Dziewiąta Kraina (MRT_Greg)  3.54/5 (8)

51 min. czytania

Grafika stworzona na podstawie ilustracji z Pixabay.com.

Gdzieś tam, kiedyś tam, na rubieżach zachodniej Empirii, leżała sobie niewielka osada. Lud jej dobroduszny był i uczynny, z hojności znany, ale gdy przyszło co do czego, to i za miecz każdy umiał chwycić. W zasadzie to na całą wieś składały się dwie chałupy zamieszkiwane przez starego eMeRTosława z familią w jednej i przez stado owiec w drugiej. Zazwyczaj w ciągu dnia dwa małe eMeRTątka bawiły się, okładając nawzajem drewnianymi mieczami. Starzec siedział na bujanym fotelu i pykał fajkę, a gdy akurat nie było jej pod ręką, to pykał swoją oblubienicę. Czwartą już z rzędu, od ludu tubylczego brankę, bo pierwsze trzy nie spełniły swych matczynych obowiązków.

Mijały bity i heksametry, starzec w piach poszedł, a po gościńcu pies z kulawą nogą nie przemknął. Rozrosła się kraina, rzeki i góry wyznaczyły nowe lokacje. A gdy wulkan rozgorzał, to spór w ludziach i innych nacjach ożył i znów zaczęły się bitwy i boje. A szczególnie u źródeł Empirii.

* * *

Ostatnie promienie zachodzącego słońca padły na pobojowisko. Łąka usłana poległymi przyciągała drapieżniki jak niedźwiedzie do miodu. Powarkiwania zgłodniałej zwierzyny odbijały się echem od ściany lasu. Padlinożerne ptactwo walczyło o kawałek żeberka. W głębi kniei, na miękkiej wyściółce z mchu spoczywali kolejni wojownicy. Wydawało się, że śpią tylko, baczny obserwator dostrzegłby jednak, że od wielu godzin żaden z nich się nie poruszył.

Cały dzień trwała bitwa. Szala zwycięstwa raz po raz przeważała to na jedną, to na drugą stronę. Okrzyki wojowników mieszały się z kwikiem koni, rzężenia umierających tonęły w ogólnym zgiełku bitewnym. Łucznicy, którzy jeszcze około południa zasypali gradem strzał zbliżające się oddziały nieprzyjaciela, wkrótce polegli, niespodziewanie stratowani przez kawalerię. Wybitny to lub niezwykle głupi był strateg, który kazał konnicy przedzierać się przez las tylko po to, by po zmieceniu łuczników zginęła pod mieczami ukrytych na skraju lasu legionistów. Pogruchotane na wzgórzach katapulty i balisty ukazywały prawdziwe oblicze wojny.

W pewnej odległości od głównego pola bitwy stał niewielki oddział przyglądający się uważnie walkom. Kilku piechurów z mieczami, kilku łuczników, dwóch wojowników na koniach, stanowiło skromną grupę, której zadania – wydawać by się mogło – zostały całkowicie zmarginalizowane. Stanowili ostatnią deskę ratunku, brzytwę zdesperowanego dowódcy, która miała ciąć w ostatnim szaleńczym zrywie.

Pod koniec dnia, gdy wiadomy był już wynik bitwy, podali sobie dłonie w geście ponadczasowej wierności, jaka mogła połączyć tylko starych towarzyszy broni, po czym ruszyli do swojej ostatniej potyczki. Na wzgórzu pozostał tylko najmłodszy z nich.

Wszyscy z dalekiej prowincji pochodzili, prześmiewczo zwanej Forgetanią, co w wolnym tłumaczeniu oznaczało kuźnię fałszerzy. On zaś, w grupie zaledwie od lat pięciu, bardziej bajarzem był niźli rycerzem. Choć nie świeżynka w militarnym fachu, bardziej nad miecz przedkładał pióro i pergamin. Wesoły chochlik był z niego a gadatliwy… Kompani jego śmiali się, iż takim orężem uśpiłby czujność przeciwnika, w towarzystwie niewiast zaś czułby się jak ryba w wodzie. Na praktyki rycerskie oddany, wkrótce też i smak włóczęgi poznał, co wówczas bardzo mu odpowiadało. Przemierzywszy rubieże wszelakie, dołączyli do armii podążającej z Gandalfii naprzeciw mrocznym hordom Saturatora I, syna Suburbana III.
I tak oto dotarli do kresu swej wędrówki.

Starzy wojownicy, wierni nowemu królowi, ruszyli w ostatni bój, młody zaś wieść miał zanieść w świat i do wszystkich plemion o prawości, uczciwości, posłuszeństwie i bohaterstwie owych wojów.

Pięćdziesiąt długich dni i nocy trwał powrót młodego eMeRTeka do swych rodzinnych stron. Lecz gdy dotarł na miejsce, ominąwszy barbarzyńskie krainy, przeprawiwszy się przez zaśnieżone szczyty gór i przepłynąwszy bezkresne oceany, zastał tylko ruiny dawnych domostw. Wiatr hulał w smętnych resztkach kominów, kamienie pokrył mech, zwierzyna rozbiegła się po lasach, a ludzie wrócili do jaskiń i lepianek.
Niepomny jednak niedoli i trudów wędrówki, a nade wszystko przepisów BHP, w ciągu niedługiego czasu odbudował on wioskę, stając się jej przywódcą. Zdobyte zaś w trakcie praktyk umiejętności wykorzystywał do podbicia sąsiednich krain.

Zauważony też został przez plemię Wandalów, pod okiem których zdobywał kolejne umiejętności. By sprawnie władać swoją wioską, nauczyli go podstaw rzemiosła, handlu, ale też i zwrócili uwagę na estetykę, która zbawienny wpływ miała na zadowolenie mieszkańców.
Wraz z nimi również brał udział w wyprawach gildyjnych, co rozwinęło jego zdolności zarówno wojenne, jak i przywódcze. Te ostatnie najcięższe były, zwłaszcza następnego dnia rano.

I tak po wielu przygodach, gdy z młodzieńca stał się mężczyzną, jego mała wioska urosła do miasta, a i doszły go słuchy o innych Foerach, błąkających się po uniwersum Empirii. Nadszedł czas, by założył własne plemię.

FoErs! Tak się zwie ono.

* * *

Ten wieczór nie zapowiadał się jakoś szczególnie. Jak co dzień o tej porze słońce zaszło za skałami na północy, oświetlając ostatnim promieniem górujący ponad chałupami ratusz. Bardziej warownią zwać się powinien. Lord eMeRTek rzadko tam zaglądał. No, chyba że do spichlerza, by uszczknąć nieco wina dostarczanego przez zaufanego handlarza. O ile, oczywiście, zdążył przed kawalerzystami, którzy nie żałowali sobie tego trunku ani przed, ani po bitwie.

Było to o tyle zaskakujące, że potyczki zazwyczaj odbywały się w pełnym słońcu, a ubrany w zbroję rycerz na koniu często spędzał kilka godzin pośród krzewów i nagrzanych słońcem skał. Jak mu się wtedy musiało chcieć pić! Lord wolał sobie nawet tego nie wyobrażać. Najwyraźniej jednak taktyka się sprawdzała. Rozjuszony kawalerzysta tratował co popadnie: najemników, piechotę, katapulty, kucyki pony, hello kitty, by jak najszybciej znaleźć się w pobliżu upragnionego winopoju. A że kawalerzystów było kilku, to i boski napój znikał prędko. Trudna zatem się dziwić, że co rusz wysyłał Lord wojska do podboju kolejnych terytoriów.

Tego dnia jednak kawaleria zasnęła szybciej niż zwykle. Być może to wpływ księżyca, a może obecność Madame Fortune oraz towarzyszących jej dziewek, sprawiła, że ze stajni nie dochodziły pijackie porykiwania. Tak czy siak, Lord miał spokojny wieczór. Z bukłakiem wina w jednej ręce i kawałem sera w drugiej podążał ścieżką w kierunku Tawerny. Minął po drodze oberżę, skąd dochodziła skoczna muzyka. Zaglądnął tylko przez okna, a ujrzawszy rozbawiony tłum, czym prędzej ruszył dalej. Obecność włodarza onieśmielała biesiadujących, czego nie miał im za złe, jednak biorąc pod uwagę ich ciężką na co dzień pracę, wolał pozostawić ich samym sobie. Dobrze wiedział, że wybawieni, będą lepiej pracować za dnia. Do Tawerny też nie wchodził. Przeznaczona dla gości, wyporządzona na miarę jego skromnych możliwości, przyciągała co dzień, prócz zwykłych obywateli, także znakomitości. Nawet wielcy bogowie Asgardu zaglądali tutaj.

Lord zapatrzył się na błyszczące w oddali wieże złotego miasta. Choć jego osada stanowiła fragment boskiej metropolii, znajdowała się tak daleko od centrum, iż można ją było uznać jedynie za mizerny przyczółek. Na chwilę zwrócił wzrok w kierunku swoich zabudowań. Dachy kryte gontem lub ciemną dachówką, ściany ponure, posępne, odstraszały większość bogów. Kamienny ratusz przypominał bardziej mroczne posiadłości Saturatora, syna Suburbana niż przyjazny ludowi budynek.

Jednakże świadomość współistnienia z bogami dodawała mu otuchy. Nie był już nikim. Nie był nikomu nieznanym obieżyświatem, wędrowcem, Wandalem. Był Asgardczykiem. I nawet jeśli czasami zupełnie niezauważanym, to z uśmiechem na ustach witał każdy dzień i kłaniając się w pas włodarzom Asgardu, podążał własną, wytyczoną już wcześniej ścieżką rozwoju.

Gdzieś w mroku zaszeleścił zwierz, huknęła sowa, z daleka doszły uszu Lorda skoczne dźwięki muzyki. Wyobraził sobie wielką salę, na której bogowie ucztują w blasku złota i przy uginających się od mięsiwa i innego jadła stołach; siedzą pradawni i opowiadają sobie wojenne historie. Nadobne boginie w oszałamiających przepychem strojach flirtują z mężczyznami, wodząc ich za nos. Muzycy grają do tańca, służki biegają pośród sali, dolewając wina, donosząc jadła, spełniając te i inne zachcianki ucztujących.

Cierpki smak w ustach przypomniał eMeRTekowi, kim jest i po co się tu znalazł. Chwilę grzebał nogą w trawie, po czym kucnąwszy, przejechał dłońmi po darni. Wkrótce odkrył zawiniątko. Dziesięć medali w sam raz do kolekcji. Wkrótce wymieni te i pozostałe na kilka akrów ziemi.

Terenu ciągle brakowało. Rozbudowująca się mieścina potrzebowała przestrzeni na budynki produkcyjne, jak i założenia militarne. Konnica chciała większy wybieg do ćwiczeń. Łucznicy spokojne zacisze, gdzie mogliby trenować strzelanie bez narażania producentów miedzi. Najemnicy… Najemnicy niczego potrzebowali. Skutecznie bowiem doskonalili swoje umiejętności w oberżach, ciągnąc kosą po żebrach co bardziej narwanych wieśniaków. Sami się zresztą z nich wywodzili, więc nie było nic w tym dziwnego, że co jakiś czas pokiereszowany mieszkaniec zgłaszał się do nich na służbę. Wino, chwała i splendor były wystarczającymi bodźcami. Innej zachęty nie trzeba było.

Lord wstał z ziemi i, otrzepawszy odzienie, ruszył w stronę nadbrzeża. Kierowany bardziej instynktem niż wiedzą, podążał do kolejnej skrytki. W głowie rodził mu się plan. Zbyt makiaweliczny, by mówić o nim głośno, a równocześnie na tyle prosty w swych założeniach, że aż chciał krzyczeć z radości.

W ciągu dwóch kolejnych godzin zebrał całe naręcze zdobyczy. Granit zarzucił na plecy. Worek monet ukryty pod alabastrowym głazem jak ulał pasował do kieszonki na piersi. Najlepsze znalezisko czekało go na końcu. Pod starym drzewem leżały ukryte dwa PeeRy. Niby niewiele, ale zawsze coś. W takich sytuacjach zawsze wspominał słowa ojca.

– Synu mój – mawiał emerytowany eMeRTosław, – życie jest jak papier toaletowy. Często przesrane, szare i po prostu do dupy, ale niezależnie od wszystkiego trzeba się rozwijać.

Lord więc w sercu miał nauki ojca, z szacunkiem podchodząc do każdego znaleźnego PeeRa. Co prawda z biegiem lat wielokrotnie przekonywał się, że życie potrafi innym podążać torem. Czasem było jak szachy, czasem jak żelazko, ale najczęściej jak trawnik. Zawsze musiał w coś wdepnąć. Tym razem jednak wybór był jak złoty strzał. Jeden na milion.

Wracając do swojego domostwa, przeżegnał się w pobliżu Wyroczni Delfickiej. Miał nadzieję, iż onegdaj złożona ofiara przyniesie odpowiednie profity. Udało mu się nawet zachęcić kilkoro znajomych do inwestycji. Podobnie jak do Posągu Zeusa, którego budowa pochłonęła cały jego zapas marmuru, drewna i złota. Najwięcej jednak poszło wina. O ile Zeus gustował raczej w boskiej ambrozji, o tyle robotnicy mieli zdecydowanie bardziej przyziemne potrzeby. Lord doskonale ich rozumiał. Sam niegdyś trunkował niewąsko. Etykiety Byka czy też tancerki Foe-Foe zaścielały jego ówczesną kawalerską izbę. Ustatkowawszy się jednak, coraz częściej w trakcie spożycia spozierał przez bursztyn miodu. Życie wówczas było zdecydowanie juwenaliowe.

Rzucił znalezione PeeRy w kierunku centrum powstającej budowli. Obserwował, jak odbijając światło księżyca, zmierzają w kierunku porzuconej taczki, po czym nagle znikły. Rozpłynęły się w powietrzu. Lecz Lord wiedział, że ktoś, istota jakaś niepostrzegalna, doceniła ten skromny gest.

Po cichu wemknął się do domu, starając się nie zbudzić pozostałych jego mieszkańców, po czym rzucił się na łóżko. Chwilę jeszcze obserwował iskrzące się światła nigdy nie-zasypiającego boskiego miasta. Marzenie o splendorze było o włos od spełnienia. Trzeba było tylko wziąć się do jeszcze cięższej niż dotychczas pracy. Nie miał nic przeciwko.

– Żeby tylko ten ratusz nieco przesunąć – mruknął do siebie, zamykając oczy.

Masywna budowla pierwotnie miała służyć jako jego własne domostwo, gdzieś jednak trzeba było umieścić teściów. Dla mamy jak znalazł okazała się najwyższa komnata w najwyższej wieży. Nie pilnowała jej co prawda żadna smoczyca, te bowiem na sam widok nadobnej matrony uciekały w popłochu, lecz miejsce zdawało się być idealne. Teść, uznawszy, że kobieta jego serca jest wystarczająco bezpieczna w mieście lorda, ziszczał swoje młodzieńcze marzenia, biorąc udział w wyprawach gildyjnych lub po prostu łupiąc sąsiednie krainy, zabijając dziewice i gwałcąc potwory. Lub w odwrotnej kolejności.

Mamusia, jak ją eMeRTek nazywał w jej obecności, poczuwszy tymczasem poluźnione więzy małżeńskie, coraz częściej przesiadywała w Tawernie, mamiąc odwiedzających ten skromny przybytek. Jej wieczór zaczynał się przy barze, gdzie sącząc białego ruskiego, spod przymkniętych powiek obserwowała przybywających. Niewiele czasu mijało, by dosiadłszy się do wspólnego stolika i roztaczając swój urok i powab, czarowała współbiesiadników. Co zadziwiające, spore grono boskich przedstawicieli Asgardu chętnie przebywało w jej towarzystwie. Lord zrzucał to jednak na karb podawanych tam mocnych trunków. Sam nieraz zaglądał tam tylko przez szparę, obserwując potężne istoty. Jedna z nich, mroczna niczym czarne ptaszysko, napawała go szczególnym lękiem. Była jak rysa na idealnym szkle Bifrostu. Choć słowa padające z ust tamtego były zdecydowanie przyjazne, Lord wolał nie wchodzić mu w drogę.

Przeciwnie rzeczy miały się z Thorem, w którego towarzystwie Lord chętnie przebywał (choć krótkie to były chwile) i korzystał z wiedzy jego. Ten jeden z największych wodzów Asgardu był jak dobry wujaszek. Pomagał w każdej chwili, radził słowem i wspierał w potrzebie. Lord wiedział jednak, że wszystko ma swą cenę i w każdym możliwym momencie okazywał tamtemu szacunek. Miał również nadzieję, że dzięki niemu uda mu się odnaleźć w boskim towarzystwie.

Tymczasem mrok powoli przechodził we wschód. Pozostało zaledwie kilka godzin do jasnego poranku. Trzeba było się wyspać. Obowiązek nałożony mu przez przynależność do wielkiej wspólnoty nie należał do najlżejszych. Trzeba było mieć siły na wyprawy gildyjne.

– Dobranoc, Asgardzie – mruknął Lord w ostatniej sekundzie, nim spłynął w objęcia Morfeusza.

Kilka godzin później, gdy niezmordowany kogut wyśpiewywał godzinę ósmą, Lord czekał już w pełnym rynsztunku przed ratuszem. Tuż obok niego stanął czempion, za nimi dwóch opancerzonych piechurów, najbliższych przyjaciół Lorda. W dalszej kolejności stało trzech kawalerzystów, konni łucznicy, wóz z darami, na końcu zaś piesze oddziały włóczników i starszych wojowników, zwanych pieszczotliwie „żelazikami”. Ostatni, obsługujący katapulty, znajdowali się już załomem budynku.

– Ruszamy! – zakrzyknął Lord.

– Stop! Stooop! Jeszcze koniarze! – głos dobiegł gdzieś z okolic stajni.

– Przecież są… – Lord obrócił się w siodle. – No, tak. Ci, co wytrzeźwieli. Mówiłem, żebyście nie chlali przed wyprawą – zakrzyknął do stojących za piechurami.

– Będziemy silniejsi – odkrzyknął koniarz.

– Niby jak? – zdziwił się piechur. – Powalicie wroga oddechem?

Śmiech przetoczył się po otaczającym ich tłumie. Wieśniacy stali, przestępując z nogi na nogę. Choć każdy z nich spieszył do swoich zajęć, nie chcieli przegapić spektakularnego wymarszu wojsk. Ta wyprawa miała być szczególna. Tym razem Lord zapragnął przejść co najmniej trzydzieści konfliktów, co nie było zbyt proste, biorąc pod uwagę mizerny zapas darów i bądź co bądź niewielką ilość wojsk. Co wiedział jednak tylko on, to nie wyłącznie jego zachcianki, lecz w sporej mierze przynależność do boskiego miasta wymagała zwiększonego zakresu wyprawy. Nie był tym szczególnie zachwycony, woląc przeznaczyć wojsko na podbijanie sąsiednich krain, tudzież akty zemsty na natarczywych sąsiadach, jednak nie śmiałby się sprzeciwić Ich woli. Z tego też samego powodu produkcja surowców od tygodnia szła pełną parą, do wojska rekrutowani byli wszyscy mężczyźni między piętnastym a pięćdziesiątym rokiem życia. Choć nie potrzebował takich ilości, wolał mieć ich w zapasie. Rezerwa na czarną godzinę. Niejedna panna stała wzdłuż murów koszar z wrzeszczącym tobołkiem na ręku.

– Żebyś mi się nie wychylał – słychać było co rusz piskliwy głos.

– No, dobra – westchnął Lord, – to może byśmy już ruszyli?

Jego zapał do walki malał z każdą minutą.

– Panie!

Od strony Tawerny zmierzał jeździec. Lord zmrużył oczy. Widok posłańca nie wróżył nic dobrego. Ostatnim razem dostał informację o zapotrzebowaniu na co najmniej pięćdziesiąt towarów, które miał wydać do boskiego spichlerza. Chcąc nie chcąc, pożegnał się z kilkoma wozami miedzi. Początkowo myślał o biżuterii, jednak małżonka skutecznie wybiła mu z głowy takie zapędy.

– Dobrze, że was złapałem – mruknął zdyszany posłaniec, przekazując Lordowi zwinięty pergamin. Zaraz potem, oddając salut wojsku, ruszył pędem z powrotem.

– Taki to ma dobrze – mruknął czempion, spoglądając za oddalającym się. – Niby w wojsku, żołd pobiera, ale na polu walki to go jeszcze nie widziałem.

– Uważaj, co mówisz – zgromił go Lord. – On musi dostarczać wiadomości, nieważne gdzie i przez co się przedzierając. Gdybyś musiał dostarczyć ważną wiadomość, przedzierając się przez cała armię wroga, nie byłbyś taki odważny.

– Przedrzeć! – burknął czempion. – Niech dobędzie miecza, to pogadamy. Co tam masz?

Mimo różnicy statusu pozwalał sobie czasem na bezpośredniość.

– Chwila – Lord rzucił spojrzeniem na pergamin, po czym podał go przyjacielowi.

Czempion zmrużył oczy. Nie był zbyt oczytany. Łatwiej mu było posługiwać się mieczem niż piórem, jednak co nieco pamiętał z matczynych nauk.

– Zmoczy… nalanej mi… – dukał powoli – przez ratę… yyy… Starogardu? Nietaję ci pszy domek… Ass! Dostałeś darmową dupę do domu?! Ty farciarzu! A ja to tylko trzos ze złotem dostaję.

Lord wzniósł oczy ku niebu. Mimo wszystko nie był zły na czempiona. Wręcz przeciwnie. Ledwo powstrzymywał śmiech.

– Daj to! – piechur wyrwał pergamin z rąk czempiona, po czym zaczął czytać – Na mocy nadanej…

– Wiedziałem, że z tym laniem moczu to coś nie tak – czempion wzruszył ramionami.

– … przez radę… Asgardu!

– Oj, tam – czempion spuścił wzrok – wsio rawno.

– Stefan! – Lord mruknął gniewnie. – Ty uważaj!

– Zaraz, zaraz – doskoczył do nich jeden z kawalerzystów. – Masz na imię Stefan? Tak jak mój kot…

Armia ryknęła śmiechem. Czempion wbił wzrok w ziemię. Jego wierzchowiec, jakby czując zakłopotanie swojego pana, pogrzebał leniwie kopytem w piachu.

– Czekajcie – piechur pierwszy odzyskał rezon – … nadaję ci przydomek As.

– As? Jaki As? – zdziwił się jego kolega.

– No, As. Nic więcej.

– Samo As? Nie na przykład As Pik. Albo As Kier.

– Buła – mruknął czempion.

Armia ponownie ryknęła śmiechem. Tym razem Lord speszył się nieco.

– Po prostu As – mruknął.

– Pokaż, no, to pismo! – do czoła podjechał jeden z kawalerzystów. – Co to jest? Pełno jakichś szram.

– Rys – mruknął Lord.

– Jedna, druga, trzecia…

– Dziewięćtysięcyczterystadziewięćdziesiątcztery – lord ponownie wszedł mu w słowo.

– Nie, no. To jakieś przegięcie! Więcej szram niż całego tekstu obwieszczenia. Ale szefie, pan patrzy, niby jest ten pociachany podpis, ale nie ma pieczątki ani sygnatury rozporządzenia. Ten cały przekaz to jakiś pic na wodę!

– Do bani – czempion skrzywił się. – Spoko. Dla mnie zawsze będziesz Lordem.

– Dzięki stary – Lord poklepał go po ramieniu – ale w towarzystwie bogów jednak się dostosuj.

– W towarzystwie jopka czy króla? – spytał.

Kolejny żart sprawił, że znikła nerwówka przed wyprawą. Każdy śmiał się niezależnie czy wojak czy kmiot.

– Wszyscy już są! – dobiegł nagle głos z tyłu.

Lord odwrócił się. Wystrojeni jak na święto dziękczynienia koniarze stali w pełnym rynsztunku.

– A co wyście się tak odpicowali? – spytał zaskoczony.

– No, jak to co? Na paradę trzeba się odwalić.

– Jedziemy na wyprawę.

– Cooo?! Ej, no…

– No, to ruszamy! – zakrzyknął lord, zerknąwszy uprzednio na zegar słoneczny. Byli już dobre dwie godziny spóźnieni.

Kawalkada ruszyła powolnym krokiem. Nieszczęśni kawalerzyści również, otoczeni rozbawionymi towarzyszami.

– Hej! Jeszcze my!

Dwóch łuczników co sił biegło w kierunku oddalającej się kolumny. Tuż za zakrętem wpadli na miejscowego błazna.

– O żesz… gdzie siedzisz, nierobie?! – zirytował się żołdak.

– Siedzę, gdzie chcę, dasz srebrnika, to powiem, co wiem.

– Sprzedałby własnego brata – łucznik splunął na ziemię, po czym raźno ruszył w ślad za oddalającym się wojskiem.

– A kupisz?

Tymczasem Błazen nie próżnował. Czym prędzej pomknął do Zofii, miejscowej przekupki, gdzie za bukłak z winem wyjawił, co usłyszał. Wieść rozniosła się lotem czarownicy i wkrótce dotarła do ratusza…

– Że co? – Mamuśka omal nie spadła z krzesła. Wrzeciono potoczyło się pod okno.

… a zaraz potem do domu Lorda.

Wkrótce dał się stamtąd słyszeć brzęk tłuczonych talerzy i gniewny wrzask małżonki.

– Ja mu dam! Druga dupa w domu! Ha! Jeszcze czego?! To ja tutaj piorę, sprzątam, gotuję, a ten se babę nową znalazł! Ja ci dam! – pogroziła ręką ku oknu. – Sałatki rzymskiej się zachciewa! Masz! Żryj z kosza, jak ci moja kuchnia już nie odpowiada!

Kto poznał kiedykolwiek złość kobiety, wie, że lepiej wtedy lepiej schodzić jej z drogi. Lecz to nie bezpośredni kontakt ze wściekłą niewiastą jest tak destrukcyjny, ale późniejsze próby odzyskania jej ciepła, przez niektórych wojaków posłuszeństwem zwanym. Ha! Lord eMeRTek nie zdążył rozpocząć pierwszego konfliktu, gdy wieść do niego dotarła. Zmartwiony pierwszą potyczkę swoją przegrał, gdyż zamiast wojska odpowiednio lokować, zastanawiał się, ile kosztować go będzie wytłumaczenie kobiecie pomyłki. Zaraz potem jednak raźno wziął się do walki, a z każdym kolejnym konfliktem nabierał animuszu. Złość go przy tym taka wzięła, że nie patrząc na nic, rzucał przeciw najsilniejszym przeciwnikom nawet zwykłych piechurów.

Wkrótce też wieść gruchnęła w regionie o smoku pożerającym całe zastępy wojów. O bestii nieujarzmionej, która tratuje wszystko na swej drodze. O Niepokonanym. O Hegemonie! O… Oczywiście Lord puszczał te plotki mimo uszu. Wiedział wszak doskonale, iż więcej zniszczenia potrafi dokonać małe kłamstewko w odpowiednim kierunku puszczone niż rzeczywiste dokonania. W rzeczywistości bowiem wojacy powoli mieli już dość kolejnych starć. Surowce do przekupywania przeciwników topniały w oczach. Blady strach padł na kawalerię, gdy okazało się, że zostało zaledwie dwadzieścia bukłaków z winem. Zaczęły się utarczki w obozie Lorda. Co noc kogoś ubywało.

W końcu, gdy sytuacja stała się naprawdę krytyczna, Lord zarządził dwudniową przerwę. W tym czasie miały dotrzeć zapasy surowców. Kawaleria przebąkiwała też coś o dziewojach z okolicznych wiosek i choć Lord początkowo przeciwny był wszelkim swawolom, rozumiał, że zaspokojona w każdym wymiarze konnica lepsza będzie w walce. Sam również skuszony wdziękami nadobnych, kilka z nich do swojego namiotu przyjął.

Niestrudzone to niewiasty były, o czym się Lord wielokrotnie miał okazję przekonać. Któregoś bowiem wieczoru, gdy baraszkował z ciemnoskórą dziewoją, szelest usłyszał, a gdy poły namiotu rozchylił, ujrzał kolejne pannice. Dwie matrony prowadziły młodą brankę. A wyrywała się i uciec chciała, lecz ze związanymi nogami u kostek marne były jej starania. Tymczasem dziewczyna, z którą popołudnie spędził, zeszła potulnie w kąt, gdzie przepasawszy się szmatkami, szybko uciekła. Rzucił Lord spojrzeniem za nią, lecz nie dane mu było się przypatrywać, bo oto kobiety  zaczęły go masować, olejkami natłuszczać, a w szczególności tam, gdzie przyrodzenie Lorda leżało. Wszakże i pod doświadczonym ruchem dłoni członek jego wkrótce na baczność stanął, salutując jak każdy porządny żołnierz powinien. Zaraz jednak zniknął w ustach kobieciny, a gdy ta jeszcze zaczęła go po jajach pieścić i zasysać kutasa, aż zadrżał Lord, a ciepło go ogarnęło takie, że tylko odchyliwszy głowę, na posłaniu spoczął i oddał się w niewiast władanie. Wszakże zaraz druga skorzystała z sytuacji i klęknąwszy nad głową eMeRTeka złożyła swój pocałunek wilgotnych, gorących warg na ustach Lorda. Siadłszy, zmusiła, by język jego spenetrował jej jaskinię, obłapiwszy dłonie Lorda, na pośladkach swych zostawiła. On zaś, mając przed oczami gęstwinę kruczoczarnych loczków, tylko lizał jej cipę. Co chwilę wierzgał biodrami, chcąc wbić się głębiej w usta drugiej. Tym razem jednak przeciwnik okazał się mocniejszy i żadne starania Lorda nie przyniosły mu pożądanego efektu. Niewiasty kontrolowały każdą chwilę, doprowadzając Lorda do granicy szaleństwa. A gdy sądził już, że osiągnąwszy szczyty, wybuchnie potokami gorącego nasienia, kobieciny zeszły z niego. Ta, co zmoczone językiem Lorda łono teraz paluchami ugniatała, zasiadła z boku i prężąc nie najmłodsze ciało, powoli zbliżała się do kulminacji. Ta zaś, co połykała kutasa Lorda, teraz wachlowała jego przyrodzenie wielkim szarym liściem. Zdumiał się Lord takim zachowaniem. Wszak niewiele brakowało, by spełnił swe pragnienia.

Zaraz potem jednak dźwignęły się niewiasty z posłania i ująwszy młodą brankę, uniosły wysoko nad Lordem. Chciał chwycić młódkę, by udobruchać ją, lecz zaraz kolejne pary rąk znikąd się pojawiły i unieruchomiły Lorda tak, że jeno przypatrywać się mógł, jak młoda zbliża się ku niemu. Specjalnie, zaiste, przedłużały tę chwilę niewiasty. Tymczasem dziewczę wiło się jak piskorz. Pomalowana szkarłatem i błękitem, nosiła na sobie symbole tubylczego ludu. Żadna błyskotka nie szpeciła jeszcze jej ciała. Łono zaś ściśnięte niczym pierożek, zgolone zostało tak, że błyszczało młodzieńczą soczystością. Zląkł się Lord, że oręż jego rozpłata ten niewinny owoc, jednak gdy tylko łbem swym dotknął jej sromu, rozchyliły się płatki, ukazując wilgotne wnętrze. I spojrzała dziewczyna na niego hardo, przestała szarpać się i pozwoliła, by kobiety nasunęły ją na Lorda. A gdy tylko zetknęły się ich podbrzusza, Lord wypuścił powietrze z ust jak buhaj jakiś, co młodą jałówkę posiadł. I wkrótce padły więzy dziewczyny, dłonie dotąd Lorda trzymające znikły, a dziewczyna, raz i drugi dosiadłszy go, rozpoczęła szaleńczy wyścig ku spełnieniu. I on też, chwyciwszy jej biodra, z siłą nabijać na siebie zaczął, a tylko obserwując jędrne piersi podskakujące mu przed oczami, czuł, jak wszystkie siły witalne w jednym kierunku podążają. I długo nie musiał czekać. Gdy upust dawał swemu spełnieniu, ona co rusz przytrzymywała go w sobie. Jęczała przy tym donośnie, więc i Lord sobie pofolgował i z rykiem wpadł do krainy rozkoszy. A gdy tylko odsapnął i otworzył oczy, ujrzał wzrok ciemnych oczu wbity w niego. Młoda pragnęła jeszcze. I jeszcze dostała.

Dwa dni uciech swawoli i rozprężenia zrobiło swoje. Nikt nie garnął się więcej do walki. Konflikty przerodziły się w pasmo negocjacji, aż w końcu doszło do tego, iż na pole walki jechał wóz z darami, wśród których obcy dowódcy wybierali co lepsze kąski. Czasem Lord nie utrafił z podarunkami i choć żaden z surowców nie był pożądany, wóz z pola wracał pusty i słać trzeba było następny. Zżymał się wtedy okropnie. Wszak nie po to z walk zrezygnował, by jeszcze całkiem zbankrutować.

Gdy doszło do kilku epizodów, kiedy na potrzeby negocjacji musiał wysupłać diamenty, uznał, że dość już takiej zabawy. Na kapłanach wymusił, by za każdym razem mógł kolejny wóz wysłać. To poskutkowało kolejnymi udanymi negocjacjami, jednak drenaż surowcowy był tak ogromny, że koniec końców zaczęto przebąkiwać o powrocie.

Nie w smak to było Lordowi. Noce uciech z dziewkami miał zamienić na łoże z małżonką? Bukłak wina na herbatę? Możliwość chodzenia spać w tym samym, w czym za dnia chodził, na woniącą fiołkami tunikę? Opowiadanie sprośnych dowcipów na dyskusje o hafcie krzyżykowym z mamusią i jej koleżankami?

Zapewne więcej rozterek by się pojawiło i powodów do opóźnienia powrotu, gdyby nie dziwna przypadłość która ogarnęła rycerzy, a wkrótce i samego eMeRTeka. Pieczenie tam, gdzie duma mężczyzny spoczywa, i ból wzrastający, według kapłanów był karą za rozwiązłość i jedynym ratunkiem przed dolegliwością były medykamenty. Lecz na polu bitwy nie stosowano takowych i tylko rychły powrót do miasta mógł pomóc schorowanym. To przechyliło szalę. Zarządzono odwrót, choć już niemal u bram piekielnych stali. Spoglądał Lord eMeRTek z podziwem na inne rycerstwo Asgardu, wracające stamtąd z bajecznymi łupami. Śmiali się z niego, pokazując palcem.

– Patrzcie! – wołali. – Oto ten, co zwali go nie Niepokonanym! Patrzcie i baczcie jeno, by was nie obsikał! A nie! Przecież nie może…

Jeden tylko, porozumiewawczo mrugając okiem, wzniósł rękawice w geście salutu. I wdzięczny był mu Lord i tylko dzięki temu nadzieją się posilał, iż po powrocie do domu jeszcze będzie mógł zasiąść w Tawernach wielkich wojowników.

Całe dwa dni i dwie noce trwał powrót Lorda do miasta. Wchodząc zaś do niego, zdumiał się niepomiernie, gdyż zostawił go niemal drewniane, a zastał murowane. Tam, gdzie niegdyś posępny ratusz straszył ciężarem swego ogromu, stała teraz budowla ze strzelistymi wieżyczkami, w oknach zaś płonęły wesoło ogniki. Ba! Nawet tam, gdzie niegdyś było ściernisko, urosło prawie San Francisco. Miasto całe, choć wieczór już był późny, oświetlone rzędami latarni, w których płonęły ogarki, tętniło nadal pełnią życia. Zdumiał się Lord też, ilu mieszkańców przybyło w trakcie jego nieobecności. Usiłując przybrać spokojną minę, choć ból dawał się coraz bardziej we znaki, oddawał ukłon każdemu napotkanemu mężczyźnie czy też dygającej przed nim niewiaście. Młode pannice obserwowały wojaków zza węgła, tu i ówdzie wykrzykując coś do przejeżdżających. Czasem jakieś spłoszone dziewczę przebiegało przez trakt, by zaraz z innym podlotkiem, zarumienioną wpatrywać się błyszczącymi oczami w przejeżdżających.

I dojrzał wkrótce Lord swoją chałupę, która już i także wielkości nabrała. Dach kryty dachówką lśnił w światle księżyca. W oknach płonęły światła kaganków. Zaś u wejścia stała…

– Kutasisko też ci zmarniało – mruczała pochylając się nad Lordem. Odpiąwszy pas z orężem, przyjrzała mu się uważniej – Ty żeś tam, biedaku, pewnie nie dojadał.

Lord spoglądał na swą żonkę, jak krzątała się po domu. Początkowy gniew minął jak z bicza strzelił. Sprytne kłamstewko, jakoby to miecz saraceński w truciźnie maczany przyprawił go o dolegliwości, najwyraźniej przekonało kobietę. Choć ból nadal dawał się we znaki, okłady z maści znanej w mieście znachorki, łagodziły go na tyle, że nie musiał co chwila krzywić się. Od czasu, gdy zsiadł z konia, aż do momentu, gdy zaległ wreszcie we własnym łożu, minęło kilka klepsydr. Wykąpany i posilony soczystym domowym jadłem, przez chwilę delektował się zapachem dochodzącym z przydomowego ogródka warzywno-ziołowego.

Jednak noc w końcu wzięła górę i chłód zaczął zaglądać pod sukmanę Lorda, a i szept żonki dochodzący z sypialni jął kusić na tyle, iż udał się eMeRTek do domu. A gdy sprawne dłonie żonki objęły jego ciało i błądzić zaczęły, tam gdzie dotąd zamorskie dziewoje sięgały, zmrużył oczy i mrucząc jak groźna bestia, ta co ujarzmiona choć dzika nadal w swojej naturze, szybko zapadł w sen.

Nad ranem zaś, nim jeszcze pierwszy kur zapiał, zbudził Lorda zgrzyt potworny. Jęk niczym z piekielnych czeluści dochodzący, zaraz w rytmiczne stukanie się przerodził, aż w końcu coś tak huknęło, że nieomal spadł z łoża.

– WTF?! – zaklął szpetnie. Wiedząc, iż małżonka nie życzy sobie wulgarności w domu, posłużył się zręcznie słowem, którego się naumiał w trakcie wypraw.

– Co…? – spytała leniwie, przeciągając się jak kociak.

– Cóż to był za hałas? Jakby się pół miasta zawaliło.

– To tylko apdejt – mruknęła, obracając się na drugi bok. Zgrabne opalone udo wytchnęło spomiędzy pieleszy.

Lord nachylił się, by dojrzeć to, co kryło się wyżej, lecz ona, jakby szóstym zmysłem wyczuwając zapędy Lorda, czym prędzej przykryła się pierzyną.

– Najpierw się wylecz – warknęła, gdy dłoń Lorda wślizgnęła się pod narzutę i spoczęła na jej ciele.

– Jaki apdejt? – spytał Lord, gdy okazało się, że na nic zdadzą się jego umizgi.

– No… zwykły. Pewnie rozkwitliśmy, to się musiało miasto dostosować.

– Nic nie rozumiem – odrzekł Lord.

Faktycznie, nic nie rozumiał. Jak to? Miasto się samo dostosowywało? To już nikt nie budował? Musiał to sprawdzić.

I tak, tuż po śniadaniu, wykręcając się jakimiś służbowymi sprawami, ruszył Lord na obchód swego miasta. Nie musiał ujść daleko, gdy dojrzał pierwszą budowlę. Strzelista wieża tonęła w chmurach. Ściany kryte piaskowcem, zdobione dachy nie przypominały mu żadnego znanego obiektu. Latarnia u samego szczytu przywoływała jedynie na myśl te, co u wybrzeży stały, by żaden statek na skały nie wpadł. Tablica u wejścia informowała, jakoby temu, co tu młotki przyniesie, wnet podwojona zostanie ich ilość. Nie dostrzegł jednak Lord nikogo, nie zwrócił wszak uwagi na wielki neon nad wejściem, iż na obecny dzień ilość bonusów się wyczerpała, zaraz jednak dojrzawszy starowinkę nieopodal, zagadnął do niej.

– Witajcie, babulu. Sama tu mieszkasz? Czy może masz jakiegoś męża?

– Aaaa, stary obalił halba, naprany jak sztomel, kur wahuje!

Czmychnął Lord w pośpiechu. Takiej wiązanki to jeszcze nigdy nie słyszał. Tylko dwa ostatnie słowa znane mu były, ale ich wulgarność go przeraziła. Czyżby wraz z apdejtem ludzie durnieli? Zachodził w głowę, idąc dalej. Wkrótce też dostrzegł kolejną budowlę. Tę to znał z Wypraw, nie sądził jednak, że ktoś uzna, iż warto wstawić ją do miasta. Układ schodkowy, ze świątynią niczym przystankiem dyliżansowym u góry, wyglądał komicznie, zwłaszcza w pobliżu innej budowli. Tamta, niczym stołp, więzienny gmach przypominała. Okrągła i posępna, lecz gdy podszedł bliżej ujrzał przez okienka przesypujące się złote krążki. Mlasnął zadowolony.

– Toż to PeeRY! – zakrzyknął.

Spojrzał wokół. Ludzie przechodzili obojętnie, jakby nie zwracając uwagi na cud, jaki rozgrywał się niemal na wyciagnięcie rąk.

– PeeRy! – krzyknął jeszcze raz Lord, wskazując na Castel.

– Tak, tak – mruknął przechodzący obok dziadunio – a świstak siedzi…

– Za co? – zdumiał się Lord.

– Zawijał sreberka.

– Och, nie! A ma…

– A Ma… łyżka na to: niemożliwe! Ale tak było, Lordzie.

Spojrzał Lord za odchodzącym. I byłby zapewne jeszcze pytanie jakieś zadał, choć w ząb już nie rozumiał, co kto do niego mówi, gdyby to nie ujrzał budowli, która całkiem zbiła go z nóg.

Świetliste gmaszysko zbudowane z kul i poprzetykane roślinnością, wyglądało jak budowla pozaziemska.

– Toż to tylko moc Asgardu mogła coś takiego stworzyć! – zachłysnął się Lord.

I tak przepełniony radością, natchniony potęgą bractwa, do której przynależał wraz z całym miastem, biegał po kolejnych dzielnicach, zachwycając się bogactwem i splendorem swojego miasta. A gdy dotarł do ratusza, kamiennej budowli ze strzelistymi dachami i wieżyczkami, z arkadowym obejściem dookoła i wyłożonym kostką brukową podejściu, uznał, iż to sen chyba jakiś. I zasiadł na murku, tym co siedzibę jego urzędu otaczał. Nie na długo jednak.

– A idźże mi stąd!

Uderzenie miotłą nie było bolesne, na tyle jednak dotkliwe, że zerwał się z miejsca. Sprzątający zaś, uświadomiwszy sobie, iż spoczywający nie jest jakimś żebrakiem, lecz włodarzem miasta, zląkł się okrutnie i rzucił na kolana.

– Wybacz, panie! – chlipał. – Nie poznałem ciebie. Tak dawno cię nie było, a w tym czasie moda się zmieniła i te buciory, co na nogach swych zacnych nosisz, to już dawno odeszły do lamusa.

– Teraz to każdy ciżemki nosi i gacie jakieś takie obcisłe, kolorowe a strojne, że mu… wiesz, panie, co widać. Jakby go sznurem ścisnęli…

Słuchał Lord eMeRTek jegomościa, gdy darowawszy mu występek, do miejscowego browaru się udali. Tam pod wpływem złocistego płynu rozwiązał się język sprzątacza.

– …a niewiasty to, Panie, zupełnie też nie takie. Jak chłopy niegdyś, tak teraz w gaciach chodzą, na krótko się strzygą, że nie wiadomo, jakiej to płci. Kiedyś to, Panie, niewiasty, to widać było, że do czego stworzone. Dzieciarnia zawsze opita mlekiem chodziła, a i one swe wdzięki tak eksponowały. Teraz to może i nadal eksponują, ale czasem to już nie bardzo mają co. Kiedyś żem taką jedną obściskiwał. Se macam ją po plecach i macam, a ona do mnie:

– Czego szukasz?

– Piersi twoich, pani.

– Są z przodu, waćpanie – mruknęła mi w ucho.

– Tam już szukałem.

Tak żem jej, Panie mój, odrzekł, a ona jak się nie wścieknie! Jak nie trzaśnie mnie pięścią w mordę, żem się obalił na ziemię. A ona łaps za takie coś, otwiera, aż pstryknęło, i dulda jak stary kacap galon piwa. Ja się pytam:

– Co robisz, dziewojo?

A ona mi na to:

– Jak to co? Focha strzelam!

– …i tak to, Panie, jest teraz z tymi babami. A chłopy… a weź nawet, Panie, nie pytaj. Zresztą, sam sopaczysz…

Ledwo się Lord odsunął, gdy po ostatnich słowach sprzątacz zwalił się na ziemię.

– Mocny trunek – cmoknął z uznaniem Lord, odstawiając kufel na kontuarze. Barman uśmiechnął się szelmowsko, dolewając kolejną porcję złocistego pieniącego.

– Miejscowa mieszanka, Panie – mruknął porozumiewawczo.

– Smakowita – odrzekł Lord. – Ciekawym, co jeszcze się u nas produkuje…

– Jest szkło – odparł barman, a zaraz potem dodał, lekko się uśmiechając: – jest zioło…

– …są prochy – wszedł w słowo młodzieniec siedzący z boku. Zaciągnął się mocno, po czym na moment znieruchomiał. I w momencie, gdy Lord uznał, że tamten musiał najwyraźniej zasnąć, młodzieniec wydmuchał z płuc resztkę dymu. Zakrztusił lekko. – Ale koniczynka lepsza.

– Koniczynka? – zdumiał się Lord.

– Siedmiolistna.

– Nigdy o takiej nie słyszałem. I te prochy…

Młodzieniec uśmiechnął się. Znalazł kamrata do wspólnego wieczoru. Ani się Lord obejrzał, a rzucony w objęcia kolorów i widziadeł przemykał po ulicach miasta swego niczym wiatr, goniąc iluzoryczne owce. Ile sił mając w płucach, śpiewali rycerskie przyśpiewki. Aż, gdy na niebie zajaśniała jutrzenka, zmogły ich harce wspólne i przystanęli u rozwidlenia dróg. Obejrzał się Lord do tyłu. Miasto jego powoli budziło się do życia. Przed nim zaś w mroku skrzyły się w światle księżyca złote kopuły Asgardu. Boskie miasto przyciągało niczym magnes. Było kokainą dla spragnionych splendoru merów okolicznych miast.

Otworzył Lord szerzej oczy. Potwór jakiś czy to smok pędził wprost na nich.

– Odsuńcie się! – krzyknął Lord, dobywając miecza. – Rozpłatam go na pół!

– Ja go przeniknę – głos z boku zdawał się płynąć niczym szemrzący strumień.

– Eee… Panowie – poznany w barze młodzieniec machnął ręką. – Chodźmy coś zjeść.

Zdumiał się Lord, lecz po chwili i on poczuł niewypowiedziane gastro. Schował oręż i kuśtykając, zmęczony ruszył wraz z nowymi kompanami do pobliskiej Tawerny. Woń świeżo przygotowywanej jajecznicy niosła się po gościńcu.

A gdy niespełna pół klepsydry później dotarł Lord do domostwa swego, zastał drzwi na skobel zamknięte, że do stajni się musiał udać. I tam, zwaliwszy się nieprzytomny na siano, zasnął snem kamiennym i tak spokojnym jak niemowlę. I nic mu się nie śniło.

* * *

To przyszło nagle. Było jak ostatni, niespodziewany błysk słońca tuż przed burzą. Jak muśnięcie ust pogańskiej dziewki. Bez ostrzeżenia.

Minęło nieco czasu od szalonych libacji Lorda. Choć już w trakcie jednego z takich dni jego małżonka nie wytrzymała i z gniewnym gestem rzekła

– Wyprowadzam się do mamusi!

Lord wzruszył ramionami. Humory włodarzowej miasta pojawiały się co jakiś czas. Średnio raz na miesiąc. Zrzucał to na karb pełni księżyca tudzież niezadowolonego Zeusa i, by bardziej nie rozsierdzać greckiego stworzyciela, podsypywał jego kapłanom nieco więcej PyRków, dokładając wino, zioło i szkło. Duchowni byli zadowoleni, Zeus najwyraźniej też, gdyż po kilku dniach małżonce wracał dobry humor, a i łoże Lorda znów gościło jej ciepło. Tym razem jednak nie pomogły ani dary ani dodatkowe PyRki.

Po miesiącu samotni, podczas którego udało mu się wydeptać wąską ścieżynę między kuchnią a łożem, odsuwając na bok zalegające wszędzie stosy pudełek po mięsiwie na wynos, Lord uznał, że dalej tak być nie może.

– Stefan, masz może nieco miejsca u siebie? – spytał sąsiadującego z nim kawalerzystę. Ten, znany wszystkim zatwardziały kawaler, był chorobliwie wręcz porządny, a dom jego zawsze lśnił czystością.

– Oczywiście, Panie! – koniarz uśmiechnął się, widząc szansę swojego awansu. – Przygotuję pokój na pięterku. Z osobnym wejściem – mrugnął do Lorda porozumiewawczo.

– Dzięki. To ja idę się lunąć – odrzekł Lord, zmierzając we wskazanym kierunku.

Zatrzymał się jednak w pół kroku, gdy doszedł jego uszu dźwięk werbli. „Ki pieron?” – mruknął, wychodząc na drogę. Zaraz jednak usunął się na bok, przepuszczając wyłaniającą się zza rogu kawalkadę. Na czele szli bębniarze, za nimi gwardia przyboczna jednego z bogów Asgardu, zaś tuż za nimi… Lord aż się zachłysnął. W pozłacanej, odkrytej karocy siedziała prawdziwa piękność. Oszołomiony jej blichtrem stał, rozdziawiając coraz bardziej gębę. Zaraz jednak spostrzegł się, że wygląda równie prostacko jak pozostali mieszkańcy, i przyjął bardziej odważną postawę. Co jednak nie zmieniło jego fascynacji boską istotą.

Lord z lubością przemykał wzorkiem po pozłacanym napierśniku, czując, jak w brzuchu zaczynają mu tańczyć motyle. Rzucił szybkim spojrzeniem na stojących niedaleko rycerzy w pełnym rynsztunku. Kręcili się i wiercili, jednak ciasne zbroje nie pozwalały na zbytnie napinanie mięśni. Lord uśmiechnął się z przekąsem. Wrócił jednak szybko do lustracji przejeżdżającej właśnie obok. Jej lico było gładkie jak jedwab, promieniała niespotykanym blaskiem, dłoń jednak, spoczywająca na ramie, miała wyraźnie silną.

– To prawdziwa boska rycerka – szepnął onieśmielony Lord.

– To prawda – przytaknął stojący nieopodal Stefan. – Wraca z GVG.

– Z czego? – Lord wybałuszył na niego oczy.

– Z wojen przeciw innym gildiom.

– To… Wyprawy to nie wszystko? – Lord był niepomiernie zaskoczony.

Doświadczenie zebrane podczas ostatnich WG pozwalało mu puszyć się swoim heroizmem. Dowiedziawszy się o innych, bardziej morderczych misjach, w których brali udział bogowie, zmartwił się niewąsko. Znów był nikim.

– Muszę się dowiedzieć, jak się zgłosić na taką wyprawę – rzekł hardo, marząc już o wspólnej przejażdżce z nadobną niewiastą. Zaraz potem zakrzyknął:

– Splendor i chwała dla mojego miasta! Niech żyje Asgard!

– Niech żyje Asgard! – zakrzyknęli mieszkańcy miasta.

Bogini rzuciła szybkim spojrzeniem w kierunku Lorda. Blask jej oczu przyprawił go o gęsią skórkę. Nikły uśmiech – czy to drwiny czy po prostu niewielkiego zainteresowania – nadał jej ustom cudowny kształt. Niewielkie dołeczki w kącikach sugerowały, że kobieta lubi się śmiać i robi to nader często. Kiwnęła głową.

Lord skłonił się nisko, a potem stał jeszcze jakiś czas, odprowadzając kawalkadę spojrzeniem. Wzdłuż niego przesuwały się zastępy żołdaków. Niektórych widział pierwszy raz w życiu, nie przypuszczając, że mogą istnieć takie jednostki. Inne, zdecydowanie mu bliższe, wyglądały mizernie na tle tamtych.

– To Kolonia – Stefan pokazywał mu szeregi dłonią. – Tam Postęp, a na końcu Modern.

– Talking? – spytał Lord, chcąc się popisać swoją wiedzą.

– Yyy… nie sądzę. Są raczej… małomówni.

– Kolonia… – zamyślił się Lord.

Małżonka też coś ostatnio przebąkiwała, że przydałoby się kilkoro pogańskich pracowników. Twierdziła, że niektóre satelitarne miasta Asgardu posiadają dostęp do taniej siły roboczej. To oczywiście zmuszało do zmiany epoki, ale…

– No, chyba czas najwyższy! – stwierdzała, spoglądając na niego wyczekująco.

Wówczas Lord wzruszał ramionami i wychodził, tłumacząc się potrzebą odwiedzenia koszar. Nie w smak mu był kolejny apdejt, pamiętając problemy towarowe związane z ostatnim. Jednak musiał przyznać – średniowiecze chyliło się ku końcowi i żeby nie zostać w tyle, musiał się rozwijać. A to oznaczało tylko jedno.

Westchnął ciężko.

– To jak… – zaczął ponownie, lecz Stefan wpadł mu w słowo.

– Musisz się zgłosić do naczelnego Asgardu.

– Ten pokreskowany?

– Tak. On Ci wyznaczy dzień i miejsce.

– O jeżu! Nie znoszę, gdy ktoś mną dyryguje.

– Tu się, niestety, musisz podporządkować. ONI mają ustalone terminy i bardzo ich pilnują.

– W mordę jeża! No, dobra. To weź, sprawdź, kogo mamy dostępnego, ja idę zagadać do łotrów. Będą na pewno potrzebni, a wiesz, że ich pozyskanie trwa długo.

– Ale za to lepszych skrytobójców nie znajdziesz, Panie.

– To prawda – przytaknął Lord.

Przez moment miał ochotę powiadomić o fakcie swoją małżonkę, ale zaraz mu przeszło. Nie miał siły wysłuchiwać kolejnych utyskiwań, że znowu go nie będzie w domu, że znowu to, znowu tamto. „Ktoś tu przecież musi rządzić!” – wykrzyknął w myślach, po czym, tak podbudowany, ruszył w stronę boskiego miasta.

– Wtorek, dwudziesta – przeczytał Stefan podsuniętą mu kartkę. – Przecież wtedy mamy rozgrywki grupowe.

Zły rzucił kartkę na ziemię, po czym zagapił się na Lorda. Ten wzruszył ramionami.

– Sam mówiłeś. Oni ustalają zasady. Też mi nie w smak, ale jak już się zgłosiłem, to nie mogę powiedzieć, że nie jadę, bo nasza drużyna będzie kopać szmaciankę z Kefasikami i ktoś im musi kibicować.

– No, ale nie mogłeś chociaż przesunąć o jeden dzień.

– Sie nie da! – odburknął Lord starym murarskim powiedzeniem. – Zresztą… nie ma się co zżymać. Nasze chłopaki pewnie zaś pomylą sobie bramki albo pokłócą się i rozejdą do domów w połowie meczu.

– W sumie, masz rację – Stefan przytaknął posępnie. – Dobra! To czas się przygotować!

* * *

– Na prawo falanga łotrów! Na lewo kawaleria. Środkiem piechurzy! Do bojuuuu!!! Na niiiich!!! Siec!! I tłuc!!!

Lord wykrzykiwał komendy, stojąc bezpiecznie tuż koło swojego namiotu. Rycerze, informowani chorągiewkami, nie słyszeli jego wrzasków, co jednak zupełnie mu nie przeszkadzało. Ba! Gromkie okrzyki podbudowywały go.

Przeciwnik okazał się mocny, jednak Lord nie z takimi się rozprawiał. Ustawiwszy najlepszą jego zdaniem formację, rzucił bezładną armię do ataku. Niestety, już po pierwszym szturmie ujrzał, jak bardzo się pomylił. Ten przeciwnik nie atakował chaotycznie najsłabszych jednostek. Metodycznie usuwał kolejne jego zastępy, póki na polu nie zostały same łotry. Zląkł się Lord, lecz było już za późno. Padali jak muchy, jeden po drugim, aż w końcu łąka usiana trupami jego armii, przybrała rdzawy odcień. Ziemia spłynęła krwią.

– Pogrom! – załkał Lord.

– Panie – Stefan nachylił mu się do ucha. – rycerze patrzą. Trzeba ich od nowa ustawić i zachęcić do boju.

– Masz rację – Lord przetarł wilgotne oczy.

Szybko ustawił nową formację. Zupełnie inną od dotychczasowych. Dodatkowo, z kieszonki na piersi wyciągnął butelczynę magicznego płynu i każdemu dał po kropelce. Sam też łyknął solidnie.

– Panie – Stefan cofnął się strwożony, – generałowie nie powinni brać udziału w bitwach.

– Tym razem, drogi kolego, muszę wziąć sprawy we własne ręce – zaperzył się Lord, – a jeśli nadal marzysz o awansie, to radzę ci dołączyć.

– Ale… – kawalerzysta zląkł się, jednak widząc spojrzenie Lorda, szybko odzyskał rezon. – Pozwól, że założę zbroję.

– Pospiesz się – mruknął Lord. – Chcę cię widzieć na polu walki.

* * *

– Victory! – zakrzyknął Lord, po czym wgryzł się w mięsiwo.

– Brawo, mój panie – odrzekł Stefan, opierając głowę o sękaty pień brzozy. – To był majstersztyk, tak poprowadzić do boju. A i łotrów, co żeś puścił na początku… Wyciachali prawie całą armię przeciwnika, nim zorientował się, że już po nim. Myślę…

Nie dane mu było jednak dokończyć. Lord po pierwszej bitwie uznał, że czas najwyższy na jakiś smaczny deser, zdziwił się jednak niepomiernie, widząc posłańca.

– Co wy tak tu siedzicie?! – zakrzyknął. – Wracać na pole bitwy!

– Zaraz, zaraz – przerwał mu Lord. – Właśnieśmy jedną odbębnili. Należy się przerwa. Jakbyś nie znał BHP – mruknął, kręcąc głową.

– Może ci się jeszcze papieru zachciewa?!! – posłaniec wrzasnął rozeźlony. – To nie WG! Tu się napierdala cały czas!

– Co?!! – Lord zerwał się na równe nogi. – Przecież… To się tak nie da! Trzeba się przegrupować, trzeba…

– Czekaj! – posłaniec spojrzał w kierunku odległych pól bitewnych. Dojrzał kolorowy dym nad wzgórzem – Teraz to już po ptakach. Weź, wyznacz obrońców i poślij na defa!

Rzuciwszy ostatnie zdanie, posłaniec zawrócił, co koń wyskoczy pomknął do kolejnych oddziałów.

– Na co wysłać? – spytał zaskoczony Lord.

– Nie mam pojęcia – odpowiedział Stefan – wspominał coś o obronie. Może zdobyli już ten zamek na skałach…

– No, dobra – mruknął Lord. – Mam tylko nadzieję, że nie okaże się, że wyślę żołdaków, a oni się tam będą zabawiać z dziewkami i żłopać wino!

– To by chyba wspomniał?

– Czort ich tam wie…

– Ale – rzekł Lord godzinę później, niespiesznie wracając do domu wraz niedobitkami swej armii – trzeba przyznać jedno. Zdobyliśmy przyczółek i zasłużyliśmy na niewolników. Czas rozpocząć kolonizację!

– Yyy… że tak wspomnę – Stefan nie bardzo wiedział jak to powiedzieć. – Nie zdobyliśmy niczego, straciliśmy połowę armii, a niewolnicy wybrali gałąź zamiast służby.

– Eee… tam – Lord machnął ręką. – Znajdzie się innych po drodze.

Nic już mu nie mogło zepsuć nastroju. Spiął konia ostrogami i pomknął do przodu. Minął zastępy zaciężnych wojsk, po czym zwolnił koło wozu boskiej pani. Z uśmiechem na ustach rzucił spojrzeniem w jej kierunku, po czym skłonił się lekko.

Roześmiała, kiwając głową.

Tak. Wiedział, że jego armia była mizernym punkcikiem ma tle jej batalionów. Nic nie podbił, nic nie zyskał, sam omal nie stracił skalpu, wyglądał jak żebrak w jej sąsiedztwie, nie przeszkadzało mu to jednak słać do niej kolejnych uśmiechów. W końcu bogini uniosła się lekko z siedzenia;

– Zobaczymy się w Tawernie – rzekła cicho do niego.

– Z radością, o pani – odrzekł, znów pochylając kark.

Zwolnił, czekając na swoje wojska. W głowie rodził mu się plan. Marzenia. Splendor, blichtr i chwała.

Mozolny, ciężki i twardy jest, nasz Asgardu merów znój.

Lecz nie przestraszy nas wypraw rytm ani nawet Inkwy szturm!

Dziś…

Nucił sobie pod nosem, zmierzając powoli w kierunku nieuchronnego.

* * *

– Drodzy Państwo!

Na podstawie rekonstrukcji wydarzeń, dzisiejsze walki uważałbym za najgorsze w całej historii Asgardu. Na szczęście szybka pomoc z zewnątrz udaremniła przełamanie defensywy i wróg nie wdarł się do ledwo zdobytego zamku. Po kolei jednak:

Obleg ustawiony o dwudziestej, musiał czekać dobre piętnaście minut, zanim pojawili się pierwsi ochotnicy do walki. Tak nie może być! Gdyby to był silniejszy przeciwnik, stracilibyśmy nie tylko przyczółek, ale też i może inne ziemie. Kolonia ruszała się jak muchy w smole. Modern tańczył z panienkami, popijając wiśniówkę. Postęp włączył wsteczny bieg. A nade wszystko górował jakiś idiota z Jesieni, który na najmocniejszego przeciwnika rzucił nieskoordynowany batalion, kolorowy jak mój chodnik po urodzinach Thora. Na miejscu niedobitków z jego armii, przywiązałbym mu do klejnotów kule armatnie i pogonił do domu.

Wracając do meritum. Tuż po tym, jak na zamku zalśniła nasza zielona tarcza, wróg przypuścił szturm, który zmiótł naszych napastników aż do zarośli przy strumieniu, w którym kąpała się jakaś dziewka. Idiotka hyc w krzaki, a tam nasze chłopaki…

Niestety nie doczekaliśmy się też i defa od Lorda eMeRTeka. Ach, nie! Przepraszam. Zastęp kawalerii skutecznie bronił wejścia do piwniczki z trunkami. Naszymi własnymi! Przed naszym wojskiem…

W zasadzie, to już po trzecim zdaniu naczelnego Lord eMeRTek odpuścił sobie zrozumienie, o czym gada poharatany. Według niego taka posiadówa to był jeden wielki bełkot, typowy dla tych wszystkich urzędasów, co to wyobrażają sobie, że nie wiadomo kim są. „Z wiochy pochodzisz to i wiocha w końcu z ciebie wyjdzie” – gadała mu niegdyś matula i tu, uznał, powiedzenie się sprawdzało aż nadto. Wystarczało tylko liznąć trochę specjalistycznej merytoryki, zmienić podejście z behawioralnego na apostolskie i nawet cieć na bramie mógł zostać wodzirejem. Oczywiście, Lord nie traktował naczelnego z takim eufemizmem, niemniej nad słuchanie jego bajdurzenia przedkładał znacznie przyjemniejsze zajęcia. A wgapianie się w piękną boginię zdecydowanie do nich należało. Znów nie mógł oderwać wzroku od jej kibici, tym razem schludnie opiętej koronkową suknią. Złota szarfa biegnąca od jej lewego ramienia aż po kształtne biodro, dobitnie sugerowała przynależność do boskiej części społeczeństwa. Co jakiś czas kręciła się na rzeźbionym w drewnie tronie, odsłaniając opalone na mahoń, silne udo. Lord, niepomny swojego zachowania, głośno przełykał ślinę. Do tego stopnia zapomniał, gdzie jest, że nieomal przegapił, jak zwrócił się do niego naczelny:

– Może nasz szacowny gość, biorący pierwszy raz udział w GVG, wypowie się na ten temat?

Lord zerwał się z krzesła. Czuł na sobie ciężkie spojrzenia bogów i panów Asgardu. Rzucił szybkim spojrzeniem w kierunku rozciągniętej na ścianie mapy, po czym przełknąwszy gromadząca się w ustach suchą grudę, zaczął niepewnie:

– Yyy… więc… tego – trzy sekundy musiały mu wystarczyć, by kontynuować temat. Albo wpadka (i wypadka), albo się uda – Z mojego punktu widzenia zdobycie zamku graniczyło z cudem. Sam, postradawszy większą część armii, nie widziałem szans na pozytywne zakończenie akcji. Jednak udana ofensywa panów Asgardu skutecznie zniechęciła przeciwnika do odwetowych ataków w innych rejonach. Skupiając swe siły w jednym miejscu, sądził, że w ten sposób uda mu się obronić pozycję, jednak to tylko wzmogło ataki naszych sojuszników. W efekcie nie trzeba było długo czekać, aż zamek został zdobyty. Bojam jednakże, że to moja słaba defensywa spowodowała stratę zamku. Proszę zatem o wyrozumiałość, gdyż była to moja pierwsza bitwa i jeszcze nie ogarniałem do końca pola walki.

W Tawernie panowała cisza. Lord zląkł się, że palnął gafę, jednak zaraz zerwał się grom oklasków. Gdy ucichł, naczelny spytał cicho:

– Rozumiem, że jest to twój punkt widzenia?

– No… taki… może nieco defensywny

– Aha. Zatem czy zamierzasz może nieco ofensywniej działać podczas następnej wyprawy GVG?

– Yyy… Myślę, że powinienem zmodernizować swoje wojska. Koniecznym jest, bym wzmocnił zarówno defensywę, jak i ofensywę perelną, które to pozwolą mi na swobodne zarządzanie polem walki – Lord pocił się jak świnia, chcąc wypaść równie mądrze jak naczelny, choć wiedział, że brak specjalistycznego słownictwa, może rzucić nieco cienia na jego przemowę. – Dodatkowo powinienem zdobyć plany Alkotras, w którym będę mógł musztrować dowolne jednostki, dwadzieścia cztery godziny na dobę, bez konieczności stawiania dodatkowych obiektów militarnych. Wtedy to, mając odpowiednie siły i zasoby, będę mógł z dumą reprezentować Asgard na polach walk GVG, a moja ofensywa przyczyni się do budowania chwały Asgardu!

To na końcu nie było potrzebne. Każdy dążył, by boskie miasto rosło w siłę, jednak Lord usilnie pragnął podkreślić chęć bliskiej do niego przynależności. Miał nadzieję, że te bałwochwalne zwroty nie przysporzą mu więcej kłopotów, niż miałoby być z nich pożytku. Sala jednak znów zatrzęsła się od oklasków.

Lord usiadł zmieszany. Nie przywykł do takiego aplauzu. Zwłaszcza ze strony wyidealizowanych postaci. Zerknął w bok, uciekając spojrzeniem, i w tym samym momencie dostrzegł, że co rusz każdy z nich sięga po stojący nieopodal dzban wina i pociąga z niego solidny łyk. „To takie buty” – mruknął, spoglądając za siebie. Dopiero teraz zauważył, że i sam na wyciagnięcie ręki ma solidną porcję słodkiego napoju. Szybko wychylił niemal pół dzbana, odłożył puste naczynie i najdyskretniej jak mógł, obtarł usta rękawem.  W tym momencie dostrzegł spojrzenie boskiej pani. Uśmiechała się do niego porozumiewawczo, po czym wyciągnęła w górę kciuk. Wyraz zadowolenia ponownie zagościł na obliczu Lorda. Może jednak nie było tak źle?.

* * *

– Teraz będą się chwalić jeden przed drugim, czego to kto nie zrobił, a ile przy tym wypił wina i dziewek wychędożył. Potem wrócą na salę, ale nie będzie już obrad, tylko stół zastawiony jadłem i napojami, a po bokach tańczące dziewki i chłopcy. A że będzie coraz bardziej gorąco, to będą się coraz bardziej odzierać z ubrań, tak że w końcu cała sala będzie przypominać kopulujące ze sobą węże.

Ostatnie słowa wypowiedziała z niejakim przekąsem. Lord pokiwał głową. Spacer z boską panią uświadomił mu, że ideologia boskości jest w rzeczywistości mitem. Oczywiście w odniesieniu do poszczególnych postaci. Niektóre zachowywały swoją nieskazitelna postać, jednak większość zrodziła się dokładnie w takich samych miastach jak lordowskie.

– Runęły mury Asgardu? – spytała go, widząc zamyślonym.

– Nigdy, o pani. Dla mnie to wciąż boskie miasto. Tylko jego mieszkańcy okazali się być…

– Zwykli…?

– No… Ale nie każdy – dodał szybko, spoglądając jej w oczy. – Pani, ty, na przykład…

– Przestań… – zaśmiała się lekko. – Mów mi…

Nachyliła mu się do ucha. Jej szept był jak pocałunek pogańskiej dziwki: gorący, namiętny, skrywający nieokiełznane żądze. Lord poczuł się, jakby padł na niego ostatni blask zachodzącego na zachmurzonym niebie słońca. Jej bliskość, szelest delikatnej sukni  i delikatna acz silna zarazem dłoń, która spoczęła na jego ramieniu, sprawiły, że znów w jego brzuchu zatrzepotały motyle. Dawno się tak nie czuł. Noc nadchodziła szerokimi falami, przynosząc ze sobą tajemnice skrywane dotąd w czeluściach boskiego miasta. Lord miał nadzieję, że ta noc szybko się nie skończy. Nadzieje na słodkie tête-à-tête z boską panią podsuwały mu do głowy kolejne fantazje.

On pełzający u jej stóp. Ona siadająca na tronie. Rozchyla poły swej tuniki. Pod spodem boskie ciało szkli się i poci, gdy jego ręce pełzną coraz wyżej. Łapie jej kolana i rozwiera, odsłaniając boską cipę. Szybko wtapia się w nią, przylega ustami do gorących wargi i wślizguje językiem do wnętrza. Ona jęczy głośno, łapie go za głowę i wciska jeszcze mocniej w swoje podbrzusze, jakby chciała mieć go całego w środku. On traci oddech, miota się w szaleństwie, jednak zapach jej podniecenia jest tak obezwładniający, że nie zważa na swoje słabnące siły. W końcu i ona dostrzega gehennę swojego poddanego. Pomaga mu wstać z klęczek. Nachyla się i wyciągnąwszy kutasa Lorda, nadziewa się na niego ustami. On obserwuje poruszającą się rytmicznie kaskadę blondwłosów. Gdy ona na moment wstrzymuje, wbija się w nią, uprzednio złapawszy za szyję. Ona coś jęczy niezrozumiale. Lecz oręż Lorda toruje sobie dalszą drogę i wkrótce cały tkwi w niej. Przytrzymuje na moment i puszcza. Obserwuje cienką nitkę śliny łączącą ich oboje. Ona mruży swe boskie ślepia, jakby zgadzając się na ciąg dalszy.

Osuwa się w dół, unosząc nogi i zakładając je Lordowi na ramiona. On ma przed sobą tarczę, w która celuje i gdy wyprowadza sztych, trafia bezbłędnie w sam środek. Z impetem wbija się aż po nasadę, czemu towarzyszy ledwie słyszalne klepnięcie. Lecz zaraz potem kakofonia mlasków i chlupotów, jęków i wrzasków omiata salę tronową. Lord miażdży Boginię swym ciężkim toporem, wali w nią raz po raz, nie zwracając uwagi na jej próby protestu. Są daremne. Gdy chwyta dłońmi jej piersi, a w palcach zgniata sterczące brodawki, ona orze paznokciami jego ramiona. Zadaje szramy tym głębiej, im bardziej agresywny jest Lord. Nie zwraca jednak na to uwagi. Wraz z ostatnim jego pchnięciem, ona wyrywa mu garść włosów. Wychodzi z niej i zalewa boskie podbrzusze poddańskim nasieniem.

– No, tak, jednak nie jest szefem wszystkich szefów. – O czymkolwiek by się toczyły rozmowy, Lord i tak dochodził do tego samego momentu. Nurtujące go pytanie w końcu musiało paść: – Gdzie się podział Thor? Kiedyś można było z nim porozmawiać niemal na co dzień. Teraz czasem się pojawi, mruknie coś, jakby od niechcenia i już go nie ma. Nie żebym podważał stanowisko Naczelnika, ale… no… jest chyba tylko zastępcą szefa?

– Jest szefem. Jest twoim szefem – bogini położyła mocny nacisk na ostatnie słowa – i winnyś mu szacunek. Prowadzi boskie miasto ku chwale i jeśli nic się nie zmieni, również zasiądzie w panteonie nieśmiertelnych. Dlatego racz, Lordzie, zważać na słowa, nawet jeśli rozmawiasz na luzie. Tymczasem…

Bogini zatrzymała się w pół słowa. Przystanęli oboje na skraju zagajnika, oddzielającego zielone połoniny Asgardu od miast satelitarnych. Za nimi w złotych rozbłyskach strzeliste wieże boskiego miasta witały noc, przed nimi rozciągały się mroczne aglomeracje średniowieczy. Spoglądając na układ najbliższej, dostrzegł Lord znajome budynki.

– Emertowo – mruknęła bogini. – Schludne, choć już nieco zapyziałe na tle sąsiednich miast. Masz sporo Pereł, Lordzie. Czas, byś je rozbudował. Myślę, że to ci pomoże.

Lord zaskoczony przyjął niewielki przedmiot owinięty w jagnięca skórę. Właśnie miał rozpakować, gdy bogini zacisnęła na nim swoją rycerską pięść.

– Nie czas na to. Ruszaj do domu, Lordzie. Ktoś chyba na ciebie czeka. Na pewno ucieszy ją twój powrót, zwłaszcza, gdy dotrzymasz słowa.

Lord otworzył usta, by zaprotestować, jednak nie odważył się. Tym bardziej, gdy ujrzał parobka bogini wyłaniającego się spośród mroku. Boski kasztanek przebierał kopytami, uspokoił się, widząc swą panią. Lord skłonił się nisko.

– Powodzenia, Lordzie!

Jej słowa były ostre i niewątpliwie oczekujące, że podoła jej wskazaniom.

Schylony słuchał oddalającego się tętentu. W końcu wyprostował się i ruszył niespiesznie ze schyloną głową w kierunku swojego miasta. Nim doszedł do bram Emertowa, zdążył się kilkakrotnie zbesztać za swoją paplaninę. Że też nie ugryzł się w język w odpowiednim momencie. Cóż, było już za późno, mógł tylko wyciągnąć wnioski na przyszłość.

Idąc ulicami swojego miasta nie dostrzegał uważnie przyglądających mu się, ukrytych w mroku oczu. Gdyby nie był tak rozbity, być może spostrzegłby się, że jest śledzony. Tymczasem, powłócząc ciężko nogami, dotarł do ratusza. Klapnął ciężko na ławkę i dopiero wtedy sięgnął do kieszeni po zawiniątko. Rozsznurował misterny węzełek. Materiał opadł na ziemię, zwinął się jak jesienny liść, po czym rozsypał w proch. Lord trzymał w ręku świetlisty krążek. Domyślał się jego znaczenia, jednak wciąż odwlekał oczywistą chwilę. Okrągły jak zwykły PyRek, w rzeczywistości był kluczem do apdejtu. W końcu Lord odwrócił się w stronę ratusza i cisnął dyskiem w kierunku budowli. Krążek rozbłysnął, po czym ratusz zniknął wśród dymu, by za chwilę wyłonić się nowym i wspanialszym. Tuż zaraz po tym otworzyły się drzwi i ze środka wybiegło kilkanaście ciemnych postaci. Jedna z nich przystanęła koło Lorda.

– Pan? Co tu robić ja?

Lord spojrzał po nim, po czym ciężko westchnął. Ciemnoskóry mężczyzna będzie świetną pomocą przy budowie kolejnych domostw. Tylko… musi się ubrać! Koniecznie. No, nie! Przecież z takim… dyszlem – Lord aż się zatrząsnął na samą myśl – nie może paradować po mieście. Dziewuchy by oszalały. A małżonka zaraz by go wzięła do czyszczenia basenu. Tak! W szczególności na czas jego wypraw wojennych.

– Pracować – odrzekł tedy Lord, unosząc się z ławki. – Dostanie za to wikt i opierunek.

– Ale… – osobnik rozejrzał się zalękniony – gdzie moja wyspa?

– Nie ma już wyspy – Lord był szczery do bólu. – Jest miasto. Nazywa się Emertowo. Jestem jego włodarzem.

– Pan?

– Tak. Jestem twoim panem.

– Pan mi da? Kwit i pakunek?

Lord westchnął. „Będzie ciężko” – pomyślał.

– Tak – odrzekł, nie chcąc póki co tłumaczyć nieznajomemu wszystkich zawiłości miasta. – A teraz chodź ze mną. I ty!

Kiwnął w stronę niskiej dziewki, rozglądającej się trwożliwie dookoła. Podbiegła szybko do niego i schyliła głowę.

– Daj spokój – Lord żachnął się. Dojrzał bowiem przez moment… – podnieś głowę. Wyprostuj się. No… tak myślałem.

Lord uśmiechnął się z przekąsem. Młode dziewczę było wyjątkowej urody. Przepasana kilkoma szmatami ukrywającymi jej krągłości, które tylko podsycały żądze Lorda. Zwłaszcza po nieudanym wieczorze z boginią nie miał zamiaru przepuścić nadarzającej się okazji. W głowie zrodził mu się kolejny plan. Lord aż się zachłysnął.

– Ty – złapał mężczyznę za ramię, – idź cały czas tą drogą, aż dojdziesz do domu z czerwonym dachem i leniwym kotem przed drzwiami. Tam mieszkam. Za domem jest stodoła. Tam ty będziesz mieszkać. Znajdziesz tam ubrania robocze, przebierz się w nie, a wcześniej wykąp w strumieniu za domem. I idź spać. Rano czeka cię praca. Musisz zarobić na siebie.

Mężczyzna lekko skinął głową, po czym ruszył raźno we wskazanym mu kierunku.

– Tymczasem my – Lord objął dziewczynę w pasie – pójdziemy sobie w pewne ustronne miejsce.

Służka posłusznie ruszyła wraz z nim. Choć Lord był dla niej zupełnie obcym człowiekiem, to w miejscu tym nowym, strasznym, pełnym dziwnych budowli jawił się jako ten, któremu można zaufać. Przeniesiona za pomocą nieznanych jej czarów z wioski, w której gliniane chałupki były niewiele wyższe od człowieka, była zupełnie zagubiona w nieznanej jej lokalizacji. Kiedyś już jej plemię spotkało białego człowieka, jednak ich wódz ułagodzony paciorkami przepuścił karawanę w głąb swojego terytorium.

Obejmując dziewczynę, Lord podszedł do tylnej furty CHF. Zastukał lekko w określonej sekwencji, po czym drzwiczki uchyliły się nieznacznie. Lord rozejrzał się uważnie dookoła, jednak nie dojrzawszy nikogo za sobą, wszedł w mrok, pociągając za sobą dziewkę. Furtka zamknęła się z lekkim zgrzytnięciem, a okalające ją winorośle skutecznie ukryły tajne przejście. Przechodzący chwilę potem obok opasły mężczyzna, zaskoczony skrzypnięciem w eterze, rozejrzał się dookoła. Zatoczył się przy tym i oparłszy ręką o kamienny mur, zaklął szpetnie.

– Nigdy więcej Amareny, psia mać!

Po chwili ruszył znowu przed siebie. Tajemniczy dźwięk został lata świetlne za nim. Gdy tylko zniknął za załomem, z mroku wytchnęła drobna postać w kapturze.

– Mam cię, Lordzie – mruknął błazen, po czym ruszył raźno w kierunku Tawerny.

* * *

Dobry maître powinien doskonale znać każdy zakątek swojego hotelu. Od piwnicy po dach żadne przejście, czy to widoczne czy ukryte nie może być dla niego jakąkolwiek tajemnicą. Układ drzwi, wysokości stropów, stromizna schodów, twardość łóżek, odległość od najbliższej kloaki, dziury w murze, każde drzewo czy krzak, ławka, jej ustawienie, i tysiące innych elementów stanowią podstawową wiedzę zarządcy hotelu. No, ale najważniejsi są wszak ludzie: zarówno obsługa hotelu, jak i dostawcy czy zewnętrzni usługodawcy prześwietlani przez maître-a i dobierani wedle jego potrzeb, ale przede wszystkim potrzeb jego klientów. Najważniejszym dla niego jednak jest znajomość gości, zarówno przybyłych po raz pierwszy, jak i systematycznie odwiedzających hotel, w tym oczywiście ich wymagania, gusta, potrzeby, niedoskonałości, osoby towarzyszące tudzież potrzeba towarzystwa.

Krótko mówiąc maître d’hotel to człowiek wszechwiedzący. Podobnie jak dobrodziej winien znać każdą odwiedzającą go duszyczkę, w przeciwieństwie jednak do kapłana wiedza maître-a pozostaje wyłącznie jego.

Wasilij Wasilijewicz był właściwą osobą na właściwym miejscu. Choć dopiero od niedawna zarządzał Chateaux de Frontrac, wiedział o tej budowli wszystko. Potrafił z zamkniętymi oczami przejść ją wszerz i wzdłuż, w górę i w dół, po drodze gasząc lub zapalając mocowane do ścian świeczniki. Mimo krótkiego stażu jego wiedza na temat dotychczasowych gości była ogromna i dzięki temu nikt nie śmiałby wątpić w jego obecność w tym miejscu. Dla Lorda eMeRTeka był niczym przybrany ojciec. To właśnie bowiem dzięki niemu objął tę ważną posadę, zmieniając swoje dotychczasowe życie niemal o sto osiemdziesiąt stopni. Bestia zapadła w sen zimowy – powiadali niektórzy. Ci jednak byli zbyt bojaźliwi, by spojrzeć Wasylowi w twarz, plotkowali więc za jego plecami, nie wiedząc, iż nie było to dla niego żadną tajemnicą.

Trudno jednak im się dziwić. Wasilij przybył do miasta jako wasal Lorda i tylko jemu podporządkowany nie uznawał jakiejkolwiek innej władzy. Powiadano, iż nawet samemu Thorowi gotów był plunąć w twarz. Nieokiełznany i niezwyciężony potrafił przeciwstawić się nawet nieśmiertelnemu. Jak zatem ten niepokonany wojownik stał się jednym z mieszkańców eMeRTowa? Jak Bestia stała się człowiekiem?

Plotki głoszą, iż podczas jednej z wojen GVG, gdy sprzymierzone wojska Asgardu przejmowały zachodni przyczółek jesiennej Empirii, wśród nieprzyjaciół pojawił się prawdziwy Heros. Sam stawał do walki przeciw całym armiom, rozjuszony niczym byk tratował wszystkie oddziały, zostawiając po sobie jedynie trupy. Niepomny na odniesione rany ani przepisy BHP parł do przodu niczym czołg antygrawitacyjny przez przerażoną husarię, jak pocisk międzyplanetarny rozbijał na atomy jednostki opancerzone. Był łotrem, smokiem, kometą. Żadne wojska Asgardu nie potrafiły mu się oprzeć, siał popłoch i przerażenie wśród wszystkich wojsk. Gdziekolwiek się pojawiał, blady strach padał na przeciwników. Niezwyciężony, niepokonany, zdawać by się mogło: nieśmiertelny, Achilles Pieskiej Forgetanii.

Ten dzień teoretycznie niczym nie różnił się od pozostałych. Podczas, gdy Bestia szalała pośród wojsk Asgardu, dokonując prawdziwej rzezi na Amareńczykach pełniących służbę u berserkera MM zwanego pieszczotliwie Pantofelkiem, wojska Lorda eMeRTeka spoczywały na skraju polany, chłonąc świeżość poranka. Z dala od pola bitwy spoczywali na trawie, tak jak zalegli kilka godzin wcześniej. Świętując przybycie na nieznany ląd, uczcili przy okazji klika innych okoliczności, między innymi urodziny Stefana czy też średniowieczny awans. I choć początkowe założenia były godne pochwały, z czasem wszelkie powody się zatarły i jedynym wytłumaczeniem stała się konieczność przypilnowania Asgardzkich dóbr potrzebnych na WG a w szczególności sztabowej piwniczki z winem. Niestety, nie wiadomo, w którym momencie okazało się, że jakimś cudem znikła kłódka zabezpieczająca wejście do podziemnego loszku i oczywiście, by nie ucierpiał żaden ze składowanych tam specjałów, Lord wraz ze swoimi oddziałami poświęcili się dla dobra sprawy. Nad ranem okazało się, że ich poświęcenie ma swoją cenę. Mrużąc oczy przed długimi promieniami słońca, czym prędzej przenieśli namioty do pobliskiego gaika. Zresztą… Chronić już nie było czego.

Wkrótce jednak, gdy okazało się, że tę wojnę Asgard może przegrać, a jego wojska topniały niczym kostka masła w kociołku nad ogniskiem, Lord eMeRTek postanowił osobiście pofatygować się na pole bitwy. Nie było to po jego myśli. Zdecydowanie wolał defować, uznając że obrona więcej wniesie dobrego niźli niepotrzebny przelew krwi na odkrytym terenie. Tym razem jednak nie miał wyjścia. Wziął ze sobą kilku łuczników, zaufanego Stefana oraz dwie armaty i stanął na czele swojego mikroskopijnego wojska naprzeciw barbarzyńskich oddziałów. Od tej pory wszystko rozegrało się w ekspresowym tempie i tylko dzięki relacji nadwornego skryby można poznać przebieg dalszej akcji:

„…Stanęli dumnie niedoświadczeni acz hardzi wojownicy Lorda eMeRTeka przeciw nieprzejednanej sforze. Na jej czele stała Bestia. Wasilij Wasilijewicz, dojrzawszy posiłki, ruszył w kierunku Lorda, przedzierając się przez niedobitki Asgardzkiej armii. Siekł mieczem na lewo i prawo, niczym ekspres polarny monstrualna hybryda złożona z samych mięśni pędziła na wprost mizernych wojsk. W pewnym momencie Lord zachwiał się na swoim Orzeszku (tak pieszczotliwie nazywał swojego rumaka) i gdyby nie pomoc jego kawalerzysty, niewątpliwie spadłby na ziemię. Wszystko najwyraźniej, nawet silny wiatr, przeciwstawiły się młodemu wojownikowi. Tymczasem Wasilij był już tuż przed nim. Już podnosił miecz, by opuściwszy go na wciąż stojącego niewzruszenie Lorda, rozpłatać go na pół. Cóż za odwaga Lorda! Jego zmrużone oczy niczym u przyczajonego tygrysa, zwiastowały na pewno niezwykłe skupienie eMeRTeka. I już gdy Bestia miała dosięgnąć młodego Asgardczyka, stała się rzecz niesłychana. Podniósł Lord w górę bukłak z winem, przytknął do ust i wychylił jego zawartość. Zaskoczony Wasilij stanął jak wryty. Lord pochylił się na swym koniu i wyciągnął dłoń w kierunku Wasyla. Ten zaś niepewnie uchwycił podany mu bukłak, po czym sam pociągnął solidny łyk. I ujrzałem wówczas cieknące mu po brodzie strumienie czerwonej ambrozji, a gdy odjął bukłak od ust, na jego twarzy malował się anielski uśmiech. A wówczas Lord z pomocą swego dzielnego kawalerzysty zsunął się ze swego wierzchowca i usiadł na ziemi. I wkrótce dołączyli do niego kolejni jego woje i wreszcie sam Wasilij…”

I tak oto tego wieczoru wracał Lord eMeRTek na tarczy do swego grodu. I tylko wtajemniczeni wiedzieli, że tylko dlatego, że po popołudniowej biesiadzie z Wasilijem nie był w stanie utrzymać się na koniu. Zresztą… Sam Bestia okazał się być równie zmęczony, gdyż podążał w identycznej formie tuż obok zmęczonego Lorda. I tylko dowódca sprzymierzonych Asgardzkich wojsk, poszarpany w ogniu walk i nie tylko, zgrzytał zębami, ujrzawszy przetrzebione zasoby boskiej piwniczki. Lecz w tej sytuacji nie rzekł ni słowa. Po powrocie do eMeRTowa Wasilij przyjął posadę ciecia na bramie Chateaux, a wkrótce potem objął stanowisko zarządcy.

Wkrótce okazało się, że było to idealne dla niego zajęcie. Takiego maître-a zazdrościli Lordowi nawet boscy gwardziści, głównie za sprawą wiedzy, jaką tenże posiadł w trakcie ich coraz częstszych odwiedzin. A dbał Wasilij o każdego jak najlepiej, pamiętając, iż nie tylko żołądki lubili zaspokajać. Bywał tam pokiereszowany, lecząc swe rany zazwyczaj okładami z młodych kolonijnych dziewcząt, nawet sam Thor, co zresztą najlepiej tłumaczyło jego przedłużające się nieobecności w Tawernie. Ale były też i boginie, hrabianka Bogusława, Księżna Lilijka tudzież inne szlachetne niewiasty. A Wasilij spełniał każdą ich zachciankę i, choć sam nie uczestniczył w odbywających się w salonach przyjęciach, doskonale wiedział, co się dzieje za zamkniętymi drzwiami. Całą tę wiedzę zachował jednak wyłącznie dla siebie i tylko strzęp informacji przekazywał Lordowi. Te które nie mogły przysporzyć jego gościom jakichkolwiek kłopotów, a przydatne Lordowi podczas rozmów z boskimi przedstawicielami.

Tego wieczoru, gdy Lord zażywał słodkiego tête-à-tête z niewinna kolonistką, Wasilij przyjmował delegację oficjeli z Asgardu. Zmęczony powitaniami oraz rozlokowywaniem swoich gości wyszedł na chwilę na zewnątrz, by odetchnąć świeżym powietrzem. Oczywiście tak samo, jak dojrzał znikającą za tajemną furtą parę kochanków, tak samo dostrzegł też przemykającego chyłkiem błazna. Nieszczęśnik uradowany niewygodną dla Lorda informacją zmierzał w kierunku Tawerny, gdy z mroku wytchnęła wielka łapa i złapała go za kark. I choć wił się jak piskorz, drapał pazurami silne ramię, nie był w stanie uwolnić się ze stalowego uścisku. Po chwili jego ciało zwiotczało, a jakiś czas później z pobliskiego strumienia dobiegł głośny plusk. Wasilij przez moment przyglądał się dryfującemu ciału. Nie obawiał się, że ktoś go znajdzie. Żerujące u ujścia rzeczki piranie doskonale radziły sobie z wszelkimi odpadkami. A te pojawiały się nader często, głównie za sprawą maître-a, strzegącego prywatności swego pana. Piranie też zresztą były jego sprawką. Rybki te bowiem przywiózł któregoś razu z odległego świata WG. Tak więc nieszczęsny błazen nie dotarł tego wieczoru do Tawerny, dzięki czemu nikt prócz Wasilija i samego zainteresowanego nie wiedział o schadzce mera miasta. Tuż po zdarzeniu Wasilij wrócił zabawiać swych gości. W szczególności to panie pragnęły jego towarzystwa.

WW był przystojnym mężczyzną. Choć jako były oficer wojsk SpecGVG charakteryzował się typową wojskową postawą, a jego nos, złamany wielokrotnie podczas nielegalnych walk bokserskich, wyglądał jak otwieracz do butelek, przyklejony niewprawną ręką początkującego artysty. Mimo to panie były zachwycone. Możliwość przeciągnięcia dłonią po głębokiej szramie, pamiątce ostatnich walk GVG, sprawiała, że każdej uginały się nogi w kolanach. Miękły też na widok jego sylwetki. Wielki niczym niedźwiedź jawił się jako nieznana nikomu hybryda, genetyczna krzyżówka znanych herosów: Termiteka i Rambowicza. Chełpił się też korzeniami sięgającymi Rasputina, co podkreślał, za każdym razem zrzucając okrywające go futra. I gdy panny onieśmielone widokiem mdlały u jego stóp, unosił je do swej alkowy, każdą niczym piórko pod pachą.

Lord tymczasem nie musiał przekonywać dziewczyny co do swej osoby. Już sam fakt obecności w komnatach pysznych od futer, rzeźb i ściennych malowideł sprawiał, że strwożone dziewczę lgnęło wręcz do Lorda. Ten zaś skwapliwie z tego korzystając, ujął ją po rękę i do łoża poprowadził. Onieśmieloną posadził, włosy z czoła odgarnął i zachwyciwszy się licem, złożył na jej ustach pocałunek. Wpierw delikatny, tak by nie przestraszyć, z każda chwilą bardziej sobie poczynał, aż w końcu zachłysnął się jej słodyczą. Usiadł koło niej i przytulił nieco, kawałek materiału ją okrywającego odchylając. Szarpnęła się w trwodze, lecz czując delikatność ręki Lorda, głaszczącego jej główkę, uspokoiła się. To zachęciło go do dalszych poczynań. Gdy poczuł ciepło bijące spod materiału, zapragnął zobaczyć źródło, które rumieniło jej lica. Dłoń Lorda, zazwyczaj twarda i szorstka efektem wojenek, przy dziewczynie stała się delikatna, niemal ojcowska. Czułość, jaką jej okazywał, uwolniła dziewczę z okowów strachu. Rozluźniła się przeto, a dłoń mężczyzny wniknęła pod materiał. Ujął eMeRTek pierś drobną, masować zaczął, a i brodawkę szczypać, tak że w końcu jęknęła cichutko. I znów się zarumieniła.

Zdjął tedy Lord swój przyodziewek, jeno w bieliźnie zostając. Otaksowała go wzrokiem, dłużej na okolicach pasa się zatrzymując. Wypiął Lord lędźwie do przodu, a spod materiału kutas wyskoczył niespodziewanie, celując purpurowym łbem w twarz dziewczyny. Zaśmiała się ona, schwyciła w drobne dłonie i masować zaczęła, uważnie się Lordowi przyglądając. A widząc błogość rozlewająca się po twarzy jego, wzmogła uścisk, aż w końcu pochyliwszy się nad orężem Lorda, wzięła go w usteczka. Widząc to, Lord uśmiechnął i chwilę jeszcze pozwalał jej na pieszczotę. Ona zaś z każdym łykiem głębiej go wciągała, aż gdy cierpliwość Lorda na granicy była, pchnął mocno do przodu. Objęła ustami całe jego przyrodzenie, językiem jajca pieszcząc. Na moment Lord się w niej zatrzymał, a dla niej widać nie pierwszyzną to było, gdyż wytrzymała Lorda, a gdy w końcu wyszedł z niej, ociekając śliną, spojrzała hardo na niego.

Wstała raptem, zrzucając równocześnie ubranie z siebie, stanęła przed nim naga niczym nimfa. Zerwał Lord z siebie ostatnie materiały i rzucił się na nią. I znów całować zaczął, a gdy języki ich splotły się w pragnieniu, chwycił pośladki i ścisnął mocno. I dźwignął dziewczę do góry, o stolik opierając, rozerwał mięsiste półkule i nadział na siebie aż po jądra. A potem nabijał raz po raz niczym na pal Saracena, a ona niczym szmaciana kukła podskakiwała, a wraz nią jej drobne piersi i włosy w nieładzie okrywające drobna twarzyczkę. Odgłos zderzających się ciał odbijał się echem od ścian i zwielokrotniony wracał do nich podsycając żądzę. Chciała go. Chciała mocno i twardo, bez żadnych zahamowań, więc ułożywszy brankę na futrach, za biodra chwycił i pchnął, w miejscu trzymając. Owinęła się wokół niego nogami, rękoma złapała za ramiona Lorda i z każdym sztychem jęczała. A gdy świat Lordowi przed oczami zawirował, a krzyki dziewczyny w jeden skowyt się zlały, wyrzucił Lord z siebie całe napięcie, dumę i hardość. A ona przyjęła go, obdarowując słodyczą i gorącem tropikalnej wyspy, skąd – jak mniemał – pochodziła.

A gdy oddech odzyskawszy, legł Lord na wznak w łożu, wstała energicznie i dosiadłszy, wierzchowca ujeżdżać zaczęła, dalszej podróży się domagając. I choć sił Lordowi wyraźnie brakowało, szybko jednak wigor odzyskał, zwłaszcza że krnąbrna okładać go zaczęła małymi piąstkami po torsie i twarzy. W końcu i przedobrzyła. Trafiając w czuły punkt, rozwścieczyła Lorda. Zrzucił ją z siebie, do poduszek wierzgającą przygwoździł, kolanem nogi rozchylił i namacawszy ciepłą jaskinię, wtłoczył swój organ ponownie. Nieczuły na jej prośby przyciskał wątłą do leża. I znów, gdy płomień rozgorzał między jej pośladkami, zalał ją swym nasieniem, topiąc w nieokiełznanej chuci.

Zwlekł się Lord z łóżka i do przybytku zmierzał, by lodem obłożyć przyrodzenie, gdy złapany od tyłu za szyję zachwiał się i opadł na pobliska sofę. A dziewoja przewagę zyskawszy, nuże od nowa harce swoje zaczęła. I zląkł się Lord tym razem.

Ale wkrótce zaś fason odzyskał.

Następnego dnia rano Wasilij udał się do apartamentów Lorda. Ten już, stojąc w korytarzu, przywitał swego przyjaciela.

– Ciężka noc? – spytał, widząc blade spojrzenie Bestii.

– Pracowita – odparł tamten po chwili zastanowienia, – niemniej równie przyjemna.

Wasilij rzucił szybkim spojrzeniem ponad ramieniem Lorda. Młoda kolonistka zbierała w pośpiechu swoje ubrania. Szczupłe ciało lśniło mahoniem w promieniach porannego słońca, wpadających przez witrażowe okna. Pokręcił głową.

– Ładna.

– Uhm – Lord westchnął – znalazłby się dla niej jakiś kącik?

– Spokojnie – Wasyl uśmiechnął się. – Sam się nią zaopiekuję. Nie! Nie żeby… – mrugnął porozumiewawczo.

– Dzięki, przyjacielu – Lord poklepał Bestię po ramieniu. By to zrobić, musiał stanąć na palcach. Nie potrafił się jednak temu oprzeć, wiedząc, że w innych okolicznościach prawdopodobnie nie zdążyłby się zbliżyć nawet na długość miecza.

– Wiesz, że nie musisz. – mruknął Wasilij. – W kuchni masz śniadanie. Chwilowo nikogo nie ma.

Lord uśmiechnął się, po czym ruszył w znanym mu kierunku. Nie miał obaw co do intencji Wasilija. Dziewczyna była bezpieczna pod jego skrzydłami, Lord miał też pewność, iż niewielu, jeśli w ogóle ktokolwiek, będzie wiedzieć o jej istnieniu. To doskonale pasowało do jego dalszych planów.

Po sutym śniadaniu, wymknął się ponownie znanym mu przejściem i wyszedłszy na ulicę szybko wmieszał się w tłum.

* * *

Niegdyś zwykły Foer, po latach bywalec Asgardu, wkrótce jeden z jego mieszkańców. Linia apdejtów znacząca karierę młodego wojownika, kończyła się przy kamiennym tolosie, gdzieś w eonach przyszłości. Jego sława i męstwo stało się przykładem dla innych. Jednak niektórzy potomkowie nie poszli w jego ślady. Niektórzy władanie mieczem przedłożyli nad machanie łopatą, a jeden taki nawet wolał używać pióra.

Co mu zresztą na lepsze wyszło.

* * *

Wieczór się zbliża, znów w Tawernie zasiądą;

On, one i tamci, i dwójką mąż z żoną.

I znów zaleją słowami niczym potokiem

Białe karty historii, jak stajnię obrokiem.

Kto Obsa ma, a kto kurczaka przypalił?

Spalony, ty idioto! Tego sędziego bym wywalił.

Robótki w ogródku, na drutach lub banany

Podrożały, więc czipsy wieczorem wpierdalamy.

Jeden do kościoła, inny do wanny,

Chłopcy na winko, a na chłopców panny.

A gdy wszystko w jeden ciąg znaków się zleje,

Ja poczekam. Poczytam. A potem poleję…

 

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wejdź na nasz formularz i wyślij je do nas. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

 

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Ach.. Piękne to były czasy.. 😉 Warto było tyle czekać na kontynuację.

Oj piękne 😉 Tyle, że to raczej rozwinięcie niż kontynuacja 😉 Fragmenty pewne… hmm… mogły się tylko tu ukazać 😉
Pozdrówko dla starej i Novej ekipy 😉
MRT

No proszę, mamy mistrza literackiego aikido ;). Tekst zwodzi i uwodzi.

Jeszcze małe pytanko. Kawaleria prawdopodobnie objechała łuczników i przypuściła atak od strony lasu, to znaczy że musieli się przewalić przez skraj. To znaczy że cudem minęli legionistów w jedną stronę a w drugą już nie ? Strasznie krótkie tyły miała ta armia ;).

Pozdrawiam,

P.S. Ale tą Forgetanią to przegiąłeś prostą ;).

Z pamiętnika kawalerzysty:
Dzień pierwszy: wyganiamy barbarzyńców z lasu.
Dzień drugi: barbarzyńcy wyganiają nas z lasu.
Dzień trzeci: wyganiamy barbarzyńców z lasu.
Dzień czwarty: barbarzyńcy wyganiają nas z lasu.
Dzień piąty: wyganiamy barbarzyńców z lasu.
Dzień szósty: przyszedł leśniczy i wszystkich wypierdolił z lasu

…Takoż i właśnie kawaleria sobie znanymi traktami, przemknąwszy w poprzek i wzdłuż knieję, przypuściła szturm na łuczników, skrytych w pierwszym szeregu drzew. Tratowani, padali jak muchy, z dzikim okrzykiem na ustach „Agrhhh”, zaścielili ściółkę jak drzewa podczas burzy. Dumna kawaleria nawet nie poczuła oporu. Lecz zaraz potem wpadli na obozujących na skraju lasu legionistów. Ci zaś usłyszawszy nadjeżdżających, przygotowali się i siekli nadjeżdżających z precyzją lasera orbitalnego. Posoka lała się strumieniami, bryzgi tętniczej krwi sięgnęły koron drzew, ludzkie flaki zmieszane z końskimi stworzyły prawdziwie ekspresjonistyczny obraz pola walki. Ten i ów strzelił sobie słit focię na tle stosu trupów…

Powróćmy jednak do eMeRTeka i jego kompaniji…
😀

Pozdrawiam 😉

PS. „prostą”? Niee… hiperboliczną… 😀

To opowiadanie czyta się trochę jak środowiskowy żart, nieco dla mnie hermetyczny. Podczas lektury uśmiechałam się trochę, czasem nawet parsknęłam śmiechem, ale czuję, że jako insider mogłabym z niej wynieść dużo więcej.

Pozdrawiam
Emilia

Napisz komentarz