ale gniewne spojrzenie sprowadza mnie na ziemię.

Tylko na chwilę.

Nie zamierzam się cofać, a on widząc to, chwyta mnie za nadgarstek i przyciąga do siebie. Rozchylam więc wargi w oczekiwaniu na płomienny pocałunek, ale ten drań dociska mnie do swojej piersi w iście koleżeńskim przytulasie. Nie potrzebuję przyjaciela, tylko faceta, do cholery! Już mam wybuchnąć i dać upust swojej złości niczym Gniew w „Inside Out”, tym filmie o emocjach, kiedy orientuję się, że nie jesteśmy sami.

– Jak miło – komentuje Koziołowa.

Jest rozczulona widokiem młodych ludzi, subtelnie okazujących sobie uczucia. Tylko dzięki przytomności umysłu jej syna nie widziała czegoś, czego nie powinna. Chyba nawet niczego się nie domyśla, bo nie poświęca nam wiele czasu. Znika za górą półmisków, brytfann i garnków. A ja uwalniam się z uścisku. Choć powinnam być wdzięczna, bezowocnie szukam na twarzy Tomka przeprosin.

Drugi raz w ciągu kilku chwil nie dostaję tego, czego chcę.

Szybkim krokiem opuszczam pomieszczenie. Na całe szczęście kuchnia jest bez drzwi, nie mam więc czym trzasnąć. Jeśli temu palantowi wydaje się, że jedyne czego potrzebuję dziś w ustach to uszka z barszczem i kawałek karpia, to się grubo myli! Wkurzona zamykam się w łazience.

Hormony dają o sobie znać. Jeśli drucik z niebieskiego kabelka dotknie drucika z czerwonego, powstaje zwarcie i idą iskry. A kiedy hormony frywolnie mieszają połączenia nerwowe w moim mózgu, z lojalnej i kochającej dziewczyny o dobrym sercu staję się mistrzynią olimpijską w szukaniu problemów.

Spotkanie z Tomkiem w kuchni było pierwszym od dwóch tygodni, kiedy wyjechał na obóz sportowy z wojewódzką reprezentacją juniorów w siatkówkę. Usychałam z tęsknoty i frustracji potrzeb, bo odkąd pierwszy raz wylądowaliśmy w łóżku, kochaliśmy się regularnie. Pragnę go i potrzebuję, a on zachowuje się jak gdyby nigdy nic. Czyżbym nie była mu potrzebna? Czyżby wystarczała mu ręka, ta sama, którą dopiero co dostałam niezmaterializowany policzek? Nie. Pewnie spotkał tam jakąś zdzirę. Na pewno tak. Poznał tam kogoś i nie chce już na mnie patrzeć.

Zwalczam te myśli ze wszystkich sił. Przesuwam je palcem w bok, zamykając jak niepotrzebne aplikacje smartfona, ale myśli natarczywie wracają. Mam już w głowie gotową historię zdrady ze wszystkimi okropnymi szczegółami, lecz na szczęście jakiś boski dotyk muska moją duszę i przywraca do stanu równowagi. Uspokój się powtarzam sobie raz po raz. Jest mi tak gorąco, że muszę powachlować się kołnierzem eleganckiej, białej koszuli. Czuję ulgę, bo znowu mogę trzeźwo myśleć. Opieram się dłońmi o krystalicznie czystą umywalkę i spoglądam w lustro. Poprawiam sięgające do ramion brunatne włosy. Z niepokojem obserwuję, jak czerwień policzków zaczyna się przebijać  przez delikatny makijaż.

Ty idiotko, co się z tobą dzieje? – szepczę sama do siebie.

Przypominam sobie, gdzie i po co jestem. W willi Koziołów, u rodziców mojego chłopaka. Oficjalnie, by pierwszy raz wspólnie uczcić narodziny Chrystusa. Mniej oficjalnie, by otrzymać ich akceptację i błogosławieństwo. Jesteśmy razem od półtora roku, a za kilka miesięcy piszemy maturę. Czas zdecydować, czy naprawdę się kochamy i wyruszymy wspólnie na podbój świata.

Doprowadzam się do porządku i postanawiam, że pokażę Koziołom najlepszą wersję siebie. Nie wszystkie skutki wcześniejszego spięcia przewodów dają się zwalczyć ot tak. Z tyłu mojej głowy, niczym guz nowotworowy, cały czas siedzi foch za wcześniejsze odrzucenie.

Spodziewałam się wielu gości, ale przed wigilijnym stołem stoję tylko ja, Tomek i Kozioł senior z żoną i swoim bratem, z którym prowadzi rodzinny interes. W tym domu uczty nie zaczyna się o danej godzinie, a po pojawieniu się pierwszej gwiazdki. Gdy ta wytrwale skrywa się za ciemnym niebem i robi się niezręcznie, burczący brzuch Kozioła seniora wymusza na nim dostrzeżenie niewidzialnej gwiazdki. Nikt nie protestuje. Częstujemy się opłatkiem, składając kurtuazyjne życzenia i zasiadamy do stołu.

Senior, nie czekając na specjalne zaproszenie, nakłada sobie pełny talerz sałatki. Inni idą w jego ślady, dźgając karpia, krojąc galaretę i siorbiąc barszczyk. Mnie przypada w udziale ryba po grecku. Nie mam jednak czasu się nią nacieszyć, bo od początku uczty znajduję się w centrum zainteresowania, zupełnie pochłaniając uwagę męskiej starszyzny. Zwłaszcza wujek Paweł zajmuje mnie rozmową. To mężczyzna po pięćdziesiątce, nieco otyły i z charakterystycznym obfitym wąsem. Wygląda jak stereotypowy wujek przy rodzinnym stole. Nic tylko czekać, aż głośno skomentuje moje postępy w wypełnianiu stanika.

Rzadko podnoszący głowę znad talerza Senior rzuca mi od czasu do czasu to pełne dumy spojrzenie, za które tak go lubię. Koziołowa nawet przy wigilijnym stole nie zatraciła nic ze swojego chłodu i stonowania. Przypatruje mi się badawczo. Tomek z kolei siedzi jak struty. W obecności matki nie jest tym samym facetem, którego kocham. Miesza widelcem w potrawie i słucha tych samych opowieści, które w jego wykonaniu nikogo rok temu nie śmieszyły.

– …kiedy zobaczyliśmy, jak kuleje w drodze do sekretariatu, stało się jasne, że usiadła na tej igle! – kończę szkolną opowieść. Panowie wybuchają śmiechem.
Oczywiście jestem świadoma, że sukces moich anegdot nie skrywa się w talencie oratorskim, ale to bez znaczenia. Przez cały posiłek bryluję towarzysko. Jako niecodzienny gość, jestem zasypywana pytaniami, na które staram się z gracją odpowiadać. Do tego daję nauczkę Tomkowi, którego momentami ostentacyjnie ignoruję. Wszystko układa się idealnie.

W pewnym momencie gospodyni zaczyna wynosić naczynia, a ja dziwię się, że ten czas tak szybko zleciał.

– Olu, mogę cię prosić do kuchni? – woła pani Kozioł.

Wstaję więc i od razu czuję na sobie męskie spojrzenia. W drodze do drzwi moje biodra tańczą w rytm melodii „zobacz, co tracisz”, a włożona specjalnie na tę okazję, przylegająca do ciała spódnica w czarno-białe, poziome pasy, niczym liniał ułatwia zmierzenie każdego skrawka mojego ciała. Najlepszego w szkole, zdaniem moim, Tomka i każdego zdrowego chłopaka z klas maturalnych.

Może to i próżne, ale jestem kolekcjonerką spojrzeń. Niezależnie od tego, czy są one pożądliwe, czy zazdrosne. W końcu to nie moja wina, że w naszym społeczeństwie, mając dziewiętnaście lat i dwa chromosomy X, nic nie zapewni większego uwielbienia od nadprogramowej rezerwy tłuszczu w sterczącym tyłku.

– Przynieść coś do picia? – Odwracam się znienacka przed samymi drzwiami, przyłapując wszystkich na gorącym uczynku.

– Nie… nie trzeba – duka Kozioł senior.

Znikam przy akompaniamencie figlarnego chichotu.

– Pomogę zmywać. Powinnam była sama zaproponować, przepraszam. Zagadali mnie.

W kuchni natychmiast przechodzę od słów do czynów, bo w głębi serca boję się spotkania sam na sam z Koziołową. My, kobiety, nie potrzebujemy wiele, by rozumieć to, co niewypowiedziane. Gospodyni zarzuca mi, że trzymam Tomka pod pantoflem, podczas gdy moim zdaniem to ona robi z niego maminsynka.

Kością niezgody jest też miasto, które wybierzemy na studia. Ja chcę wyjechać do Powiązek, gdzie mogłabym studiować, a Tomek rozwijać się w czołowym klubie sportowym. Koziołowa nie dopuszcza możliwości, by jej syn nie wylądował na studiach medycznych w Warszawie. Bezpieczna przyszłość i tak dalej. I nic to, że Tomek wcale tego nie chce. I nic to, że zajęty treningami nie uczy się wystarczająco dobrze. Nie wytłumaczysz.

Zresztą nie tylko o to chodzi.

Powiązki oznaczają daleki wyjazd, a z Warszawy moglibyśmy przyjeżdżać do domu praktycznie co weekend. Dalej by nas kontrolowała. Jakby tego było mało, mojej rodziny na posłanie mnie do stolicy po prostu nie stać. Musiałabym prosić Koziołów o pomoc. Po moim trupie.

– Wiesz, że bardzo cię lubię, prawda? – pyta Koziołowa.

Stoi tuż za mną i kładzie ręce na moich barkach. Jej dotyk jest delikatny, ale ja mam wrażenie, że wodzi po mnie ostrymi ząbkami noża.

– Wiem, że chce pani dla Tomka tego, co najlepsze.

– I ty jesteś najlepsza, skarbie. Ładna, mądra i rok w rok w samym środku zdjęcia ze zbiórki na WOŚP.

Dziwi mnie, że mówi o tym tak wprost. Mimo to byłabym głupia, gdybym nie wietrzyła podstępu. Milczę i czekam spięta na kolejne słowa.

– Usiądź ze mną na chwilę. Dzwonili z Powiązek – przekazuje sensacyjną wiadomość.

Nie mogę uwierzyć, że zadzwonili jeszcze przed świętami. Moje serce przyspiesza. Siadamy przy kuchennym stole.

– Właściwie to dzwonił osobiście trener Kolarov. Twierdzi, że Tomek jest dużo lepszy, niż się wszystkim wydaje i ma już pewność, że musi go mieć. Już w lipcu, na zgrupowaniu pierwszej drużyny. – W jej głosie dochodzi do czołowego zderzenia satysfakcji z poczuciem porażki.

– Pierwszej… – Zakrywam usta, nie mogąc w to uwierzyć. – To oznacza, że będzie tylko o krok…

– Tak. O krok od pierwszego składu. No, może dwa kroki. Właśnie o tym chcę pomówić. Zdaniem trenera, Tomek musi popracować nad pewnością siebie. Pamiętasz, co ci mówiłam?

Oho, zaczyna się.

– Że ryba psuje się od głowy?

– Głowa rodziny jest jedna i taką mamy dolę, że musimy robić wszystko, co w naszej mocy, by wspierać naszych partnerów. Czasami wymaga to nie lada poświęceń, ale inna droga nie istnieje. Dumne paniusie, stawiające siebie ponad wszystko, po pięciu latach małżeństwa mają alkoholika, a po siedmiu papiery rozwodowe na stole i życie w śmietniku.

Posłusznie przytakuję. Wszystko idzie po mojej myśli. Po co to psuć?

– Oczywiście nie każda, która to rozumie, zostaje pierwszą damą. Ja skończyłam jako żona wpływowego przedsiębiorcy, a ty – Bierze głęboki oddech. – ty będziesz miała u boku słynnego siatkarza.

Uśmiecham się. Jest mi zaskakująco lekko. Właśnie opuściły mnie wszystkie troski ostatnich tygodni. Dziękuję mojej przyszłej teściowej, choć tak naprawdę żadna w tym jej zasługa.

– Pozwolę na wyjazd do Powiązek, ale muszę mieć pewność, że syn osiągnie sukces. Dlatego oczekuję, że wpłyniesz na Tomka. Przy takiej dziewuszce powinien przecież fruwać, a biedny siedzi tam zupełnie bez życia. Spraw, by znowu nosił głowę wysoko. Jeśli tak się stanie, nie będę stała wam na drodze.

Pod stołem zaciskam pięści, ale zanim udzielam odpowiedzi, Koziołowa podejmuje dalej:

– Druga rzecz. Chcę, byś przyjęła ode mnie prezent dla was obojga. Podmieniłam go z twoim, który przyniosłaś dla Tomka, ponieważ bardziej go ucieszy, jeśli mój podarek wyjdzie od ciebie. Niedługo ma urodziny, więc twoje zawiniątko na pewno się nie zmarnuje. Niech to będzie mój malutki wkład w wasze szczęście. Na pewno będziecie się świetnie bawić.

Choć nie padło żadne pytanie, przeszywa mnie pytające spojrzenie starszej kobiety. Jestem nieco zmieszana, bo długo wybierałam najlepszy możliwy prezent, ale czuję, że nie mogę odmówić. Sprawę postawiła bardzo uczciwie, a ja nie mam powodów, by odrzucać jej hojną ofertę i narażać na szwank nasze nowe porozumienie.

– Jeśli się zgodzę, będziemy mogli wyjechać do Powiązek?

– Tak. – Koziołowa wstaje i wyciąga do mnie rękę.

Po chwili namysłu ściskam ją w geście dobicia targu, a chwilę później przyjmuję jej matczyne objęcie. Czuję, że między nami pękła jakaś bariera.

– Ta rozmowa to nasza mała tajemnica? – pytam, pierwszy raz w kontakcie z nią pozwalając sobie na małe spoufalenie.

Przytakuje mi z uśmiechem i odwraca się na pięcie. Odprowadzam ją wzrokiem do spiżarni i wracam do zmywania.

Od początku naszego niemego zatargu nie miałam wątpliwości, że wygram. Byłam przy tym pewna, że Koziołowa zrobi wszystko, bym słono zapłaciła za swój triumf. Myślałam też, że po wszystkim stracę do niej szacunek, tymczasem nabrałam go jeszcze więcej. Chyba tak postępują ludzie z klasą.

Słychać jej donośne wołanie:

– Niosę makowca! – Czas wracać do stołu.

Mężczyźni nie czekali bezczynnie. Kiedy zjawiam się w salonie, przyniesione przez gospodynię ciasta stanowią jedynie dodatek dla królujących na stole dwóch flaszek wódki. Panowie, święcie przekonani, że to oni prowadzą tu ważne rozmowy, dyskutują o domkach letniskowych, które przyniosły rodzinie majątek.

– Jak paliwo idzie w górę, to wszystko drożeje. – Wujo Pawelho.

Kiedy i ja siadam na krześle, ceny paliwa tracą znaczenie.

– Czy młode damy piją dzisiaj wódkę? – pyta Kozioł senior.

Wujek Paweł uprzedza mnie z odpowiedzią:

– Jasne, że piją!

Specjalista od młodych dam nalewa mi pełny kieliszek. Nawet zbyt pełny, bo alkohol wylewa się na stół i wsiąka w biały obrus. Wypatruję aprobaty u Koziołowej i gdy ta kiwa głową, zaczynam pić.

Wuja pozwala sobie na coraz więcej. Zwierza się, że już rozumie, dlaczego Tomek tak mało się uczy, że od dzisiaj woli brunetki, że chyba musi sobie kupić koszulę w czarno-białe paski i przeze mnie w ogóle żałuje, że nie jest już młody. Dwoję się i troję, by odpowiadać z klasą i hamować jego zapędy. W sukurs przychodzi mi jedyna osoba, której ośrodek myślowy nie znajduje się między nogami, czyli Koziołowa.

– Wybrałaś już kierunek studiów, Olu?

– Jeszcze nie, ale chyba najbardziej chciałabym zostać neurologiem.

– Mózg, tak. Mózg… jest bardzo fascynujący. – Wujek nie daje się zagłuszyć nawet na chwilę.

Nie dziwi mnie jego opinia, wszak najbardziej kręci nas to, czego sami nie mamy.
Wujka Pawła jednak nie doceniłam.

Dociera do mnie, że uśpił moją czujność. Mam już wypite co najmniej cztery kieliszki i zaczynam to czuć. Śladem Wąsacza staję się bardziej odważna, a kręci mnie to, czego mi brakuje. Przypominam sobie, że mam chłopaka.

Moja dłoń zapada się pod stół i niechybnie ląduje na kroczu Tomka. To błąd.

Bum!

Kompletnie nie spodziewając się dotyku, mój przyszły narzeczony uderza kolanem w stół.

– Co się stało? – pyta wujek Paweł.

Tomek patrzy się jak głupi. Zbyt długo myśli nad odpowiedzią.

– Chciałem wstać. Zawsze się o to uderzę… – Zerka pod stół, niby na coś wskazując.

Marny z niego aktor.

– Nigdzie nie odchodź, bo mamy prezenty! – wykrzykuje radośnie Senior. Mój bohater bez peleryny.

Głowa rodziny z dziecięcym zapałem rzuca się pod choinkę, a wszystkie spojrzenia kierują się na niego. Chwyta kolejne prezenty, obraca je, czyta wywieszki i rozdaje tym, którzy byli grzeczni. Teraz liczą się tylko pięknie zapakowane zawiniątka. Każdy otwiera swoje we własnym zaciszu. Jedni przy stole, a inni na podłodze, czy w ogóle na stojąco.

Rozpakowywanie idzie mi bardzo sprawnie, bo i bez większych emocji. Głuptas już dawno się wygadał, że dostanę flakonik ulubionych perfum. To chyba rodzinne, bo i Koziołowa zdradziła w kuchni tajemnicę prezentu dla Tomka, tego rzekomo ode mnie. „Wkład w nasze szczęście, przy którym będziemy się świetnie bawić”? Rozszyfrowałam to niemal od razu. To przecież nic innego jak bilety na czerwcowy koncert Red Hot Chili Peppers, jego ulubionego zespołu.

Tymczasem Koziołowa wykłada na stół nowiuśki zestaw porcelany, Wujek mocuje się z opakowaniem prezentu-żartu, maszynki do golenia, a wszystkich zagłusza zachwycony własną dowcipnością senior.

Tomek jest czerwony jak burak.

Zaalarmowana zerkam mu przez ramię. W pudełku nie ma biletów. Zamiast tego, z przerażeniem dostrzegam czerwoną kulkę, błyszczącą niczym snookerowa bila i srebrną bransoletę kajdanek. Robię wielkie oczy i zamieram w połowie drogi do chłopaka. Natychmiast wędruję wzrokiem za Koziołową, ale nie udaje mi się pochwycić jej spojrzenia. Jak ja to teraz wytłumaczę? I co w ogóle mam zrobić? Nie mogę uwierzyć w jej bezczelność, ale przecież wszystko odbywa się za moją zgodą.

– Tomek, a ty co dostałeś? – pyta senior.

Wiele się nie zastanawiając, przylegam do pleców Tomka i oplatam dłońmi jego szyję. Już dawno wyczerpałam jego cierpliwość, ale jest zbyt spięty, by mnie odtrącić.

– To nasza mała tajemnica. – Uśmiecham się sztucznie.

– A ty? – Wujek konsekwentnie nie marnuje żadnej okazji, by się do mnie odezwać.

Pokazuję flakonik. To dobry moment, by odwrócić uwagę od prezentu Koziołowej. Psikam pachnidło na nadgarstek i podchodzę do Pawła, by mógł ocenić zapach. Z ulgą słyszę, jak Tomek zamyka pudełko.

– Hi, hi! – Wzdrygam się, gdy po nadgarstku przejeżdża mi gęsty wąs.

Wujek podnosi głowę, a jego obleśne spojrzenie zapewnia mnie, że jeśli tylko zechcę, ten wąs potrząśnie nie tylko moją ręką.

Natychmiast odwracam głowę.

Niedługo później zaaferowanie prezentami dobiega końca.

Senior włącza kolędy i w salonie robi się jakby swobodniej. Bardzo chcę porozmawiać z Tomkiem, ale ten dokądś wyszedł i nie wraca od dobrych piętnastu minut. Kiedy wreszcie się pojawia, senior obwieszcza, że czas wysłać reprezentację na pasterkę. Tę, jak zostałam wcześniej poinformowana, stanowi młodzież. Szykujemy się więc do wyjścia. Zakładamy grube płaszcze i buty. Zjawiają się wszyscy domownicy i ciepło się żegnamy.

Posesję Koziołów opuszczamy w milczeniu. Słychać tylko skrzypiący śnieg pod stopami. Unoszący się po każdym wydechu dymek pary sugeruje, że jest bardzo zimno, ale krążący w żyłach alkohol zapewnia mnie, że wcale tak nie jest.

Miałam zrobić wrażenie na rodzinie Tomka i chyba mi się udało. Jestem zadowolona, choć wiem, że nie wszystko wyszło idealnie.

Minie jeszcze trochę czasu, zanim opuścimy obrzeża miasta i dotrzemy do centrum, a ja nie jestem osobą, która dobrze znosi ciszę.

– Słuchaj…

– To ty posłuchaj. Jedyne co miałaś dzisiaj robić, to zachowywać się jak należy.

– Właśnie. A co zapamiętają twoi rodzice z dzisiejszej kolacji jak nie to, że nie ma dla ciebie nikogo lepszego ode mnie?

– Wujek jedyne co zapamięta, to twoje stringi pod spódnicą.

Jak on śmie! Cały wieczór wypruwam sobie żyły w imię jego zawszonej przyszłości!

– Och! – Teatralnie zakrywam dłonią usta. – Masz rację, stringi… to takie niedopuszczalne. Lepiej je natychmiast zdejmę.

Nie wierzę, że to robię. Nie spuszczając Tomka z oczu, kucam na chodniku i sięgam rękami pod poły płaszcza. Po chwili wstaję z czarnym skrawkiem materiału w dłoni. Ciskam nim w pierś oddalonego o metr chłopaka, ale nie trafiam. Obserwuję, jak schyla się po moją zgubę i ogląda wokoło.

Szczęśliwie jesteśmy na kompletnym zadupiu. Zero świadków.

– Wiesz co? – W jego głosie chyba pierwszy raz wyczuwam gniew.

Skoro wzburza się nawet moja oaza spokoju, jak utrzymać nerwy na wodzy mam ja? Jestem gotowa w każdej chwili strzelić mu z liścia.

Bierze głęboki wdech.

– Musimy porozmawiać. Wiesz, że cię kocham.

Jestem tak zaskoczona, że nie potrafię się sprzeciwić, kiedy bierze mnie pod rękę i prowadzi dalej ku miastu.

Zaczyna opowiadać.

O marzeniach, o przyszłości, o nas. Wreszcie o trudach zgrupowania. O tym, jak ciężko pracował, by zrobić dobre wrażenie na trenerach i o ich wczorajszym telefonie.

– Myślałem, że gdy otrzymam decyzję, zejdzie ze mnie cały stres, ale jest jeszcze gorzej. Matka powiedziała, że jej się to wszystko nie podoba i musi to najpierw z tobą przedyskutować, a ja chodzę ze ściśniętym żołądkiem. To najgorsza wigilia w moim życiu. Rozmawiałyście chociaż?

– Tak. Trudno ją przekonać, ale chyba zrozumiała, że będę dla ciebie wsparciem. Chce się jeszcze raz spotkać. Bądź dobrej myśli.

– Zrobisz wszystko, by się udało, prawda?

– Tak, wszystko.

Nie drąży tematu. Może woli już o tym nie myśleć, a może nie chce mówić o tym w mieście, przy asyście innych zmierzających na pasterkę. I dobrze, bo ja nie zamierzam zdradzać szczegółów rozmowy z jego matką. Nawet jeśli to tak cholernie niesprawiedliwe, że ta wiedźma trzyma mnie w szachu.

Na rozwidleniu dróg nie idziemy w lewo, w kierunku kościoła, lecz w prawo. Do mojego domu.

– Jesteś zbyt pijana – odpowiada na moje pytające spojrzenie.

– I nie mam majtek.

– Tak, to byłoby niedopuszczalne.

Nasz śmiech roznosi się na całą ulicę.

Od strony podwórza światło pali się tylko w oknach Nowaków i Stępińskich. Większość mieszkańców kamienicy spędza święta poza domem. Wchodzimy do środka. Klatka schodowa jest na tyle wąska, że schody na piętro pokonuję sama. Tomek wspaniałomyślnie idzie dwa stopnie za mną, choć ani przez chwilę nie wierzę, że chodzi mu o „asekurację”. Zresztą nie jest ze mną tak źle, bo na górze znajdujemy się całkiem szybko. Jeszcze tylko pięć minut szukania kluczy w torebce i już.

Jesteśmy u mnie.

Zapalam światło na korytarzu i powoli ściągam ciężki płaszcz. Spacer na świeżym powietrzu dobrze mi zrobił i czuję, że wstąpiły we mnie nowe siły. Idę do kuchni, skąd już tylko jedne drzwi do mojego pokoju. Ukradkiem widzę, że Tomek nie kwapi się do zdjęcia kurtki. Jeśli jest choć cień szansy, że myśli jeszcze o pasterce, muszę mu to natychmiast wybić z głowy.

– Złap za klamkę – rozkazuję.

Kiedy zauważa, że drzwi są zamknięte, ja pozuję już wyszczerzona z pęczkiem kluczy trzymanych dwoma palcami na wysokości głowy.

– Tomaszu Kozioł. Uroczyście oświadczam, że nie otworzę drzwi, dopóki wspólnie nie sprawimy, że będzie to najlepsza wigilia w twoim życiu.

Milczy, ale na jego twarzy nie ma już dezaprobaty. Ściągając kurtkę, próbuje ukryć uśmieszek, ale, co udowodnił już u siebie w domu, aktor z niego marny.

– Aleksandro Malarz. Jesteś aresztowana za próbę pozbawienia wolności. – Parodiuje moją pozę, lecz zamiast kluczy, trzyma nowiuśki zestaw kajdanek. Zabrał je ze sobą. Od początku planował mnie tu przyprowadzić. – Ręce na ścianę.

Próbuję wyczytać coś w jego twarzy. Cieszę się, że zrezygnował z chłopięcych fryzur i ściął włosy na jeża. Wygląda poważnie. Męsko.

Następnie wzrok kieruję w miejsce, na które wskazuje kciukiem. Po tym wszystkim, co się dzisiaj stało, nie zamierzam oddać mu się tak łatwo.

– Zmuś mnie – wycedzam przez zęby.

Z zimną krwią powtarza polecenie.

Upuszczam klucze na kafelki i podchodzę do niego z wysoko uniesioną głową.

– Zmuś mnie. Inaczej poproszę wujka Pawła, by mnie dokładnie przeszukał.

Prowokacja skutkuje natychmiast. Obraca mnie i popycha na ścianę tak szybko, że ledwo udaje mi się podeprzeć rękami. Od razu zapowiada, że każde oderwanie dłoni od ściany będzie skutkowało karą. Kiwam głową, akceptując zasady.

Tomek bez chwili zwłoki zajmuje miejsce za moimi plecami. Czuję na karku ciepły oddech. Wielkie dłonie walczą z guzikami mojej koszuli, ale są zbyt niecierpliwe i co rusz czmychają na piersi. Mam rozmiar B, ale nigdy nie narzekał. Nie mogę się nie uśmiechnąć na myśl, że to dopiero początek, a on już traci przeze mnie panowanie nad sobą. Nie mogę się nie uśmiechnąć, bo w końcu otrzymuję dotyk, którego tak bardzo mi brakowało.

Wreszcie puszcza ostatni guzik. Tomek bez zbędnych ceregieli rozbiera mnie z koszuli i spódnicy, pod którą nic już nie zostało. Po krótkiej ciszy podnosi się i obiera za cel stanik. O ile z guzikami koszuli szło mu marnie, to ze stanikiem nie radzi sobie wcale. Mocuje się, szarpie, ale wszystko na nic. Uwielbiam się przed nim rozbierać. To moja wina, że nie ma praktyki. Chyba zaczyna się peszyć.

Postanawiam mu pomóc, ale on tego nie chce. Głośne klaśnięcie ręki o pośladek rozchodzi się po pomieszczeniu, a zaraz za nim mój przeciągły jęk. Jestem zaskoczona jego surowością. Tyłek piecze mnie na długo po klapsie i wcale nie jestem pewna, czy mi się to podoba, ale ręce natychmiast wracają na ścianę.

Rozochocony moją uległością ponawia walkę ze stanikiem. Tym razem rozprawia się z nim w trymiga. Słyszę oddalające się kroki. Chce sobie na mnie popatrzeć. Wykorzystuję ten moment, by rozmasować bolący pośladek, ale to nie jest dobry pomysł.

– Aua! – Tym razem nie jęczę spolegliwie. Krzyczę na pół kamienicy, a w krzyku tym jest ból, bezsilność i pretensje. – Cholera, to boli!

Nie przestaję syczeć, zawodzić, podnosić nogę i wykonywać innych rytuałów uśmierzających ból. Naga, z rękami na ścianie i dłonią odbitą na pośladku postanawiam być posłuszna. Zwłaszcza stojąc przed kimś, kto od ósmego roku życia ćwiczy uderzanie otwartą dłonią w okrągłe.

Zamierzam powiedzieć, by przestał, ale powstrzymuję się w ostatniej chwili. Jego ręce bowiem ponownie docierają do tym razem pozbawionych protekcji stanika piersi, a sutki, niby żołnierzyki, stoją na baczność i zdradziecko meldują moje podekscytowanie. Nie oszukam go. Co więcej, nie oszukam siebie. Przyjemne ciepło podniecenia rozlewa się po moim ciele i uzmysławiam sobie, że dawno nie było mi równie dobrze.

Na prawej ręce z charakterystycznym zgrzytnięciem zapięta zostaje srebrna bransoleta. Po chwili oba ramiona mam złożone za plecami, a czynność powtarza się na lewym nadgarstku. Myślałam, że zniewolenie będzie przykre. Cóż jednak złego w tym, że nie mogę uciec przed zbliżeniem, na które pracuję przez cały dzień?

– Masz mnie nagą i calutką na swojej łasce. A rodzice wrócą dopiero nad ranem – szepczę, prowadzona przez kuchnię.

Istotnie, rodzice zostają w gościach do śniadania i nie powinni wrócić przed dziesiątą. I lepiej, żeby tak było, bo mój porywczy tatuś ciągle myśli, że jestem dziewicą.

W pokoju czeka już rozłożona kanapa („Jak wrócę, będę już bardzo zmęczona, tato.”), ale ja ląduję na kolanach tuż przed nią. Mam świetny widok na pozbywającego się koszuli chłopaka. Może nie jest pakerem, ale ma ładny, proporcjonalny tors sportowca, zdobiony kępką włosów, w które lubię wpleść rękę i pociągnąć do siebie.

Na razie tyle popisów, bo spodnie pozostają na miejscu. Tomek majstruje coś przy rozporku, zza którego wyłania się gwóźdź programu. Może nie jakiś gwóźdź dwudziestocentymetrowy, ale moje niedługie życie seksualne nauczyło mnie jednego. Że z penisem jest jak z psem. Jaki by nie był, twój zawsze będzie najlepszy na świecie.

I też wgapiam się w niego wielkimi, pełnymi uwielbienia oczami, jakby właśnie taki był. Nie rozumiem, po co komu cycki, jak może mieć penisa. Nie rozumiem, dlaczego Tomek wciąż stoi w miejscu, zamiast do mnie podejść. Z kajdankami czy bez, biorę sprawy w swoje ręce i doczłapuję do niego. Gdy jednak otwieram usta, robi trzy kroki w tył.

A więc tak się bawimy?

Podążam za nim, ale kiedy ponownie biorę się do dzieła, sytuacja się powtarza.
Teraz będę sprytniejsza – postanawiam. Zbliżam się na „bezpieczną odległość” i szybkim wypadem do przodu próbuję go schwytać. W ostatniej chwili dostrzegam ruch bioder. Stercząca pała umyka w prawo przed moimi łapczywymi ustami, a jakby tego było mało, powraca, by z impetem uderzyć mnie w policzek. Zabawa natychmiast przestaje mi się podobać. Tego już za wiele.

– Zrób tak jeszcze raz, to przysięgam, że ci go odgryzę.

Mówię to pół żartem, pół serio i z wyraźnym uśmiechem na twarzy, ale Tomek jest facetem. Każdy facet groźbę utraty penisa traktuje śmiertelnie poważnie, choćby była nawet i ćwierć serio. Albo jedna ósma serio. Nieważne.

Ważne, że ląduję na łóżku.

– Zamknij oczy, otwórz buzię.

Takie gry to ja rozumiem! Grzecznie zamykam oczy, choć w pokoju i tak są zgaszone światła i słucham, jak Tomek pozbywa się ostatnich elementów garderoby. Na panele spadają kolejno dżinsowe spodnie i slipy. Łóżko ugina się pod jego ciężarem, a to dla mnie znak, by zrobić mu więcej miejsca. Wyczekując, otwieram usta szerzej i szerzej, aż w końcu sama nie wiem, czy czekam jeszcze na penisa, czy już na samolot odrzutowy.

Czekałam na knebel.

Kiedy obce ciało ląduje w moich ustach, początkowo czuję zachwyt. Wystarcza jednak ułamek sekundy, bym zorientowała się, że coś jest nie tak. Zachwyt momentalnie przeradza się w panikę, a następnie w silne niezadowolenie. Otwieram rozgniewane oczy i z zębami zaciśniętymi na czerwonej kulce próbuję wykrzyczeć bardzo wiele brzydkich słów. Dźwięki są zniekształcone i natychmiast gasną. Podobnie jak moja wola walki. Z rękami na plecach nie mam żadnych szans na obronę. Tomek jednym ruchem obraca mnie na brzuch i bez przeszkód zaciska mi czarny pasek z tyłu głowy. Zapinanie idzie mu znacznie sprawniej niż rozpinanie.

– Już mi nie odgryziesz. – Tomek, nomen omen, odgryza się.

Chwyta mnie stanowczo za kostki i układa na środku łóżka. Znajduje miejsce między nogami. Przykłada twardy członek do miejsca przeznaczenia. Jestem tak zwilżona, że mógłby wejść bez pukania, ale nie robi tego. Drażni mnie, wodząc penisem w tę i we w tę. Ile można grać na mojej chcicy?! Czekam, aż ustawi się pod odpowiednim kątem. Teraz!

Zginam się znienacka. Cofam biodra i nabijam na naprężony pal. W jednej chwili zapominam o bożym świecie. Jestem tylko tu i teraz. Gwałtowna penetracja sprawia mi ból, ale spod knebla wydostaje się triumfalny chichot. Dopięłam swego, ale wiem, że na tym moja rola się kończy.

Tomek przejmuje inicjatywę. Władcze ręce zaciskają się na biodrach i układają całe moje ciało w wygodnej dla niego pozycji. Zaczyna się poruszać. Powolne pchnięcia spotykają się z moimi entuzjastycznymi westchnieniami. To zdecydowanie mój ulubiony moment. Kiedy jego wielkość jest dla mnie wyzwaniem. Kiedy mnie rozpycha, kiedy centymetr po centymetrze znaczy swój teren.

Jego prawa ręka gładzi mnie po udzie, a następnie rusza w podróż po moich ramionach, delektując się ich bezbronnością. Kiedy wraca na biodro, tempo wzrasta. Penis wdziera się we mnie nie tylko szybciej, ale i głębiej, co wymusza na mnie rytmiczne pojękiwanie.

Niestety, to wszystko, co mogę zrobić.

Nie mogę prosić o szybciej, nie mogę prosić o wolniej. Nie mogę być sprośna ani wymawiać imienia Pana Boga nadaremno. Nie mogę nic. Zaczynam czuć się jak przedmiot, którego przyjemność jest tylko produktem ubocznym.

Aż staje się coś, co wszystko zmienia.

Łapie mnie za dłonie.

Znowu jestem człowiekiem. Łapczywie splatam nasze palce i zaciskam mocno w przymierzu dwojga kochanków. Od teraz seks jest naszym wspólnym dziełem. Uwielbiam go za to. Wpadam w ekstazę. Chcę więcej i więcej, a Tomek jakby czytał mi w myślach. Wrzuca piąty bieg. Moje odgłosy zyskują na sile. Jedyne czego pragnę, to by ta chwila nigdy się nie kończyła. By trwała i trwała.

Ale to samolubne trzymać ją tylko dla siebie. Wbrew czerwonej kulce staję się głośna. Chcę, by od naszej pasji sztućce tańczyły na stole poczciwych Nowaków. Chcę, by młody Stępiński słyszał, jak mi dobrze.

Kochamy się wyjątkowo długo i choć zwykle już dawno dogoniłabym spełnienie, teraz stale mi ono umyka. Mimo że od dłuższego czasu wydaje mi się, że potrzebuję jeszcze tylko chwili, chwileczki.

Ej! A ja?

Opadam całym ciałem na materac i oboje zastygamy. W całym pokoju słychać jedynie ciężkie oddechy. Przygnieciona ciężarem męskiego ciała pozwalam, by wypełniło mnie lepkie ciepło. Jezu! On mi robi Wrocław 97’! Wiem, że to dowód naszego sukcesu, ale teraz mam niedosyt. Zabrakło mi dwóch, może trzech ruchów! Desperacko próbuję nabić się na penisa, ale ten zdążył się już skurczyć.

– Spokojnie, to jeszcze nie koniec wrażeń – uspokaja mnie Tomek.

Opuszcza pokój. Wyczekując go, zauważam, że ośliniłam niemały kawałek łóżka. Do jutra zdążę posprzątać.

Ukochany wraca do pokoju i siada obok mnie. Głaszcze mnie po pupie.

– Gotowa?

Kiwam energicznie głową. Jasne, że jestem gotowa. Ale ty? Tak szybko?

Siada na moich nogach. Nagle struga jakiegoś dziwnego płynu spada na mój ciasny otworek. Instynktownie reaguję ostrym szarpnięciem. Gdyby na mnie nie siedział, chyba wyskoczyłabym z łóżka. Serce podskakuje mi do gardła, gdy dostrzegam na kołdrze rozszarpany prezent spod choinki. Lubrykant i korek analny.

Ja ją zabiję!

– Pytałem, czy jesteś gotowa. – mówi roześmiany.

Walczę z myślami. Zakończyć tę maskaradę? A może dotrzymać słowa danego Koziołowej i Tomkowi? Boję się. Jedyne co wiem o seksie analnym to to, że cholernie boli.

Druga struga płynu spada na moją pupę. Chłopak dotyka mnie palcem wskazującym. Początkowo wzdrygam się, ale ostatecznie pozwalam mu zataczać koła wokół tego miejsca.

– Nigdy nie mówiłaś, że chcesz tego spróbować.

– Bo nie chcę! – mówię niewyraźnie.

Pozwalam wydostać się prawdzie. Wiem, że z mojego bełkotu nie da się nic zrozumieć.

Kiedy zatapia we mnie palec, boli niesłychanie. Nie ból jest jednak najgorszy, a idące z nim ręka w rękę wstyd i upokorzenie. Żałuję, że tego nie przerwałam. Teraz i tak nie ma to już sensu. Zresztą Tomek zapewnia mnie, że wedle jego wiedzy będzie mi jak w raju. Ciekawe skąd to wie.

Przykłada korek, ale kiedy próbuje go wepchnąć, przeszywa mnie tak silny ból, że natychmiast się wycofuje. Majstruje tak dłuższą chwilę.

– Na pudełku jest napisane, że musisz się wyluzować.

Szkoda, że nie zna języka kneblowego. Zrozumiałby, że mówię: „przestań mnie pouczać i sam się wyluzuj, a ja wsadzę ci to w dupę, pieprzony palancie”.

Tracę poczucie czasu.

Nie wiem, kiedy dochodzimy do chwili, w której wydaję z siebie ten pełen determinacji ryk, a korek zanurza się w moim ciele. Obudzony Stępiński myśli pewnie, że rodzę, ale tak naprawdę czuję ogromną ulgę.

Jestem teraz taka pełna. I gotowa sprawdzić, czy było warto.

Oj, było.

Tomkowy twardziel daje mi największą przyjemność, jaką tylko znam. Raz, dwa, trzy, cztery. Raz, dwa, trzy, cztery. Posuwa mnie w rytmie ćwiczeń na sali gimnastycznej. Nie przeszkadzają mi kajdanki, nie przeszkadza czerwona kulka w ustach. Nie zależy mi już na zaciskaniu jego rąk ani upodmiotowieniu w ogóle. Raz, dwa, trzy, cztery. Niestrudzony drąg w moim wnętrzu zamyka w sobie wszystkie moje potrzeby. Jedyne, o co teraz proszę, to by nie przestawał.

Ale tego dnia wszystko jest kompletnie popieprzone.

Tomek wyskakuje ze mnie jak rażony prądem. On pierwszy usłyszał z okna znajomy głos. Wystarcza mi jedno spojrzenie na jego twarz, by wiedzieć, co widzi przez szybę. Granatową skodę i łysinę mojego ojca.

– Mówiłaś, że nie wrócą!

Słyszę, jak ojciec krzyczy na matkę. Pewnie znowu pokłócił się z wujkiem o politykę. Tomek też to słyszy.

– Przecież on mnie zajebie – dodaje.

Kompletnie panikuję. Tomek biega z kuchni do pokoju, w tę i z powrotem. Przynosi ubrania, które zerwał ze mnie w kuchni, a także swoje rzeczy. Jest zbyt zaaferowany, by zdjąć mi knebel, a ja wcale go nie winię, bo i tak nie wiem co powiedzieć. Jestem sparaliżowana i mogę tylko słuchać jego jednoosobowej burzy mózgu.

– Nie mogę ukryć się na klatce, bo wyżej już nic nie ma. Tu też zostać nie mogę. Cholera! Zostaje okno. – Nie! Gdybym tylko mogła, wybiłabym mu z głowy ten głupi pomysł, ale on już podjął decyzję. – To jedyne wyjście. – Sama nie wiem, kogo próbuje przekonać.

Kiedy rodzice zabierają ostatnie rzeczy z bagażnika, Tomek stoi już przy oknie. Zamykają się drzwi klatki schodowej. To jego szansa.

Otwiera okno.

– To była najlepsza wigilia w moim życiu – mówi.

Nie wierzę mu. Nie wierzę mu, bo jego słowa brzmią jak pożegnanie. Jakby miał się zaraz rozbić o chodnikowe płytki i zginąć na miejscu. Kiedy wychodzi przez okno, stoję obok niego.

Tomek odbija się od parapetu i skacze na stromy dach dobudowanej do kamienicy pralni. Podskakuję w miejscu, nie potrafiąc pohamować emocji. Wszystko idzie dobrze, aż nagle traci równowagę na zlodowaciałej dachówce. Jego kurtkę rozcina ostry fragment rynny, a mój chłopak leci w dół.

Nie!

W ostatniej chwili łapie się krawędzi dachu. Zawisa w powietrzu. Słyszę, jak stęka. Na sam widok uginają mi się nogi. Nigdy nie dopingowałam go tak bardzo jak teraz. Podciągnięcie się jest zbyt ryzykowne, dlatego przesuwa się w bok. Systematycznie zbliża do schodów, aż wreszcie spada na nie z bezpiecznej wysokości. Udało się!

Wyglądam przez okno, czekając na potwierdzenie, że nic mu nie jest. Jego jednak nie obchodzi własne zdrowie. Gwałtownym ruchem pokazuje mi, bym zamknęła okno.

Rodzice.

Natychmiast rzucam się po krzesło, ale muszę zwolnić, bo właśnie otwierają się drzwi wejściowe. Jeśli nie zamknę okna, ktoś na pewno wejdzie do pokoju. Najciszej jak się tylko da, przystawiam krzesło do okna i staję na nim. To jedyny sposób, by zamknąć je z rękami z tyłu. Łaskocze mnie sperma spływająca po udzie, ale absolutnie nie jest mi do śmiechu.

Schodząc z krzesła dostrzegam, że drzwi do pokoju są otwarte.

Pędzę na paluszkach, by je zamknąć, ale w połowie drogi orientuję się, że ojciec właśnie zmierza w ich kierunku. Wycofuję się w głąb pokoju. Szczupakiem rzucam się na łóżko i zamieram w bezruchu.

Ojciec wchodzi do środka, a moje serce gra death metal. To wymowne, bo przede mną ostatnie chwile życia. Jestem kompletnie zdruzgotana, gdy tata omija porozrzucane ciuchy i zatrzymuje się na środku pokoju. Zapada przerażająca cisza. Moje myśli uciekają do dawnych czasów, gdy tatuś tak zlał mojego brata, że ten dostał kilka dni wolnego od szkoły.

Pomimo knebla przełykam ślinę. Robię to tak głośno, że pewnie zbudziłam przewracającego się na drugi bok wujka Pawła. Do oczu napływają mi łzy. Ten stres jest ponad moje siły. Chcę już tylko, żeby to się skończyło. Chcę przeprosić.

To nie tak, jak myślisz. Pozwól, że to wytłumaczę.

Ale opcje są tylko dwie. Albo nie widzi mnie wcale, albo widzi połyskujące się w majaczącym świetle latarni kajdanki, korek analny i nasienie.

Co widzisz, tato?

Odpowiada mi puszczająca sprzączka skórzanego pasa.

Dla mnie nie ma już nadziei.

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

A to ci dopiero teściowa. Jak zręcznie dba o podbudowanie synowskiej siły woli i żądzy sukcesu. Opowiadanie z ciekawym pomysłem, napisane z werwą, doprawione elementami humorystycznymi, opartymi na naszej, siermiężnej nieco, obyczajowości. Przeczytałem z zainteresowaniem. Język… gdzieś tam zgrzytnęło powtórzone słowo. Całość bardzo na plus.

Neferze, zaskakująco wielu czytelników wyraża pod tym tekstem sympatię do Koziołowej, co zupełnie nie było moim zamiarem 🙂 Jej zagrywka, choć bardzo ryzykowna, ma swoją logikę i kończy się asem serwisowym.

Podejście stereotypowego Polaka do tradycji i obyczajów jest tak wygodnym tematem żartów, że i tak można mówić o taryfie ulgowej z mojej strony.

Cieszę się, że tekst Cię wciągnął i dziękuję za przychylność 😉

Wigilia z rodzicami chłopaka to zawsze traumatyczne przeżycie. W tym jednak przypadku znalazła calkiem przyjemny finał. Oczywiście do czasu, bo żadne szczęście nie trwa wiecznie, a za przyjemność trzeba w końcu zapłacić…

Bardzo podobał mi się zarówno opis świątecznego spotkania, jak i to, co potem. Może tylko z wyjątkiem paru ostatnich zdań. Przemoc chłopaka wobec dziewczyny potrafi być czasem seksowna. Przemoc ojca wobec córki – zdecydowanie ochładza nastrój.

Emilio, wydaje mi się, że mam całkiem niezłą skuteczność trafiania w Twój gust 🙂 Wigilia okazała się dla Oli wielogodzinną rozmową kwalifikacyjną, a kiedy korzystny bieg wydarzeń uśpił jej czujność, doszło do niemałej tragedii…

… a może nie? Nie mam nic przeciwko motywom rodzinnym, ale gdy jakkolwiek skręcają w wątki kazirodcze, zaczynają mnie odpychać. Siłą rzeczy nie przepadam za pisaniem takich historii. Wiem jednak, że mają swoich zwolenników i to właśnie oczko w kierunku tych fanów. Oczko, a zarazem kłamstewko, bo Oli włos z głowy nie spadnie. Bynajmniej nie z winy ojca 🙂

Dar od teściowej odważny, ale bardzo trafiony. Scena seksu z młodym siatkarzem apetyczna i emocjonująca (choć miałam nadzieję, że dłużej będzie lał ją po tyłku!). Ostateczna wpadka i jej konsekwencje – tragikomiczne.

Liczę, że wkrótce poznamy dalsze losy Oli i Tomka.

Veronique, gdzieś w kolejce na publikację są teksty z dalszymi losami Tomka, zaś o przyszłości Oli można póki co wnioskować tylko z 2-3 akapitów Uwagojada. Co prawda wątpię, by było to dokładnie to, czego oczekujesz, ale w styczniu pojawi się „Klaps!”, w którym zajrzymy do chorego umysłu dobrze Ci znanej Julki 🙂

„Prezent” jest niczym szpilka przebijająca nadymany co roku bożonarodzeniowy balonik.

Zdaję sobie sprawę, że wiele jest takich szpilek, ale biorąc pod uwagę namolność, z jaką wraca ów balonik, każda kolejna jest mile widziana.

Z zaciekawieniem obserwuję, Vee, jak rozbudowujesz swoje uniwersum stworzone wokół fikcyjnego miasta (miasteczka?) Powiązek, gdzie prędzej czy później krzyżują się losy bohaterów Twoich kolejnych opowiadań. Mam wrażenie, że to wszystko jest nieźle przemyślane i z czasem doprowadzi do coraz bardziej satysfakcjonujących crossoverów. Trzymam więc kciuki, by te się urzeczywistniły.

A jako samodzielne opowiadanie okołoświąteczne „Prezent” sprawdza się całkiem dobrze. Tym razem udało Ci się uniknąć niezrozumiałych czy nazbyt zagmatwanych fragmentów, fabuła jest interesująca i obfituje w zabawne wydarzenia. Może tylko przy finale następuje zbyt nagła zmiana nastroju i akcentów, na których grasz. W każdym razie mam nadzieję, że Ola nie ucierpi zanadto po odkryciu przez ojca 🙂

Pozdrawiam
M.A.

W Powiązkach znajduje się co najmniej jedna wyższa uczelnia, więc „miasteczko” raczej odpada. Stawiałbym na miejscowość wielkości Olsztyna albo większą. Jednak to tylko domysły. Prawda pozostaje w wyobraźni autora.

Indragorze, z tym Olsztynem trafiłeś w dziesiątkę. Mam jednak wtyki u prezydenta miasta i nie wykluczam, że postawią tam niedługo kilka wieżowców 😉

Wspominasz o uczelni. Mam nadzieję, że opowiadanie z powiązkowego uniwersytetu trafi niebawem na któryś z portali, który odwiedzasz, bo znajdują się w nim Twoje silne wpływy!

Megasie, nagła zmiana akcentu to w tym miejscu droczenie się z czytelnikiem. Być może kiedyś skorzystam z pozostawionej furtki i dokończę tę historię. Myślę, że mogłoby być zaskakująco, a nad biegiem zdarzeń w dalszym ciągu unosiłby się duch Koziołowej 🙂

Co do mojego konceptu, to ewentualne crossovery traktuję jako smaczki, swoiste bonusy dla stałych czytelników. Zawsze staram się, by każde opowiadanie z osobna było po prostu „jakieś”. Na ten moment mam sporo otwartych wątków i także mam nadzieję, że niedługo zacznę bardziej mieszać. Koncept pozwala mi jednak podchodzić do tego na spokojnie.

Podoba mi się Twój entuzjazm, gdy odkryłeś, że pisanie, tworzenie czegoś z niczego daje wiele radości.

Tekst nie jest zły, fabuła rozwija się leniwie wolno, nawet fajnie się czyta. Generalnie mnie się podobało. Ale…

Jest sporo drobnych błędów, które same w sobie bardzo nie wadzą, ale przez swoją liczbę obniżają wartość opowiadania. Nie będę wymieniał wszystkich, ale na jedną rzecz chciałbym Ci zwrócić uwagę.

„Posesję Koziołów opuszczamy w milczeniu. Słychać tylko skrzypiący śnieg pod stopami.”

No właśnie… nie „pod stopami” bo to by sugerowało, że byli na bosaka., A nie byli.

Właściwie mamy trzy możliwości.

„Słychać tylko skrzypiący śnieg pod nogami”. Trochę bym się skrzywił, ale… stopa to część nogi.

„Słychać tylko skrzypiący śnieg pod butami”. I tu bym nic nie powiedział. A moją opinię na temat trzeciej wersji już znasz. To tak jakbyś napisał – „gorący piach parzył w buty”.

Jeśli już koniecznie chciałeś coś ze stopami, to bym uciekł w abstrakcję i napisał – „Stopy ugniatały skrzący się biały puch”. I nie ma się do czego przyczepić, bo wtedy wolno mi o wiele więcej.

Nie podoba mi się końcówka, czyli zdumiewająco szczęśliwy zbieg okoliczności, graniczący wręcz z cudem. Poza tym to co opisałeś jest nielogiczne. Oczywiście można to zrzucić na karb paniki (mam taką znajomą, która gdy dostaje ataku paniki to zupełnie głupieje), ale… Czasu było całkiem sporo, więc po pierwsze – powinien zdjąć jej knebel i kajdanki, po drugie skok na oblodzony dach nie miał prawa się udać, po trzecie otwarte okno można (o wiele szybciej) zamknąć ramieniem, a klamkę przekręcić głową. Spróbowałem, poszło jak po maśle.

Prawdopodobnie miała zostać w kajdankach ze względu na dalszą część historii, ale…. a tak w ogóle to na jego miejscy nigdzie bym nie wychodził, tylko ukryłbym się w szafie. Banalne, ale skuteczne!

I teraz mam dla Ciebie jeszcze jedną, niestety bardzo złą wiadomość. Czekałem z tym do końca.

„To przecież nic innego jak bilety na czerwcowy koncert Red Hot Chili Peppers, jego ulubionego zespołu.”

Jeżeli historia rozgrywa się współcześnie i dotyczy wigilii, która odbędzie się za tydzień (a nie mam podstaw by twierdzić inaczej) to koncert o którym mowa odbędzie się 21 czerwca na PGE narodowym. A teraz mały cytat ze strony organizatora.

„Na koncert dostępne są tylko bilety domowe, bez wysyłki pocztą i kurierem. Po zakupie klient otrzyma na maila informację potwierdzającą zakup biletu/ów, a realny bilet zostanie przesłany w mailingu tydzień przed koncertem.”

Czyli biletów pod choinkę nie mógł dostać, bo ich jeszcze nie ma. Mam rację?

W przyszłym roku będę na kilku koncertach na Narodowym, może się spotkamy. Na razie nie mam biletów:)

Aureliusie, nie wiem z czego wyczytujesz mój entuzjazm, ale to zadziwiająco trafna diagnoza – bardzo dobrze się bawię. Ktoś na NE albo podobnej stronie pisał niedawno, że nigdy nie jest zadowolony z końcowego efektu swoich opowiadań. U mnie proces twórczy bywa trudny, ale ostatni enter zawsze wciskam z radochą.

Stopa i śnieg? Myślę, że śnieg pod butem jest OK. Bardziej wyszukany i moim zdaniem w porządku byłby skrzypiący śnieg pod krokami. A stopa? Cóż, logicznie w zupełności się broni, wszak śnieg jest także pod stopą 😉 Potrafię sobie wyobrazić nawet jakieś abstrakcje typu śnieg skrzypiący pod ciężarem pełnego miłości serca, choć nie twierdzę, że mój wymyślony naprędce przykład jest fajny. Innych błędów się nie wyrzekam, zawsze są.

Co do pozostawionych na Oli gadżetów, to jednym z założeń tekstu było przedstawienie nieodpowiedzialności młodej pary. Raczej nie chodziło mi o kontynuację. Czy panika musiała być taka wielka? Tomek nie miał znowu aż tak wiele czasu, bo musiał chociażby ogarnąć w kuchni (ew. kontynuacja pokazałaby, że wyszło mu średnio). Zresztą mowa o nastolatkach. Zawsze dobrze pisać o nastolatkach, w końcu ich mózgi jeszcze się redukują 🙂

Pisząc, poszukuję niszy, humoru i koloru. Wierzę, że to styl ograniczony tylko do erotwórczości.

Czytając tekst miałeś pełne prawo myśleć, że dot. Wigilii 2023. To moje pierwsze opowiadanie w ogóle i powstało… w środku tego lata. Raczej unikam umieszczania wydarzeń na osi czasu, bo utrudniłoby mi to planowanie. Co prawda w swoich historiach często poruszam tematy, na których się nie znam i zazwyczaj trochę o nich czytam, tak przez ten brak osi czasu sprawdzenie koncertów nie przyszło mi do głowy. Zresztą koncertową osobą nie jestem. Wolę żyć złudzeniami, że moi ulubieńcy faktycznie są zdolni 🙂

@Aurelius
A ja bym nie „czepiał” się zdania: „Posesję Koziołów opuszczamy w milczeniu. Słychać tylko skrzypiący śnieg pod stopami”, a to dlatego:
Centymetr wcześniej czytamy: „Zakładamy grube płaszcze i buty”.
Czytelnik to inteligentna (na ogół) bestia i zaraz sobie wyobrazi okutanych w płaszcze i w zimowych butach ludzi. Więc prawdą jest, że śnieg skrzypi pod stopami, chociaż nie bezpośrednio, bo są jeszcze podeszwy butów, jakaś wykładzina termiczna w butach i założę się, że jeszcze skarpety.
Bo co autor miał napisać, by być zupełnie w zgodzie z prawdą? „W wyniku działania siły grawitacji, śnieg skrzypiał poprzez buty wywierające nań nacisk”?

Miałem okazję na NE czytać opowiadania, które są doskonałe językowo. Nie było się do czego przyczepić, a jednak zarazem takie jakieś sterylne niczym sala operacyjna w szpitalu. Zbyt sterylne, co zabiło emocje, które powinny towarzyszyć czytaniu.

Literatura to nie nauki ścisłe, nawet nie esej naukowy czy dokumentalny ani nie doktorat. Jej siłą jest używanie „niedosłowności”. To buduje nastrój, pozwala lepiej odczuć środowisko akcji opowiadania i samych bohaterów. I nie ma znaczenia, czy jest to literatura śmigająca wysoko po niebie, czy chaotycznie trzepocząca skrzydłami, z trudem unosząca się nad ziemią. Byle inteligentnie, z sensem i bez zgrzytów. A tak właśnie odbieram sporny fragment. Właśnie on świadczy (m.in.), że Vee potrafi pisać.

Taki mały cytat:
„Zobaczyłem ciemnozielone niebo, śnieżyste gałęzie, i maleńki żółty księżyc. Siedział na budce dla ptaków jak psotny chłopak na dachu. Odsunąłem się. Księżyc zeskoczył z budki i zawisł wśród drobnych gwiazd, pochyliwszy się lekko na plecy”.
Że co??? Księżyc siedzi na budce, a potem zeskoczył??? I od kiedy księżyc ma plecy??? A może Krapiwinowi wolno więcej?

@Vee
Cytat: „Ktoś na NE albo podobnej stronie pisał niedawno, że nigdy nie jest zadowolony z końcowego efektu swoich opowiadań”.
To tak jak ja, a nawet jeszcze gorzej. Nigdy nie wiem, czy to, co napisałem, jest dobre czy do dupy, a przynajmniej czy jest w stanie zdobyć uznanie choćby części czytelników.

„nie wiem z czego wyczytujesz mój entuzjazm, ale to zadziwiająco trafna diagnoza”

Wiele lat pracy i tysiące ocenionych tekstów. „Pokaż mi swoje błędy, a powiem Ci kim jesteś”. Na podstawie owych błędów mogę Ci powiedzieć na jakim etapie kariery jesteś, jak ona rokuje i jak daleko masz do szczytu swoich możliwości. Taki ze mnie prorok:)

„Czytelnik to inteligentna (na ogół) bestia i zaraz sobie wyobrazi okutanych w płaszcze i w zimowych butach ludzi. Więc prawdą jest, że śnieg skrzypi pod stopami, chociaż nie bezpośrednio, bo są jeszcze podeszwy butów, jakaś wykładzina termiczna w butach i założę się, że jeszcze skarpety.”

Tak, z logicznego punktu widzenia to prawda, ale….. jest jeszcze coś takiego…. hmm… nazwałbym to „społecznie zakorzenionym stereotypem”.

Weźmy dla przykładu taki fragment – „Wyszli na plażę. Gorący piasek parzył w stopy”. Pisanie to czynność znana od stuleci, od tamtej pory napisano pewnie kilka milionów książek. Tekst który przytoczyłem (lub inne, w podobnym kontekście) pojawił się tysiące razy. Każdy kto czyta zetknął się z nimi wiele razy, a po każdej przeczytanej książce pozostaje zawsze jakiś ślad. Utrwala się stereotyp stopy – docelowo gołej. Jeśli więc czytam ów fragment, jako doświadczony czytelnik, to pomimo niewątpliwej logiki mam wątpliwości. Nie pozwól aby czytelnik miewał wątpliwości.

” tak przez ten brak osi czasu sprawdzenie koncertów nie przyszło mi do głowy. Zresztą koncertową osobą nie jestem”

Ja akurat jestem i to bardzo, ale to zupełnie inna historia.

Tak sobie myślę… bo apetyt rośnie w miarę jedzenia… i na fali pozytywnych komentarzy możesz sobie pomyśleć – „a może by tak napisać coś nieerotycznego” „a może coś na poważnie” „a może książkę”. Wtedy staniesz oko w oko ze smutnym panem w średnim wieku.

Wiesz od czego zacząłem sprawdzanie” Od wieku juniora w siatkówce i tego koncertu. No i drugi strzał trafił w tarczę:) A jak Ci powiem, że zadzwonimy, to co mi odpowiesz? Że nie masz telefonu?

Taki mały cytat jest przykładem fenomenalnej twórczości i będę się nim zachwycał, niezależnie od tego, czy podpisze się pod nim Neil Gaiman czy Kazimierz Bartosiewicz ze wsi Taplary.

Napisz komentarz