Baśń o Trzech Braciach i Królewnie – Aleksander Fredro (Klasycy Polskiej Erotyki)  3.55/5 (34)

8 min. czytania

Fameni-Leporini, „Namiętność”

Mrok wieczorny – babcia siwa

przy kominku głową kiwa.

Nos jak haczyk, – okulary,

Coś tam mruczy babsztyl stary.

Snuje bajdy niestworzone,

O królewnie Pizdolonie,

O trzech braciach jak niewielu,

O matuli ich z burdelu,

Opowiada stare dzieje…

A na dworze wicher wieje.

Siądzcie społem panny, smyki,

Młodojebce, stare pryki

I nadstawcie dobrze uszy!

Choć na polu śnieżek prószy.

W domu ciepło i wygodnie…

Zostaw pan w spokoju spodnie!

Bo zawołam zaraz Mamy!…

Sza! Uwaga! Zaczynamy!

Za morzami, za rzekami,

Za lasami, za górami,

Żył przed bardzo wielu laty,

Król potężny i bogaty,

Dobrotliwy, szczodrobliwy,

Ale bardzo nieszczęśliwy,

Ciągle smutny i zmartwiony

Z winy córki Pizdolony,

Co choć bardzo piękna, miła,

Lecz nadmiernie się kurwiła.

A dawała bez wyboru

I rycerzom, panom dworu,

I kucharzom, i kuchcikom,

Giermkom, ciurom, pisarczykom,

Na leżąco, na stojaka,

W dupę, w cycki i na raka.

Czy na dworze, czy w salonie,

Czy w klozecie, czy na tronie,

W każdej chwili, w każdym czasie

Wciąż myślała o kutasie.

Próżno mówił jej król stary,

Że we wszystkim trzeba miary,

Nie wypada bowiem pannie

Dawać dupy bezustannie.

Na nic się to wszystko zdało,

Wciąż jej chuja było mało

I na całym króla dworze

Nikt chędożyć już nie może.

Wszyscy byli rozjebani.

Nawet księżą kapelani.

Raz ją tak swędziała dupa.

Że zgwałciła aż biskupa,

A gdy ten ją zdupczył marnie

– Poszła dawać pod latarnię.

Aż do tego doszło wreszcie,

że z burdelów wszystkich w mieście

Od kurewskiej całej nacji

Przyszły kurwy w delegacji.

Ta najbardziej rozjebana,

Padłszy przed nim na kolana,

Z trudem tłumiąc rzewne łkanie

Rzekła: Królu nasz i Panie!

Ty panując od lat wielu

Ojcem byłeś dla burdelu.

Burdelowy cech upada

Kurwom grozi dziś zagłada!

Upadają obyczaje!

Twoja córka dupy daje!

Na ulicy bez pieniędzy,

Przez co wpycha nas do nędzy.

Nikt nas dziś już nie pierdoli,

Bo darmochę każdy woli!

A więc najjaśniejszy panie,

Sprawiedliwość niech się stanie!

Król na łzy kurewskie czuły,

Kazał dać ze swej szkatuły

Każdej kurwie po dukacie…

Po czym zamknął się w komnacie

W nocy zaś przywołał swego

Astrologa nadwornego,

By ten patrząc w gwiezdne szlaki

Znalazł wreszcie sposób jaki,

By królewnę można było

Dobrowolnie, czy też siłą

Wrócić znów do cnoty granic,

A gdy to się nie zda na nic,

Niech przynajmniej w swojej sferze

Obłapników sobie bierze…

Więc astrolog wziąwszy lupę,

Zajrzał raz królewnie w dupę,

Dwakroć cyrklem pizdę zmierzył,

Po czym zamknął się w swej wieży.

Tak był w pracy pogrążony,

Taki przy tym roztargniony,

że szukając prawdy na niebie

W roztargnieniu srał pod siebie.

Kręcił, wiercił teleskopem,

Wreszcie wrócił z horoskopem

I rzekł: Smutną wieść, niestety

objawiły mi planety,

Że królewny nic nie wstrzyma.

Na jej szał lekarstwa ni ma!

Chyba, że się znajdzie jaki,

Tęgi jebak nad jebaki,

Który ją tak zerżnie pięknie,

Że królewnie picza pęknie!

Żywym ogniem się zapali,

Na kawałki się rozwali.

Wtedy będzie pizdolona

Z czaru swego wyzwolona!

I znów stanie się prawiczką

Z malusieńską, ciasną piczką.

Król, choć płakał ze zmartwienia,

Zamknął córkę do więzienia,

By się więcej nie puszczała.

Tam codziennie dostawała,

Prócz świetnego utrzymania,

Tysiąc wiec do brandzlowania,

Wazeliny beczkę całą.

Lecz jej tego było mało.

Ciągle płacze, ciągle krzyczy:

To za mało dla mej piczy!

Wszystkim było ogłoszone

Że kto zbawi Pizdolonę

Ten dostanie ją za żonę

I podzieli się królestwem

by raz skończyć z tym kurestwem…

Więc zjeżdżają się jebacze,

Czarodzieje, zaklinacze,

I rycerze, królewicze,

By królewnie zerżnąć piczę!

Każdy swoich sił próbuje,

Lecz choć tęgie mieli chuje

Na nic się to wszystko zdało,

Bo królewnie wciąż za mało.

Król gdy widział co się dzieje

Stracił całkiem już nadzieję,

Płakał, martwił się dzień cały

Aż mu jaja posiwiały

Bo już siwy był na głowie.

A tymczasem heroldowie

Wieści dziwne rozgłaszali

Coraz dalej, dalej, dalej…

Aż dotarły hen daleko,

Gdzie za siódmą górą, rzeką,

Stała sobie mała chatka,

W niej mieszkała stara matka

Wraz z synami swymi trzema,

Którym równych w świecie nie ma.

Każdy dzielny, tęgi, zwinny,

ale każdy z nich był inny

I w tym nie ma nic dziwnego:

Każdy z ojca był innego,

Bo w młodości swojej czasie

Matka strasznie puszczała się.

Była stróżką przy burdelu

I kochanków miała wielu.

Syn najstarszy miał chuj długi

I gruby na kształt maczugi,

A po bokach jego były

jak postronki – grube żyły,

Jakieś sęki, jakieś guzy –

Jaja miał jak dwa arbuzy!

A że ciągle mu bez mała

ta ogromna pyta stała,

Chujogromem go nazwano.

Pizdoliza nosił miano

Syn następny, bo lizanie

Stawiał wyżej nad jebanie,

I nie było mistrza w świecie,

Co by sprostał mu w minecie.

Cieszą matkę takie dzieci,

Lecz niestety – smuci trzeci,

Który rodu był zakałą,

Bo miał kuśkę całkiem małą,

A cieniutką na kształt glizdy

I nie palił się do pizdy.

Dobrze, gdy z matczynej woli

Raz na miesiąc popierdoli.

A że mało tak obłapia,

Bracia mieli go za gapia.

No i matka nawet czasem

Nazywała go Głuptasem.

Tak im słodko życie idzie,

Ani w zbytku, ani w biedzie.

Starsze bowiem dwa chłopaki

Zarabiali w sposób taki,

że pobożne, starsze panie

Brały ich na utrzymanie.

A i matka, chociaż stara,

Też dawała za talara.

Tylko trzeci syn – wyskrobek

Wypinał się na zarobek.

Że nie udał się niewiastom,

Dawał dupy pederastom

I ku wielkiej matki złości

Nie brał nic od swoich gości…

Tak im się więc dobrze żyło,

I wygodnie, dobrze, miło.

Aż dotarła i w ich strony

Wieść o losie Pizdolony.

Na zarobek więc łakoma

woła matka Chujogroma

I tak rzecze: Ty, mój synu

Idź! Dokonaj tego czynu!

Gdy spierdolisz Pizdolonę

To dostaniesz ją za żonę.

Pół królestwa twoim będzie!

Tak królewskie brzmi orędzie.”

Syn usłuchał rady matki.

Zaraz włożył czyste gatki.

Wymył chuja – i bez zwłoki

Raźno ruszył w świat szeroki…

A gdy przybył do stolicy,

Zaraz poszedł do ciemnicy

Gdzie się świecą, rozkraczona,

brandzlowała Pizdolona.

Pyta dębem mu stanęła,

Więc się ostro wziął do dzieła

I za pierwszym sztosem leci

Błyskawicznie drugi, trzeci,

Czwarty, piąty – aż nareszcie

Wyrżnął sztosów tysiąc dwieście

I utracił siłę całą –

Lecz królewnie wciąż za mało!

Tak był potem osłabiony,

Że zleść nie mógł z Pizdolony,

Aż musiały dworskie ciury

ciągnąć go za dupę z dziury,

I zanieśli omdlałego,

Do szpitala zamkowego.

A królewna ciągle krzyczy,

Że to mało dla jej piczy!

Prędko, prędko baśń się baje,

Nie tak prędko kutas staje,

Baśń się baje, czas ucieka,

Chujogroma matka czeka,

W końcu martwić się zaczyna –

Że nie widać skurwysyna…

Aż ją doszły straszne wieści…

Powstrzymując łzy boleści,

Pizdoliza do się wzywa

I w te słowa się odzywa:

– Bratu, rzecz to nie do wiary,

Nie powiodły się zamiary.

Kutas zmarniał mu, niestety –

Idź więc ty, spróbuj minety!

I Pizdoliz wnet bez zwłoki,

Ruszył prędko w świat szeroki.

W końcu zaszedł do stolicy.

Tam się udał do ciemnicy,

Gdzie się świecą, rozkraczona,

Brandzlowała Pizdolona.

Zaraz ją za piczę łapie

I minetę tęgo chlapie

Język jego na kształt węża

To się spręża, to rozpręża,

To się wije jak sprężyna,

W pizdę wwiercać się zaczyna,

To po wierzchu, to od środka.

Kręci na kształt kołowrotka,

To się zwija znów jak fryga,

że gdy patrzeć – w oczach miga.

Doba tak za dobą mija,

On jęzorem wciąż wywija.

Lecz z nim także to się stało

Że utracił siłę całą.

Więc i jego dworskie ciury

ciągnęły za dupę z dziury,

I wyniosły omdlałego,

Do szpitala zamkowego.

A królewna ciągle krzyczy,

Że to mało dla jej piczy!

Prędko, prędko baśń się baje,

Nie tak prędko kutas staje,

Baśń się baje, czas ucieka,

Pizdoliza matka czeka,

I już martwić się zaczyna –

Bo nie widać skurwysyna…

W końcu widząc, że nie wraca

Myśli: Na nic moja praca…

Biedna dola jest matczyna.

Oto już drugiego syna

Losy wzięły mi zdradziecko!

Jedno mi zostało dziecko,

I do tego całkiem głupie.

Głuptas miał to wszystko w dupie.

Raz spokojnie po jedzeniu

Chciał pochrapać sobie w cieniu.

Coś mu jednak spać nie daje,

Coś go ciągle gryzie w jaje.

Więc się prędko zrywa z trawy,

W portki patrzy się ciekawy

A tu się po jajach szwenda

Niby chrabąszcz – wielka menda!

Głuptas już rozpinał gacie,

By ją zgubić w sublimacie,

Gdy wtem menda nieszczęśliwa

Ludzkim głosem się odzywa:

Nie zabijaj chłopcze luby!

Czemu pragniesz mojej zguby?

Menda też stworzenie boże,

Że inaczej żyć nie może

I że czasem w jajo utnie –

Nie gubże jej tak okrutnie!?

Głuptas to serca bierze,

Myśli sobie: Biedne zwierzę,

Że mnie utniesz, cóż to złego?

Przecież nie zjesz mnie całego…

A pocierpieć czasem mogę

Idź więc dalej w swoją drogę!

A tu nagle menda znika

I zmienia się w czarownika,

Czarownika – czarodzieja,

I do swego dobrodzieja,

Co się w strachu z miejsca zrywa,

W takie słowa się odzywa:

– Że litości miałeś względy

Dla bezbronnej, słabej mendy

I żeś jej darował życie –

Wynagrodzę cię sowicie.

Dam ja ci wskazówki pewne

jak spierdolić masz królewnę.

Sił twych mało tu potrzeba

Jest kondona – samojeba,

Który ma tę dziwną siłę,

Że gdy włożysz na swą żyłę

I rozkażesz – on za ciebie

sztos za sztosem ciągle jebie

Czarodziejską mocą cudną!

Ale zdobyć go jest trudno…

Dupa strzeże go zaklęta,

Na przechodniów wciąż wypięta,

Z której mocą złego ducha

Ustawicznie ogień bucha.

I czy z bliska, czy z daleka,

Żarem swoim wszystko spieka.

I w tym mocnym, wielkim żarze

Dupa się całować każe,

Lecz gdy powiesz do niej słowa:

– Niech się ogień w dupie schowa!

Sama się pocałuj właśnie!

– Wtedy ogień w dupie zgaśnie.

I powoli, z dobrej woli,

Kondon zabrać ci pozwoli.

Za twą dobroć ja ci mogę

Do tej dupy wskazać drogę.

Weź ten kłębek z sobą razem,

On ci będzie drogowskazem!

Rzuć na ziemię i idź wszędzie,

Gdzie się kłębek toczyć będzie.

Lecz pamiętaj zawsze święcie

Czarodziejskie to zaklęcie!

Tu czarownik, niby mara,

Znikł i rozwiał się jak para.

Głuptas wstaje ucieszony,

Bierze kłębek, rozbawiony,

I nie mówiąc nic nikomu

Po kryjomu znika z domu.

Prędko, prędko baśń się baje,

Nie tak prędko kutas staje.

Głuptas idzie, nie ustaje,

Coraz nowe mija kraje.

Gdy stu granic minął słupy

Zaszedł wreszcie aż do dupy,

Z której ogień wieczny tryska.

A podszedłszy do niej z bliska,

Rozżarzonej nad pojęcie,

Czarodziejskie swe zaklęcie

Głuptas z całej siływrzaśnie:

Sama się pocałuj właśnie!…

Wtedy dupa zawstydzona,

Puściła go do kondona.

Więc z kondonem, ucieszony,

Pędzi wnet do Pizdolony.

A gdy przybył do stolicy,

Zaraz poszedł do ciemnicy,

Gdzie się świecą, rozkraczona,

Brandzlowała Pizdolona.

Wkłada kondon na kutasa

I.. O dziwo! U głuptasa

Chuj, co zawsze był jak z ciasta,

Na olbrzyma się rozrasta!

Na sto chujów się rozdziela

Każdy gruby, jak ta bela,

Każdy twardy, jak ze stali,

Każdy długi na sto cali!

Wszystkie chuje z całej siły

Na królewnę się rzuciły,

Każdy się jej w piczę wwierca,

Każdy końcem sięga serca,

Każdy jej się w piczy grzebie,

Każdy jebie, jebie, jebie…

Głuptas leży bez wysiłku,

Czasem klepnie ją po tyłku

Czasem w cycki pocałuje,

A samojeb piczę pruje.

Aż królewna Pizdolona

Zchędożona, spierdolona,

Ze zmęczenia ledwo żywa,

Krzyczy: – Cipa się rozrywa!

Takie przy tym tarcie było,

Aż się w piczy zapaliło.

By ugasić pożar ciała,

Straż zamkowa przyjechała

Z toporami, z bosakami,

Sikawkami i kubłami,

Słowem – z całym inwentarzem

Używanym przy pożarze.

I po długiej, ciężkiej pracy

Ugasili ją strażacy.

Tak została Pizdolona

Z czaru swego wybawiona,

I znów stała się prawiczką

Z malusieńką, ciasną piczką.

Głuptas dostał zaś w podziękę

Pół królestwa i jej rękę.

Król był taki ucieszony,

Ze zbawienia Pizdolony,

Że pomimo swej starości

Kapucyna rżnął z radości,

Tak się znowu poczuł młody

Potem zaś wyprawił gody

Głuptasowi z Pizdoloną –

Mnie na gody zaproszono.

Więc jak mówię, też tam byłam.

Jadłam, piłam, pierdoliłam,

Bawiłam się z nimi społem,

Aż zasnęłam gdzieś pod stołem…

Tu bajka dobiega końca

Już za oknem patrzeć słońca

Przy kominku babcia siwa

Coś mamrocze, głową kiwa

Dając dziatwie pouczenia

O rozkoszach chędożenia.

Których i Wam czytelnicy

Autor tej powiastki życzy!

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Rewalacyjnie się słucha, gdy czyta Olbrychski.

Napisz komentarz