Gdy pani zabija pana (Miss.Swiss)  4.61/5 (12)

16 min. czytania

– Jeszcze trochę wytrzymam – powiedziała cicho, boleśnie. Jak zwykle, gdy rozmawiały na ten temat.

Iwona przechyliła się w stronę przyjaciółki.

– Jeszcze trochę, to znaczy – jak długo? – spytała wprost. – Kasiu, ty się wykończysz. Kopnij go wreszcie.

***

– Zakochałem się – oświadczył beztrosko. Zapatrzył się w rozmarzeniu na maleńką, frywolną figurkę kobiety z brązu. Przywieźli ją przed laty, z podróży do Maroka.

– Wiesz, Kasiu, ona jest taka… świeża, taka cudownie naiwna. Jak my, gdy byliśmy młodsi. Te dzisiejsze dziewczyny są na ogół ostre, pewne siebie, wymagające… moje studentki na przykład… A Ninka jest słodka. Dziewczyneczka. Chucherko, tyle, że biuścik ma już rozwinięty, sterczący. Ot, taki, wiesz? – pokazał dłońmi kształt i uśmiechnął się szeroko – taaaki mały i śmieszny, jak dwa rożki.

Podniosła się, usiadła, znów spróbowała wstać, ale kolana odmówiły jej posłuszeństwa. Opadła znów na kanapę, jak podcięta. Palce kurczowo zacisnęły się na poręczy. W głowie jej wirowało, przed oczami zrobiło się ciemno.

– Nie mogę już – szepnęła, ale chyba nie dosłyszał.

***

Towarzystwo było zszokowane.

Gdy profesor Wawrzyniec ogłosił smutną wiadomość o zejściu z tego świata profesora Lubowickiego, na dorocznym spotkaniu absolwentów wydziału chemii w sali zaległa cisza. Koledzy i koleżanki byli prawdziwie wstrząśnięci. Uczony opuścił był ten padół na kilka dni przed swoimi sześćdziesiątymi pierwszymi urodzinami. W sile wieku. W pełni sił twórczych! Leonard był nie tylko wybitnym naukowcem, ale także, a może przede wszystkim czarującym i niezwykle atrakcyjnym mężczyzną.

– Kolega Lubowicki – kontynuował zbolałym, pełnym namaszczenia głosem profesor Wawrzyniec – zdążył nawet zapłacić tegoroczną składkę na nasze stowarzyszenie i opłacił dzisiejsze spotkanie – tu przewodniczący podniósł do oczu chusteczkę, otarł niewidzialną łzę i dramatycznie zawiesił głos – proponuję więc, by przeznaczyć tę sumę na pośmiertne wspomnienie o zmarłym, zamieszczone w największych polskich dziennikach.

Propozycja spotkała się z aprobatą wszystkich obecnych, Delegowano koleżanki – panią Białecką i panią Korcz-Zychowicz do sporządzenia projektu nekrologu.

– A jak?… Jak umarł? – spytała ze łzami w oczach pani Żakowska, od lat cicha wielbicielka Leonarda. Tym samym sformułowała pytanie, cisnące się na usta wielu osobom.

Profesor Wawrzyniec zaczerwienił się lekko i nerwowym ruchem poprawił okulary.

– Cóż… koleżanko… O ile mi wiadomo, uległ był pewnemu… hmmm… wypadkowi… Nie znam, niestety, szczegółów. I lepiej może nie pytajcie Kasi. Jest, biedaczka, w kompletnym szoku. Zresztą, jest to w tej przykrej sytuacji zupełnie, hmm, zrozumiałe.

Kasia, żona szanownego nieboszczyka, była nieobecna. Koledzy dopiero teraz z zakłopotaniem spostrzegli ten fakt, mimo, że od lat była pełnoprawnym członkiem stowarzyszenia i nie opuściła ani jednego zebrania. Ale tak to już bywa, że niektórzy współmałżonkowie istnieją jedynie w cieniu swojej drugiej połowy.

Tak właśnie było z panią doktor Lubowicką, która niegdyś zapowiadała się na wybitną uczoną, a jednak skończyła swoją karierę na doktoracie, by wspierać naukową karierę męża, usuwając się na drugi, ba na trzeci nawet bądź czwarty plan i pełniąc rolę sekretarki, redaktorki, a niejednokrotnie researcherki w projektach męża.

***

Pamiętała, gdy stało się to pierwszy raz. To było przed przyjęciem z okazji habilitacji Leonarda. Tak się starała, by wszystko wypadło jak trzeba. Nawet rektor miał przyjść. Mieszkali wtedy w ciasnym blokowym mieszkaniu na warszawskim Ursynowie. Koniec lat osiemdziesiątych, więc kłopoty z zaopatrzeniem. Ale zrobiła, co mogła. Zawsze umiała dobrze gospodarować napiętym budżetem, a na to przyjęcie oszczędzała kilka miesięcy z chudej pensji adiunkta. Udało jej się kupić łososia na Polnej, starczyło nawet na puszkę kawioru, i to tego najlepszego, astrachańskiego, od zaufanej kupcowej. Pożyczyła stół od sąsiadów, zastawę od teściowej. To od tej zastawy się wszystko zaczęło.

Siedziała w kuchni, polerując lekko zaśniedziałą, ogromną, srebrną cukiernicę. Taką masywną, prawdziwą cukiernicę, którą w czasach świetności rodu Lubowickich stawiano na stole nakrytym dla dwudziestu osób. Cukiernicę, od której mdleją nadgarstki, gdy trzeba ją wyczyścić, zgrabnie przekładać z ręki do ręki, zwinnie operować miękką szmatką po powierzchni, by uzyskać pożądany efekt. Wreszcie przejechała ostatni raz ściereczką po obłej ściance. Efekt był wspaniały. Naczynie zalśniło pełnym blaskiem. Oburącz uniosła je przed siebie, przejrzała się w nim, jak w lustrze. I wtedy ich zobaczyła. W wąskim korytarzu Leonard przyciskał do wieszaka przeładowanego ubraniami nauczycielkę angielskiego, młodą studentkę filologii, która udzielała mu lekcji dwa razy w tygodniu.

Kasia jak zahipnotyzowana wpatrywała się w scenkę. Anglistka Ewa, wtulona między starą jesionkę Kasi, a wyjściowy trencz Leonarda, zarumieniona, z falą rudych, zmierzwionych  loków całowała się namiętnie z jej mężem. Ręka Leonarda, ta, na której nosił szeroką, złotą obrączkę, jakie modne były w latach siedemdziesiątych, głęboko tkwiła w dekolcie korepetytorki, podczas, gdy druga… Kasia uniosła wyżej cukiernicę i przechyliła ją pod kątem… nie mogła się mylić, jego druga dłoń z iście naukową precyzją prowadziła badania pod krótką, dżinsową spódniczką studentki. Być może były to empiryczne utrwalanie angielskiego nazewnictwa z dziedziny anatomii, kto wie…

Kasia tkwiła na miejscu, bojąc się odwrócić. Nie śmiała. Ta scena na pewno jej się przywidziała, nic takiego się naprawdę nie wydarzyło, postanowiła. Ostrożnie postawiła cukiernicę na stole i z jeszcze większą energią wróciła do polerowania zdobnego w kwiatowy ornament wieczka. Dopiero wtedy spostrzegła, że drżą jej ręce, a przeguby palą żywym ogniem. Z dnia na dzień przestała słodzić kawę i herbatę.

Gdy przeprowadzili się na Sadybę, do szeregowca, cukiernica stanęła za szybą serwantki w stylu empire, odziedziczonej po rodzicach Leonarda. Zawsze, gdy spoglądała na zabytkowy przedmiot, widziała rudą nauczycielkę w objęciach swojego męża. Dziś też. A przecież minęło już ponad dwadzieścia pięć lat i zapewne sam Leonard zapomniał już o Ewie, która na początku lat dziewięćdziesiątych wyjechała do Szkocji i teraz nazywała się Eve Richards.

 Niestety, Kasia nie zapominała. Nigdy i niczego. Jej ścisły analityczny umysł chemiczki gromadził wszelkie zarejestrowane nawet brzeżkiem świadomości informacje i katalogował je chronologicznie, wraz ze szczegółami, rysami twarzy i nazwiskami. Przekleństwo pamięci! Czasem wolałaby zapomnieć, nie widzieć, zatrzeć zapamiętane szydercze uśmiechy i lekceważące spojrzenia, tysiące usłyszanych przez lata zdań w rodzaju, ach to tylko Kasia, ach, to ty…  Tak, dobra jest z Kasi dziewczyna, może niezbyt, no, rozumiesz, atrakcyjna, ale  dobra wypowiadał je on, wypowiadali inni, jakby zdziwieni, że wciąż tu jest, nawet po latach zaskoczeni jego wyborem, bo przecież on, wybitny naukowiec powinien mieć u swojego boku kobietę innego formatu, niezwykłą, atrakcyjną, jaśniejącą gwiazdę, godną siebie. Najczęściej tego zdania były oczywiście panie. Panowie nie zajmują się na ogół analizą związków swoich znajomych. Stanęła przed serwantką i przyjrzała uważnie cukiernicy.

***

Po Ewie były inne. Z początku pojawiały się w ich życiu co jakiś czas i na krótko, jak pasażerowie metra mający do przejechania zaledwie kilka przystanków. Czasem ich obecności nie zauważała, lub o tym, że w ogóle zaistniały, dowiadywała się po czasie. Zapomniany liścik, obcy, kobiecy drobiazg w kieszeni płaszcza, spodni, kurtki niedbale zwiniętych w kłąb.

 Miała taki duży lniany worek na pranie. Pralnia wyhaftowała kiedyś pracowicie chabrowym ściegiem na białym płótnie. Lubiła porządek, tak jak lubiła tablicę Mendelejewa i wszelką systematykę.  Tak, przygotowała sobie wyprawę, gdy tylko się zaręczyli. Skromną, jak skromne były możliwości rodziców, urzędniczki pocztowej i kolejarza z Kielc. Ale tak jak u jej praktycznej matki obrusy, pościel, ręczniki i kilka innych, potrzebnych w domowym życiu drobiazgów czekało złożone troskliwie w szafie na wielki dzień.

Ten worek dał jej się najbardziej we znaki. Zbliżała się do niego co tydzień ostrożnie, niemal jak saper do niewypału. Leonard potrzebował gładkich koszul, zawsze odświeżonych marynarek i nienagannie czystych chusteczek. Brudy czyhały na nią w każdą sobotę, zasznurowane w lnianym więzieniu. Czasem zachowywały się przyjaźnie. Znany zapach potu, wody po goleniu niewywietrzałe z materiału, plamka z atramentu, zapomniana notatka z posiedzenia rady wydziału, banknot, moneta. Segregowała pranie i po odłożeniu ostatniej sztuki oddychała z ulgą.

Niekiedy jednak przyczajały się w niespodziewanych miejscach, i gdy już już była pewna, że tym razem jej nie zaatakują, wypuszczały zatrutą strzałę, prosto w serce. Nieznany odcień szminki na zmiętej chusteczce albo na kołnierzyku. Tampon. Cienka gumka do włosów z tandetną różyczką i blond pasmem cienkich loków. Kiedyś nawet piękna, hiszpańska bransoleta z delikatnych, srebrnych ogniw zaczepiona w wewnętrznej kieszeni wyjściowej marynarki. Nigdy nie chciała poznać twarzy, głosów, zapachów zapominalskich właścicielek. Zakładała rękawiczki, jakich zwykle używała do pracy w laboratorium i pozbywała się tych drobiazgów–śmieci, nawet i owej srebrnej bransolety, choć wrodzony pragmatyzm podszeptywał, by to chociaż sprzedać albo oddać do komisu.

Niektóre i tak poznała. Jolę, Grażynę, Miłosławę, Urszulę. Nerwową Ilonę. Izę, wysoką, zgrabną jak modelka. I arogancką, dużo młodszą Magdę, która uparła się, że doprowadzi do ich rozwodu. Występowały w jego opowiaściach jako koleżanki z pracy, uzdolnione absolwentki, obiecujące asystentki. Gdy zaczynał opowiadać o nowej, śmiały mu się oczy, a jej cierpła skóra. Nawet, kiedy wydawało jej się, że już przeminęły, nieoczekiwanie wracały do ich życia na chwilę, jak przypuszczała na jedną, dwie noce, najwyżej na czas trwania delegacji służbowej lub kongresu naukowego.

Nie wiedziała, gdzie je spotykał. Może na uniwersytecie, może w “Nowym świecie”, gdzie lubił przesiadywać w przerwach między zajęciami, może w Spatifie, albo w Czarnym Kocie. Na ulicy, spacerze z psem nad Wisłą, może na brydżu u Stefana. Nie wiedziała, gdzie TO robili. Broniła się przed tą wiedzą, zasłaniała uszy, spinała wewnętrznie na większych przyjęciach, czekając na mało subtelny żart, przytyk do powodzenia Leonarda, a gdy już ktoś te, przecież tak niewinne żarty rozpoczął – uciekała do toalety, do kuchni, szukając pozorów, by udać, że to jej nie dotyczy. Nie jej i nie jej przystojnego, szarmanckiego mężczyzny. Odwracała wzrok od ironicznie wykrzywionych ust i pogardliwych, pełnych politowania spojrzeń.

 Trzeba Leonardowi przyznać, że w tym wszystkim starał się być dyskretny. Aluzje do swego powodzenia zbywał machnięciem ręki i krótkim: no, no przestańcie… przesadzacie. Jestem szczęśliwie żonaty. Starał się być dyskretny, ale nie był. A potem, pewnego dnia, nie mogła dłużej udawać.

Bo pewnego dnia zdarzyła się pierwsza poważniejsza sprawa. Ta z Laurą, amerykańską doktorantką.


Okoliczności przykrego zdarzenia były banalne i przez to zapewne jeszcze bardziej raniące. Wcześniejszy o dzień powrót do domu od rodziców, przekręcenie klucza i od progu zapach – intensywna przyjemna woń dobrych, zachodnich perfum. Przytłumione światło i chichoty dobiegające z mieszkania. Pewnie Leonard oglądał film, a przedtem… przedtem pewnie pił kawę z… z… gościem. Od razu to sobie po swojemu wytłumaczyła.

Kasia zdjęła buty i starannie powiesiła płaszcz na wieszaku. Cicho weszła do salonu i omal nie przewróciła się o rozrzucone, czarne fatałaszki i zamszowe szpilki. Ślady prowadziły po schodach na pięterko szeregowca, i, choć Kasia bardzo nie chciała dowiedzieć się, co tam jest, jak zahipnotyzowana, stopień po stopniu (było ich, jak dobrze wiedziała, siedemnaście), weszła na górę. Drzwi do sypialni były otwarte.

Na jej łóżku klęczała młoda Amerykanka, którą przelotnie poznała na przyjęciu u dziekana. Oparta dłońmi o poręcz łóżka, z odchyloną głową, wierciła się, cicho pojękując. Kasia zauważyła przede wszystkim jej długie, ciemne włosy i alabastrową skórę. Figurę miała nienaganną, przynajmniej z miejsca, w którym stała Kasia, linia jej ciała określała łagodnym łukiem wklęsły brzuch, jędrne pośladki i ładnie zarysowane uda. Dokładnego kształtu dość bujnych piersi Kasia nie mogła dokładnie dostrzec, przykryte były bowiem dużymi, męskimi dłońmi. Na jednej z nich błyszczał pasek złotego metalu.

Nie zauważyli jej, skupieni na końcowym etapie kopulacji. Mocne, dość silnie owłosione  uda Leonarda ściśle przylegały do smukłych ud Laury. Zagłębiał się w niej coraz szybciej, cicho posapując, z twarzą pochyloną nad białymi plecami dziewczyny, lekko zroszonymi już kropelkami potu. On też był spocony. Pot lśnił na czole mężczyzny, przeciętym teraz dwoma pionowymi liniami. Taki miał wyraz twarzy, gdy pracował w skupieniu nad nową książką albo problemem, przemknęło Kasi przez myśl. Bez sensu. Powinna była się schować, zbiec na dół, ale nie dała rady. Zafascynowana, wpatrywała się w mężczyznę i kobietę, którzy kochali się tu, w jej domu, w jej łóżku. Przesuwała wzrokiem po scenie w pokoju, jak promieniem skanera po obrazie, utrwalając w pamięci  wszystkie detale. Najdrobniejsze, nie mające przecież żadnego znaczenia, szczegóły. Nawet duże, złote kreole w uszach dziewczyny. Małą, jasną bliznę nad wypukłym obojczykiem. Łańcuszek z Matką Boską na mocnej szyi Leonarda.  Nie pierwszy raz, pomyślała. Nie ostatni…

Laura pilnie pracowała biodrami, wychodząc naprzeciw coraz szybszym pchnięciom Leonarda. Odchyliła głowę jeszcze mocniej i szepnęła coś po angielsku, czego Kasia nie zrozumiała, ale widocznie lekcje z anglistką Ewą były owocne, bo Leonard skinął nieznacznie głową i przesunął ręce na talię Amerykanki,  a potem na jej podbrzusze. Choć Kasia nie mogła tego widzieć, domyśliła się, że jeden z jego palców zsunął się po wypukłym, porosłym kręconymi włoskami wzgórku na łechtaczkę dziewczyny. Laura jęknęła przeciągle, jeszcze mocniej przywarła pośladkami do krocza mężczyzny.

Zarzuciła włosami, i właśnie przy tym geście zauważyła Kasię. Zupełnie nie zmieszana, nie zmieniając swojej pozycji i nie przerywając aktu, rzuciła:

– Hi, are you the housekeeper? May I have a drink, please?

Kasia odwróciła się i zbiegła po schodach. Energii wystarczyło jej jednak jedynie na to, by dotrzeć do kuchni, do tego ostatniego azylu nieskalanego ich obecnością i schronić się za szerokim stołem. Objęła się obronnie ramionami i siedziała tak sztywno, w otępieniu, aż zjawił się w kuchni, ubrany jedynie w szlafrok.

– Niech ona wyjdzie – powiedziała ochrypłym szeptem.

– No, już dobrze, dobrze… – był zdenerwowany, co nieczęsto mu się zdarzało. – to nic takiego, nic takiego… trochę się zapomnieliśmy, ot co!

– Niech ona wyjdzie…

– To było raz, wiesz, dziewczyna jest tu sama, daleko od domu. Nie ma o co robić afery!

Gwałtownie odsunęła krzesło. Z nieprzyjemnym hałasem prześlizgnęło się po kuchennej posadzce. Leonard drgnął nerwowo. Dreptał w kółko, coś jeszcze mówił, jakby po raz pierwszy w życiu spłoszony, niepewny jej reakcji.

Ale ona właściwie była jeszcze bardziej bezradna. Stanęła przy oknie, nadal z założonymi rękami, ściskając mocno ramiona. Właściwie wiedziała, że nic z tym nie zrobi. Leonard powoli odzyskał równowagę. Odważył się do niej podejść i ostrożnie poklepał po plecach.

– No już, już… nie martw się, wszystko będzie dobrze, więcej tu nie przyjdzie.

Nalał sobie wina i wychodząc z kuchni rzucił ugodowo:

– A pościel sam zmieniłem. Brudną schowałem do worka, nigdzie na widoku nie leży.

***

I tak się wydało.

Nie wiadomo skąd, ale już dzień po spotkaniu, absolwentów poraziła niezwykła historia zejścia Leonarda Lubowickiego ze świata żywych. To nie nieszczęśliwy wypadek, to nie zawał ani wylew, dopadający najczęściej mężczyzn w tym wieku, zabrały życie wybitnemu chemikowi. Przekazywane telefonicznie i mailowo wersje przebiegu wydarzeń różniły się od siebie, ale w jednym wszyscy byli zgodni. Jego śmierć w słoneczne, piątkowe popołudnie była zagadkowa. No proszę ja ciebie, któż mógłby to zrobić?

***

Przez jakiś czas było spokojnie, ale Kasia pozostała czujna. Leonard wykazywał coś, co można by nazwać lekkim poczuciem winy. Przez kilka miesięcy nie pojawiło się żadne nowe imię, worek z brudami nie krył niemiłych niespodzianek, a Kasi okazywano więcej szacunku niż zwykle – zapewne również za sprawą opublikowania najnowszej książki Leonarda. Miała w niej niemały udział, co mąż gorliwie podkreślał na każdym kroku. Przestała słyszeć, że pęta się pod nogami, że przeszkadza. Może będzie kiedyś dobrze, pomyślała wtedy. Zaczęła znów myśleć o własnej habilitacji, latami odkładanej z powodu ważniejszych spraw, które przede wszystkim były sprawami uczonego.

Tym większy ból odczuła, gdy w tydzień po udanym, romantycznym wyjeździe we dwoje, zaatakowała ją własna, kuchenna szuflada. Nie ten obrzydły worek na brudy, ale właśnie neutralna, pachnąca lakierem szuflada w nowym komplecie kuchennym, Zamiast czystych ścierek, po które sięgnęła wilgotną dłonią, jej palce natknęły się na śliski materiał. Czarne stringi leżały zwinięte w mały kłębek wśród porządnie złożonych, pachnących czystością kawałków płótna. Nie wiedziała wtedy, że był to pierwszy ślad obecności w ich życiu tej nowej. Elizy.

Dostał je do obiadu, ułożone na tacy pomiędzy filiżanką herbaty a deserem, jednak nie powiedział ani słowa. Po jakimś czasie w worku pojawiły się znane już, przykre ślady. Eliza należała do wytrwałych. Była jedynie przyjaciółką, jak mówił. Jak głęboka była to przyjaźń, Kasia dowiedziała się raz jeden, gdy nieopatrznie przejrzała ostatnie nagrania w kamerze wideo. A chciała tylko zobaczyć film ze srebrnego wesela znajomych, zakończonego niebywałym skandalem. A właściwie chciała go wykasować, tak przykre było to zdarzenie, tym razem nie dla niej, lecz dla sąsiadki Jadwigi.

Sięgnięcie po kamerę (urodzinowy prezent Kasi dla męża) było błędem. Odkryciem, że Leonard ma nowe, niezwykłe hobby. Zapisane w kadrze obrazy młodych, niekompletnie ubranych dziewczyn szczerzących się do kamery (głos Leonarda z offu zachęcał nieodmiennie “uśmiechnij się kotku, zsuń jeszcze ramiączko”) były jak kolejny policzek. Prawdziwy cios w okolice splotu słonecznego wymierzył jej krótki, kilkuminutowy film, źle nakręcony, po amatorsku zmontowany, fatalnie podświetlony. Ale i tak zobaczyła wystarczająco. Najpierw swoją kuchnię zalaną popołudniowym słońcem. Długonogą, uśmiechniętą  brunetkę w samonośnych pończochach i szpilkach, siedzącą gołą pupą na kuchennym blacie.

– Rozszerz nóżki, skarbie! – trochę zawstydzona, bohaterka filmiku usłuchała. Jednocześnie wsadziła palec do ust i oblizała go.

– Zrób coś z majteczkami, leżą koło ciebie, psują mi obraz.

Dziewczyna bez słowa wrzuciła je do szuflady obok siebie.

– Oj tak, ślicznie! Uśmiechnij się, tak troszkę wstydliwie, dobrze? I rozszerz jeszcze nóżki, pokaż cipkę do kamery! Lekko drżący obraz przybliżył anatomiczne szczegóły waginy i łechtaczki aktorki. Gładko wygolona skóra lśniła od spermy.

– A teraz ja, zaraz do ciebie przyjdę, tylko ustawię sprzęt…

Z następnego ujęcia Kasia domyśliła się, że Leonard umieścił kamerę na stole.

I że sprawił dziewczynie niemało przyjemności, najpierw dokładnie ją wylizując (brunetka szczytowała głośno, nie szczędząc mu słów pochwały ani wulgarnych zachęt “dalej, kutasie, liż mnie!”), a potem (nieudolne cięcie i mała przerwa na ustawienie kamery w innym miejscu), biorąc na drewnianym stole. Zarzuciła mu nogi na ramiona, jeden elegancki pantofelek zsunął się i spadł na półki wokół stołu, siejąc spustoszenie wśród słoików dżemu porzeczkowego (wyjaśniło się wreszcie w ten sposób zniknięcie dwóch sztuk).

– Kurwa, twardo tu macie! Wziąłbyś… mnie… wreszcie do wyra, ty cholerny palancie! Auuu…. dobry jesteś! Pieprz mnie!

Mogła sobie popatrzeć, jak dobrze to robił. Jak zwykle mocno zaangażowany, nie szczędząc sił, doprowadził dziewczynę do orgazmu, co przyniosło mu nawet pochwałę (dobry jesteś, mimo, że taki stary, kurwa!). Zauważyła, że przestał używać prezerwatyw, jednak zachował jeszcze resztki rozumu, by całe swoje nasienie umieścić na udach i podbrzuszu kochanki (skwitowane głośnym: kurwaa, zimne to!).

Eliza była nieskomplikowana, by nie rzec wręcz prostacka. To widocznie pociągało Leonarda, bo ich relacja, z tego, co Kasia wiedziała, utrzymywała się już od blisko trzech lat. Dziewczyna nigdy nie próbowała uzyskać niczego ponad status kochanki, przyjaciółki od erotycznych ekscesów Leonarda. Za to, jak się wydawało, ustały inne znajomości. Może to wiek narzucił te ograniczenia, choć naukowiec pozostawał bardzo aktywny, udzielał się towarzysko, a i pomysłów naukowych mu nie brakło.

Nigdy nie doszło do konfrontacji obu pań, jednak Kasia wiedziała, że pod jej nieobecność Leonardowi zdarzało spotykać się z kochanką w domu. Poznawała to po znikających z cukiernicy zapasach – zarówno gospodarze jak i większość częstych gości dawno odzwyczaiła się od słodzenia. Oprócz tej jednej stałej bywalczyni. Po wizytach Elizy w cukiernicy widać było dno. Z dziwną satysfakcją zaprawioną szczyptą masochizmu Kasia uzupełniała zapasy przed każdym swoim wyjazdem czy dłuższym wyjściem z domu. Takie to było ich milczące porozumienie, nawet swego rodzaju, po tylu latach, przyzwolenie na obecność tej trzeciej w ich małżeństwie.

***

– To Leonard zdradzał Kasię od lat? Od lat z tą samą?

– Oj, te jego flirty to przecież nie było nic poważnego.

– Ale stała kochanka to oczywiście inny kaliber…

– I to ta ściera, szmata, zabiła go butelką po Bombay Sapphire, prostaczka z salonu fryzjerskiego, takie wsiowe nic?

– Uchlała się pewnie, takie nie mają zwykle umiaru… – temperatura rozmów telefonicznych pomiędzy absolwentkami wydziału chemii rosła w miarę kolejnych poznawanych szczegółów. Jakimi tajemnymi kanałami docierały one do pań, mimo tajemnicy śledztwa i konsekwentnego milczenia Kasi, pozostawało tajemnicą. Podobno ktoś opisał anonimowo całą sprawę w liście do profesora Wawrzyńca. Ktoś słyszał coś, choć nie mógł sobie przypomnieć, gdzie.

Tym większą konsternację wywołała informacja, że morderczyni piła tego popołudnia jedynie słodką herbatę.

Leonard poprosił o drinka, jak zwykle piątkowym popołudniem o dżin z tonikiem. Eliza opróżniła butelkę, a potem z całej siły roztrzaskała ją na głowie uczonego. Nie umiała powiedzieć, czemu to zrobiła, nie umiała też powiedzieć, kiedy. Nie przypominała sobie niczego, ale to musiała być przecież ona, bo nikogo z nimi nie było. Chyba, że wziąć na świadka Klotyldę, papugę przywiezioną przez Leonarda z Madagaskaru. Gadatliwy zazwyczaj ptak trwał jednak w stuporze i odmawiał jakichkolwiek zeznań. Zresztą, niczego by to nie zmieniło. Sposób zabójstwa pasował do krewkiej, nigdy nie przebierającej w słowach fryzjerki.

Śledczy odkryli motyw w osobie zrozpaczonej magistrantki Niny H., która utraciła w ten gwałtowny sposób swojego promotora, a tajemniczy informator znalazł drogę, by przekazać tę informację towarzystwu skupionemu w związku absolwentów.

– Zabójstwo w afekcie, pewnie z nią zerwał, ale nawet za afekt posiedzi se ta ściera z dziesięć lat.

***

– Z Ninką to nawet chciałbym mieć dziecko – obracał w dłoni brązową figurkę bogini płodności. – tak jej się fajnie zaokrągli brzuszek, jak tej tutaj – przesunął pieszczotliwie palcem po wypolerowanej powierzchni. – Teraz do tego dojrzałem. W sumie, Kasiu, jest tak, że zostawię ci dom oczywiście i będziesz zabezpieczona. Tyle tylko, że ja chyba… no, w tej sytuacji, jak mówiliśmy z Ninką, muszę od ciebie odejść.

Uspokoiła rytm serca, w głowie przestało wirować.

– Tak, musisz odejść – potwierdziła.

***

– Wyrzucasz to? Przecież jeszcze dobre? – Iwona przyjrzała się uważnie kaszmirowej, męskiej marynarce.

Kasia wyprostowała się i posłała przyjaciółce zmęczony uśmiech.

– Już mu się na nic nie przyda. Muszę uporządkować rzeczy, nie będzie mi to tutaj leżeć.

– Myślałam, że chcesz sobie coś zostawić na pamiątkę…

– Nie mam takiej potrzeby. Pomóż mi lepiej. Wszystkie ubrania pakuj do tego worka.

– Też chcesz go wyrzucić? To przecież…

– Pewnie. Kupię sobie wreszcie fajny kosz. Wywalaj to.

– Ale książki Leonarda? Chyba nie wyrzucisz książek?

– Książki do biblioteki. Wszystkie. I tak mam je w głowie, jak myślisz, kto je pisał? To znaczy, przepisywał – poprawiła się szybko.

Przez dłuższą chwilę pracowały w milczeniu opróżniając po kolei szafę, komodę na bieliznę, regał na książki, biurko. Kasia spostrzegła, że Iwona zagłębiła się w lekturze odręcznych notatek w grubym brulionie. Podeszła do przyjaciółki.

– Daj mi to.

– Chcesz to też wyrzucić? Ciekawy tytuł, o wpływie niebieskiego tajskiego kryształu na chemiczne reakcje w mózgu? Co to jest? Wygląda jak cukier!

Kasia delikatnie wyjęła jej z rąk zeszyt.

– Nic ważnego. Leonard odkrył to w Tajlandii, coś tam sobie zanotował, ale mówił mi, że nie doszedł do żadnych wniosków.

– Czekaj, czekaj! To ciekawe! – Iwona wydawała się szczerze zainteresowana – nie do wykrycia w krwi, zwiększa w połączeniu z teiną lub kofeiną podatność na sugestię… powoduje totalny black out, pokaż, to mnie ciekawi! – wyciągnęła rękę. – To powierdzone?

– Oczywiście, że nie. Bzdura. I zapomnij o tym – twardy ton Kasi był tak niezwykły, że zaskoczona Iwona przyjrzała jej się uważniej. Patrząc hardo w oczy przyjaciółki, Kasia wrzuciła notatki do kominka. Przez chwilę mierzyły się spojrzeniami, w końcu Kasia uśmiechnęła się serdecznie.

– Napijesz się herbatki? Zdaje się, że mam nawet jeszcze trochę cukru.


Tekst chroniony prawem autorskim. Opublikowany w witrynie najlepszaerotyka.com.pl Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie i publikacja w innej witrynie bądź przedruk tylko za zgodą autorki.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

 

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Ha! Wiedziałam, że wakacje okażą się owocne w nowe inspiracje! Urocze zakończenie, Miss. No i fajne nawiązanie do skandalu z Jadzią 🙂 Warto było (jak zwykle zresztą) czekać na kolejny Twój tekst. Ale nie daj się prosić za długo o kolejną część Manhattanu.

Dziękuję, Rito 🙂

Akurat ten tekst już w kawałkach istniał od dawna, oparty jest bowiem częściowo na prawdziwej historii. Natomiast Manhattan oraz moją opowiastkę z minionych niestety wakacji, przedstawię już wkrótce:-)

Jak zwykle – bardzo fajne 🙂 gdybys wydała ksiażke – zgłosze sie po autograf 🙂

Ech, Miss. No, pięknie. To na uniwersytetach też zdarzają się morderstwa? A ja naiwnie myślałem, że co najwyżej jeden zazdrosny profesor przyłoży drugiemu jakąś nieudaną pracą magisterską po łbie… a tu takie buty…
A na serio – dobrze poprowadzone opowiadanie, postaci bardzo wyraziste i realne. Kilka drobnych potknięć tu czy tam nie psuje bardzo ciekawie i soczyście napisanej całości.
Ech, dawno nie czytałem Twoich tekstów. Zapomniałem, co to znaczy precyzja słowa.

Pozdrawiam, s.

Fatalna fotka – brr – jak ja nie cierpię cukru. A fe! 🙂 No, nie – droczę się. Zdjęcie pasuje do tekstu jak ulał.

Wszystkim, którym się opowiadanie podobało, polecam inny tekst MissSwiss: Srebrne Gody, który również traktuje o niegodziwości jednego ze współmałżonków i konsekwencjach tejże, choć o zupełnie inną niegodziwość chodzi, a konsekwencje mają nie tak drastyczny charakter.
Ukłony,
Karel

Alez Srebrne Gody tez czytałam – jak chyba wszystko Miss Swiss :))
uwielbiam poczucie humoru, lekkość pióra i suspens 🙂

@Monika R. – cieszę się, że Ci się podobało. Na książkę jeszcze trochę trzeba będzie poczekać.

@Seamanie – na uniwersytetach niejedno się dzieje, oj niejedno:D

@Karelu, dziękuję za przypomnienie Srebrnych… natomiast co do cukru – od dawna wiadomo, że niestety, nie krzepi, jak kiedyś powiadał Wańkowicz, lecz niestety, wręcz przeciwnie – szkodzi:D Ja trzymam tylko dla gości. Oczywiście w rodowej cukiernicy 😛

Mniam! Mroczne tajemnice uniwersyteckiego światka:-) Smakowity temat, by osadzić w nim fabułę opowiadania.

Szczególnie tak dobrego. Historia jest wiarygodna, tym bardziej, że oparta na prawdziwych wydarzeniach (i znów okazuje się, że życie potrafi być bardziej pasjonujące od fikcji!). Bohaterowie prawdziwi – zarówno akademicki podrywacz, jak i zahukana i zakompleksiona małżonka, która w pewnym momencie… nie, nie będę zdradzał najważniejszego zwrotu akcji! No i najważniejsze: cały ten kameralny dramat rozpisany na kilka zaledwie ról (ze sporą ilością statystek)został pięknie przedstawiony przez Miss.

Podobał mi się styl pisania, krótkie, lecz plastyczne opisy, postacie zarysowane oszczędną kreską. No i odniesienia do poprzednich opowiadań Autorki – "Srebrnych godów" i do pewnego stopnia też "Sekretów Syjamu".

Skonsumowawszy czytelniczo ten i będąc bardzo usatysfakcjonowanym, czekam na kolejne teksty Miss.Swiss! 🙂

Pozdrawiam
M.A.

Zwabiony komentarzem Megasa…

1. Cukier krzepi! Krzepi i basta! A kto myśli inaczej jest w wielkim błędzie!!!!1111

Poniższego nie czytać przed lekturą tekstu.
2. No! Gdzie można dostać wspomniany niebieski tajski kryształ? Pytałem wyroczni G, niczego się nie dowiedziałem. Mam nadzieję jedynie, że "niebieski" kryształ to nie siarczan miedzi, bo ten z kolei jest nieco niezdrowy – sól metalu ciężkiego.

3. Kawał skurczybyka z pana Leonarda. Spodziewam się, że był uczonym wysokiej klasy i że miał wkład w chwałę ludzkości? W takim wypadku można potraktować cierpienia Kasi jako złożone na ołtarzu nauki. Ołtarz nauki potrzebuje ofiar. 😉

4. A pani Kasia, mimo że chemik, nie wie, że szorowanie zaśniedziałego srebra jest jak wbijanie gwoździ mikroskopem (czy może raczej spektrometrem), że wystarczy zrobić ogniwko, a mianowicie: słona woda i folia aluminiowa. 😉

ad 1) Właściwie, nie mam w tym temacie nic do powiedzenia 😉

ad 2) Jedyne, z czym kojarzy mi się niebieski kryształ to metaamfetamina z "Breaking Bad".

ad 3) Pan Leonard wlazł na drabinę po plecach swej małżonki, którą w nagrodę puszczał kantem ze wszystkim, co miało dwie nogi i na drzewo nie zmykało…

ad 4) Niezłe. Muszę zapamiętać, gdyby kiedyś przyszło mi szorować zaśniedziałe srebro 🙂

Pozdrawiam
M.A.

Napisz komentarz