Opowieść helleńska: Demetriusz VIII (Megas Alexandros)  4.58/5 (84)

29 min. czytania

John William Godward,”Sygnał”

Stała na nadbrzeżu obserwując statek, aż wreszcie ostatni pasażer zszedł na ląd. Żaden z nich nie był celtyckim olbrzymem z niebieskim tatuażem na obliczu.

Gdzie podziewa się Brennus, pomyślała. Czemu każe jej czekać?

Paru żeglarzy wzięło ją za ladacznicę, poszukującą w tym miejscu klientów. Usłyszała kilka propozycji, które puściła mimo uszu. Jeszcze kilka tygodni temu, w Atenach poszłaby z którymś z nich. Wtedy należało to do roli, którą grała. Tu jednak, na Eginie, nie była już dziwką, którą każdy mógł mieć za pół drachmy. Była kobietą jednego z rybaków. Do miasta przychodziła na drobne zakupy. Nie powinna snuć się bez celu po porcie.

Zrezygnowana opuściła przystań. Zostawiła za sobą kolejny statek z Pireusu, na którym nie było Celta. Słońce chyliło się już ku zachodowi. Musiała wracać do domu, do Jakchosa.

A więc tak żyją zwykli ludzie, pomyślała. Każdy dzień wypełniają im powtarzające się, monotonne czynności, służące temu, by zapewnić sobie pożywienie, ubranie, dach nad głową. Mężczyźni co rano wyruszali do ciężkiej
pracy, z której wracali tuż przed zmierzchem. Kobiety wykonywały swoje obowiązki w domu, z którego wychodziły tylko na targ (a i to jedynie wtedy, gdy nie posiadały niewolnika, którego mogły tam posłać). Następujące po sobie doby zlewały się w jedno. Egzystencja pozbawiona jakiegokolwiek głębszego sensu poza samym trwaniem.

Niegdyś życie Filony wyglądało zupełnie inaczej. Szlachcianka na macedońskim dworze, należąca w dodatku do ścisłego grona królowej matki, nigdy nie musiała kalać się pracą. Niewolnicy spełniali każdy jej rozkaz, przynosili przysmaki, odziewali w przednie jedwabie. Spacerowała po ogrodach otaczających pałac, kąpała się w basenie o ścianach z paryjskiego marmuru, piła wodę z najczystszych strumyków oraz schłodzone wino z Rodos. Nocą brała udział w dionizyjskich rytuałach, którym przewodziła Olimpias. Wraz z innymi dziewczętami śpiewała pieśni ku czci boga, dotykała jego świętych węży, tańczyła w transie, który osobom postronnym mógłby się wydać bezrozumnym szaleństwem. Jeszcze później szła do alkowy z którymś ze śmiałych i pewnych siebie mężczyzn, jakich wielu było wówczas w Pelli. Nim Aleksander zabrał większość z nich do Azji, gościła w swoim łożu niejednego z towarzyszy króla: Ptolemeusza Lagidę o jasnych oczach i donośnym śmiechu, prostackiego i brutalnego Lizymacha, a także Eumenesa z Kardii, który najpierw był sekretarzem Filipa, a potem pełnił tę samą funkcję przy jego synu.

Królewska wyprawa przeciw Persom wszystko zmieniła. Kiedy w Pelli nastały rządy regenta, stosunki na dworze zaczęły się psuć. Antypater trzymał Olimpias z dala od władzy, dymisjonował bliskich jej dygnitarzy, ułaskawiał ludzi, których skazała na śmierć. W jej otoczeniu zaroiło się od szpiegów. Idąc do łoża z którymś z dobrze urodzonych młodzieńców, Filona nigdy nie wiedziała, czy nie jest on opłacony przez regenta. Czując się osaczona, królowa matka zaczęła myśleć o wyjeździe. W końcu opuściła Macedonię i udała się do ojczystego Epiru. Zabrała ze sobą wszystkie dwórki. Filona początkowo cieszyła się z tego zaszczytu, lecz radość szybko się skończyła. W porównaniu ze splendorem Pelli, pałac monarszy w Passaronie był ledwie nędzną szopą. Epirocka szlachta była prymitywna, beznadziejnie skłócona, a od mężczyzn cuchnęło posiadanymi przez nich owcami. Wyjątek stanowił Tryfon z Ambrakii. Dobrze urodzony i niezwykle ambitny polityk, który wspomagał Olimpias w jej walce z Antypatrem. A także jeden z dwóch mężów, którym Filona oddała się w tym na poły barbarzyńskim królestwie.

To właśnie on postanowił wykorzystać jej potencjał. Wymierzona w Antypatra intryga, której nici snuł w całej Helladzie, opierała się na osobach takich jak Filona – bystrych, skłonnych do ryzyka i całkowicie amoralnych. Kiedy Tryfon poprosił Olimpias, by ta oddała mu Filonę, dziewczyna gorąco go poparła. Chciała uciec z Passaronu i wyrwać się w szeroki świat. Marzyła o tym, by ujrzeć Ateny, o których wiele słyszała od swoich macedońskich kochanków.

Tryfon nauczył ją wszystkiego, co wiedział o truciznach i zabójczych jadach. Skutki niektórych z nich testowali na trzymanych w lochach Passaronu skazańcach. Pokazał jej również – znowu na więźniach – jak najskuteczniej torturować mężczyzn i kobiety, by wydobyć z nich ukryte informacje. Filona patrzyła na to wszystko i chłonęła wiedzę, która w obcych stronach mogła okazać się przydatna.

Gdy była już gotowa, udali się do epirockiego portu Nikopolis, gdzie znaleźli statek płynący do Pireusu. Dopiero na pokładzie Tryfon wyjawił Filonie swe plany wobec jej osoby. W Atenach miała mu służyć jako łącznik z innym agentem, Celtem Brennusem, którego wprowadził do grona Demostenesa. Żeby nie budzić podejrzeń, będzie spotykać się z Celtem w domu rozkoszy, noszącym nazwę „Pocałunek Alkmene”. Kiedy wyjawił jej, że ma zostać ladacznicą, w pierwszej chwili niebacznie zaprotestowała. Uderzył ją w twarz i zagroził, że jeśli znów mu się sprzeciwi, zostanie zabita. Potem przez cały rejs zmuszał ją, by oddawała się za srebro każdemu żeglarzowi i pasażerowi na statku. Żaden z nich nie mógł równać się z pięknymi młodzieńcami z Macedonii, a wielu było wręcz odrażających. Filonie zbierało się na wymioty, gdy się na niej kładli. Dopiero później zrozumiała, że Tryfon czynił to nie tylko z wrodzonego okrucieństwa, ale i po to, by jeszcze lepiej przygotować ją do roli, jaką miała odgrywać w Atenach.

Kiedy statek dotarł w końcu do Pireusu, naiwna i spragniona przygód dziewczyna, którą przedtem była, umarła. Filona przeszła przez ręce ponad trzydziestu mężów, posmakowała nasienia każdego z nich, nosiła na ciele sińce po ich brutalnych pieszczotach. Została odarta z dumy i po wielokroć upokorzona. Starannie oduczono ją wypowiadania słowa „nie”. Macedońska szlachcianka zmieniła się w zwykłą porne. Stało się tak, jak chciał Ambrakijczyk.

Z czasem odkryła zaskakującą rzecz. Szpetni czy pijani mężczyźni, którzy odwiedzali jej izbę w „Pocałunku Alkmene”, przestali budzić w niej wstręt i pogardę. Ich gwałtowne, niecierpliwe pieszczoty potrafiły ją podniecić, a nawet doprowadzić na sam szczyt. Oddawała się nieznajomym z coraz większą rozkoszą, rozsmakowała w roli, do której odgrywania została zmuszona. Nie mogła pojąć, skąd wzięły się te nowe doznania. Nigdy przedtem nie podejrzewała, że coś takiego drzemie w zakamarkach jej duszy. Przyjęła to jednak jako dar od jakiejś sprzyjającej jej bogini, która w ten sposób stara się uczynić jej los bardziej znośnym.

Brennus przychodził do niej co pewien czas. Przekazywała mu rozkazy przesyłane przez Tryfona za pośrednictwem innych klientów. Niekiedy na tym się kończyło, ale zazwyczaj i on korzystał z okazji – i jej uległości. Jego członek przewyższał rozmiarami przyrodzenie któregokolwiek z mężczyzn, z którymi spółkowała. Kiedy ją brał, czuła, jakby rozdzierał jej drobne ciało na kawałki. Później jednak wspaniały orgazm wynagradzał jej ból głębokiej penetracji. Nie pojmowała tego, co się z nią działo. Któż jednak może pojąć zamysły oraz dary bogów?

Dziś przyszła do portu w nadziei, że znów go ujrzy. Celtyckiego olbrzyma, który zdawał się być zbudowany z samych mięśni. Wyłoży mu to, czego dowiedziała się na wyspie, a potem uczyni wszystko, co on jej rozkaże. Będzie się z nim kochać, będzie dla niego zabijać. Dla niego i dla Tryfona… Tyle tylko, że Celta nie było na statku. Wracała do domu Jakchosa, czując głęboki zawód.

Nazajutrz miał przypłynąć kolejny statek. Może na jego pokładzie…?

Przygotowała wieczerzę i cierpliwie czekała na powrót swego mężczyzny. Jakchos przyszedł do niej po zmroku, gniewny i cuchnący winem. Najwyraźniej tego dnia nie powiódł się połów. Nie wypowiedziawszy ani słowa, pochłonął szybko strawę, po czym rzucił się na dziewczynę. Brał ją brutalnie, dociskając do twardego siennika. Zasnął niemal natychmiast po tym, jak wytrysnął w jej pochwie. Leżała pod nim, wciągając w nozdrza słoną woń jego ciała. Może jutro, powtarzała sobie w myślach. Ciężar Jakchosa sprawiał, że trudno jej było oddychać. Jego chrapliwy oddech wdzierał się w ciszę nocy. Może jutro? Jej własne pożądanie, którego nie zdołał zaspokoić, wciąż pulsowało w żyłach. Tak, podnieciła się, choć nie uczynił nic, by jej w tym pomóc. Rybak skończył zbyt prędko, by zdążyła wspiąć się na szczyt. Nienawidziła go za to.

Może jutro?

* * *

Wysłannik Tryfona, któremu Brennus zdał sprawę z tego, czego się dowiedział, czym prędzej opuścił nadmorską tawernę. Celt jeszcze długo pozostał w środku. Spotkanie w tym miejscu było wystarczająco niebezpieczne. Nikt nie powinien widzieć ich razem na zewnątrz. Dionizjusz z Faleronu miał w Atenach i Pireusie zbyt wielu szpicli.

Jeszcze niedawno Brennus nie musiał tak ryzykować. Póki Filona była ladacznicą w „Pocałunku Alkmene”, wszystko odbywało się za jej pośrednictwem. Jednak wieści, które usłyszał od Eurynome, były zbyt ważkie, by mógł zatrzymać je dla siebie. Nadchodził moment próby. Najbliższe tygodnie zdecydują o tym, czy Miasto wesprze Antypatra, czy też przyłączy się do buntu przeciw regentowi. Barbarzyńca osuszał kolejne dzbany wina, spoglądając obojętnie na ludzi wypełniających tawernę. Choć w izbie ogólnej panował tłok, a on miał naprzeciw siebie pustą ławę, nikt nie próbował się do niego przysiąść. Oparty o jego nogę wielki miecz, a także wyglądający groźnie tatuaż na obliczu wybitnie do tego zniechęcały. On zaś wcale nie łaknął towarzystwa. Musiał rozważyć swe następne kroki.

Po kilku klepsydrach, w czasie których pochłonął wielkie ilości wina, a jego pęcherz napełnił się po brzegi, Celt wstał od stołu, cisnął nań kilka drachm i wyszedł. Zatrzymał się przez chwilę na nadbrzeżu, spoglądając w otchłań nocy. O tej porze woda była równie czarna jak niebo. Księżyc skrył się za chmurami, więc jego blask nie zdradzał, gdzie kończyło się jedno, a zaczynało drugie. Tego, że miał przed sobą morski przestwór, domyślał się po podmuchach wiatru oraz cichym szumie fal rozbijających się o brzeg. Brennus rozsunął poły płaszcza, uniósł brzeg kolczugi oraz tunikę i ujął w palce swą męskość. Spoglądając w nieprzeniknione ciemności, zaczął oddawać mocz. Usłyszał chlupot, z jakim strumień uryny uderzył o taflę wody. Mój dar dla Posejdona, pomyślał.

Jak nazywał się bóg morza w jego ojczyźnie? Brennus nie potrafił sobie przypomnieć. Nigdy nie przywiązywał wagi do zawiłych spraw, których nie sposób było poznać zmysłami. Nie obchodziły go nadprzyrodzone, abstrakcyjne byty, do których modlili się druidzi. Nie wierzył w to, że któryś z bogów wojny, Rudiamos albo Segomo, dodaje mu sił, gdy idzie w bój. Ufał jedynie sile swoich mięśni, wytrzymałości kolczugi oraz zabójczej mocy dobrze naostrzonego miecza. Dążył zaś do celów namacalnych, które symbolizował wypełniony pobrzękującą zawartością mieszek.

O bóstwach rządzących duszami Hellenów też nie miał najlepszego zdania. Była to w jego oczach godna pogardy hałastra. Beznadziejnie skłóceni, walczący ze sobą o uwagę śmiertelników, próżni, a często też tchórzliwi. Boginki wcale nie były lepsze: jedne na potęgę się kurwiły, drugie zaś wręcz przeciwnie – strzegły swoich cip, jakby skrywały tam całe złoto Persepolis. Brennus nie potrafił pojąć, jak można czcić istoty uosabiające wszystkie wady i przywary człowieka. Pij moje szczyny, Posejdonie, pomyślał z uśmiechem na wytatuowanej twarzy. A jeśli nie są ci w smak, w tej chwili przybądź tu i zmierz się ze mną. Zobaczymy, kto z nas jest mocniejszy.

Jego własne myśli zaskoczyły go i zdumiały. Chyba tego wieczora wypił więcej, niż było mu trzeba. Kiedy skończył zanieczyszczać wodę, obciągnął na sobie tunikę i odwrócił się w stronę Pireusu. Mimo późnej pory, było gwarnie i tłoczno. Gdy tylko zagłębił się w labirynt ulic, zewsząd otoczyli go pijani żeglarze, natarczywi sprzedawcy przekąsek, klejące się do niego pornai. Nawet noc nie była władna zapędzić ich pod dach. Z tawern, domów gry oraz lichych burdeli dobiegały pijackie śmiechy, odgłosy zabawy, a także skandalicznych burd.

Brennus przedzierał się przez tłumy szukających rozrywki lub zarobku ludzi. Górował nad nimi swym potężnym wzrostem, rozpychał bezceremonialnie silnymi ramionami. W takich chwilach czuł najintensywniej, że nienawidzi Miasta i wszystkiego, co się z nim wiąże. Im prędzej zrobi tutaj to, co do niego należy, tym lepiej. Opuści Ateny i – jeśli dopisze mu szczęście – nigdy już tu nie wróci. Ta ciasna, cuchnąca ludzkimi wyziewami metropolia nie była właściwym miejscem dla miłującego wolność oraz przestrzeń Celta.

Być może sprawiło to wino, lecz wracając do willi Demostenesa, Brennus zgubił drogę. Ulice Pireusu zostały wytyczone tak, że krzyżowały się pod kątem prostym i pomylenie kierunków nie było łatwe. Mimo to nie trafił w miejsce, gdzie zaczynały się Długie Mury, ciągnące się ku Atenom. Zamiast tego zaszedł aż ku fortyfikacjom okalającym port od wschodu. Warknął gniewnie. Wtem zza pleców usłyszał okrzyk:

– Stój, barbarzyńco!

Obrócił się w stronę, z której przybył. Na środku ulicy stał mężczyzna o bardzo pospolitym wyglądzie, niższy od Celta o co najmniej dwa łokcie. W uniesionej ręce dzierżył machairę o zakrzywionym ostrzu. Klinga wycelowana była w pierś Celta.

– W imię stratega Dionizjusza z Faleronu, aresztuję cię!

To w końcu musiało się stać. Był nieostrożny. Teraz musiał ponieść konsekwencje.

Olbrzym wyszczerzył zęby w drapieżnym uśmiechu.

– Znudziło ci się życie, człowieczku? Powiedz jeszcze słowo, a rozgniotę cię jak muchę.

Mężczyzna cofnął się o krok, zaraz jednak odzyskał odwagę.

– Nie jestem sam – rzucił.

Było ich jeszcze czterech. Mieli miecze, ale brakowało im tarcz. Pod ubogimi tunikami nie nosili pancerzy. Chyba nie spodziewali się ciężkiej walki. Dwaj flankowali swego przywódcę. Dwaj pozostali wychynęli z bocznego zaułku za plecami Brennusa. Słyszał ich kroki i to, jak wyciągnęli oręż z pochew.

– Rzuć broń na ziemię. Pójdziesz z nami.

Celt odrzucił płaszcz do tyłu, ukazując im pancerz, jakiego nigdy dotąd nie widzieli: setki czarnych, żelaznych kółek splatało się ze sobą, tworząc elastyczną zbroję chroniącą go od szyi aż po uda. Wyszarpnął z pochwy ciężki, galijski miecz. Oburącz chwycił długą rękojeść.

– Policzę do trzech. Odejdźcie, zanim skończę.

– Rzuć broń! – powtórzył mężczyzna, ale wyraźnie mniej pewnym siebie tonem. Już tak bardzo nie wierzył w przewagę liczebną.

– Raz…

– Szkoda czasu. Zabijmy go – rzucił zbrojny z prawej.

– …dwa…

– Ten wielki przygłup umie liczyć! To ci dopiero! – zadrwił inny.

– Trzy! – dokończył Celt, po czym uniósł miecz i skoczył do przodu.

* * *

Następnego ranka Aratos wstał po raz pierwszy z łoża. A raczej – podniósł się z niego z pomocą Arystotelesa ze Stagiry oraz rudej niewolnicy Chary. Gdy już stanął na nogach, wciąż bardzo słabych i z trudem dźwigających jego ciężar, zapragnął przejść kilka kroków. Jako cel swej wędrówki wybrał krzesło ustawione pod oknem komnaty. Na jego prośbę Arystoteles przestał go podtrzymywać. Obejmując jednym ramieniem Charę, Kreteńczyk ruszył naprzód. Jego stopy były ciężkie, jakby odlano je z ołowiu. Mięśnie poruszały się niechętnie, przypominając o sobie dokuczliwym bólem. Pot wystąpił na czoło Aratosa, zaś jego oddech stał się krótki i urywany. Choć Stagiryta zdołał ocalić go od śmierci, Kreteńczyk wciąż był słaby jak niemowlę. Dla słynnego fechmistrza i byłego pirata, człowieka czynu, było to upokarzające doświadczenie. Kolejna rzecz, za którą w swoim czasie podziękuje Filonie.

Gdy w końcu dotarł do krzesła, obrócił się i zasiadł na nim, czuł się, jakby przebiegł dwadzieścia stadionów. Arystoteles napełnił mu kielich winem. Kreteńczyk wypił go kilkoma łykami.

– Z czasem wrócą ci dawne siły – zapewnił go medyk.

– Wiesz może, kiedy to się stanie?

– To zależy od pacjenta. Czasem rekonwalescencja trwa kilka tygodni. Niekiedy zaś wiele miesięcy.

– Mało pocieszające. Muszę być sprawny, nim zaczną się Wielkie Dionizje.

– Tego nie mogę ci obiecać. Ale jedno jest pewne. Masz silny organizm, Aratosie. Sądzę, że wyzdrowiejesz szybciej od innych.

Fechmistrz skrzywił się i potrząsnął głową.

– Za trzy dni wznawiam trening z mieczem.

– To niezbyt rozsądne…

– Ale konieczne. Dionizjusz nie płaci mi za wylegiwanie się w łożu.

– Mnie zaś Dionizjusz płaci za to, bym postawił cię na nogi. Dlatego powinieneś słuchać moich rad.

Aratos wybuchł śmiechem. Który zaraz przerodził się w ochrypłe rzężenie. Trzymając się dłonią za pierś, Kreteńczyk wykrztusił:

– Wygrałeś, konowale. Zacznę trening za pięć dni…

– Zawsze to jakiś postęp – odparł ze stoickim spokojem Arystoteles.

* * *

– To była masakra – mówił Spartanin Lizander. – Znaleźliśmy zwłoki dopiero nad ranem, w jednej z bocznych uliczek. Machanidas i czterech najemników z jego oddziału. Ciała były mocno okaleczone. Odcięte głowy i kończyny.

Dionizjusz słuchał raportu razem z synem. Teraz popatrzył na niego badawczo. Zauważył, że twarz Demetriusza pobladła. Jest zbyt miękki, pomyślał z niezadowoleniem. Zabił już pierwszego człowieka, spróbował, jak smakuje krew. A jednak wciąż jeszcze jest za miękki. Miną lata, nim zdoła mnie zastąpić.

– I oczywiście ani śladu Celta? – zapytał, zwracając spojrzenie na Spartanina.

– Jakby rozpłynął się we mgle.

– Ktoś musiał mu pomóc. Sam nie położyłby trupem pięciu doświadczonych żołnierzy.

– Znałem kiedyś takiego męża – odparł Lizander. – Podobnie jak ja pochodził ze Sparty. Słyszałem jednak ostatnio, że zginął w Delfach. Jeśli ten Celt mu dorównuje… Ponoszę całą odpowiedzialność, panie. Nie doceniłem go.

Dionizjusz machnął ręką.

– Krew najemników jest tania. Zawsze mogę zaciągnąć następnych. Liczyłem na informacje, które posiadał Celt. Skoro się nam wymknął, nie mam wyboru. Weź najlepszych ludzi i udaj się do rezydencji Demostenesa. On był jego pracodawcą. Przeszukaj dom. Może znajdziesz jakieś dokumenty, które naprowadzą nas na właściwy trop.

– Będę potrzebował zgody archonta.

– Otrzymasz ją. Zresztą, nie tylko na przeszukanie. Gdy już tam będziesz, aresztuj także służbę. Prawo zabrania tortur wobec obywateli Aten, ale nie wobec ich niewolnych. Oczywiście, Demostenes będzie się mógł sprzeciwić przesłuchaniu swoich ludzi. Ale jeśli to zrobi, rzuci na siebie podejrzenie.

Lizander uniósł brwi.

– Rozumiem, panie, że nie spodziewasz się, by coś wiedzieli…

– Demostenes byłby głupcem, gdyby zwierzał się niewolnikom.

– W takim razie dlaczego?

– By zatruć mu życie. Może wśród służby jest dziewczyna, z którą sypia. Kiedy zobaczy, co uczynili jej oprawcy archonta, pożałuje, że z nami zadarł…

– Ojcze – przemówił nagle Demetriusz. – To się nie godzi…

Dionizjusz wbił w niego lodowate spojrzenie.

– To wszystko, Lizandrze.

Spartanin zasalutował i wyszedł. Ojciec i syn zostali sami.

– Pewnego dnia, Demetriuszu, przejmiesz władzę nad rodem Falerończyków. Wtedy, jeśli zechcesz, możesz być miękki i uprzejmy. Doprowadzisz nasz dom do upadku, lecz to już twoje zmartwienie. Ale dopóki rządzę ja, będziemy silni i stanowczy. Okrutni, jeśli zajdzie taka potrzeba. A ty nie ośmielisz się więcej kwestionować mojej woli. Zwłaszcza w obecności innych.

– Ojcze… – młodzieniec nie zamierzał dać za wygraną. – Tortury wobec niewolników nie przyniosą ci pożytku. Czemu skazujesz ich na męki, skoro nic nam nie zrobili?

– Demostenes musi poczuć ból. Skoro nie mogę zadać go inaczej… A może wolałbyś, bym kazał zgwałcić jego córkę?

Teraz Demetriusz patrzył na niego z nieskrywaną odrazą.

– Nie. Chciałbym tylko, byś postępował godnie.

Dionizjusz poczuł, że ogarnia go gniew. Te harde, pozbawione szacunku spojrzenie, ta nieznana wcześniej buta w głosie… Postąpił krok w stronę syna.

– A jak według ciebie postępuję teraz? – zapytał zimnym tonem.

Młodzieniec pojął chyba, że się zagalopował. Było już jednak zbyt późno, by się cofnąć.

– Jak perski barbarzyńca – wyrzucił z siebie.

Ojciec spoliczkował go. Głowa Demetriusza odskoczyła w bok. Dźwięk rozszedł się po całej komnacie.

– Może to przemówi ci do rozsądku, skoro słowa nie mają takiej mocy!

Jego syn uniósł rękę i dotknął swego policzka. W miejscu, gdzie został uderzony, skóra już ciemniała.

– Od dawna – podjął wciąż rozgniewany Dionizjusz, – przynosisz mi tylko wstyd i zgryzotę. Najpierw ten romans z Hiperejdesem, któremu usługiwałeś jak niewiasta! Teraz iście kobiece skrupuły, gdy próbuję nauczyć cię czegoś o polityce! Nawet na bieżni ponosisz upokarzające klęski. Zdecyduj się w końcu, czy chcesz być prawdziwym mężczyzną, obywatelem tej przeklętej polis, czy też zniewieściałym słabeuszem i igraszką możnych!

Demetriusz znów popatrzył ojcu prosto w oczy. W jego spojrzeniu nie było lęku. Owszem, sporo żalu, bardzo wiele niechęci, ale ani szczypty strachu. Młodzieniec stał wyprostowany i dumny, jakby policzek nie zdołał go dosięgnąć. Jakby go nie dotyczył. Dionizjusz poczuł nagle coś na kształt dumy ze swego syna. Być może jest miękki wobec innych… ale z pewnością nie jest tchórzem.

– Wiem jedno, ojcze – rzekł Demetriusz. – Nigdy nie chciałbym upodobnić się do ciebie.

Zamiast kolejnej fali wściekłości, Dionizjusz poczuł… pustkę? Choć wiedział, że nie wolno mu ustąpić, że musi skłonić tego szczeniaka do posłuszeństwa, nie potrafił znów podnieść na niego ręki. Młodość ma swoje prawa, tłumaczył sobie w duchu. Ja w jego wieku też byłem idealistą. Słuchałem nauk mistrza Arystoklesa, zwanego Platonem. Chłonąłem zawartą w nich mądrość, którą potem chciałem wcielać w życie. Rządy filozofów i rozumu, ustrój oparty na cnocie… Wszystko to okazało się mrzonkami. W realnym życiu znaczenie miała tylko siła. Demetriusz też to kiedyś pojmie.

– Czas, byś udał się do swego pokoju, synu – stwierdził znużonym tonem strateg. – Przygotuj się do wieczornej uczty. Podejmujemy dziś macedońskiego wodza, Meleagra. Sądzę, że będzie to dla ciebie ciekawe i pouczające spotkanie.

– Jak sobie życzysz, ojcze – głos Demetriusza brzmiał martwo, jakby młodzieniec zatracił zdolność odczuwania emocji. Odwrócił się na pięcie i szybko wyszedł z komnaty. Dionizjusz został sam na sam z ponurymi myślami.

* * *

Demostenes siedział na zydlu ustawionym pod ścianą jego andronitisu. Mocno pochylony do przodu skrywał twarz w dłoniach. Spomiędzy palców ciekły mu łzy. On, który jako polityk dbał zawsze o to, by jego oblicze było nieprzeniknione dla innych, teraz całkiem się zapomniał. Szlochał z żalu i bezsilnej złości, nie próbując tego w żaden sposób taić. Dom był bowiem zupełnie pusty. Najemnicy Lizandra i Scytowie tej kanalii archonta najpierw gruntownie przeszukali całą rezydencję, a kiedy nie znaleźli nic kompromitującego, zabrali ze sobą całą jego służbę.

Gdyby się na to poważył, Demostenes mógł uratować swoich niewolników. Wśród nich była stara Damaris, która przed pięćdziesięciu laty była mu piastunką i mamką, potem opiekowała się jego własną córką, teraz zaś dożywała swych dni bez żadnych szczególnych obowiązków. Był wierny sługa Stylianos, rozsądny i bardzo biegły w sprawach finansowych. A także ciemnooka Karyjka imieniem Timo, która ostatnio stała mu się bardziej droga, niż był to skłonny przyznać. Gdyby tylko znalazł w sobie dość siły i stanowczości, porzucił zaś rozsądek i opanowanie, mógł ocalić ich od przesłuchania i związanych z nim męczarni…

Nie uczynił tego. Nie mógł aż tak ryzykować. Z kilku słów rzuconych przez Spartanina odtworzył zdarzenia poprzedniej nocy. Brennus, jego przyboczny, którego otrzymał w darze od Tryfona z Ambrakii, zabił w pijackiej burdzie pięciu najemników. Byli oni na służbie u Dionizjusza z Faleronu. Strateg był zbyt sprytny, by przeoczyć taką okazję. Zbrodnia Celta mogła posłużyć do skompromitowania jego pana… A może nawet do uderzenia w całe stronnictwo demokratyczne. Demostenes musiał zrobić wszystko, by odsunąć od siebie – i swych popleczników – jakiekolwiek podejrzenia.

Poświęcił zatem niewolników na ołtarzu Sprawy. Wątpił, by kiedyś jeszcze ujrzał ich żywymi. Damaris stała już nad grobem, zaś Timo była drobna, chorowita i bardzo delikatna. Żadna nie wytrzyma długo tortur. Kiedy okaże się, że nic nie wiedziały, Miasto wypłaci mu stosowne odszkodowanie. Za staruszkę ledwie kilka drachm. Więcej przyniesie mu śmierć Karyjki. Ciałem Demostenesa targnęły spazmy płaczu. Po raz kolejny oligarchowie deptali jego życie. Wpierw odebrali mu córkę, którą kochał ponad wszystko. Teraz – wzięli pozostałe, najbliższe mu osoby…

To wszystko przez Brennusa! Swą barbarzyńską porywczością dostarczył Dionizjuszowi świetnego pretekstu. Czemuż ten po stokroć przeklęty Celt nie mógł trzymać miecza w pochwie? Tak właśnie kończy się sprowadzanie dzikusów do Miasta, w samo serce cywilizacji. Poniewczasie Demostenes zaczął żałować, że przyjął dar Tryfona z Ambrakii.

Stopniowo pogrążał się w coraz czarniejszej rozpaczy. Teraz w pełni zrozumiał własną bezsilność w starciu z oligarchami. Oni posiadali wszystkie atuty: pieniądze z ateńskiego skarbca, władzę nad półświatkiem, zastępy najemników, a także scytyjską straż miejską. Poza tym dysponowali zakładnikami przetrzymywanymi na Eginie. Co zaś miał Demostenes? Garść niespełnionych obietnic Tryfona i Kritiasa.

Być może sprawili to bogowie, a może czysty przypadek, lecz gdy polityk pomyślał o delfickim kapłanie, usłyszał nad sobą wesoły głos:

– Czyż jest smutniejszy widok niż płaczący mąż?

Demostenes zastygł w bezruchu. Dopiero po dłuższej chwili odjął ręce od twarzy i podniósł głowę. Na środku andronitisu stał piękny mężczyzna. Musiał stąpać lekko niczym skrytobójca, bo polityk nie słyszał przedtem jego kroków. Przybysz miał długie, lśniącoczarne włosy, które falami spływały na jego ramiona i plecy, smagłą cerę typową dla azjatyckich Greków, a także bardzo ciemne oczy, które teraz skrzyły się rozbawieniem. Harmonia jego rysów była uderzająca, nawet dla kogoś, kto oglądał go ponownie. Nosił białą, sięgającą aż po kostki szatę ze złotą lamówką, na szyi zaś – łańcuch z białego złota. Przy drzwiach stali dwaj młodsi akolici, odziani w proste, białe chitony bez żadnych ozdób.

– Kritiasie… – rzekł niepewnie Ateńczyk. – Ale jak…?

– Drzwi do twojej rezydencji były uchylone. Mój akolita stał pod nimi i wołał długo, w nadziei, że ktoś powita nas i zaprosi do środka. Skoro jednak nikt nie przyszedł, sami się wprosiliśmy.

– Nie sądziłem, że odwiedzisz mnie tak wcześnie. Do Wielkich Dionizjów zostało jeszcze kilka dni.

– Chciałem zobaczyć ostatnie przygotowania – odparł delficki kapłan. – I ocenić waszą gotowość na to, co już wkrótce rozegra się w Mieście. Widzę jednak, że przyszedłem nie w porę.

– Wybacz mi brak gościnności… – Demostenes podniósł się z zydla. – Właśnie aresztowano moją służbę.

– Przykro mi to słyszeć. Zapewniam cię jednak, że to ostatnie upokorzenie, jakiego doznałeś od oligarchów. Przybyłem do Aten, by zakończyć ich rządy.

Polityk spojrzał na kapłana z niedowierzaniem.

– A jak zamierzasz to uczynić? – spytał.

– Już wkrótce się przekonasz – obiecał Kritias. – A teraz otrzyj łzy z oczu, Demostenesie. Mamy wiele do omówienia. Proponuję, byśmy przenieśli się do Hiperejdesa. Może on jeszcze dysponuje służbą.

* * *

Meleager posługiwał się greką szpetną i chropawą, jakże daleką od wysublimowanego dialektu, którym mówiono w Attyce. Kiedy Dionizjusz przedstawił mu syna, Macedończyk uścisnął jego dłoń mocno i energicznie. Demetriusz starał się odwzajemnić siłę tego uścisku, lecz nie był w stanie tego uczynić. Dłoń przysłanego z Pelli ambasadora była znacznie większa od jego własnej. Mimo porannej kłótni z ojcem, młodzieniec z niecierpliwością wyglądał sympozjonu. Teraz zaintrygowany patrzył na rosłego męża, którego twarz przecinała stara blizna. Był ciekaw, czy Meleager okaże się podobny do Kassandra, jedynego Macedończyka, którego miał dotąd okazję poznać. Po krótkiej prezentacji zasiedli do uczty.

W sali sympozjonów ustawiono trzy łoża, między nimi zaś – niskie stoły uginające się od przekąsek. Na każdym znalazł się też dzban przedniego wina z Cypru. W rogu pomieszczenia, na spiętrzonych poduszkach zasiadły dwie flecistki, sprowadzone z Cynobrowego Domu. Przy kolacji usługiwać miały trzy niewolnice: Kleopatra, Chara i Raisa. Dionizjusz wybrał akurat te dziewczęta z przyczyn estetycznych: smagła Fenicjanka, ruda i piegowata Hellenka oraz jasnowłosa i błękitnooka Iliryjka prezentowały trzy różne typy kobiecej urody. Żeby wzmocnić efekt, ubrano je w szaty podkreślające jeszcze ich odmienność. Kleopatra miała na sobie pyszną, czerwoną suknię opinającą się na jej piersiach, z rozcięciem z boku sięgającym aż do połowy uda. Kreacji dopełniały złoty naszyjnik oraz bransoleta na lewym przedramieniu – ozdoby dobrane ze szkatuły Eurynome. Chara dostała specjalnie na tę okazję krótką, zieloną tunikę, odsłaniającą jej jasne nogi oraz ramiona, a także naszyjnik z pereł. Raisa wystąpiła w prostym, białym peplosie, którego hojny dekolt ukazywał sporo z jej imponującego biustu. Wszystkie prezentowały się doskonale. Strateg był pewien, że któraś z tych ślicznotek wpadnie w oko dostojnemu gościowi.

Ucztę rozpoczęto od toastu za dalsze zwycięstwa króla Aleksandra, który, jak wieść niosła, zdobył niedawno Persepolis – dumną stolicę imperium Achemenidów. Meleager nie pozwolił Charze zmieszać swego wina z wodą. Podobnie jak bohaterowie Homera pił nierozcieńczony trunek. Dionizjusz poszedł w jego ślady, ale tylko przy pierwszym okrążeniu pucharu. Demetriusz dla przyzwoitości dodał nieco wody, nie chciał bowiem zbyt wcześnie się upić. Miał nadzieję usłyszeć pasjonujące historie z trackiego pogranicza. Zaczęli jeść przy dyskretnej melodii attyckich pasterzy, bardzo udatnie wygrywanej przez flecistki.

Dionizjusz zagadnął gościa o najświeższe wieści z dworu Antypatra. Meleager odpowiadał rzeczowo i lakonicznie, nie wdając się w dygresje ani snucie domysłów. Mówił tylko o tym, co wiedział (a może o tym, co chciał ujawnić), oceny faktów pozostawiając dla siebie. Z jego słów wyłaniał się wszakże klarowny obraz. Regent sprawował władzę żelazną ręką. Pilnował wszelkich spraw w Helladzie, strzegł północnej granicy przed barbarzyńcami. Po wojnie ze Spartą rozpuścił większość wojsk, utrzymał jednak pod bronią najbardziej doświadczone i bitne formacje. Pozostawiony w Macedonii przez swego króla czynił to, na co Aleksandrowi zawsze brakowało czasu – umacniał hegemonię tego państwa nad całym greckojęzycznym światem.

– A jak się miewa królowa matka, Olimpias, o której olśniewającej urodzie głośno nawet w Atenach? – zapytał beztroskim tonem strateg.

– Jak zapewne wiesz, kilka miesięcy temu opuściła Pellę i wróciła do Epiru. Przebywa tam, opiekując się małoletnim królem.

– Słyszałem, że nie przepada zbytnio za regentem…

Meleager nie dał się wciągnąć w snucie plotek na ten temat.

– Dostojna Olimpias oraz Antypater darzą się wzajemnym szacunkiem. Królowa matka co miesiąc przysyła regentowi amforę wina ze swej ojczyzny…

Którego on z pewnością nie odważy się skosztować, pomyślał Dionizjusz.

– …on zaś odwdzięcza się, śląc jej najdelikatniejsze jedwabie.

Czyżby nasączone trucizną – jak chiton, który Dejanira sprezentowała Heraklesowi? Na tę myśl Dionizjusz aż się uśmiechnął. Ponoć Herakles zrywał z siebie przeklętą szatę wraz z kawałkami ciała. Wreszcie, nie mogąc znieść bólu, sam rzucił się na stos. Czyż nie był to właściwy los dla królowej Olimpias? Ta epirocka dziwka w pełni zasłużyła na śmierć w męczarniach. Nie podzielił się jednak tą myślą z Macedończykiem. Zamiast tego rzekł:

– Raduje mnie fakt, że ich współżycie układa się tak zgodnie.

Meleager udał, że nie słyszy w jego głosie ironii.

Potem rozmowa zeszła na temat ateńskich spraw. Teraz to ambasador pytał, a strateg udzielał odpowiedzi. Przysłuchujący się tej wymianie zdań Demetriusz uznał, że Meleager jest znacznie sprytniejszy, niż na to wygląda. W zwalistym i niezgrabnym ciele, pod warstwą manier godnych parweniusza krył się niebagatelny rozum. Młodzieniec zaczynał rozumieć, czemu Antypater przysłał do Aten akurat tego człowieka. Zastanawiał się, czy jego ojciec też to dostrzega.

– Sprawy w Mieście nie stoją dobrze – oznajmił w pewnej chwili Meleager. – Dochodzą mnie słuchy, że nastroje antymacedońskie są bardzo silne. Będziecie mieć wielki kłopot z przekonaniem Zgromadzenia, by wysłało armię na północ.

– Zapewniam cię, że wniosek zostanie przegłosowany. Sam Fokion wesprze go swym autorytetem.

– Fokion – powtórzył jak echo ambasador. – Król Filip darzył go wielkim szacunkiem. Twierdził, że to jedyny prawdziwy wódz, jakim rozporządzają Ateny.

Twarz Dionizjusza pociemniała, kiedy usłyszał ten niezawoalowany przytyk. Przywołał ręką Kleopatrę i uniósł bez słowa kielich. Dziewczyna napełniła go pospiesznie. W ciągu miesięcy spędzonych w rezydencji nauczyła się bezbłędnie odczytywać nastroje swego pana. Teraz widziała, że jest poirytowany. Od razu wypił połowę wina, dużymi haustami, tak jak czynił to Macedończyk. Gdy odjął naczynie od ust, był już spokojniejszy.

– Zapewniam cię, że to nie jedyny wódz w naszym Mieście.

– Kim są pozostali?

– Choćby Demades i Ejschines, żeby nie szukać daleko.

Meleager parsknął śmiechem.

– Demades to dyplomata, a nie strateg godny tego miana. A Ejschines? Morski szczur. Gdyby Ateny były wyspą, mógłby stać na ich straży. Niestety, wiedzie ku wam szeroki pas lądu, którego nie zablokuje nawet najpotężniejsza flota.

– Zostałem jeszcze ja – Dionizjusz zmarszczył brwi. – Cóż o mnie powiesz, Macedończyku?

– Król Filip nie raczył mi o tobie wspomnieć – ambasador zrobił długą przerwę, bacznie obserwując reakcje swego rozmówcy, – lecz Antypater bardzo cię ceni. Powiem więcej: wiąże z tobą poważne nadzieje.

Ateńczyk rozluźnił się nieco. Po chwili zdobył się nawet na życzliwy uśmiech.

– A jakież to nadzieje, jeśli wolno spytać?

– Jak dobrze wiesz, my, Macedończycy, nie pojmujemy demokracji. Jest to dla nas ustrój zbyt skomplikowany i w dodatku mało wydajny. Dlatego Antypater lubi mieć w helleńskich poleis zaprzyjaźnionych ludzi, z którymi może się porozumieć. Nie kłótliwą oligarchię czy nieprzewidywalne Zgromadzenie Ludowe. Pojedynczych ludzi, gotowych unieść ciężar odpowiedzialności… i władzy.

Demetriusz poruszył się na swym łożu. Wstrząsnęło nim to, o czym mówił Meleager. Ambasador miał na myśli tyranię! Ustrój, którego nie było w Atenach od czasów jedynowładcy Hippiasa, którego Lud wygnał przed niemal dwoma wiekami. Do dziś czczono pamięć Harmodiusa i Aristogeitona, zwanym tyranobójcami, którzy walnie przyczynili się do zaprowadzenia w Mieście demokracji. Młodzieniec spojrzał na swego ojca i doznał kolejnego szoku: Dionizjusz nie tylko spokojnie przysłuchiwał się tej przemowie. On się uśmiechał!

– Wcześniej regent bardzo liczył na Fokiona – ciągnął Macedończyk. – Wydaje się jednak, że nie jest on skłonny do współpracy. Jak każdy starzec, zbytnio ceni sobie tradycję. A ta jest dziś przebrzmiała. Przyszłość należy do państw podobnych do mojej ojczyzny. Zjednoczonych pod silną władzą. Zdolnych do zbiorowego wysiłku, kierowanego przez jedną wolę.

– Zgadzam się, że Ateny potrzebują reform – Dionizjusz skinął głową. – Obecnego ustroju nie da się utrzymać. Nie przy pomocy łagodnych metod, które jest skłonny poprzeć Fokion. Trzeba nam dziś większej determinacji, stanowczości… a także silnego i sprawiedliwego męża, który weźmie na siebie trudy rządzenia.

– Czy ty jesteś owym mężem, Dionizjuszu? – Meleager spojrzał mu w oczy.

– W czyim imieniu pytasz? Swoim czy regenta Antypatra?

– Pytam w imieniu Macedonii.

Nastała chwila milczenia. Demetriusz zastygł w bezruchu, bojąc się tego, co zaraz usłyszy.

– Tak – odpowiedział Dionizjusz z Faleronu. – Jestem gotów unieść ten ciężar.

– Ojcze, nie rób tego… – dalsze słowa uwięzły w gardle młodzieńca. Meleager i Dionizjusz spojrzeli na niego jednocześnie.

– Twój syn nie wydaje się zachwycony – zauważył Macedończyk. – Czyżby miazmaty demokratycznej idei zaczadziły jego młody umysł?

– To raczej przynależne niewiastom skrupuły przemawiają przez jego usta – wycedził strateg. Znów był rozwścieczony. Gdyby jego oczy mogły ciskać pioruny, Demetriusz spaliłby się już na popiół. – Nie zaprzątam sobie tym głowy. Z czasem mój syn zmężnieje.

Młodzieniec zerwał się ze swego łoża.

– Zmężnieję? – spytał, patrząc na swojego ojca. – Czy męstwo oznacza pogardę dla własnego miasta? Dla jego praw i ustroju, a nawet niepodległości? Czy męstwo oznacza podeptanie wszystkiego, co było ci niegdyś drogie? O co walczyłeś pod Cheroneą?

– Twój syn przemawia jak Demostenes! – zadrwił Meleager. Demetriusz jednak nie pozwolił sobie przerwać. Mówił dalej:

– Czy naprawdę chcesz, ojcze, by historia zapamiętała cię jako tyrana? Kogoś w rodzaju Hippiasa i Hipparcha, których imionami do dziś straszy się niesforne dzieci? Czy pragniesz, by Ateńczycy znienawidzili ciebie i cały nasz ród?

– Niech nienawidzą! – zawołał gniewny Dionizjusz, też zrywając się na równe nogi. – Byle się przy tym bali! Najwyższa pora chwycić Ateny za gardło. Za wiele było wolności, zbyt wiele swobód! Nasi obywatele stali się słabi i podobni kobietom. Ja wykuję ich na nowo! Nie z miękkiego złota, które dobrze wygląda tylko na kurwie! Z żelaza! Najtwardszego spośród metali!

Macedoński ambasador przyglądał się kłótni ze słabo skrywanym rozbawieniem. Kazał Raisie ponownie napełnić swój puchar, a gdy ta pochyliła się z dzbanem, położył rękę na jej pupie. Dziewczyna zacisnęła wargi i spojrzała błagalnie na Demetriusza. Ten jednak wpatrywał się uparcie w ojca.

– Nie wierzę, że to mówisz – wycedził. – Musiało cię zamroczyć wino. Chyba pijesz je niezmieszane z wodą jak ten pół-Trak…

– Milcz! – krzyknął Dionizjusz, kopnięciem wywracając rozdzielający ich stół. Talerze z przysmakami spadły na podłogę, dzban się rozbił, wino rozlało. – Nie będziesz obrażał mego gościa!

Lewą ręką chwycił syna za przód eleganckiej tuniki, którą ten przywdział specjalnie na ucztę. Prawicę uniósł do ciosu. Nie zadał go jednak, bo usłyszał śmiech. Meleager ryczał z wesołości tak wielkiej, że wino, które dopiero co wypił, tryskało mu nosem. Jedną dłonią uderzał się w udo, w drugiej wciąż ściskał pośladek Iliryjki. Raisa była blada jak paryjski marmur. Stała sztywno, nie ważąc się choćby poruszyć. Pozostałe niewolnice również przestały usługiwać. Nawet melodia fletów umilkła.

– Szczeniak wcale mnie nie obraził – rzekł Meleager, gdy już udało mu się złapać oddech. – W moich żyłach płynie także tracka krew…

– Bądź łaskaw zostawić moją niewolnicę, panie – odparł Demetriusz, któremu wino i gniew dodały odwagi, – albo upuszczę ci tej trackiej krwi…

– Wynoś się! – rozkazał jego ojciec. – Nie pozwolę, by pod moim dachem grożono gościom. Idź i zostaw nas samych. Nie chcę cię widzieć.

Młodzieniec odsunął się od niego i wygładził tunikę na swej piersi.

– Pójdę – zgodził się. – Ale zabieram ją ze sobą – wskazał na Raisę.

– Ona nigdzie się nie wybiera – odparł Dionizjusz. – Ma tutaj swoje obowiązki.

– Należy do mnie! Otrzymałem ją w darze!

– Wszystko, co posiadasz, jest także moją własnością. Zapamiętaj to sobie. A teraz zejdź mi z oczu.

Iliryjka popatrzyła błagalnie na Demetriusza. Tak bardzo chciała odejść wraz z nim… On jednak spuścił oczy, nie mogąc znieść jej spojrzenia. Zbyt wiele razy sprzeciwił się dziś ojcu. Nie miał już sił, by stanąć do kolejnej walki.

– Pamiętaj, że ona należy do mnie – powtórzył. – Nie życzę sobie, by obmacywał ją ten człowiek.

Nie czekając na odpowiedź Dionizjusza, odwrócił się i energicznym krokiem wyszedł z sali sympozjonów.

* * *

Nocne powietrze otrzeźwiło go i przeszyło chłodem. Wciąż jednak w głowie kłębiły mu się natarczywe myśli. Poranna kłótnia z ojcem… Jowialny, lecz śmiertelnie groźny Meleager… Oferta tyranii, która została przyjęta, choć należało ją odrzucić… Żałosne spojrzenie Raisy, na które nie potrafił odpowiedzieć. Czuł naraz gniew, żal, a przede wszystkim – palący wstyd. Powinien wrócić tam i wyrwać Iliryjkę z obcych rąk, plugawiących jej jasną skórę. Powinien przemówić do rozumu ojca, opętanego snami o potędze. Powinien porwać ze stołu nóż do krojenia mięsa i zedrzeć Macedończykowi z twarzy ten obmierzły uśmiech. Powinien…

Zanim pojął, co czyni, zaczął biec przed siebie. Tak jak podczas ćwiczeń w gimnazjonie, z ciałem mocno pochylonym do przodu. Nie zastanawiał się nad kierunkiem, nie wybierał go. Zaułki Faleronu śmigały po obu jego stronach. Pędził szeroką ulicą, a potem, gdy się skończyła, skręcił w lewo. Zostawił daleko w tyle rezydencję ojca, wszystkie knowania i intrygi, które tam się ogniskowały. Biegł, nie rozumiejąc dokąd ani w jakim celu. Minął świątynię Zeusa, a potem Hery. Był już na drodze Tezeusza, ciągnącej się między Długimi Murami. Tu spotkał patrol złożony ze Scytów. Zawołali coś do niego, lecz nawet nie zwrócił na nich uwagi.

Bieg pozwalał mu zapomnieć o tym, co tkwiło jak cierń w jego duszy. Skupiał się na pracy mięśni, odpowiedniej postawie, właściwym rytmie. Pędził przez noc, pod rozgwieżdżonym niebem. Wiatr chłostał jego policzki, rozwiewał mu włosy, szarpał za odzienie. Zostawił za sobą grób Eurypidesa, dotarł do Bramy Pireusu. Pomimo późnej pory była otwarta. Nawet nocą przejeżdżały tędy wozy, dostarczające świeże produkty z portu do licznych kramów przy Agorze. Dwaj pełniący tutaj straż Scytowie poznali Demetriusza i pozdrowili go okrzykami. Im również nic nie odpowiedział. Przebiegł przez bramę i wpadł do Miasta.

Zatrzymał się dopiero na stokach Musejonu. Dysząc ze zmęczenia popatrzył na północ. Po prawej miał Akropol z wielką świątynią Ateny Dziewicy – Partenonem. Po lewej wzgórze Pnyks, a na wprost – Areopag. Za tymi wzniesieniami znajdowała się mieszkalna część Aten. Najwyższa pora, by zastanowić się, dokąd chce pójść. Z domu ojca wybiegł tak, jak stał, odziany w pyszną szatę, lecz bez jednego obola w sakiewce (której zresztą też nie zabrał). Nie mógł zatem zatrzymać się w gospodzie. Jego co zamożniejsi przyjaciele mieszkali zwykle pod Miastem, by nie musieć na co dzień wdychać woni, jaką wydaje ćwierć miliona stłoczonych w obrębie murów ludzi. Ich domy również były poza zasięgiem Demetriusza – przynajmniej do rana, kiedy otwierano bramy w Murze Temistoklesa.

Pozostawało jedno miejsce i młodzieniec zdumiał się, że od razu o nim nie pomyślał. Czy jednak zastanie tam Menandra? Poeta mówił mu przecież, że zamierza odwiedzić swą kochankę, heterę Fojbiane. Z drugiej strony, było to kilka dni temu. Może dziś wypoczywa w domu?

Chociaż Menander często odwiedzał go w willi ojca, Falerończyk rzadko składał mu rewizyty. Czuł, że jego przyjaciel wstydzi się ubóstwa swego domu, w którym brakowało niemal wszystkiego. Spiżarnia i piwnica z winami były niemal zawsze puste, niewolnicy starzy i niedołężni, meble podniszczone i przeżarte przez insekty. Niewielki ogród okalający budynek zarósł chwastami, bo nie było go komu doglądać. Wszystko to razem stanowiło naprawdę smutny widok. Demetriusz nie miał wszakże wyboru. Poza tym, ze wszystkich ludzi których znał, poeta był mu najbliższym druhem. Jedynym, którego towarzystwa teraz łaknął.

Nogi same zaniosły go do ubogiej dzielnicy położonej na zachód od wzgórza Pnyks. Nigdy nie był w tych okolicach po zmroku, więc długo szukał właściwego domu. Wreszcie stanął przed malowanymi drzwiami, z których już niemal całkiem zeszła farba. Kilka razy uderzył pięścią w stare drewno. Po długim oczekiwaniu drzwi uchyliły się, a w szparze pojawiła się twarz staruszka i trzymana w jego dłoni lampa oliwna. Mężczyzna zmrużył słabe oczy, próbując rozpoznać intruza.

– To ja, Demetriusz – pomógł mu Falerończyk.

– Ach, to ty, piękny chłopcze! Wejdź proszę. Czy mam zbudzić mego pana?

– Niech śpi. Rano zrobię mu niespodziankę. Lepiej powiedz, dobry człowieku, czy znajdziesz mi jakieś posłanie? Nie jestem wymagający. Stary siennik i kawałek podłogi w pełni wystarczą.

– Coś się wymyśli, drogi chłopcze. Coś się wymyśli.

* * *

Dwa dni później Filona znów udała się do portu. Pogoda była sprzyjająca – zarówno dla przybrzeżnych połowów, jak i dla pełnomorskiej żeglugi. Przez błękit nieba płynęło tylko kilka chmur. Wiał umiarkowanie silny wiatr z północnego wschodu – od strony Aten. Dziewczyna miała na sobie błękitną suknię, tę, którą lubiła bardziej. Włożyła też naszyjnik z morskich kamieni – jej najcenniejszy obecnie skarb.

Na nadbrzeżu panowało podniecenie. Dziś miał przypłynąć ogromny statek handlowy z Egiptu. Port Eginy już dawno nie przyjmował tak wielkich jednostek. Oczywiście, korab zawinął najpierw do Aten. Taka była naturalna kolej rzeczy. To Ateńczycy dostawali wszystko, co najlepsze. Mogli przebierać w towarach sprowadzonych zza Morza Środkowego. Egineci nie mieli tego luksusu. Otrzymywali resztki, które nie sprzedały się po drugiej stronie Zatoki Sarońskiej. Ale i tak byli szczęśliwi i zniecierpliwieni. Nieczęsto mieli okazję gościć przybyszów z tak odległych krain jak królestwo Nilu.

Filona spacerowała po przystani, ignorując zwyczajowe zaczepki robotników portowych i żeglarzy. W pewnym momencie codzienny gwar nadbrzeża urósł. Przekupnie, tragarze, a nawet ludzie morza, którzy widzieli już przecież wszystko – zaczęli unosić ręce i wskazywać ku horyzontowi. Dziewczyna zmrużyła oczy. Na tle attyckiego brzegu pojawił się pękaty kształt. Statek miał bardzo szeroki kadłub, co sprawiało, że poruszał się dość ospale, choć wszystkie żagle pracowały pełną mocą. Filona nie spodziewała się, by zawinął do portu przed zmrokiem. Zastanawiała się, czy jest sens na to czekać. Wkrótce po zachodzie słońca do domu wróci Jakchos. Będzie zły, jeśli nie zastanie wieczerzy i posłania ogrzanego przez nagie ciało jego kobiety.

Zaczynam myśleć jak przykładna żona, skarciła się w duchu. Cóż obchodził ją jakiś egiński rybak? Jeśli choć krzywo na nią spojrzy, Filona zarżnie go jak wieprza. Miała już serdecznie dosyć jego mrukliwego sposobu bycia, prymitywnych żądz, tego, że nie potrafił jej zadowolić, że nawet się o to nie starał. To prawda, że w pierwszych dniach na wyspie jego pomoc była nieoceniona. Uratował ją, nakarmił, odział. Odpłaciła mu za to posłusznym spełnianiem wszelkich zachcianek (ach! Jakże pragnęła, by były one bardziej urozmaicone!). Uważała, że spłaciła swój dług. Jeśli Jakchos zażąda czegoś więcej, serdecznie tego pożałuje.

Została w porcie aż do zmierzchu. Parę razy musiała dać po rękach żeglarzom, którzy próbowali ją obmacywać, podejrzewając, że samotna niewiasta w takim miejscu musi być przecież ladacznicą. Wysłuchała kilku obelg, ktoś opluł jej suknię. Zniosła to z godnością i nie zgładziła parweniusza. Nie szukała kłopotów.

Wreszcie egipski korab przybił do brzegu. Spuszczono trap. Zaczęli po nim schodzić nieliczni pasażerowie, których jakieś dziwne zrządzenie losu zmusiło do podróży na tę zapomnianą przez bogów wyspę. Filona przyglądała się uważnie każdemu z nich. Nagle ujrzała coś, co sprawiło, że jej serce zaczęło bić szybciej. Po trapie kroczył ku niej gigant. Deski uginały się pod jego stopami. Przy każdym kroku rozlegał się chrzęst żelaza. Choć jego ciało skrywał ciężki płaszcz, zaś oblicze było niewidoczne pod kapturem, ani przez chwilę nie wątpiła kto to.

Ogromny mężczyzna stanął przed nią w milczeniu. Wciąż nie mogła dostrzec jego twarzy, ale widziała błysk oczu pod kapturem. Uniosła rękę do naszyjnika, wplotła palec między morskie kamienie. Wiedziała, że nigdy już nie ujrzy Jakchosa. Zniknie z jego życia równie nagle, jak się w nim pojawiła. Nadchodził bowiem czas rozstrzygnięć. Wszystko to, do czego szkolił ją Tryfon.

– Witam cię na Eginie, Brennusie – rzekła uroczystym tonem, lekko pochylając głowę. – I oddaję się pod twe rozkazy.

Poczuła na sobie jego ciężki wzrok. A także to, jak bardzo jest wilgotna.

Przejdź do kolejnej części – Opowieść helleńska: Demetriusz IX

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

 

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Dionizjusz namaszczony na tyrana przez wysłannika Antypatra. Ciekaw jestem jak dalej potoczy się konflikt syna i ojca.

Zastanawiam się czy teraz gdy przedstawiłeś historię Filony, czytelnicy zmienią o niej zdanie.

W sprytny sposób wspomniałeś Gyliposa ;).

Jak już wiesz, Karolu, lubię w ten sposób mieszać i plątać losy bohaterów z różnych Opowieści. W ten sposób tworzy się bogatszy fabularny gobelin. Uznałem poza tym, że tacy mistrzowie miecza jak Lizander i Gylippos mogli się znać. Zaś śmierć tego drugiego z pewnością stała się częstym tematem rozmów wśród żołnierzy.

Pozdrawiam
M.A.

Zauważyłem to jeszcze na DE i uważam że to bardzo dobry pomysł :). Tak sobie kiedyś myślałem: Gylippos walczył pod wodzą Alkajosa pod Megalopolis w pierwszym akcie Opowieści Heleńskiej. Uważam że dobrze byłoby w opisie tej bitwy napisać choć zdanie o Gylipposie, takie przedstawienie bohatera, że np. był on najbardziej skutecznym żółnierzy w tej potyczce.

Nie nazwałbym potyczką bitwy, w której walczyło ok. 60 tysięcy żołnierzy 🙂 Wprawdzie Aleksander Macedoński nazywał zmagania Antypatra ze Spartą "Mysią wojną", ale robił to tylko po to, by umniejszyć osiągnięcia swego wodza w porównaniu z własnymi. W istocie zresztą generał miał znacznie trudniejsze zadanie: walczył przeciw regularnej greckiej armii z korpusem elitarnych Lacedemończyków, podczas gdy król macedoński po bitwie pod Ipsos (gdzie pod wodzą Dariusza walczyło 30 tys. greckich najemników) nie spotkał już żadnego godnego przeciwnika.

A co do przewag bitewnych Gylipposa pod Megalopolis: Spartiata był świetnym szermierzem, lecz podejrzewam, że w systematycznym stylu walki greckich hoplitów, stłoczonych w bardzo gęstej formacji, nie mógł w pełni rozwinąć skrzydeł. Na pewno ustawiono go w pierwszym rzędzie falangi i nie wątpię, że położył co najmniej tuzin przeciwników. Nie sądzę jednak, by zdołał w tym boju uzyskać sławę godną Achillesa. W każdym razie Kassander nic o tym w swojej Opowieści nie wspomina. Choć prawda, że walczył na innym odcinku linii, niż Alkajos i jego oddział najemników. Niewykluczone jednak, że kiedyś jeszcze wspomnę o talentach Gylipposa!

Pozdrawiam
M.A.

Żadnej sceny erotycznej? 😉
Mimo to, część świetna, chłonęłam scenę kłótni ojca z synem. W przeciwieństwie do jego ojca, ja wcale nie uważam Demetriusza za słabeusza, męstwo nie równa się z okrucieństwem i pogardą dla wszystkiego.

Saima.

Tym razem scena stricte erotyczna się nie zmieściła – mam nadzieję, że Czytelników usatysfakcjonują opisane perypetie seksualne Filony. Musiałem poza tym zamknąć kilka wątków z dwóch poprzednich rozdziałów, co zajęło resztę miejsca.

Zgadzam się, że Demetriusz nie jest słabeuszem, jakim widzi go ojciec. Po prostu nie chce brać udziału w brudnych grach, na które składa się ateńska polityka. Oczywiście czyni go to nieprzydatnym w oczach Dionizjusza, który chciałby godnego następcy i kontynuatora swojej linii politycznej.

Pozdrawiam
M.A.

Napisz komentarz