Bitwa na pączki – wyniki  4.11/5 (6)

23 min. czytania

 

Znudziła Wam się bitwa na poduszki? Sięgnijcie po pączki. Są mięciutkie, krzywdy sobie nimi nie zrobicie,

a jak wszystko pójdzie zgodnie z planem, bitwa może się zakończyć całkiem przyjemnym lizankiem 😉

 

A po zabawie i wysprzątaniu mieszkania przeczytajcie teksty trzech autorów

i rozstrzygnijcie, kto lepiej poradził sobie z „tłustoczwartkowym” tematem.

 


Źródło: Pixabay

Ania – Pączki gryczane (48% Waszych głosów)

– Dieta dietą, ale Tłusty Czwartek chyba zamierzasz jakoś świętować? – padło niby od niechcenia między poranną prasówką, a wstawianiem naczyń do zlewu.

Julia osłupiała. Doskonale wiedział, że dieta to nie żaden kaprys, tylko konieczność wynikająca z problemów zdrowotnych. Sam, dobrowolnie, zadeklarował, że będzie jej towarzyszyć w męczarniach, nie zmuszała go, nie przekonywała, nawet nie namawiała. Wręcz przeciwnie, robiąc zakupy zawsze starała się pamiętać o rzeczach, których sama nie może jeść, ale które smakują jemu.

Nie próbowała jeszcze przygotowywać zdrowych słodyczy, bo dostępne w internecie sprzeczne informacje po prostu przytłaczały, a rady udzielane na tematycznych fejsikowych grupach tylko siały zamęt. Kupiła kilka książek, zaczęła je przeglądać, ale wiele przepisów zawierało egzotyczne składniki i sądząc z opisu wymagało dużo zachodu.

Westchnęła głośno.

– Wracając, kupię ci kilka pączków. Ile chcesz?

– A ty? – Udawał zdziwienie, czy co? Nie rozumiała. Rozmawiali już kilka razy o tym, że boli ją kpiący ton własnej rodziny. To nie moda ani dbanie o sylwetkę, nie jakieś chore wymysły hipochondryczki, tylko trudna walka o długie, szczęśliwe życie. W zdrowiu.

– Popatrzę jak jesz. – Wysiliła się na ciepły uśmiech.

Myślała, że zamknęli temat, ale dwie godziny później dostała esemesa z przepisem. Pączki gryczane. Mąka gryczana, biały ser, śmietana, jajko, soda oczyszczona, ksylitol, cynamon – w zasadzie brzmiało nieźle i nieskomplikowanie, przypominało dobrze znany przepis na oponki z białego sera. W sumie czemu nie spróbować?

Sprawdzony? – spytała tylko.

W drodze powrotnej zamiast do cukierni, wstąpiła do dobrze wyposażonych delikatesów. Poza brakującymi składnikami przygarnęła oczywiście też dwa wyjątkowo apetyczne pączki. Jednego z bitą śmietaną (zawsze uwielbiała!), drugiego polanego czekoladą i hojnie obsypanego kolorowymi cukierkami i piankami (normalnie instagramowe cudo!). Oczywiście oba dla konkubenta, jak zwykła nazywać swojego nieślubnego.

– Cóż to za ślicznotka? – spytał z ekscytacją, gdy tylko wyłożyła pączki na talerzyk, oczywiście odrywając od razu jednego cukiereczka.

– A już myślałam, że mówisz o mnie – skomentowała kąśliwe.

Na szczęście obrał bezpieczną taktykę i zamiast tłumaczyć się lub żartować dalej, przytulił się do niej od tyłu i zaczął całować szyję. Aż jęknęła. Dobrze, że choć takie przyjemności zostają – pomyślała – jakoś trzeba cieszyć się życiem. Zamknęła oczy, w pełni koncentrując się na doznaniach płynących z pieszczonych miejsc. Niestety, zanim zrobiło się naprawdę rozkosznie, rozbrzmiała niby niewinna, ale mrożąca krew w żyłach melodyjka telefonu.

– Przepraszam – szepnął Julii prosto do ucha i odsunął się, pozostawiając po sobie nieprzyjemny chłód.

Nie zamierzała ukrywać niezadowolenia, zerknęła gniewnie, gdy odbierał połączenie. Bez wątpienia zauważył. Rozmowa zapowiadała się raczej na długą, więc zostawiła go samego w kuchni i poszła przebrać się w luźniejsze domowe ciuchy. Padło na starą, powyciąganą dresową sukienkę, ostatecznie zapewne ubabrze się mąką i przesiąknie zapachem dymu, szkoda lepszych ciuchów. Ten z miejsca pójdzie do prania.

Oceniwszy sytuację jako nierokującą, zaczęła przygotowywać miejsce na kuchennym blacie, wyjęła wagę i rozstawiła składniki. Pierwszy raz spróbowała cukru brzozowego, odrobiny, z koniuszka zwilżonego palca, i jego oszukana, chłodna słodycz nie przypadła jej do gustu. Nic to, trzeba spróbować – pomyślała. Ciemna, dość grubo mielona mąka gryczana również pachniała i wyglądała dziwnie. Włożyła dłoń do torebki, wzięła odrobinę w garść. Wydawała się niejednorodna, rzadka, bardziej sypka. Szybko przebiegła przepis wzrokiem. Połączyć suche składniki. Dodać ser. Śmietanę. Zagnieść. Mokrymi dłońmi uformować kulki. Rozgrzać tłuszcz. Wrzucić kilka frytek. Smażyć z obu stron. Odsączyć. Łatwizna!

Konkubent dalej gadał, najwyraźniej z klientem, zresztą na tym etapie nie liczyła jeszcze na pomoc. Do niego zwykle należało smażenie.

Odmierzyła precyzyjnie składniki i zaczęła wyrabiać. Ciasto okazało się bardzo mokre, oblepiło całe dłonie i nic nie wskazywało, że pracowite ugniatanie cokolwiek zmieni. Gniotła jednak i gniotła dopóki ramiona nie zaczęły boleć. Zerknęła tęsknie na torebkę mąki. Albo ktoś źle ustalił proporcje, albo jej ser był niestandardowo mokry. Fakt, nie wybrała suchej z natury krajanki, a zwykłą kostkę ociekającą jakimś rodzajem zalewy, niemniej w przepisie nie widniała żadna adnotacja na temat rodzaju sera ani wielkości jajka.

Wahała się jeszcze przez chwilę. Zmycie brunatnej brei z dłoni nie będzie łatwe, jeśli jednak brudnymi sięgnie po torebkę mąki, bez wątpienia się do niej przyklei. Chrząknęła, żeby zwrócić uwagę frytkożercy – rozstanie ze słodyczami, szczególnie tymi produkowanymi masowo, już przebolała, ale jakże w tej chwili zazdrościła mu, że będzie mógł zjeść usmażone na głębokim tłuszczu ziemniaki! Nie od razu przeniósł na nią utkwiony w dal wzrok, jednak gdy to zrobił, szybko załapał w czym rzecz i przytrzymując ramieniem słuchawkę, szczodrze dosypał mąki. Odgarnęła część na bok, powoli dobierając coraz więcej. Ostatecznie ciasto wchłonęło niemal wszystko, czyli, o zgrozo!, prawie połowę więcej niż w przepisie.

Jeszcze zastanawiała się co zrobić – konsystencja nadal wzbudzała wątpliwości, zupełnie inna niż obwarzanków albo ciasta drożdżowego na pączki, lepka i mazista – gdy znów na szyi poczuła usta. Miękkie, ciepłe i zdecydowanie trafiające w odpowiednie miejsca. Rozpraszające. Nie odnotowała końca rozmowy, najwyraźniej za bardzo zafrapowana zagadnieniami kulinarnymi.

Jęknęła mimowolnie. Doskonale wiedział co robi i zmierzał do konkretnego celu, bowiem przylegając do niego całym ciałem, poczuła na pośladkach wyraźny, twardy kształt. To odkrycie wywołało dodatkowy dreszcze ekscytacji. Nimfomanka ze mnie – pomyślała – wystarczy mnie dotknąć i już się zapalam, gotowa na każde zawołanie.

Lepkie dłonie położyła na blat po obu stronach brunatnej masy, odepchnęła się i mocno przywarła do umięśnionego, męskiego ciała. Zawsze lubiła wyraziste doznania, na różne sposoby szukając intensywności – jednym z nich był namiętny, przepełniony żądzą, zwierzęcy seks. Taki po którym zostają siniaki, malinki, zadrapania. Najlepiej z prawdziwym samcem. Dużym, silnym, stanowczym, potrafiącym wykorzystać swoją przewagę. Żądającym uległości. Posłuszeństwa. Poddania się. A czasem wymuszającym to poddanie…

Chwycił ją mocno za szyję, drugą ręką podwijając sukienkę. Przez chwilę pożałowała, że nie zdjęła majtek, ale też ucieszyła, że nie jest w rajstopach. Stosunkowo dobry dostęp. Spróbowała odwrócić głowę, żeby pocałować go w usta. Powstrzymał ją i wymruczał do ucha:

– Zostań jak jesteś, dłonie na blacie i szeroko nogi – ostatnie słowa zaakcentował bolesnym ściśnięciem pośladka.

Tak, to zdecydowanie lepsze niż pączki, nawet niż frytki, przemknęło jej przez myśl, gdy wykonywała polecenie. Rozsunęła nogi i wypięła tyłek, dając mężczyźnie pełen dostęp do okrytej przemoczoną już bawełną kobiecości. Nie skorzystał od razu, wolał się nieco podroczyć. Wirowało jej w głowie od doznań: zęby kąsające płatki uszu, język ślizgający po karku, palce lekko zaciskające się i rozluźniające na szyi, ręka ugniatająca pośladek. I ta lepka maź sklejająca ją z blatem, skutecznie powstrzymująca przed użyciem do czegokolwiek dłoni.

– Proszę – zaskamlała.

– O co? – Dosłownie poczuła na sobie jego kpiący uśmiech.

– Weź mnie… – jęknęła, w pewien sposób poniżona koniecznością konkretyzowania.

– Błagaj! – zażądał stanowczo, co zamiast zgasić, jeszcze bardziej roznieciło żądzę. A jednak czuła wewnętrzny opór. Przecież to on powinien pragnąć bardziej, gorzej panować nad pożądaniem, nad nieznającym umiaru kutasem.

Przejechał dłonią po wewnętrznej stronie uda, wysoko, do samej pachwiny. Zadrżała. Za dobrze ją znał, za dobrze wiedział, co zrobić, żeby wylało się z niej podniecenie i żeby wykonała każdy rozkaz, nawet najbardziej uwłaczający godności, a ten przecież nie był taki straszny. Słowa, tylko słowa – próbowała się przekonywać, ale doskonale wiedziała, że niektóre mają moc, głębię i znaczenie pozostające w głowie na długo. Jeszcze nigdy nie błagała…

– Proszę… – spróbowała jeszcze raz, pewna że on i tak nie ustąpi, że wydobędzie z niej co tylko zechce.

– Nie, mała, „proszę” nie wystarczy… – Byłaby rozczarowana, gdyby uznał inaczej.

– Proszę… – jęknęła jeszcze raz, a wtedy ścisnął przez materiał zwieńczenie warg sromowych, tym samym z olbrzymim wyczuciem zgniatając łechtaczkę.

Kobiecość aż zapulsowała, głodna i niecierpliwa. Julia zaczęła się wić w silnym uścisku mężczyzny. Westchnęła przeciągle. Cóż za słodka tortura!

– Błagam… – przemogła się w końcu, już na granicy, cała napięta i miękka jednocześnie, niemal gotowa dojść od samych pieszczot karku. Wypowiedzenie tego krótkiego, stającego w gardle i dławiącego słowa, zalało ciało kolejną falą odbierających rozum hormonów.

– O co? – sadysta drążył dalej, mimo że ona wyraźnie odpływała, niezdolna już do logicznego myślenia i jasnego artykułowania czegokolwiek. – O co? – powtórzył, nie doczekawszy się odpowiedzi.

– Błagam… – zaskomlała.

Nie znęcał się dłużej, sam na granicy wytrzymałości. Nie puszczając jej szyi i nie przestając żarłocznie kąsać karku, jedną ręką sprawnie uwolnił kutasa, po czym bez ceregieli wbił się w ociekającą sokami picz. Nawet nie zadał sobie trudu zdejmowania majtek, jedynie odsunął je niedbale na bok. Julia pisnęła zaskoczona, ale szybko naparła pośladkami na biodra konkubenta, żeby poczuć go jak najgłębiej w sobie, wypełniającego pulsującą oczekiwaniem pustkę.

– O tak! – zapiszczała, gdy z rozmachu klepnął wypięty pośladek. Cudowne połączenie bólu i rozkoszy.

Uwielbiała od tyłu. Mocno. Szybko. Wręcz boleśnie. Z podduszaniem i szarpaniem za włosy. On najwyraźniej też, bo po kilkunastu zamaszystych ruchach zaczął głośno jęczeć, niemal krzyczeć, warczeć. Penis zapulsował, przybierając ekstremalnie duży rozmiar i wyrzucił z siebie cały zbierany od niedzieli ładunek spermy. Wiedział jednak, że nie może przestać, bo przecież ona jest na skraju, jeszcze ruch, dwa i dogoni swojego króliczka.

W akcie desperacji sięgnął ku łechtaczce, ścisnął ją podobnie jak wcześniej, przez ochronną poduszeczkę warg sromowych. Julii zaparło dech i mimo że miękł już w środku, gotowy w każdej chwili wypaść, doszła z głośnym krzykiem na ustach.

– Musimy częściej robić pączki – wyszeptał, ciężko opadając na jej plecy.

Zmęczeni z trudem dokończyli dzieła. Pączki wyszły ohydne, nawet spalone z wierzchu, w większości w środku surowe, po pierwszym kęsie Julię zemdliło, dlatego resztę, następnego dnia zabójczo twardą, zjadły ptaki. Na szczęście przeszła jej nawet ochota na frytki… nie mówiąc o jakichkolwiek instagramowych pączkach.

 


Źródło: Pixabay

Radosky – Rok 2066 (35% Waszych głosów)

Gdzieś w morzu nieskończonych piasków, w blasku spowitego smogiem zamiast światłem gwiazd nocnego nieba, objawiła się człowiecza sylwetka. Ciemne krótkie włosy, mocne barki i ręce, męski tors, uwolniony członek. Wyraz ulgi rysujący się na twarzy…

Mężczyzna strzepnął kilka kropel moczu z penisa, po czym ukrył go w rozporku. Podniósł głowę, ale niczego interesującego nie dostrzegł. Wszędzie wokół pustynia i bezgwiezdne niebo. Pustynia i ona…

Dla innych ludzi była tylko szybkim, przestarzałym już samochodem, on traktował ją jako przedłużanie męskiego ego. Nazywał ją Pussycat. I łączyła ich wyjątkowa relacja.

Kavinsky… Kavinsky… Kavinsky – żeńsko brzmiący głos fury rozbrzmiewał mu w głowie. – Długo kurwa jeszcze będziesz lał?

Mężczyzna wyrwał się z zadumy. Obszedł brykę. Dwanaście cylindrów pod maską wedle starej technologii, muskularne kształty i dyskretne przetłoczenia. Krwisto czerwony lakier. I jeszcze ta inteligencja na pokładzie. Sztuczna czy prawdziwa. W tym przypadku oba pojęcia zdawały się zatracać swoje pierwotne znaczenie. Kavinsky wiedział, że zastosowano wersję oprogramowania Chanti 7.2 – ewidentny dowód geniuszu kreatorów z Bangalore. Ponoć wiernie odwzorowywała procesy myślowe człowieka, ponoć też posiadała uczucia…

Jeśli istniała jeszcze dla niego jakaś świętość na tym pogrążonym w beznadziei świecie, to z pewnością była nią ta fura.

„To nie samochód, to ewenement” pomyślał. Otwarte drzwi, cięte ponaglenie i myśl stania się jednym z Pussycat, wabiły do wnętrza. Tej gablocie nie sposób było odmówić.

Nigdy tego nie potrafił, wszedł więc do środka i rozsiadł się wygodnie na staromodnym, skórzanym fotelu.

Ujął kierownicę i jak przystało na prawdziwego mężczyznę, włączył tryb ręcznej zmiany biegów.

Jedziemy do Shity – zakomunikował Kavinsky.

Inteligencja pojazdu nie potrzebowała zadawać pytań. W tych rejonach Euroazji na to miano zasługiwało tylko jedno miasto. Nie podupadła Warszawa, nie opustoszała Praga, ani zamknięty Budapeszt. Mianem tym szczyciła się tylko Silesia City…

Pussycat wyświetliła na przednim ekranie nawigację, w odpowiedzi mężczyzna uruchomił silnik. Pomruk dwunastu cylindrów niczym koncert Vivaldiego wprawił go w nastrój do czynu. Wrzucił bieg, docisnął pedał gazu i pomknął drogą wprost ku przeznaczeniu.

Miasto przywitało ich świetlistą mocą rozlicznych neonów. Wielkie hologramy rozświetlały nad Silesią przekazy dyktatury demokratów, prawdy korpokracji. Celebrujcie wolność, żyjcie pełnią życia, korzystajcie z dotacji, kupujcie nasze produkty. Ulice, jak to zwykle nocną porą przepełnione były mieszkańcami – jednymi, nielicznymi szczęśliwcami posiadającymi pracę i stałe dochody, drugimi sponsorowanymi państwowymi dotacjami bezrobotnymi, przemierzającymi city w poszukiwaniu rozrywki, bądź sensu własnej egzystencji. Wszędzie panoszyli się ciemnooskórzy nigrowie, śniadzi magrebowie, indowie, wreszcie śkosnoocy przybysze znad Mekongu. Od czasu do czasu przemknął jakiś lokals.

Musiał zachować spokój. Moc Pussycat kusiła i nęciła do wszczęcia ulicznej rozróby.

Nie teraz malutka – tłumił zapał bryki Kavinsky. Jako mężczyzna, prawdziwy relikt przeszłości nie mógł czynić czegokolwiek, demokracja zabroniła niemal wszystkiego, ale i tak postępował wedle własnego uznania i potrzeb, skazując tym sposobem samego siebie na margines społeczeństwa. Gdy miał ochotę się napić to pił, gdy zapragnął dupczyć, to dupczył, a gdy zgłodniał, to jadł.

Zabierz mnie do cukierni Pussycat, ale nie pierwszej lepszej z syntetycznym gównem, tylko takiej w starym stylu, w której używają prawdziwej mąki, w której kupują ludzie, którym nie odebrano jeszcze możliwości pracowania i zarabiania.

SI pojazdu przeczesała bazę danych, z niemałym trudem namierzając właściwy adres. Kavinsky prowadzony nawigacją, zręcznie operował pedałami i drążkiem zmiany biegów. Zmierzał nieubłaganie do celu, a im bardziej się zbliżał, tym większą miał ochotę skosztować delicji.

„Tłusty czwartek” – babcia opowiadała mu niegdyś o wielkim święcie narodowym delektowania się cudownymi smakołykami. Tak jednak działo się dawno temu, obecnie władza jeszcze wprawdzie nie zabroniła, lecz opodatkowała pyszności do granic absurdu. A wszystko to tłumaczono troską o dobro i zdrowie społeczeństwa. Kavinsky jednakże wiedział swoje… Pyszne pączusie z prawdziwej mąki, jajeczek, mleka, nadziewane marmoladą, konfiturami czy innymi pysznościami zastąpiło syntetyczne gówno wytwarzane w fabrykach z bioodpadów. Zamiast prawdziwego żarcia pieczywo ze spróchniałych drzew, mięsiwo z probówki, ziemniaki z … nie wiadomo czego… I jeszcze ta kawa z ekstraktem odsączanym ze ścieków…

Tym razem jednak Kavinsky zapragnął ucztować w prawdziwej cukierni. Jednej z nielicznych, które przetrwały, sprzedając swoje wyroby z cenami dla korpoelity bądź państwowych ucholi. Co prawda, nie miał zamiaru płacić, zresztą i tak nie miałby czym. Bezrobocie dopadło i jego. Sytuacja zmuszała go do wielkiej improwizacji…

Zajechał furą na miejsce, zanim jeszcze przeszedł mu słowiański wkurw.

Kavinsky nie rób głupstw – przestrzegła go niczym troskliwa matka Pussycat.

Tylko nigdzie nie odjeżdżaj maleńka – zignorował ostrzeżenie. Z pewnym trudem oderwał ręce od kierownicy, odblokował drzwi i opuścił pojazd.

Wejście do cukierni zastał zamknięte. Nie zdziwiło go to ani nie zaskoczyło. Nikt już nie kupował na miejscu, wszyscy korzystali z sieci ekspresowych dronów. Zhakował więc drzwi kluczem od pralkolodówki i wtargnął bezceremonialnie do środka. Wnętrze przywitało go rozkosznym zapachem pączusiów oraz długim korytarzem prowadzącym wzdłuż rzędu toalet. Pięćdziesiąt osiem – dobrze znał te cyfry. Oznaczała liczbę uznawanych oficjalnie płci i wucetów dla każdej z nich.

Mężczyzna, błąkając w labiryncie kibli, zadumał się nad tą obfitością, kiedyś bowiem wystarczyłyby tylko dwa…

Wreszcie, po dłuższym szukaniu i dumaniu odnalazł niewielkie pomieszczenie kuchenne.

– Nie ruszać się! To jest napad! – krzyknął już na samym wejściu.

Zdumiona osoba zajęta nadziewaniem pączków marmoladą powoli uniosła głowę. Subtelne rysy twarzy mogły kłamać, podobnie jak długie srebrne włosy czy bujny biust zamknięty w obcisłym fartuszku.

„Czyżbym natknął się na kobietę” zapytał sam siebie Kavinsky, ale oznajmił coś innego:

– Dawaj pączusie, a nie stanie ci się żadna krzywda!

Cukierniczka nie okazała strachu ani zmieszania. Wycelowała w agresora swe fioletowe oczęta i rzekła:

– Ja cię znam – głos okazał się jednak zdecydowanie kobiecy. – Jesteś Kavinsky! Pamiętam cię z programów „Męski relikt na krańcu świata” i „Macho – współczesny dinozaur!”.

– Dawaj pączusie, bo nie mam czasu – odparł już z mniejszym przekonaniem, ale dla podkreślenia wagi żądania, dodał jeszcze soczyście – kurwa!

Srebrzystowłosa nadal nie wydawała się przestraszona, a wręcz przeciwnie uśmiechnęła się wielce znacząco.

– Po co te nerwy? Po co ten gniew? Jestem twoją wierną fanką, możemy się dogadać…

– Dogadać? A co ty możesz mi zaoferować? Biorę pączusie i spadam…

Napadnięta nie straciła rezonu. Nieśpiesznie, kolejno oblizała palce obu dłoni.

– Możesz mieć te pączusie – wskazała na wypieki. – Albo inne pączusie tutaj… – I złapała się oburącz za piersi.

Krew odpłynęła mężczyźnie z mózgu na górze do mózgu na dole. Ponieważ ten drugi cechował się pokaźnymi rozmiarami, nieomal zemdlał. Zachował jednak przytomność umysłu i ostrożność. Srebrzystowłosa jakby rozumiejąc jego obawy, rozpięła fartuszek i pozwoliła opaść mu na podłogę. Nie mając pod spodem niczego, ukazała mu się w pełni swej nagości. Zatopiła palec w dziurce od pączka, wymacując marmoladę i obsmarowała nim sutki. Najpierw jeden, potem drugi. Przejechała nim w dół swego ciała, naznaczając je słodką smugą.

Gdy dotarła do swych warg, intymnych, rozkosznych… Kobiecych, Kavinsky nie wytrzymał. W jednej chwili znalazł się przy niej, a w drugiej klęczał, zatapiając twarz w niewieścim kroczu. W głowie kołatała mu jedna myśl, że o to odnalazł kobietę z najprawdziwszą cipką. Bez implantów, dołączanych kutasów, czy innych stymulatorów…

Jako wielbiciel słodkości marmoladę zlizał w pierwszej kolejności, potem zabrał się za bardziej naturalne substancje. Pragnąc wciąż więcej i więcej, odwrócił ją tyłem do siebie i zanurzył twarz pomiędzy pośladki. Dłońmi miętosił jędrne krągłości, coraz bardziej zaciskając je na sobie. Ustami i językiem wytaczał drogę rowkiem między obiema dziurkami.

Usatysfakcjonowany uświadomił sobie, że wreszcie skosztował upragnionych pączusiów…

Z trudem wypuścił z dłoni lewy pośladek. Sięgnął ręką do spodni i wyswobodził penisa. Sterczał już w pełni okazałości. Czerwoną główką ogłaszał światu niedwuznaczne intencje. Pozostało tylko podążyć drogą do spełnienia. Uniósł się na nogach, złapał za okazałe cycki, drażnił je przez chwilę, po czym wrócił ręką do penisa. Chwycił go, zachwycił się jeszcze zgrabną linią pupy, by wreszcie wycelować w upragnione miejsce i wtargnąć jednym pewnym ruchem do środka.

Uczucie rozkoszy, zmieszanej z ulgą przeszyło jednocześnie ciała obojga kochanków. Kavinsky naparł ponownie. I jeszcze raz. Wkrótce cukiernia rozbrzmiała jękami pogrążonej w ekstazie kobiety i dźwiękiem uderzających o siebie pośladków. Prowadzony kutasem, zamiast rozumem mężczyzna nie zaprzestawał starań, aby dostąpić kulminacyjnej satysfakcji…

Kavinsky odezwij się. Organy porządkowe przyjechały i Eksterminatorzy też. W powietrzu unoszą się drony informacyjne. Władze i media wiedzą o napadzie!

Głos Pussycat szumiał mu w głowie. Jednak nawet więź łącząca go z bryką, nie mogła równać się z tą, którą uwolnił zew natury. Kochankowie podjęli wspólny wysiłek, dążąc do spełnienia. Nieznana z imienia srebrzystowłosa raz za razem uderzała pupą, nadziewając się na sterczącego kutasa. Ten także nie odpuszczał, gwałtownymi ruchami lędźwi wbijając się do mokrego wnętrza.

Kavinsky masz niepokojąco wysokie tętno. Jesteś ranny, potrzebujesz pomocy? Głos Pussycat brzmiał coraz bardziej zdesperowanie. Mężczyzna tymczasem odwrócił kobietę przodem do siebie, rozłożył na blacie stołu, przygniótł ciężarem swego ciała i wzmógł pracę biodrami.

Kavinsky co się dzieje? Za chwilę eksplodujesz!

Specjalistka do spraw nadziewania pączków oplotła kochanka nogami. Napastnik nie zaprzestawał penetracji. Członek raz za razem zatapiał się we wnętrzu kobiety. Orgazm obojga zbliżał się nieubłaganie.

Kavinsky, media pokazują relację z wnętrza cukierni. Kurwisz się z jakąś ździrą!

Eksterminatorzy wpadli do wnętrza budynku. Maszyny pobłądziły w labiryncie toalet, aż wreszcie po dłuższej chwili przeciągających się poszukiwań, szturmem wdarły się do pomieszczenia kuchennego. Celowniki broni wymierzyły w goły tyłek Kavinsky’ego.

Zanim jednak wystrzeliły pulsatory, uczynił to sam mężczyzna, nadziewając pączusia cukierniczki własnym kremem. ET-2000 także oddały salwę, paraliżując napastnika wyładowaniami elektrycznymi. Spazmy samczej rozkoszy zmieszały się z drgawkami bólu, potęgując jednocześnie doznania srebrzystowłosej.

Napad i seks zakończyły się w tym samym momencie.

Miałeś tylko skraść pączki i spierdalać – załkała Pussycat.

Wyszło inaczej – odparł półprzytomny Kavinsky, pacyfikowany przez Eksterminatorów. – Tym niemniej, niczego nie żałuję… Warto było!


Żródło: Pixabay

MRT_Greg – Każdy ma takie pączki, na jakie zasłużył (17% Waszych głosów)

BACH

Trzaśnięcie zamykanych w złości drzwi wyrywa mnie z popołudniowej drzemki. Ten dźwięk nie wróży niczego dobrego, więc najlepiej nie pokazywać jej się na oczy. Leżę więc spokojnie, powoli dochodząc do siebie. Jak nie przepadam za zimą, tak te mroźne dni są zbawienne dla mojego zatrudnienia. Jako kierowca widlaka mam czasem kupę roboty, ale – gdy śnieg po pachy, a temperatura stoi poniżej zamarzniętego gila kierownika zmiany – dostawcy odmawiają odbioru towaru. Robota więc stoi, a kaska płynie. Ot, cała filozofia – zarobić, a się nie narobić.

Błogostan rozmyślań prostej egzystencji przerywa stukot jej obcasów na podłodze. By chuj strzelił tego, kto mi doradził położenie paneli. Mówił: żona się ucieszy. Będzie łatwiej zamieść, przetrzeć mopem, utrzymać w czystości. Wszystko fajnie, tylko kutas chyba nie próbował zejść do salonu o drugiej w nocy, gdy Bayern gra z Monaco. Choćbym nie wiem, jak się starał, zawsze coś zachrobocze. Pieprzone stukojeby.

Cisza. Znaczy stoi już koło mnie i zbiera słowa. Otwieram ostrożnie oczy i spoglądam na nią. Ależ się ślicznie dziś odjebała u Kasi, swojej fryzjerki. I ten makijaż – nie taki krzykliwy i wyzywający, gdy młodzi spędzaliśmy czas na dyskotece u Wątróbki, tylko delikatny, podkreślający jej mongolską urodę. Staszek mi to kiedyś powiedział. Skończył studia, więc wiedział, co mówi. Wystające kości policzkowe, które nadawały jej twarzy wygląd, jakby się cały czas uśmiechała. Nieco pociągła twarz z mocnym podbródkiem. Teściu, za młodu boksujący w podrzędnych klubach, był dumny ze swej córeczki. Moja dziewczyna. Kocham ją, moją Mary…

– Nie zapomniałeś czegoś? – pyta, sugestywnie podsuwając mi pod nos wiklinowy koszyczek. Pusty.

– …śśśsiet – rzucam, potrząsając mimowolnie głową.

– Świetnie! Wielkie dzięki. Jednej rzeczy nie możesz zapamiętać. Dom ogarnąć? Nie. Nakarmić dzieciaki? Nie. Zrobić obiad? Nie. Nie masz żadnych obowiązków i nie potrafisz zapamiętać jednej, kurwa, pierdolonej rzeczy!!

– Cii… – Przykładam palec do ust, oglądając się za siebie. Rozglądam się po mieszkaniu i nie dostrzegając oczekiwanego, dodaję zaskoczony: – A gdzie maluchy?

– Zostawiłam u Mamy. Ale chyba niepotrzebnie. Zaraz po nie pojadę. A ty se siedź i wpierdalaj czipsy. Patrz tylko, żeby ci brzuch kuśki nie zasłonił…

Kurwa! Baby to są jednak jebnięte. Mała niedogodność, a zachowuje się tak, jakby cały świat się, kurwa, walił.

– Nie! Czekaj!

Wyskakuję z fotela. Zatrzymuję ją w półkroku. Gestem pokazuję, że ogarnę sytuację. Zniechęcona wzrusza ramionami. Siada na kanapie i puszcza sobie serial. W tym czasie ja już jestem w przedpokoju.

Kurtka.

Ciepłe buty.

Kluczyki.

Czapka.

Wychodzę pospiesznie, zatrzaskując za sobą drzwi. Zeskakuję po kilka stopni i już po chwili wypadam na podwórko. Bryka stoi tuż na wprost wejścia do klatki. Nikt kurwa nie śmie parkować na moim miejscu. Wsiadam do auta. Pasy. Przekręcam kluczyk w stacyjce.

Ryk silnika odbija się echem po osiedlu. Po dwóch latach rozłąki z ukochaną marką znów je mam. Zajebiste BeeM-kurwa-Wu. Wyczesana bryka, za którą ogląda się każdy facet, a dziewczyny sikają po majtkach. Tym razem w kolorze soczystej czerwieni ferrari, z takimi samymi jak w tamtym bolidzie żółto-czarnymi wstawkami. Podrasowany silnik i stosowny wydech nadają jej odpowiedni wydźwięk.

Przez osiedle jadę spokojnie. Tu w każdej chwili może wyskoczyć jakiś bachor nieupilnowany przez mamusię, zapatrzoną w srebrnego smartfona. Za to na średnicówkę wylatuję już bokiem, zajeżdżając drogę jakiemuś dostawczakowi. Kierowca trąbi jak szalony, sugestywnie podjeżdżając mi pod sam zderzak. Nie przejmuję się tym. Wciskam gaz do oporu, co rusz tracąc przyczepność. Droga jest zaśnieżona, choć dwa czarne, wyjeżdżone pasy sugerują, że tam jest lepiej. Nic bardziej mylnego. Lodowa pułapka. Ale nie na mnie. Ja się trzymam tam, gdzie leży szara breja, która już tylko z nazwy pozostaje śniegiem. Latam jak szalony od pobocza do pobocza, śmiejąc się jak wariat. Na rondzie wykręcam pirueta, samochód wpada w zaspę tuż na wyjeździe. Przez chwilę mocuję się z kierownicą. Brak wspomagania to jedyny mankament mojej fury. Wjeżdżając do centrum, ponownie uspokajam jazdę. Pełno tu kundli, czort wie, kiedy który wyskoczy i się przypierdoli. W ostatnim momencie dostrzegam miejsce tuż koło banku. Jakiś czinkuś po drugiej stronie ulicy usiłuje zaparkować na miejscu wielkości tira z naczepą.

Gaszę silnik.

Ręczny.

Pasy.

Wysiadka.

Pik pik: centralny.

Zamknięte.

Spoglądam za ramię i kręcę z politowaniem głową. Bordowy rzęch wciąż nie może się wpasować. Za szybą widzę białą czuprynę. Tacy to powinni trzymać się z daleka od samochodów. Kręcąc zawadiacko kluczykami na palcach, kieruję się w stronę dyskontu. Zanim się udam po wiadome, trzeba jeszcze kupić pieluchy. Młoda sra jak stado kotów. Na szczęście temat mam już opanowany. Kwadrans później z tobołkiem pod pachą, zapycham w stronę rynku, gdzie w najlepszej w mieście cukierni dostanę dziś to, co obiecałem Marysi.

Niech to kurwa, chuj!

Mielę w ustach przekleństwa. Mogłem się domyślić, że po godzinach pracy kolejka będzie większa. Rano staruchy, po południu tatuśki, a wieczorem młodzieżówka. Nie muszę sprawdzać, by wiedzieć, że luda więcej niż do tego klubu ze striptizem, który otworzyli na dwa dni przed lockdownem. Tylko tam przynajmniej było na czym zawiesić oko. Organizatorzy tamtej imprezy zapewniali, że nie tylko dziewczyny będą roznegliżowane. W istocie na parkiecie nie tylko na zgrabnych cycuszkach można było zawiesić oko. Dziewczyny dosłownie piszczały, gdy ubrany w same bokserki kelner przynosił im drinka. Po godzinie miał w nich więcej sałaty niż mięsa. A dziunie tylko podsycały atmosferę, rozbierając się do toplessa. Wtedy każdy z facetów chciał być na miejscu pracujących panów. Nawet pogadałem z Marcinem – właścicielem tego klubu – ale odradził mi, wspominając o rzeczach, o których – jak to mówił – małym druczkiem ukrytych. Co jak co, ale najlepszy kumpel z zawodówki chyba by mnie nie ocyganił, nie?

Tak czy siak wtedy było ciepło, a na widok czekających robiło się gorąco. Tymczasem w to czwartkowe zmierzchowe popołudnie mróz zaczynał powoli ścinać nawet posypane solą płytki. Wydobywający się z ust oddech unosił się w górę niczym opar nieuniknionego. Uczestnicy kolejki zaś nie zapewniali ani grama rozrywki. Posępne, znudzone twarze, żeby tylko odpierdolić swoje i wrócić do domu. Szare ubrania, szare czapki, szare maski na twarzach. Szarzy ludzie szarej codzienności.

– Kurwa mać! Ja pierdolę! – rzuciłem, patrząc tępo przed siebie.

Jakiś tatusiek obejrzał się za siebie, po czym szybko wrócił do klikania w smartfona. Przez chwilę udawał, że się nad czymś zastanawia, po czym stwierdził, że niby coś mu się przypomniało i szybkim krokiem opuścił kolejkę.

Jeden mniej.

I całe szczęście. Dwie laski przed nim to zdecydowanie milszy widok dla mych oczu. Stoję z lekko przekrzywioną głową i bez skrępowania taksuję je spojrzeniem. Wyższa, ubrana w kremowy płaszczyk i turkusowy berecik, pod którym skrywa czekoladowe średniej długości włosy, ma w sobie pewną taką wyniosłość, cechującą młode menedżerki, świadome zarówno swojej wiedzy, jak i seksapilu. Druga, chudzina, ubrana w obcisły czarny płaszczyk, dodatkowo ją wyszczuplający, ma na nogach zielone spodnie i czerwone trzewiczki. Kolorowy szalik i czapka z pomponem, spod której wysmykują się kosmykami rude włosy, sugerują, że ich właścicielka jest imprezową dziewczyną, nie dbającą o to, co inni powiedzą. Lubiłem takie. Miały w sobie ten pierwiastek szaleństwa, który sprawiał, że imprezy z nimi zawsze były inne. Takie dziewczyny kochają się jak wariatki, ujeżdżając kutasa jak ogiera na rodeo, a zaraz potem przytulają się jak małe dziewczynki spragnione tatusiowego ciepła. Uwielbiają śmiać się i żartować z siebie i z innych. Nie ma dla nich tematów tabu, chcą spróbować wszystkiego, nawet jeśli na końcu okaże się, że straciły na tym więcej, niż zyskały.

W tym przypadku chyba jednak zysk jest oczywisty. Bardziej krzykliwych lesbijek dawno nie widziałem. Utrzymanka i sponsorka.

Co nie znaczy, że nie warto spróbować.

Niestety, kolesie, którzy właśnie przechodzą obok, nie widzą oczywistych zależności i uznają obydwie za dwie łatwe foczki.

– Hej, dziewczyny. – Koleś w czarnym berecie, błyszczącej kurtce i spranych niebieskich dżinsach, bez żadnych ceregieli zaczepia dziewczyny, usiłując klepnąć rudą w pupę. – Zostawcie te pączki. Chodźcie z nami na rurki!

– Z kremem – dodaje jego kumpel, zaciągając się papierosem.

Luzaki – kozaki. Bajeranci. Tego pierwszego znam doskonale. Picio z sąsiedniej wsi, na dyskotece zawsze tak długo się zbierał do dziewczyny, że impreza zdążała się skończyć. Więcej gadał, niż robił. Gdy stawiali, to był pierwszy. Gdy bili to też pierwszy był, ale do spierdalania. Teraz szpanuje, bo tatuś postawił piekarnię, a synusiowi kupił Wranglera na poszerzanych błotnikach.

– Drogi młodzieńcze. Te panie chyba nie mają ochoty na zabawę z wami.

Unoszę z podziwem brew. Staruszek przede mną ma jaja. Gdy przyglądam mu się bliżej, poznaję czuprynę z czinkusia. Uśmiecham się bezwiednie.

– Ktoś cię, kurwa, dziadku prosił o komentarz. Stój, gdzie stoisz i się nie wpierdalaj.

Spoglądam na dziewczyny. Usiłują odwrócić się od napalonych chłystków. Dziadek skruszony pochyla głowę. Wszyscy dookoła jakby nagle zobaczyli odnowione elewacje rynkowych kamienic. Ten i ów odchodzi. Wzdycham zniesmaczony. Zawsze to samo. „Tylko nie pakuj się w kłopoty” – od czasu gdy na moim podwórku pojawiły się dwa małe brzdące, zdrowy rozsądek coraz częściej usiłuje przejąć nade mną kontrolę. Na szczęście – lub nie – jeszcze pozostało we mnie coś z tamtego chłopaka z dyskoteki u Wątróbki.

– A ja proponuję, żebyś się kutasie odpierdolił od tych pań i posłuchał dobrej rady tego pana. Wsadź sobie tę swoją rurkę w dupę swojego przydupasa, a wcześniej przeproś panie za swoje zachowanie… – Koleś odwraca się pełen werwy, ale już po chwili mnie poznaje – …chyba że chcesz, żebym ja wsadził ci te słowa z powrotem do gardła. Rozumiesz, co mówię, jebańcu?

Ręce, które do tej pory trzymałem w kieszeni, mam już na wierzchu, zaciśnięte w pięści. Ten gest dla każdego mówi wystarczająco wyraźnie, że się nie boję. Mam zamiar ci wpierdolić i w dupie mam konsekwencje. Picio najwyraźniej jednak zachował nieco zdrowego rozsądku, bo zaczyna się powoli wycofywać. Po chwili odwraca się i odbiega. Z daleka tylko rzuca pogróżkę.

– Jeszcze się spotkamy, chuju!

Wznoszę w górę pięść i rozprostowuję środkowy palec.

Kolejka w ciszy oddycha z ulgą. Staruszek tylko się uśmiecha, pokazując mi wzniesiony kciuk.

– Przepraszam wszystkich – rzucam spokojnie. – Trochę mnie poniosło, ale w dniu dzisiejszym nawet matoł wie, że pączusie są na pierwszym miejscu…

Uśmiech pojawia się na twarzach dziewczyn.

– … A ja mam ochotę na dwa słodkie i pulchne.

Rumieniec pokrywa policzki lesb.

– Dwa? – rzuca zawadiacko ruda

– Co najmniej – uśmiecham się z lubieżnie. – Smaczne i zdrowe z rodzynkiem.

Dziewczyny wybuchają śmiechem.

– Chyba z nadzieniem? – Jakiś tatusiek próbuje być zabawny.

– Jak się nadzieje… – ripostuje staruszek.

Dopiero po chwili pojmuję kwestię. Dziewczyny są bardziej lotne. Ruda przytula się do dziadka. Starzec zaczyna mnie irytować. Ale to przelotne uczucie. W rzeczywistości mam do niego jakiś dziwny szacunek. Poza tym jako jedyny z męskiego towarzystwa kontynuuje nieskrępowany flirt.

– Trzeba mieć czym – rzucam wyzwanie.

– Czasem technika lepsza od ilości – oddaje piłeczkę, a dziewczyny włączają się do zabawy.

Czas w kolejce szybko mija. Gdy dochodzimy do okienka, zachowujemy się jak zgrana paczka. Śmiejemy się, dowcipkując i docinając sobie nawzajem. Ruda wyraźnie lgnie do dziadka. Wyższa – Monika – początkowo pełna dystansu, z czasem otwiera się i wyraźnie ma ochotę na zabawę z mężczyznami.

– Może u mnie? – rzuca nagle dziadek.

– A ktoś prócz ciebie zmieści się w tym czinkusiu? – dogryzam mu.

– Wbrew pozorom – kręci głową – jest pojemniejszy od tego BMW, które nieopatrznie stuknąłem.

Krew się we mnie gotuje.

– Jak masz problem z niekontrolowanym stukaniem, to uważaj, by z tego jajecznica nie wyszła. Pączusie wymagają więcej wyczucia.

Monika jest wyraźnie rozochocona. Dowiedziawszy się, czym się poruszam, nabiera jeszcze większej ochoty. Choć widząc, że moja bryka z salonu wyjechała, gdy ona jeszcze na stojąco pod szafę wchodziła, początkowo rzednie jej mina. Po chwili rozpromienia się, uświadamiając sobie, że nie ma do czynienia z kolejnym krawacikiem, tylko prawdziwym wsiowym jebaką.

Moje BMW to idealne miejsce dla takiej laluni. Zwłaszcza tylne siedzenie, które cofnąłem nieco, żeby mi bachory kopytami nie odbijały nerek podczas rodzinnych wyjazdów. Dziunia może rozsiąść się wygodnie, rozkładając szeroko nogi, a najlepiej układając je na zagłówkach przednich siedzeń. Mam wtedy dostęp do brzoskwinki w pełnej okazałości. Pączusie wychylające się spod koszulki wymagają troskliwej uwagi. Dzięki technicznym zabiegom jest tam na tyle miejsca, że mogę się usadowić między nią a podłokietnikiem. Spoglądając na pokrywający jej twarz rumieniec mogę ugniatać te wspaniałe piersiątka – wynik zapewne niejednej plastyki, bo wciąż zadziwiająco jędrne i młodzieńcze. Woń jej podniecenia na pewno skutecznie mógłby zabić smród dziecięcego pierda, a co dopiero zapach skórzanej tapicerki w moim samochodzie.

Szybkie, niespodziewane pchnięcia dopełniają spełnienia moich marzeń po pół roku abstynencji, podczas których rozstępy najwyraźniej muszą się na powrót zstąpić. Pragnienie wydupczenia jest tak silne, że odbiera mi zdolność logicznego myślenia. Solidne rżnięcie na tylnej kanapie mojego BMW przypomina dawne młodzieńcze lata. Wspomnienia mieszają się, twarze powykrzywiane grymasem spełnienia, otępienia, zaskoczone sytuacją, rozpaczliwe ręce odpychające, gdy gorąca struga spermy uderza w ścianki pochwy, lub zdławiony gulgot, gdy wlewam się w usta. Tak, tym razem to jest najlepsze miejsce na ujście nagromadzonej energii.

– Przyjacielu! Jak chcesz się zmieścić z dziewczyną między fotelikami dziecięcymi?

Pytanie staruszka wyrywa mnie z zamyślenia. Wredny starzec zagląda przez szybę, po czym odsuwa się, udostępniając widok dziewczynom.

– Taki z ciebie tatusiek. – Ruda kiwa głową z dezaprobatą.

Uśmiecham się do Moniki.

– Każdy ma takie pączusie, na jakie sobie zasłużył. – Uśmiecham się, patrząc jej w twarz. – Jak wspomniałem, mam dziś ochotę na dwa i właśnie zaraz po nie pojadę.

Odwzajemnia uśmiech. Całuje mnie lekko w policzek, po czym bez słowa bierze pod ramię starca. We trójkę ruszają w kierunku bordowego rzęcha. „Żeby ci tylko pikawa nie stanęła” – myślę sobie, ale w rzeczywistości życzę mu, by sobie dziś podupczył.

Telefon wyrywa mnie z zamyślenia. Teściowa.

– Nie przyjeżdżaj po maluchy. Śpią już. Rozmawiałam z Marysią.

Dziękuję jej zaskoczony, po czym ruszam do domu.

Do mieszkania wchodzę po ciemku. Pewnie padł transformator osiedlowy. Z sypialni słyszę dziwny szelest. Gdy tam zaglądam, wszystko układa się w całość. Marysia, odchylając kołderkę, wyraźnie zaprasza mnie do konsumpcji. Czyż mógłbym nie skorzystać?

Te pączusie.

Brzoskwinka.

Smakowite rodzynki.

– Ej!

Unoszę głowę znad jej piczki.

– Jeszcze raz usłyszę coś na temat pączusiów, to puszczę pawia. Pierdolić się chcę!

Moja kochana Marysia.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Zagłosowałabym na jedynkę, ale karmienia ptaków słodzonym, przyprawionym jedzeniem na spulchniaczu, w dodatku przypalonym na wierzchu i półsurowym w środku nie wybaczę.

Wszystkie trzy opowiadania kapitalne!

Pierwsze podniecające i smakowite (choć pączki się nie udały). Trzecie rubaszne i ludowo przaśne, ale w nieco ironiczny i komiczny zarazem sposób. Mam podejrzenia, kto napisał te perełki, ale na razie pozostawię je dla siebie.

Mój głos pada jednak na opowiadanie drugie. Świetny, zarysowany kilkoma ledwie zdaniami krajobraz cyberpunkowo-postapokaliptycznej rzeczywistości, nawet jeśli podlany sporą dawką alt-prawicowości. Pyszna scena erotyczna i finał godny tragifarsy. Uwielbiam!

Ale cały zbiór wybitny. Zaraz ruszam do ponownej lektury!
Pozdrawiam
M.A.

Zagłosowałam na 1 mimo współczucia dla ptaków. Ale wszystkie teksty wyśmienite. Wyjątkowo dobra kolekcja!

Witam 🙂

Przede wszystkim chciałabym podziękować kolegom za to, że dali się namówić do zabawy. Co prawda dla mnie od razu było oczywiste kto co napisał, niemniej poziom tekstów rzeczywiście był wyrównany i ani przez chwilę nie wierzyłam, że wygram. Tym milej jestem zaskoczona…

A co do ptaków dla mnie sprawa nie jest taka oczywista. Super, że do świadomości społecznej przebija się informacja, że nie należy karmić ich pieczywem, ale widać mało kto zastanawia się dlaczego. Otóż są trzy podstawowe powody:

1. Ptaki nie powinny jeść soli, a pieczywo zwykle jest mocno solone. W tekście są wymienione wszystkie składniki pączków gryczanych – soli jakimś trafem tam nie ma…

2. Ptakom szkodzi pleśń, a nie dość, że chleb łatwo pleśnieje, na dodatek ludzie lubią skarmiać ptaki pieczywem, którego sami już nie zamierzają jeść, czyli już zepsutym. Pączki gryczane były świeże, poza tym produkty bez cukru, a więc bez najlepszej pożywki dla grzybów nie pleśnieją tak łatwo. Cukier brzozowy (ksylitol) cukrem jest tylko z nazwy, chemicznie rzecz biorąc to alkohol… łatwo można sprawdzić, że drożdże dokarmione ksylitolem nie urosną.

3. Rozkładające się pokarmy, szczególnie pieczywo, są szkodliwe dla środowiska wodnego, a ludziom karmienie ptaków kojarzy się najczęściej z rzucaniem jedzenia kaczkom czy łabędziom. Nawet ziaren, orzechów czy gotowanych bez soli warzyw, którymi można karmić ptaki, nie należy wrzucać do wody, bo nie wyłowią wszystkich rzuconych przysmaków, a reszta która opadnie na dno zaszkodzi całemu ekosystemowi. Głodne ptaki chętnie wyjdą na trawę, żeby wygrzebać pożywienie spomiędzy źdźbeł. W tekście rzecz jasna nie było nic o wodzie…

Zupełnie inna rzecz, że w większości przypadków dokarmianie ptaków to zwykła fanaberia i niepotrzebne uzależnianie ich od ludzi, bo świetnie poradziłyby sobie bez nas. Tymczasem korzystają ze swoistego fast foodu.

I niniejszym przechodzimy do sedna. Podobne zarzuty, w moim odczuciu, wynikają z chorego antropocentryzmu. Większość spożywanego przez nas obecnie pożywienia – w tym wszystkie tradycyjne tłustoczwartkowe przysmaki – jest dla ludzi szkodliwa i żywienie się nim może prowadzić do wielu ciężkich chorób. Zresztą nie tylko może prowadzić, ale też prowadzi, sądząc po stanie zdrowotnym naszych społeczeństw. Osoby oburzające się na karmienie ptaków nieodpowiednim pożywieniem tymczasem nie protestują pod sieciami fast foodów, supermarketami spożywczymi czy cukierniami.

Jeśli ptaki mają pod nosem szwedzki stół nasion, a sięgają po pączki gryczane, nie mnie oceniać ich wybór. Może im smakują. Podobnie dziecku sąsiada nie wyrywam hamburgera z rąk, choć jeśli nabawi się cukrzycy, będą je leczyć z moich podatków. Nikt zresztą nie smaży ptakom codziennie pączków, a to systematyczne spożywanie niezdrowych pokarmów jest najgorsze. I tu jeszcze jedna dygresja – to spalenizna mogłaby im zaszkodzić bardziej niż niedopieczony środek.

Serdecznie pozdrawiam

A.

Wszystkie trzy opowiadania bardzo dobre, stąd trudny wybór. Ale zagłosowałbym (gdyby nie to, że głosowanie już zamknięte, skądinąd, dlaczego terminy takie krótkie, uniemożliwiające lekturę i oddanie głosu przez tych, którym czasu w weekendy nie dostaje?) na trójkę. Tekst najbardziej dynamiczny i konsekwentnie utrzymany w przyjętej konwencji, nadto najbliższy naszej siermiężnej rzeczywistości.
Pozdrawiam wszystkich uczestników.

Ech. Na i co ja mam Ci napisać? 🙄🥴

Witam,

Na początek podziękowania dla wszystkich uczestników bitwy – głosujących i piszących.
Wydawać by się mogło, że temat pączków nie pozwoli zbytnio rozwinąć skrzydeł autorom, ale myślę, że koniec końców wyszło bardzo ciekawie.

Miniatura 1 – wysmakowana, świetny styl. Zgrabnie opisana scenka podczas „pączkowania”. Jestem tez pewien, że podczas jej pisania (I z tego powodu) nie zginął żaden ptak. Osobiście zabrakło mi tu jakieś szczątkowej nawet fabuły, ale ponoć nie można mieć wszystkiego.

Miniatura 2 – którą sam popełniłem – jest jak pączek przygotowany przez kompletnego dyletanta, który na „chybił trafił” użył składników znalezionych przypadkiem w lodówce. Jest modny ostatnio motyw cyberpunku, bohater który nie zdążył na pociąg pędzący ku stacji „przyszłość”, podatek cukrowy, 58 płci, informacja jaka niedawno obiegła świat o napadzie na Słowacji zakończony seksem (dzięki Foxie) i parę innych elementów.

Miniatura 3 – Po przeczytaniu natychmiast przypomniałem sobie Dzidzię autorstwa Grega. Opowiadanie czytałem jaki czas temu, więc szczegółów już nie pamiętam. Jednak wydaje mi się, iż nawet bohater taki sam? Nawiasem pisząc ciekawy gość, łobuziak. Zdawać się może iż ojciec i mąż z zupełnego przypadku (może zabrakło kasiorki na gumki). Szuka okazji także na przygody z płcią piękną (niekoniecznie z żoną), ale na końcu zawsze mu nie wychodzi. Chciałby, i to bardzo zabłądzić, ale nie może bo w domu i ślubna i dzieciak, a z niego jednak dobry chłopak jest.

Na koniec uwaga, że opowiadanie Grega i moje były dosyć podobne w swym charakterze i prawdopodobnie podzieliliśmy miedzy sobą możliwe do uzyskania głosy.

Pozdrawiam
R.

Powiem Ci szczerze, Radosky, jak taki z Ciebie dyletant, powinieneś pichcić jak najwięcej 🙂

Urzekł mnie zwłaszcza ten passus:

„W tych rejonach Euroazji na to miano zasługiwało tylko jedno miasto. Nie podupadła Warszawa, nie opustoszała Praga, ani zamknięty Budapeszt. Mianem tym szczyciła się tylko Silesia City…”

Jedynie trzy krótkie zdania, a tyle w nich zawartego worldbuildingu, że niejeden pisarz mógłby pozazdrościć. Od razu wiemy, że znajdujemy się w jakimś koszmarnym, postapokaliptycznym wariancie przyszłości i niczego dobrego nie możemy się spodziewać. Wiele bym dał za dar takiej wyrazistej zwięzłości.

Pozdrawiam
M.A.

Ta zwięzłość to trochę miecz obosieczny, bo zapewne dla wielu osób taki tekst ma mniejszy walor literacki.

Zauważyłem u początkujących pisarzy (a w pewnym momencie i u siebie), że im więcej piszą tym starają się bardziej ozdabiać opowieści skomplikowanymi opisami, przenośniami, kwiecistym językiem. To chyba jakaś maniera nabyta ze szkoły i arcydzieł dawnych mistrzów. Często to niepotrzebnie, ponieważ hamuje rozwój akcji (a nawet przynudza),a i czytelnik XXI wieku różni się od czytelnika XIX wieku tym, że nie potrzebuje np. opisu lasu tropikalnego, gdyż każdy współczesny człowiek gdzieś go widział i ma własne wyobrażenie.

Myślę, że bitwa na NE, gdzie obowiązuje limit słów, umożliwia Autorom poćwiczenie właśnie takiej zwięzłości przekazywania pomysłów. I to jest mimo wszystko dobre.

Ojej! Zgadłeś! 😲
😁
Z tym podziałem to, kolego, pojechałeś 🤔
To tak jakbyśmy rzekli: spotkaliśmy się na imprezie u Ani i piliśmy alkohol. A to, że ja wino a Ty wódkę… Grunt, że Ania bimber 😆😆
Mój głos szedł na Twoje opowiadanie 😉
..

..
(nie wiem tylko czy doszedł 🤔😔)
Pozdr
MRT

Hmmm jeśli porównujemy to …
… Ja piłem soczek pomarańczowy, Ty coca colę, a Ania bimber….

… Niewykluczone, że bardziej rozrywkowe osoby wybierałyby towarzystwo Ani…

Jak wspomniałem w jednej odpowiedzi: impreza była niezła. Wszyscy pili alkohol, Radosky wódkę, ja wino a Ania bimber. Wszyscy się dobrze bawili i nikt nazajutrz nie miał kaca.
Jak zwykle miło mi było wziąć udział w bitwie (do czego na przyszłość zapraszam innych autorów NE) a ponadto – jak w sam raz – załapać się na ostatki (głosów) 😆 Gratuluję moim konkurentom 😉

Zwykle staram się nieco lepiej przygotować do bitwy, tym razem niestety czas nie był łaskawy i pojawił się między 17 a 20 w dniu publikacji. Można zatem zrozumieć irytację mojej korektorki, której jestem winien… No nie wiem… Zapewne coś słodkiego i różowego 😁😆

To była smaczna przerwa w szarej rzeczywistości. Dziękuję serdecznie wszystkim, którzy oddali na mnie głosy.

Pozdrawiam
MRT

Gregu, Twoje opowiadanie czytało się samo. Fakt, że napisałeś je w kilka godzin tylko dodaje mu blasku 🙂

Pozdrawiam
M.A.

Napisz komentarz