Mam do nich słabość III (Karel Godla)  4.5/5 (4)

34 min. czytania

Link do pierwszej części opowiadania

Obecność w domu pielęgniarki – a precyzyjnie mówiąc, położnej – jej bliskość, krzątanina, zgrabna sylwetka dziewczyny, ponętnie zaróżowiona z wysiłku twarz, wytrącały gospodarza ze spokoju, powodowały niedokrwienie mózgu kosztem innego organu, obsesję permanentną, nie opuszczającą go na dłuższą chwilę. Może po raz pierwszy od czasów szkolnych zagrał w prymitywną, poznaną za młodu grę, która, tak jak większość zabaw tego typu, polegała na zdobywaniu terytorium, lecz nie skutecznymi technikami, które opanował przez lata uwodzenia, tylko prymitywnymi metodami młodego napaleńca. Wykorzystał parę sztuczek podpatrzonych w szpitalach. Odegrał co poniektóre, zapamiętane z młodości, skecze. Jakoś nigdy po przekroczeniu pełnoletności nie przyszło mu do głowy stosować reguły owych zabaw w stosunku do kobiety, zwłaszcza trzydziestoletniej.

Z wcześniej napotkanymi partnerkami nie miał chęci przechodzić cierpliwie przez wszystkie etapy rozgrywki albo wolał bardziej subtelną, intelektualną odmianę podrywu. Teraz jednak z dziewczyną, która pracuje w szpitalu ubrana na biało – tak – miał ochotę na szczeniackie zaczepki. Z kolei Marzena, nic dziwnego, znała towarzyskie figle–migle, ich drapieżne reguły i przystąpiła do erotycznej gry bez oporów. Do końskich zalotów.

Dziewczyna cieszyła Piotrowe oczy swoim małym biustem. Każda pierś wydawała się idealna pod względem wielkości do tego, by objąć pięknotkę jedną dłonią i to całkiem swobodnie. Przekonał się o tym podczas drugiej wizyty, gdy paradowała w dżinsach i ciasnym tiszercie, przez który przebijały miseczki stanika. Ale piersi są dla niego mało istotne. Piotr był i jest wielbicielem kobiecego tyłka.

Typowy z niego arse–man. Pupa dziewczyny ściągała stęsknione dotyku ręce jak magnes. Zaczęło się od lekkich uszczypnięć w bok, albo delikatnego żartobliwego dźgnięcia palcem pod żebro. Raczej nie miała tam łaskotek, bo i tę dziecinadę odegrali. Przypadkowe dotknięcia pośladka, lekkie żartobliwe klapsy, obmacywanie otwartą ręką powodowały rozbawiony okrzyk protestu typu: „no”, „nie”, „weź te ręce.” Czasem zdzielała go po przedramieniu. Ups!

Została na noc. Miała spać w gościnnym pokoju, ale w końcu spała w jego łóżku. Z nim, a w zasadzie obok niego. Aby tak się stało, wystarczyła krótka rozmowa, podstęp uszyty najgrubszą z nici.– Wiesz, mam wrażenie, że jakaś mysz mi wlazła do chałupy parę dni temu. Drzwi były uchylone, wiesz… – kłamał jak z nut. Małe gryzonie właziły raczej pod koniec jesieni, gdy nie zachowało się ostrożności i zostawiło szparę w piwnicznym oknie czy drzwiach. Ot, raz na parę lat jakiejś ciekawskiej i śmiałej spryciuli udało się dostać do środka.

Marzena bała się myszy. O dziwo. Albo udawała, że się boi i bierze kłamstwa mężczyzny za prawdę.

– Nie chrapiesz?

– A ty? – Odbił pytanie.

– No coś ty! – oburzyła się szczerze, jakby zarzucał jej wielki grzech.

– Nie wiem, dawno mi nikt nie zwracał uwagi. – Mężczyzna podkreślił swoją długą samotność.

– Ale bez żadnych ekscesów. Tylko śpimy, bo się obrażę – negocjowała.

– Okej. Słowo. „Tylko śpimy”, bez żadnych sekscesów – przedrzeźniał ją.

W łóżku, gdzie leżeli oddaleni, Piotr pytał, dlaczego jest sama. Unikała odpowiedzi, zbywała. W środku rozmowy zasnął. Potrafił sobie wytłumaczyć, że ekscesy nie dziś. A ona nawet nie chciała mu głowy na piersi położyć, mimo zachęt i próśb.

– Trochę chrapałeś. – Zrobiła rano minkę.

– A ty spałaś w ogóle, czy czekałaś na sekscesy? – mruknął złośliwie.

– Spałam, spałam… jak zabita. Cicho u ciebie. Świeże powietrze. Chyba nie chrapałeś.

I spojrzała z wdzięcznością. Tak mówiły oczy. Dziękowały, że nie było ekscesów.Wrócili razem do miasta. Mężczyzna próbował wymusić buziaka przy rozstaniu. Kobieta wywinęła się ze zwycięskim uśmiechem.****Gdyby Piotr miał czas i ochotę na moment głębszej zadumy – czy wszystko potoczyłoby się inaczej? Czy by zrezygnował z podrywu, a przynajmniej zwolnił tempo uwodzicielskich zakusów? Niestety, niewydoroślały szczyl, jakim się niekiedy w przypływie samokrytyki mianował, nie miał chwili na zastanowienie. Ani – z powodu seksualnego wygłodzenia – ochoty na refleksję. Dla usprawiedliwienia można również dodać, że mężczyźnie brakowało wolnego czasu na staranne szukanie kandydatek do związku. Skoro los dał tę jedną sposobność z pielęgniarką Marzeną, musiał ją wykorzystać, licząc, że coś poważniejszego ze zdobycia seksualnego przyczółku wyniknie, lecz nie mając ani odrobiny pewności, iż uda się trwałą relację nawiązać – nabranie przekonania o tym, że pretendentka rokuje nadzieję, wymaga długotrwałych testów. W ciągu tygodnia zdarzało mu się wracać do domu późno, czasem o drugiej nad ranem. Gdzież tu czas na zastanowienie. Orka korporacyjna, a w domyśle istna walka o przetrwanie, pochłaniała go bez reszty. Rysowała się szansa (w ich korporacyjnym żargonie opportunity) na spory sukces, który miał mu zrekompensować bolesne dla człowieka i deprymujące dla menedżera zwolnienie dużej grupy pracowników (w ilości wystarczającej do wystawienia drużyny piłkarskiej), a to motywowało do pracy.Kiedy zabrał Marzenę na pierwszy wspólny weekend, bezrefleksyjnie i z zamiarem „hej do przodu”, kobieta była już inaczej nastawiona psychicznie. Przychylniej. Skoro, jak uznała, przeszedł wstępną próbę, pozwoliła się musnąć ustami przy powitaniu, co obiecywało dalsze ustępstwa.

Po drodze Piotr, który starał się traktować kwestię pracy i uwodzenia niezależnie, ponownie poruszył temat rozliczeń finansowych. Czy się zastanowiła? Pielęgniarka na to, że nie. Ona nie wie. Ona zapomniała. Ona się musi jeszcze skonsultować. To budziło wątpliwości, aczkolwiek miewał już przypadki, że dziewczyna, którą zatrudniał jako gosposię, wybierała taktykę negocjacyjną w stylu: bierność i czekanie na inicjatywę strony przeciwnej. Najprawdopodobniej kandydatki, które stosowały opisane podejście, sądziły, iż propozycja pracodawcy będzie hojniejsza od tego, czego same zażądają. Albo… Tak, istniało jeszcze inne wytłumaczenie, ale nie brał go pod uwagę.

Teraz z perspektywy czasu dostrzega, jak płasko, jednowymiarowo widział wtedy obraz psychiki i motywacji dziewczyny. Samokrytycznie stwierdza, że szczyl zostaje szczylem albo na bardzo długo, albo na zawsze.

Podczas ich trzeciego sam na sam Marzena zachowywała się swobodniej. Opowiedziała parę dobrych, pieprznych (ale nie tych najpikantniejszych) dowcipów o pielęgniarkach i lekarzach, których Piotr nie znał. Gdy zmywała, podszedł i objął dziewczynę od tyłu. Jak to miał w zwyczaju, przytulił się do pośladków. Takie były przecież ponętne, lekko wypięte i do wzięcia – prowokowały samczą naturę. Pupa zachęcała do kopulacji swoim krągłym zarysem. Kobieta musiała poczuć twardość erekcji. „Puszczaj, bo wyleję ci wodę na łeb” – zagroziła ostro i mało dyplomatycznie, aż się zdziwił. Ale na szczęście straszyła bez paniki, bez złych emocji, więc tak zaraz jej nie puścił. Negocjował i wtulał swoją sterczącą czarodziejską różdżkę w wygodny jak piernat tyłek. Prawie się zagotował z ochoty. Szybki numerek uczyniłby dzień udanym.

Nie chciała usiąść przed snem przy kominku. Aby pogadać – według oficjalnej wersji Piotra. Aby się poprzytulać, na co liczył – według wersji oczywistej, acz przemilczanej.

– Wiesz, jestem zmęczona po dyżurze, pójdę spać. Odłóżmy to na jutro. – Rzeczywiście wyglądała na wyczerpaną.

Więc tak wyglądał ich piątek. Przyjechali na wieś koło ósmej, bo jeszcze robili zakupy w sklepie po drodze. Na dworze zmierzchało. Zrobiło się późno, chociaż letnia noc jaśniała jak o poranku. W domu krótka kolacja i już chciała do łóżka. Faktycznie przywiózł ją po wielogodzinnej harówie w szpitalu. Na oddziale wydarzyło się według jej opowieści kilka nieplanowanych porodów. Rozumiał, że mogła czuć zmęczenie.

– Okej, to chodźmy spać. Umyjesz mi plecy? – zapytał z głupia frant. Często chciał tej przysługi od swoich dziewczyn, a ona miała przecież zostać jego dziewczyną. Co oznaczało intymność, dzielone łoże albo jak kto woli – wyro. Wspólne i namiętne, a nie obok siebie. Może lepsze życie seksualne niż z byłymi żonami. Trudno, żeby nie lepsze… Potem cholera wie, co będzie. Może coś więcej? Może w końcu prawdziwa, pełna rodzina z maleństwem…
Zawahała się.

– Zgoda.

Pielęgniarka obmywała Piotra pod prysznicem bez pośpiechu. Jedynie genitalia potraktowała szybko, najwidoczniej skrępowana albo obawiając się wzbudzić erekcję, choć i tak zapoczątkowała napływ krwi do penisa swoim dotykiem, fachowo odciągając napletek. „Wow” – mikroskopijna cząstka męskiego umysłu, pracująca w normalnym, nie–erotycznym trybie, oceniała właściwe ruchy profesjonalnej specjalistki od opieki nad rodzącymi i położnicami – „właśnie tak powinien być umyty kutas” (ale skąd u diabła nauczyła się obsługiwać facetów?). Nigdy go nikt obcy, poza niektórymi prostytutkami no i Zośką oczywiście (ale to raz jeden jedyny, po ekscesie jej koleżanki), nie umył właściwie. Nawet wtedy, dawno temu, w szpitalu zakaźnym. Fragmencik marzeń onanisty zamienił się dzisiaj w rzeczywistość.

– Masz dobre ręce, kochane rączki. – Wycałował dłonie dziewczyny wdzięczny, patrząc zezem na przemoczony tiszert odsłaniający stanik i sutki, które widział wyraźnie przez przejrzysty od wilgoci materiał.

Marzena zauważyła natarczywe spojrzenie gospodarza i poczerwieniała. Podziwiał pierwszy, pełny, ciemny rumieniec. Ja wiem, że ty wiesz, że ja wiem, że się gapisz na moje cycki, draniu.

– Dobrze, teraz wyjdź! Ja też chciałabym się umyć. Ale bez twojej obecności i pomocy.

W tak zdecydowany, a jednocześnie podenerwowany sposób zabrzmiał głos pielęgniarki, że Piotr wolał nie dyskutować i wyszedł z łazienki. „Chyba ma kompleks piersi, moja Marzenka” – pomyślał ciepło. Z podniecenia już nic nie mogło go zająć, nic go nie interesowało, tylko czekał na dziewczynę w sypialni.

– Już jestem. – Zaanonsowała cicho swoją obecność.

Pojawienie się odświeżonego gościa wzbudziło nieoczekiwane emocje. Osłupienie kochanka jest możliwe nawet w tak oczywistej i oczekiwanej sytuacji, gdy wejście kochanki następuje w sposób zaplanowany. A co dopiero powiedzieć na triumfalne entrée, jakie mu pielęgniarka zaserwowała. Chłonął widok jak chłopiec na seansie erotycznego filmu.

Marzena weszła do sypialni w kusej, błyszczącej bieliźnie. Uroczo zaprojektowanej spódniczce i półhalce koloru kremowego, według Piotrowej, męskiej, lecz i tak bogatej skali barw, bo nie był daltonistą, który tylko kilka podstawowych kolorów tęczy rozpoznaje. Kobiety nazwały by pewnie kolorystyczną cechę bielizny w jakiś inny, tajemniczy i nic facetom nie mówiący sposób. Może, na przykład, barwa ecru.

Długie nogi dziewczyny, a zwłaszcza przyciągające wzrok ponętne uda, prezentowały się obnażone prawie w całej okazałości. Ich właścicielka kroczyła zwinnie. Zgrabna z niej laseczka, ukrywająca bez powodzenia zakłopotanie. Damski urok robił wrażenie. Jak tu nie powiedzieć paru pochlebnych słów, które aż wyrywały się z ust. Jak tu nie spojrzeć z otwartym podziwem i nie sprawić pielęgniarce kobiecej satysfakcji, wręcz radości, że taka ponętna, godna uwielbienia.

Para kochanków rozpoczęła grę wstępną bez pośpiechu. Dotykali się, poznawali, smakowali pierwsze pocałunki. Nie chciał iść na żywioł, choć nabrzmiały penis domagał się bezzwłocznej akcji. W końcu nie jest napalonym nastolatkiem i wie, że pośpiech fatalnie skraca zabawę. Sprawy i tak potoczyły się bardzo szybko, to raptem ich trzecie spotkanie, jednak najpierw trzeba było ją rozluźnić, oswoić. Piotr łagodnie przekonał Marzenę, aby położyła się na brzuchu. Przelotnie podziwiał kremowy jedwab bielizny i kredową biel jej ciała, bez najmniejszego śladu opalenizny.

– Nie lubisz się opalać? – zapytał. – Słońce ci szkodzi?

Cóż za wspaniała chwila. Jakież piękne jest kobiece ciało. I przed obnażeniem i całkiem nagie.

– Nie ma czasu, nie ma gdzie, nie ma z kim – odpowiedziała zachrypłym głosem. – Dawno się nie opalałam. Może jak pojadę na urlop do mamy do J., to wystawię skórę na słońce.

Zaczął dotykać białych pleców, czarować, że tak gładkiej skóry nie widział, tak zgrabnych nóg nie oglądał. Na spokojnie żadna rozsądnie myśląca kobieta w takie banały do końca nie uwierzy, ale w chwili intymnej wiele dziewczyn lubi frazesów słuchać, łyka je z lubością i chce ich treści ufać, zwolna rozpłomienia się od naiwnych komplementów. Słowa, zdaniem Piotra, stymulują erotycznie najskuteczniej. Na pewnym etapie z pewnością skuteczniej niż dotyk. A czułostki i dotyk pospołu działają cuda.

Chwilę później pozbawił pielęgniarkę halki. Olejek do masażu miał już pod ręką, a także wyjęte z nocnej szafki nawilżane chusteczki dla niemowląt. Masowanie – jak wiedział od dawna – wiodło do bezproblemowego blitzkriegu. Tym razem cud uwiedzenia dział się jeszcze szybciej niż Piotr zakładał. Wystarczyła chwila, a lewy profil Marzeny rozluźnił się, błogi półuśmiech wypełznął między skroń a brodę, trzydziestolatka poczuła się rozbrojona i ufna.

Dolna część nocnego stroju okazała się ku zaskoczeniu mężczyzny majtkami. Luźnymi, rozszerzanymi ku dołowi niczym spódniczka. Jak się później dowiedział, takie majtasy nazywano french knickers. „Skąd skromna dziewczyna ma kosztowną jedwabną bieliznę?” – przemknęło mu przez głowę.

Rozebrał Marzenę bez żadnego oporu. Uniosła biodra, pomagała. Teraz już mógł usiąść na ładnych udach. Penis wznosił się ponad nimi, niczym drapieżnik obserwujący załzawionym okiem łowieckie terytorium. Pobolewające jądra w ogolonej mosznie przywarły do gładkiej skóry, ponad zgięciami kolan – usiadł dość nisko, aby oglądać i pielęgnować miejsca, które najbardziej lubił. Gdy przesunął się nieco by przybrać wygodniejszą pozycję, przylepione jaja dostały się pod ciało i zabolało ostrzegawczo, gdy je przygniótł.

Drgnęła, kiedy rozchylił pełne, kobiece pośladki i zaczął pocierać wilgotną chusteczką zakątki, które półdupki skrywały, gdy były stulone.

– Szszszsz – wyszeptał – to moje podziękowanie, mój rewanż za pomoc pod prysznicem, nie trzeba się wstydzić…

Ujrzał prawie zupełnie pozbawioną pigmentu aureolę zwieracza. Gwiazdka jaśniała w słabym świetle lampki nocnej, regularnie obwiedziona zmarszczkami niczym kwiat wytrawiony w mlecznym szkle. W życiu takiego bezbarwnego wejścia nie widział. No, ale ona w ogóle była bladziutką i naturalną blondynką. Przeciągnął chusteczką od dołu kilka razy. Bieluśka stokrotka kurczyła się nerwowo, uwypuklała niczym kulka łopianu, reagując na łaskotanie.

– A ła! Co ty wyprawiasz? Nie…

– Jeszcze tylko chwila. Wytrzymaj. Już kończę – szepnął. – Nie ma żadnych śladów („Jakich śladów, kurczę. O czym ty mówisz, palancie?” – reflektował się poniewczasie), jesteś czysta jak łza, Marzka. – Nazwał tak pielęgniarkę po raz pierwszy. Marzka. Lubił pieszczotliwie nazywać swoje kobiety. Zasługiwały na dobre traktowanie i kredyt zaufania. Zawsze jakieś nazwanie im wymyślał. Dla każdej inne, gdyż to raz użyte i nieskuteczne, bo odchodziły, zostawiając go samego, stawało się na zawsze passé. To trochę tak jak z ukochanym psem przyjacielem. Zawołanie ulubieńca gasło nad kupką ziemi, którą go przysypywał.

Uznał, że wystarczy. Nie „znęcał się” nad okolicą odbytu dłużej, bo najwidoczniej nie miała doświadczeń analnych, albo miała, ale nie chciała się zdradzić i grała mało obytą w łóżku kochankę. Krępowało ją dotykanie „brudnej dziurki, tam, z tyłu”.

Nabrał więcej olejku w dłonie i rozpoczął powolny masaż od karku w dół. Zabieg trwał może pół godziny, może dłużej. Stracił poczucie czasu, kroczył obok erotycznego nurtu. Nie śpieszył się. Lewy profil Marzeny stracił całą resztkę napięcia, jeśli jeszcze jakieś się zachowało. Oboje zaczęli swoje pomruki i pojękiwania, śpiewania.

Wymasował jej pośladki. Najpierw łagodnie, każdą garścią jeden półdupek, potem mocniej, dogłębniej, obejmując po kolei każdą połówkę kobiecego cudu (jego prywatny słownik zawierał takie afektowane słowa) obiema dłońmi. Mocno, ale nie na tyle, aby nastąpiła jakaś ostrzegawcza reakcja Marzeny, że boli, że ostrożniej, że uważaj. „W całkiem niezłej kondycji ma tę swoją dupkę” – stwierdził. Kiedy przeszedł z masażem na uda, ciągnął po nich grubą nić swojego śluzu i mieszał wydzielinę z olejkiem. W miarę możliwości omijał wewnętrzną stronę, zostawiając wrażliwsze erotycznie miejsca na później. W końcu, siadając tyłem na udach dziewczyny, dobrał się do łydek oraz stóp, aż piszczała po kociemu i nie potrafiła powstrzymać grymasów zadowolenia na buźce, co obserwował, odwracając głowę, gdy szczególnie głośno zamiauczała. W trakcie zabiegów kilka razy z przyzwyczajenia przejechał niezłomną erekcją po łydce. Unosił pełne, rozgrzane od masażu podudzie i ślizgał penisa po natłuszczonym pachnącym smarowidłem krągłym mięśniu. Zwykle lubił to robić, a w szczególnych przypadkach mógłby się nawet z ponętną, jędrną łydeczką albo lepiej – obiema na raz – pieprzyć. Ale nie dziś. Ochota na kopulację powoli stygła, wszystkie włókna penisa były rozkosznie i boleśnie zmęczone przeciągającym się oczekiwaniem. Zaraz jej wsadzi, ale szaleństwa już nie zazna. Dzisiaj wszystko dla pielęgniareczki. Niech ma swój dzień. Tak się wykosztowała na tę noc. Może bielizna przeznaczona była na tę poślubną? I kandydat się dotąd nie trafił. Dopiero on – odwieczny i niereformowalny szczyl.

Pozwoliła się obrócić na plecy, zasłoniła twarz przedramieniem. Pocałował ją szybko, odsuwając na chwilę rękę.

– Teraz przód. Wszystko dobrze?

Podziwiał piersi: małe z pulchnymi, stożkowymi brodawkami, jakie często miewają dojrzewające nastolatki. Prawie zupełnie pozbawione masy. Wygolony pagórek łonowy, zwieńczony krótko przystrzyżonym blond trawnikiem. Taka śmieszna i rozczulająca kępka, a raczej kółeczko włosów. Marzena wróciła z przedramieniem na twarz, zasłoniła wstydliwie oczy. Nie oponowała, gdy ponownie użył chusteczki, przecierając pobieżnie krocze, łaskocząc i próbując sprowokować do obronnej reakcji. Dzielnie wytrwała chłopięce zaczepki. Uda dziewczyny reagowały wręcz poddańczo na każde dotknięcie partnera: to rozsuwając się, to zsuwając.

Miała ładne kości biodrowe, bardzo obłe, urocze. I kolana, typowo kobiece, chciało się je obejmować. Jego podniecenie przygasło, ale nie wypadało zatrzymać się przed metą, więc brnął dalej, aby przynajmniej kobiecie dogodzić. To ich pierwszy raz, czasem tak bywa. Nie zawsze biją dzwony, a ziemia tylko z rzadka trzęsie się w trakcie ekstazy. Może następne bzykanie będzie czymś więcej niż zwykłą wymianą płynów ustrojowych, jak cynicznie nazywał obłapkę bohater Pięknego Umysłu, typowy zakompleksiony nerd. Po masażu przeszli do pocałunków, głębokich czasem po gardło, agresywnych, którymi próbował się nakręcić. Obejmował ustami jej wargi, ssał je do znudzenia, łagodniejąc po bardziej zdobywczych momentach, przygotowywał kobietę do wejścia, choć po takiej rozgrzewce powinna być już od dawna gotowa.

Marzena rozsunęła uda skwapliwie i zapraszająco, więc kompletnie nie spodziewał się, że zgotuje mu niegościnne przyjęcie. Zaskakująca niespodzianka. Natrafił na niezwykłą ciasnotę i suchość, co pozwoliło penisowi wejść tylko powierzchownie. Obrazowo, jakby zamiast pochwy, próbował przez pomyłkę spenetrować nieprzygotowany do seksu odbyt. Na szczęście długa gra wstępna stępiła podniecenie, więc nie wpychał się w głąb suchego ciała na wariata. Usłyszał jej syczenie i dostrzegł skurcze bólu na twarzy, co szybko uświadomiło mu problem. Zapał zgasł momentalnie. „Przecież nie jest dziewicą, do cholery! Nasmarowała się ałunem? Albo jakaś dysfunkcja!” – przeleciało mu przez głowę. I o jednym i o drugim słyszał – nigdy sam nie doświadczył. Zaniechał penetracji i zamarł wsparty na łokciach. „Przecież nie będę jej pytał. Później się wyjaśni.” Postanowił odłożyć próby na następny raz.

Czuł zdziwienie Marzeny, że nie próbuje wejść po raz drugi. Patrzyli sobie w oczy bez uśmiechu, z zakłopotaniem, kiedy górował nad nią – cały ciężar ciała podtrzymywały ramiona.

– Dzisiaj nie! Dzisiaj jeszcze nie jesteś gotowa – powiedział oddychając głęboko. – Czasem tak bywa z kobietami. – Delikatnie przerzucił winę na dziewczynę. – Wybacz, Marzenko. Śpijmy.

Przyjęła propozycję do wiadomości, nie wiadomo czy z ulgą czy z zawodem. Nie dało się tego wyczytać z jej twarzy, a komentarza opisującego wprost swoje uczucia nie uczyniła.

Przyciągnął ją, ułożyli się na łyżeczkę i mieli zasnąć szybko, a przynajmniej on tak chciał, bo fiasko penetracji nie skłaniało do rozmów. Jednak na przekór chęciom wywiązała się rozmowa. Pigułeczka przepraszała. On prosił, by dała spokój ze swoim poczuciem winy, bo takie rzeczy się zdarzają. Mają miejsce częściej, niż się o tym mówi.

– Kiedyś ci to lepiej wyjaśnię – powiedziała.

– Nie ma nic do wyjaśniania. – Upierał się, szepcząc jej we włosy, gdzieś koło ucha.

– Jest. Jutro spróbujemy? Będzie dobrze. A może?… – Przepełniała ją skrucha.

Powierciła pośladkami, badając nimi stan zwiotczałego penisa. Wydostała się z łyżki ciała, odwróciła cała ku niemu.

– Ja miałam przyjemność. Dwa razy mocno i kilka prawie–prawie. Tak mnie dotykałeś… niebo. Ty nie, prawda? Tak się słabo znam, ale chyba nie. Chciałabym… – Nie skończyła, ale zrozumiał, o co chodzi, gdy zaczęła dotykać podbrzusza.

– Nie trzeba.

– Dobrze. Jeśli nie chcesz. Ale mogę?…W łazience jakoś… speszyłam się. Ciekawa jestem. Mogę? Tylko chwilę.

Chciał przypomnieć, że umyła mu ptaka całkiem profesjonalnie, ale milczał.

– Fajnie jak są ogolone. Ale wielkie! („O. Pani psycholog się znalazła. Prawi mi komplementy.”) Zawsze takie są, czy to przeze mnie? – Delikatnie dotykała jąder, zadając pytanie, które świadczyło, że coś tam o facetach wie, czy to ze studiów, czy to z życia. Toczyła je, a raczej przesuwała trochę w te, trochę we wte po powierzchni uda. Robiła to delikatnie, ale spiął się, bo odczucia oscylowały koło bólu.

– Przez ciebie – sapnął i zachichotał złośliwie, rozluźniając ciało, kiedy przekonał się, że jego partnerka doskonale wie, iż trzeba obolałe męskie klejnoty przyzwyczajać do dotyku powoli.

Nieśpieszne dotknięcia wiadomo co spowodowały. Dobrała się do penisa i nadal jakby sennymi, nienatrętnymi pieszczotami rozbudziła w nim chęć. Zaskoczyło go, gdy jej palce powędrowały niczym przyczółki nadchodzącej i cofającej się na przemian fali poniżej moszny i zaczęły muskać perineum, gdzie dawno żadna kobieta nie dotarła. Ciekawe, co jeszcze go czeka ze strony coraz śmielszej pielęgniarki.

– Nie mam rękawiczek. Następnym razem zbadam ci prostatę, jeśli chcesz. Chodzisz na badania, mężczyzno? – zażartowała, testując, czy temat nie powoduje niechęci u partnera. Prawdziwi mężczyźni zżymają się przecież, gdy rozmowa zahacza o bardzo ponoć niemęską kwestię penetracji samczego tyłka, nawet jeśli cel jest istotny i dla zdrowia i dla rozkoszy. Zanim odpowiedział, uciekła w stronę tematu innych diagnostycznych zabiegów.

– A teraz zbadam te wielkie męskie jaja. Trzeba je czasem sprawdzać, chyba wiesz? Mogą się pojawić wyczuwalne zmiany świadczące o chorobie – Znowu powracały w jej głosie nuty pewności siebie. Ton z pierwszej rozmowy telefonicznej. Pomyślał, że taką ją lubi. Zaraz zacznie mu władczo wydawać polecenia. Wielkie męskie jaja zabrzmiały nie do końca szczerze – jakby mówiła „te maciupeńkie męskie orzeszki laskowe” czy jakoś tak – ironicznie.

– Wiem, ale nie sprawdzam. Sprawdzaj sobie, Marzka, jeśli chcesz. Lekareczka się znalazła. Patrzcie, patrzcie. Też cię sprawdzę. Gdzie się da – ni to zagroził, ni to obiecał. „Ty mi się tak nie rozpędzaj, dziunia. Bo ja też potrafię, aż się zdziwisz.”

Następnego dnia powoli i systematycznie odbudowywali nastrój, zajmując się swoimi obowiązkami (on pisał tezy menedżerskiego raportu, ona krzątała się po domu). Wracali regularnie do krótkich rozmów oraz przyjacielskich przytulanek. Marzena zakończyła sprzątanie. W sobotnie popołudnie miała do przygotowania jedynie posiłki. Zachowywała się coraz swobodniej. Nic ją wczorajsze niepowodzenie nie zdeprymowało, a może nawet dodało pewności siebie.

Wieczorem, współżycie przebiegło już w sposób satysfakcjonujący. To znaczy uprawiali seks, choć nie nazwałby tego standardowym rżnięciem. Lepiej powiedzieć, że nie licząc inicjującego baraszkowania, kochali się z godzinę, a to normalne raczej nie jest. Młócił ją i nie mógł osiągnąć drugiej ejakulacji. Efekt zwykle występujący, gdy gra wstępna przeciąga się ponad miarę. Rżnął ją i przez dłuższą część niekończącego się seansu ruchów frykcyjnych, chichotali. Wprowadzenie w radosny nastrój zdarzyło się w sposób niezaplanowany. Z głupia frant opowiedział oklepany dowcip o bezzębnej prostytutce robiącej laskę klientowi, jak zwykle sprzedając kawał bez polotu, ale z jakąś luzacką swobodą i nie wiedzieć czemu wpadli w wyjątkowo uporczywą głupawkę. Kawał prostacki, głupi, poniekąd życiowy. Kawalarz jak zwykle beznadziejny. Słuchaczka zgłupiała i wybuchła śmiechem. Całe napięcie między nimi pękło w ten niespodziewany sposób i w końcu mogli się pieprzyć dla czystej przyjemności, bez ciążących nad głową wzajemnych zobowiązań do obdarowania drugiej osoby orgazmem. Nigdy mu się coś takiego nie przydarzyło, ani wcześniej, ani później. Godzina seksu i godzina głupawki. Ruchanko towarzyskie przeplatane takąż towarzyską konwersacją. Pięć minut pracy bioder o zmiennym rytmie i zmiennej głębokości penetracji, dowcip i śmiech, i na nowo to samo. Trwało to co najmniej wspomnianą godzinę.

Wytrysnął już w pierwszych pięciu minutach bzykania ze słabym orgazmem, a ona chyba się nawet nie zorientowała, iż partner doznał ejakulacji. Piotr pomyślał, że to głupia, młodzieńcza wpadka i trzeba będzie zrobić dłuższą przerwę, aby się zregenerować do kolejnego stosunku, ale ku zaskoczeniu – nic z tych rzeczy. Mówiąc obrazowo, kutas chwycił właściciela za jaja i trzymał. Rozdrażniony wczorajszym niespełnieniem zastrajkował swemu panu i wcale nie chciał zwrócić do krwiobiegu życiodajnego płynu, który zawłaszczył z organizmu, by osiągnąć erekcję. Dlatego Piotr, z dziką swobodą i wigorem, jakby się viagry nałykał, mógł posuwać Marzenę kolejną godzinę, co w pewien na nowo odkryty sposób bardzo mu się podobało. Partnerka dzielnie dała radę, wytrzymała uporczywe piłowanie, skarg na obtarcia delikatnych śluzówek nie zgłosiła. Najlepszym dowodem jej akceptacji było chlupotanie w cipie, bo tego nie da się zagrać, o to już sama natura kobieca musi zadbać.

W końcu musiał ten maraton osiągnąć metę. Obrócił Marzenę na brzuch, objął kolanami i doszedł do orgazmu po szalonym galopie bioder oraz intensywnym tarciu penisa w ścieśnionej tą pozycją pochwie. Gdyby nie sprężysty materac, trwałoby to na pewno dłużej. Mruczała coś potem pod nosem o ogierze, dowartościowywała go i znowu chichotali jak głupi. Cóż za radosny, beztroski wieczór się przydarzył, myślał uszczęśliwiony.

Przez kilka tygodni wiedli normalne życie. Prawie każdy weekend spędzali razem. Marzena przyjeżdżała też w dni roboczego szału, wtedy, gdy mógł obiecać, że w miarę wcześnie wróci do domu. Tyle, że zaczynał ją poznawać i to, co odkrywał, okazało się dalekie od ideału. Rozmawiali szczerze, spędzając ze sobą tak wiele czasu. On ciągle chciał się o dziewczynie dowiedzieć więcej. Wyłaniał się obraz kobiety pełnej złości na lekarzy, zawiści w stosunku do koleżanek. Krytykowała przełożonych, pacjentki. Poznawał z jej opowieści ciemne strony pracy w służbie zdrowia, na pierwszej linii. Tam, gdzie rodzili się mali ludzie, życie było dalekie od idylli. Zaczynał podejrzewać, potem nabrał pewności, że nadużywa pobudzających leków, mając do nich niekontrolowany dostęp. Leki niszczyły jej układ pokarmowy, miała wrzody. Praca na dyżurach wykańczała ją, zabierała młodość.

To nie była piękna dusza. Miała swoje ciemne zakątki, mroki zaszczepione już w dzieciństwie, w rodzinie ciężko pracujących mieszczan, z trudem zachowujących status zdobyty przez poprzednie pokolenie, w otaczającej ją polskiej małostkowości, z której czerpała wzorce. Wykrywał w położnej zawiść, skrywaną, tlącą się w głębi agresję, inne złe emocje. Ile trzeba w takiego człowieka włożyć pracy, uczuć, aby go wyciągnąć na szczebel pogody i akceptacji bliźniego. Zaczynał mieć wątpliwości, czy to zadanie na jego siły, czy jest wykonalne. Czasem komentował. Oględnie, co prawda, ale wyczuwała brak akceptacji, rozczarowanie ze strony Piotra.

Nim zaczęli z Marzeną eksperymenty, by odbiec od klasyki zbliżeń (do czego zaczęła się skłaniać pod wpływem konsekwentnych, lubieżnych sugestii partnera), zdarzył się tydzień istnego horroru w jego pracy. Wybuchł kryzys u najważniejszego klienta i Piotr musiał z zespołem, przy wsparciu korporacji gasić pożar oraz dbać, by sępy z mediów nie rozgłosiły publicznie kłopotów w jednej z centralnych instytucji kraju. Nawet nie miał czasu zadzwonić, a gdy wieczorami myślał mniej lub bardziej tęsknie o pielęgniarce, było najczęściej zbyt późno, by się kontaktować. Marzena chodziła wcześnie spać, a gdy miała nocny dyżur, zwykle wyłączała komórkę. Z tego powodu wynikła cicha sprzeczka, rozniecona przez kobiece pretensje.

– Dostałam zaproszenie na ślub i wesele. Nie przyjadę do ciebie w ten weekend. Nie odzywałeś się, więc uznałam, że nie jestem ci potrzebna. – Próbowała mówić spokojnie, ale wyczuwał, iż jest urażona.

– Marz, proszę, nie gniewaj się, przecież cię ostrzegałem, że mam koszmarny tydzień i nie wyjdę z pracy przed północą. Jeśli jedziesz na wesele, to okej…To kiedy się spotkamy? Kiedy będziesz mogła? Może teraz podjadę, pójdziemy na kawę?… – Także inne podobne propozycje padały, ale nie dała się przekonać.

Ścigał ją przez kilka tygodni. Nie chciała się umówić, a przecież zostawiła u niego swoje rzeczy: tandetny firmowy kuferek na kosmetyki z zawartością, parę ciuchów, sławetną jedwabną bieliznę. I dotąd nie rozliczyli się finansowo. Bo ona nigdy nie podała mu swoich wymagań. W pewnym momencie kwestia zapłaty wyleciała mu z pamięci, przestał przypominać.

W końcu doszło do spotkania, ale czar bliskich chwil nie powrócił. Zachowywała się w trakcie rozmowy przyjaźnie, ale z dystansem. Ucieszyła się, gdy dal jej pieniądze, właściwie wmusił. Może kilka miesięcznych pensji skromnej położnej.

– Rzeczy wyrzuć, nie są mi potrzebne – powiedziała, trzymając się konsekwentnie swojej linii postępowania, gdy pod koniec rozmowy namawiał ją do choć jednej, ostatniej wizyty na wsi i użył argumentu o pozostawionych kobiecych fatałaszkach.

Przemawiała przez nią urażona duma? Gdyby widział nadzieję, że jest sens ciągnąć tę znajomość, pewnie by dochodził przyczyn, przekonywał dziewczynę do kolejnych spotkań. Odrobiłby straty, odbudował zaufanie. Ale nie miał motywacji poza oczywistym samczym pędem do kolejnych zbliżeń, bo w łóżku układało im się coraz lepiej.

Spotkali się potem jeszcze raz, może po pól roku. To były jej imieniny. Kupił kwiaty, perfumy. Po raz pierwszy odwiedził internatowy pokoik. Jednym spojrzeniem ocenił skromne, niemalowane meble z Ikei, czystość małego pomieszczenia. Marzenę przepełniał smutek, bo kilka dni wcześniej zmarł ojciec i pogrążyła się w żałobie. Posiedzieli z godzinę, przytulił ją. Miał się odezwać znowu, ale zaraz potem utopił komórkę na żaglach, a nie miał nigdzie zapisanego numeru telefonu do pigułeczki. (Utrata telefonu to, swoją drogą, tragedia z wielu powodów.) Uświadomił sobie, że pamięta tylko imię dziewczyny, choć nazwisko kiedyś podała. Zbierał się, żeby odszukać ją w internacie, bo z internetu nie korzystała, nie miała nawet komputera, ale poznał kogoś, związał się i obietnica spotkania stała się bezprzedmiotowa. Jedwabna bielizna przeleżała nietknięta w szafie wiejskiego domu, aż kiedyś matka, w trakcie odwiedzin i robienia porządków, natknęła się na damskie ciuszki, spytała go, czyje to jest i co ma z tym zrobić. Bardzo ją kwestia znaleziska ciekawiła. Odpowiedział, że rzeczy Marzeny mają leżeć jak leżą, ale bielizna zniknęła. Pewnie matka źle syna zrozumiała, albo zrozumiała aż za dobrze i wyrzuciła, aby nie dusił w sobie niepotrzebnych wspomnień.

Summa summarum, pamięta imię, pamięta miasto, pamięta urodę. Nic więcej mu nie zostało na pamiątkę po położnej z J. poza tandetnym kuferkiem na kosmetyki. Może dobrze się stało. On szukał duszy pogodnej, ciepłej, altruistycznej, nieagresywnej. Długie nogi, piękne ciało bez światła w środku nie skompensują wad charakteru. Ale dał dupy. Inaczej nie da się tego określić. Piotr zawsze już uznawał historię Marzeny za swoją porażkę. I plajtę swojego idealistycznego wzorca pielęgniarek, tfu, położnych.

– No i jak ci z pielęgniarkami poszło? – zapytał przyjaciel, gmerając z wprawą kijem w ognisku, doprowadzając geometrię dopalających się kawałków drewna do niemalże symetrii i dopijając entą puszkę mocnego, słodkawego piwa. Nadeszła już późna jesień, dużo czasu upłynęło.

– Wyleczyłem się – odpowiedział lakonicznie Piotr, a potem streścił historię o Marzenie.
– Tylko z jedną się spotkałeś?

– Nie, jeszcze była druga. – Mężczyzna niechętnie uzupełnił streszczenie o katastrofę spotkania z grubaską, ale obyło się bez kpin, można nawet powiedzieć, że wielkie chłopisko wysłuchało historii z niezwykłą powagą.

– Tylko dwie? Nie zmotywowałeś, barania głowo, recepcjonistek! Trzeba było je zbajerować, od serca pogadać. Dwie to mała próbka. Co ty, kurwa, możesz wiedzieć o pielęgniarkach? Dwie… – mruczał przyjaciel i nagle coś go tknęło.– Piotruś, a które ty ogłoszenie dałeś? Te moje czy tą swoją pojebaną poezję?

„Moje? Przecież wspólnie z Kaziem we trzech układaliśmy! Egocentryk cholerny.” – pomyślał z ironią Piotr.

– No, które miałem dać? Wiadomo, które dałem – wykręcał się. – Dobra, idę, późno już…

– Coś kręcisz! Pewnie dałeś im ten swój popierdolony poemat i dlatego recepcjonistki cię olały. Miały rację! – Domysły przyjaciela świadczyły, że znał swojego starego kumpla jak zły szeląg.

Piotr już odchodził, więc udało się zignorować gderanie oraz uniknąć przyznania się do błędu. Jak tu rozmawiać z facetem, który przenika cię domysłem na wylot i na dodatek ma rację.

„Może by się jeszcze spotkać z pielęgniarką?”

****

Od czasu do czasu przypadkowa kobieta z netu, trafiwszy na zakurzony anons towarzyski, który, mimo odległej daty publikacji i dającej się zauważyć minimalnej aktywności autora na portalu, nadal wzbudzał zainteresowanie, pisała do Piotra.

Rzadko, bo rzadko, ale zaglądał do starej skrzynki pocztowej. Robił to głównie po to, aby sprawdzić, czy nie odezwała się jedna z dawnych, dobrych znajomych. Wiadomości od nadawców czekały czasem i tydzień na odpowiedź. Nieznajoma, która właśnie napisała, Monika, była pielęgniarką z OIOMu [1], mieszkała i pracowała w szpitalu metropolii oddalonej ponad sto kilometrów od jego miejsca pracy. Niepraktycznie daleko. Na dodatek niemłoda. Co nie znaczy, że stara, ale poza przedziałem wieku, który Piotr uznawał za interesujący. Zbył ją najpierw grzecznie, ale nie dała za wygraną. Po kilku nieudanych próbach ucięcia znajomości stał się lekko wkurzony, ale jeszcze formalnie poprawny, odpowiadając na zaczepki. Gdy trzeciego dnia nadal go nękała, odpisał wprost, żeby dała sobie spokój. „Interesują mnie kobiety dużo młodsze. Proszę czytać ze zrozumieniem moje ogłoszenie. Wyraźnie podałem, kogo poszukuję. Życzę powodzenia w „ściganiu” bliskiej osoby…” itp. itd.

Trafił na wyjątkowo upartą i konsekwentną osobę. Podejrzewał, że natrętka okaże się namolnym, nie dającym się szybko zbyć, babsztylem. Na uparciuchy skutkowała tylko wulgarna reprymenda, a takich chamskich metod nigdy nie stosował. Kwestia zasad. W tej sytuacji jedyną strategią pozostało milczenie, ignorowanie upierdliwca w spódnicy.

Owa Monika najpierw przysłała serię zdjęć: portretów, twarzy, sylwetek, w tym najciekawsze dla faceta ujęcie na plaży w bikini oraz ogrodowy topless (zakrywała piersi ręką). Chciała mu udowodnić, że jest atrakcyjna i seksowna mimo wieku. Zdjęcia wykonano w dobrej jakości. Twarz wyszła na fotkach wyrazista, młoda. Ciało powabne, majtki opięte tak, że mało nie pękły na tłustych fałdkach krocza – w poetyckim przekładzie mówią na ten odciśnięty skrawek genitalii [2]: wielbłądzia pięknotka [3]. Gdyby to czemuś służyło, mógłby jej przyznać rację, że wiek obchodzi się z nią łagodnie i ma dobre geny. „Ciekawe, kto ci robił ten topless?” – myślał. „Nie jest rozsądne przysyłanie takich zdjęć nieznanemu facetowi.” Potem Monika opisała Piotrowi swoją historię. Prostą i bolesną. Śmierć partnera, wychowywanie córki, praca na oddziale, poważna choroba zakaźna i półroczne zwolnienie lekarskie, które właśnie dobiegało końca. Można było te wynurzenia odczytać jako próbę wzbudzenia współczucia. Stara kobieca sztuczka. „No tak, pewnie się wynudziłaś na tym zwolnieniu, energia oraz chuć cię rozpiera i zawracasz niewinnym ludziom głowę” – myślał Piotr. Musiało kryć się w jego domysłach trochę racji, bo potem otrzymał jeszcze kilka mniej lub bardziej poetyckich listów z opisem uczuć, przeczuć, miłosnymi wyznaniami – nawet niezłe teksty, choć dawało się zauważyć brak wyrobionego stylu i naiwność. Przede wszystkim jednak widział, że kobieta reaguje hiperemocjonalnie. Znał ten typ z autopsji. Od takich należy trzymać się z daleka.

Zgodnie z zasadą konsekwentnie ignorował wszystko, co napisała. Listy przychodziły jeszcze przez miesiąc, coraz rzadziej, coraz krótsze, aż w końcu stalker płci żeńskiej dał za wygraną i ucichł.

Następnie miał miejsce tygodniowy wirtualny epizod z panią magister, pracownicą szpitalnego laboratorium analitycznego. Tak im się dobrze pisało, a potem rozmawiało przez telefon, że postanowili się spotkać. W przeddzień randki, gdy wymieniali informacje przez komunikator, coś mu się zaczęło nie zgadzać w historii rozmówczyni. Zadał niewinnie dwa podchwytliwe pytania i wyszło na jaw, że pani laborantka oszukała go w kwestii swojego wieku o dobrych kilka lat. „Przykro mi” – napisał, informując o rezygnacji ze znajomości. Pani zasygnalizowała obrazę i próbowała wyjaśniać nieporozumienie. Może nawet miała w swoich wywodach trochę racji, bo przyczyna zarzutów rozmówcy nie była tak jednoznaczna, jak to na pierwszy rzut oka wyglądało. Sam to uznał w chwili, gdy opadły emocje. Niemniej Piotr się zaparł i do spotkania nie doszło.

Niedługo potem zaczepiła go pielęgniarka ze szpitala w mieście, w którym pracował. To nie był szpital ani tym bardziej oddział położniczy na B. Jeszcze tego samego dnia wymienili numery telefonów. Mirka miała jasny, kobiecy głos, jak lubił. Sprawiała wrażenie lekko speszonej podczas pierwszej rozmowy, żadna tam rezolutność jak u Marzeny, ale odczucia w rozmówcy wywołała bardzo pozytywne. I inteligencją, i pogodą, nawet humorem, gdy się rozkręciła w rozmowie. Uzgodnili spotkanie na kawę. Typowa randka w ciemno – żadnych zdjęć nie wymienili.

Piotr, jak wiadomo, umawiając się z dziewczynami, proponował im wybór lokalizacji, a one zazwyczaj oddawały w tym zakresie inicjatywę. Tak było i tym razem. Zadanie wyznaczenia miejsca randki spadało na niego. Miał jedną ulubioną knajpkę w centrum miasta. Mały lokal, ze ścianami obwieszonymi historycznymi zdjęciami i innymi pamiątkami, przeważnie pustawy, bo ceny odstraszały średniozamożną klientelę. Zawsze obiecywał sobie, że kiedyś obejrzy dokładniej historię uwiecznioną na zdjęciach. Ale spotkania, które tu odbywał, były zazwyczaj zbyt ekscytujące, by mógł poświęcić czas ekspozycjom na ścianach lokalu. Przez parę lat nie posunął się w oglądaniu o krok.

„Niech to nie będzie żaden mamut” prosił, przeglądając kartę, z myślą o randce, bo pamięć Maryli nadal w nim żyła. Ceny w lokalu się nie zmieniły. Także spis potraw pozostał podobny. Zawsze w menu umieszczano kilka typowych polskich dań sporządzanych pod gusta odwiedzających miasto, stęsknionych kuchni z lat młodości polonusów, aczkolwiek staropolskie potrawy przygotowywano z drobnymi finezyjnymi modyfikacjami – twórczy kucharz musiał widocznie pokazać na talerzu swój zamaszysty podpis szczyptą czegoś egzotycznego, maźnięciem sosem o kolorze zadziwiającym lub wreszcie mógł to być nietypowy kształt, dekoracja talerza.

Skromnie ubrana – wystarczył rzut doświadczonego oka na niemodne palto – zziębnięta kobieta weszła do lokalu. Od razu spojrzała z intensywną presją prosto na Piotra i domyślił się, że to Mirosława. Pomógł jej pozbyć się płaszcza i powiesił okrycie w ogólnodostępnym korytarzu, pełniącym rolę szatni.

– Ten stolik, gdzie siedzę, odpowiada ci, czy wolisz usiąść pod oknem? – zapytał wskazując kącik w głębi sali w niewielkiej wnęce od strony ulicy. – Ale tam, pod oknem, jest strefa dla palących – ostrzegł. Taki drobny test na sprawdzenie, czy pali.

– Chodźmy pod okno. Nie palę, ale tam jest zaciszniej – powiedziała i znowu na niego intensywnie patrzyła. Kontynuowała natarczywe spojrzenie, gdy usiedli i poczuł się nieswojo. Zwykle to on badawczym wzrokiem budził zakłopotanie ofiary.

– Co?… – Nie zdążył dokończyć pytania, bo weszła mu w słowo.

– Nie poznajesz mnie?

Piotr patrzył na ładną, lekko spiętą twarz Mirki, bez makijażu. Wiek na oko zgadzał się z tym, co ujawniła w rozmowie, a nawet jakby wyglądała trochę młodziej, niż podawała. Miała jasnobrązowe, ciepłe i obiecujące wesoły uśmiech oczy. Rozpięta pod sweterkiem bluzka ukazywała miły widok, co prawda tylko skrawka, gładkoskórej wypukłości. Dzianina ponętnie opinała się na sporym biuście. Rentgen błysnął: okej. Był zdezorientowany, kompletnie nie wiedział, o co chodzi i co odpowiedzieć. I nagle olśnienie. To nie jest Mirka! To ta dziewczyna ze zdjęć! Ta wariatka! O, cholera! Trzeba przyznać, strasznie młodo wygląda!

– Ach, to ty – powiedział. Chyba nawet zachował kamienną twarz. W myślach rozpoczął wulgarny monolog zawiedzionego randkowicza. „Powinienem wstać i wyjść.” Oszukała go. „Chuj, że ładna z niej dziewczyna. Jest paskudną oszustką. Zrobiła mnie w jajo. Pamiętaj o asertywności.”

– To ja. Musiałam się z tobą spotkać. Przepraszam. – Pełna winy pauza. – Musiałam. Wybaczysz?

„Nie masz jaj, powinieneś wstać i wyjść.” – Przebiega jeden wątek męskich myśli. „No przecież nie wstaniesz ostentacyjnie i nie wbijesz tej biedaczki ze wstydu w podłogę.” – Konkuruje druga, jego empatyczna strona.

– Teraz poznaję – mówi Piotr. – Kawał drogi przejechałaś.

Podchodzi kelner, niosąc karty dań. Obsługa restauracji przeważnie przychodzi nie w porę, ale tym razem facecik pojawia się w perfekcyjnie dogodnym momencie. Pyta, czy chcą w międzyczasie coś do picia. W ten sposób daje obojgu chwilę na zebranie myśli. „Trudno, trzeba jakoś przez to przejść”.

– Co zamówisz? Jesteś głodna? Będziesz jadła? – pyta mężczyzna grzecznie towarzyszki. – Mam coś na nosie, że tak się wpatrujesz? Zapewniam cię, że jestem ciężkostrawnym, żylastym facetem, nic smacznego nie wypatrzysz.

– To nie jest nasze ostatnie spotkanie, prawda? – pyta pielęgniarka, jakby nie słyszała, co Piotr mówi. „Kurwa, co za beznadziejnie bezsensowne pytanie!”

– Monika, Monika, wracaj na ziemię. Tu jestem. – Macha jej ręką przed oczyma. Bo nagle czuje się lżej i swobodniej, choć zupełnie bez entuzjazmu. „Nie takie rzeczy się robiło w życiu”.

Piją kawę. Jedzą bardzo dobry sernik, świeży, puszysty, wilgotny. To Piotr wie, to smakuje, to czuje – ta część męskich zmysłów się nie wyłączyła. Ona mówi, on to widzi, ale nie słyszy dokładnie – zmysł słuchu jakby przymuliły inne wrażenia. Patrzy na drobne, równe zęby błyskające pomiędzy wąskimi wargami, gdy kobieta wkłada widelczyk z ciastem do ust, obscenicznie miga koniec jej języka. „Ciekawe czy jest namiętna?”.

Zachowuje się jak zawodowo pogodny, uprzejmy słuchacz. Przykładowo lekarz. Pacjentka coś mówi. On udaje, że słucha. Nawet kiwa głową. Częściej potakuje niż przeczy. Taką przyjął pozę właśnie – pogodnego, uprzejmego, niezaangażowanego słuchacza – i konsekwentnie zasłania się tą pozą jak tarczą, przez całe spotkanie. Mówi niewiele, prawie nic.

Monika ciągnie rozmowę. Jest dzielna, musi widzieć jego skrywaną awersję, ale nie przyjmuje męskiej nieprzychylności do wiadomości, albo jest tak podekscytowana spotkaniem, że w euforii nie docierają do niej negatywne sygnały. Coś mówi, coś proponuje…

– Spacer? – powtarza zdziwiony niczym echo. Dziwi się jej propozycji, która dociera do niego dopiero, gdy Monika chwyta go za rękę. Na dworze jest chłodno, Piotr nie jest odpowiednio ubrany, zupełnie nie ma ochoty. – Dobrze. Ale krótki, bo zimno.

Spacer staje się horrorem. Łażą wolno po okolicy, ona wczepiona w jego ramię. Czuje, że czaszka powoli mu odmarza – ciepła, wełniana czapka została w samochodzie, szkoda.

Monika chce się całować. No, wariatka! Znają się raptem pół godziny. Całkiem pojebana wariatka. Kobieta jakby nie czuła jego rezerwy. Cały czas brawurowy atak w jej wykonaniu, ignorowanie sygnałów niechęci. A może coś łyknęła? Kto je wie, te pielęgniarki. Łyknęła i jest na dobrym haju.

Piotr zakłada, że spacer zaraz się skończy i ona wsiądzie do swojego pociągu czy autobusu. Niechętnie ulega Monice. Zaczynają się całować. Kobieta jest naprawdę spragniona, niczego zdaje się nie udawać. Przybiera nawet roszczeniową rolę. Następują ledwie pierwsze muśnięcia ust, a ona zaraz prosi, żeby był aktywniejszy, bo na początku mężczyzna tylko się pochyla i wystawia biernie wargi. Całują się długo i do zadyszenia. Piotr nawet przez chwilę daje się ponieść przyjemności płynącej z pocałunków. Potem przytomnieje i jest tylko robotem, któremu drgają wargi, a język obraca się niczym mieszadło.

Spacer się przeciąga.

– Nigdy nie spotkałam kogoś takiego jak ty – szepcze pielęgniarka. „Ani chybi, coś łyknęła. Niech to się już skończy, niech już jedzie” – myśli Piotr.

Potem znowu się całują. Monika ciągnie go w najbliższy kąt, z dala od nurtu, którym przechodzą ludzie – wysiadający i wsiadający pasażerowie centralnego dworca. Rozpina sobie kilka guzików płaszcza, ściąga suwak Piotrowej kurtki, wtula się w jego ciało jak w gniazdo. Całują się. Kobieta delikatnie przylega kroczem do męskiego uda, zaczyna się lekko ocierać. Niczym małolata z noweli iberoamerykańskiego pisarza wykonująca nieświadome(?) tarcia cipką o siodełko roweru. Duże wrażenie wywarł wspomniany drobiażdżek literacki na Piotrze. Uruchomił podczas lektury wyobraźnię. Tyle, że bohaterka opowiadania czyniła swój samogwałt być może bezwiednie, a ta tutaj dojrzała kobieta nie może się zasłonić nieświadomością. Piotr jest porażony, zdegustowany. Patrzy na przechodzących ludzi, którzy w ogóle nie zwracają uwagi na przytuloną w kącie parę. A stoją przecież oboje w pełnym świetle, doskonale widoczni. „Niech to się skończy, bo ją zaraz uderzę”, zaczyna go ogarniać fala agresji i zakłopotania. „Niech tylko dotknie mojego fiuta” – wyznacza ostatnią granicę tolerancji.

Monika zaczyna pojękiwać, drżeć, jej ręka wpełza pod elegancki sweter Piotra, szuka ciepła, ale nie ośmiela się sięgnąć poniżej pasa. Potem ręka zamiera, jęki i drżenia trwają co najmniej (któż to zmierzy) kilka minut. Można się zastanawiać, czy to teatr, czy publicznie przeżywany orgazm. Piotr nie jest pewny, ale sądzi, że raczej to drugie. Cały czas kontroluje wzrokiem otoczenie, sprawdza, czy ich przytulone sylwetki przyciągają uwagę przechodzących podróżnych. Przecież każdy musi zauważyć tę porno scenę dziejącą się o krok, tuż w kącie. Jak mogą być tak zaaferowani i ślepi.

– Dziękuję – szepce Monika. Odrywa się od Piotra, ciągnie go jeszcze przez kilkadziesiąt kroków toru męczeństwa. Szuka czegoś w torebce, wyjmuje dwa batoniki i jeden szybko zjada, drugi próbując wręczyć Piotrowi, a gdy ten się wykręca, wkłada mu słodki pakiecik do kieszeni kurtki.

– Masz problem z cukrem? – pyta Piotr nagle zainteresowany.

– Nie. Lubię słodycze. Zawsze noszę przy sobie coś słodkiego.

– I o dziwo, nie tyjesz – stwierdza Piotr.

– No, nie – zgadza się kobieta. – Zadzwonisz? Spotkamy się jeszcze?

Piotr milczy i patrzy jej w oczy ze spokojnym zaprzeczeniem. Ma nadzieję, że teraz to będzie mniej bolało, mniej spowoduje komplikacji. Ale nie jest pewny, czy został zrozumiany. Więc jeszcze kręci głową jednoznacznie – nie spotka się, nie zadzwoni.

Monice z trudem przychodzi rozstanie, przeciąga tę chwilę niemiłosiernie, a Piotr wzmocniony nadzieją, że zaraz dobiegnie końca to niezwykłe spotkanie, wykazuje się większą dozą cierpliwości i wyrozumiałości. Uchyla się tylko przed ostatnim pocałunkiem pielęgniarki z OIOMu, który trafia gdzieś w brodę. I tak się kończy koszmarna randka.

Wraca do samochodu bez goryczy. „Oby z tego nie wynikło zapalenie płuc” – myśli zziębnięty, wsuwając się do kabiny. Ogrzewanie ustawia na maksa.

Monika zadzwoniła wieczorem. Nie odebrał mimo, że kilkukrotnie próbowała.

„Dostałam okres” – przyszło później wyznanie w esemesie.

I tak go nęka wiadomościami i listami, a to już prawie pięć lat minęło. Zgłasza pretensje, że obiekt jej westchnień nie odpowiada. Zapewnia, że kocha. Ostatnio częstotliwość zaczepek spadła. Raz, dwa razy do roku. Piotr zastanawia się, ile to jeszcze potrwa i nie ma najmniejszej ochoty na przesłanie znaku życia. „W życiu nie spotkałem takiej wariatki. Ach, te pielęgniarki. Dwa do jednego dla nich. Albo trzy do zera.” W końcu wszystkie go wykiwały w ten czy inny sposób. Choć nie jest wykluczone, że same też czują się oszukane, wykorzystane.

Piotr zastanawia się, czy kiedykolwiek opowie o swojej przygodzie. Komukolwiek. Na przykład przyjacielowi. Że pielęgniarka Monika przeleciała go wbrew męskiej woli wśród tłumu ludzi, po półgodzinnej znajomości. Żaden powód do dumy. Ani nikt w to nie uwierzy.

Tamtego dnia po powrocie do domu wziął gorący prysznic i profilaktycznie łyknął aspirynę, aby uniknąć ewentualnego przeziębienia, bo mocno wymarzł na spacerze. A potem wzięło go na różne wspominki, także o Marzenie. Prowadziło to wiadomo do czego, a autoerotycznemu seansowi towarzyszyły marzenia według dawnego, ciągle doskonalonego i uzupełnianego scenariusza.

Marzenia onanisty po raz trzeci
[cd]

– Całkiem dobrze się spisałeś, chłopczyku, jak na takiego niedoświadczonego cielaczka – wydyszała pielęgniarka, gdy po fazie odruchowych spazmów zakończyła się także seria, pół instynktownie pół świadomie powodowanych, skurczy fragmentu podbrzusza biorącego udział w kopulacji, bo natura nakazała Piotrowi pozbyć się absolutnie całej zawartości, którą wyprodukowały jądra, prostata i co tam jeszcze brało udział w kreowaniu życiodajnej powodzi.

– Brakowało mi tego, oj, jak brakowało. Nawet sobie nie zdawałam sprawy – szepnęła dziewczyna, już z nim rozłączona, trzymając rękę na młodzieńczej piersi, wbijając palce w ciało Piotra ni to gestem posiadaczki ni to małego zaborczego dziecka, które pilnuje by partner dobrej zabawy nie oddalił się niespodzianie.

– Wiesz, straciłam dzieciaczka, poroniłam. Prawie pół roku temu. Ciężko mi. Mąż mnie zostawił.

Coś tam jeszcze wyjaśniała w spontanicznym porywie, patrząc mu w oczy, ale nie dostrzegając w spojrzeniu oszołomionego wydarzeniem chłopca tego zrozumienia, którego oczekiwała. – Ale co ty, taki cielaczek, możesz o nieszczęściach wiedzieć. Tak ci mówię tylko, żebyś znał prawdę.

Dała sobie spokój z wyjaśnieniami. Pochyliła się nad wanną, puściła wodę i odczekała, aż zacznie płynąć cieplejsza. Rzucała rozbawione spojrzenia chłopcu, ale już coraz zimniejsze. Nawet taki smarkacz był w stanie wyczuć ochłodzenie we wzroku pielęgniarki.

– Poczekaj. Muszę się troszkę opłukać, bo sporo mi tego nasienia nasikałeś. A potem zajmę się twoim ptaszkiem. Doprowadzę go do porządku.

Podmywała się szybko, na jego oczach. Sekwencja skutecznych, energicznych gestów w okolicach krocza wprowadziła chłopca w kolejne osłupienie swoją naturalnością i jednocześnie szokującym bezwstydem i sprośnymi odgłosami.

Chwilę jeszcze zabawili w łaźni. Pielęgniarka po odświeżeniu swojej osoby umyła uległego podopiecznego, potem przywdziała na gołe ciało biały, nieco wilgotny tu i tam fartuch. Własną mokrą bieliznę upchnęła w wielkiej kieszeni kitla. Powstał problem ze strojem chłopca. Nie pozwoliła mu założyć ubrania, w którym przyjechał. Wspominała coś o odkażaniu. Musiał ciuchy w kostkę złożyć i zabrać ze sobą.

– Znajdziemy w magazynku jakieś chodaki i pidżamę dla ciebie, cielaczku. Ale to dopiero na oddziale. Musisz przemknąć na golasa. To niedaleko. Nikt cię nie zobaczy. Pacjentom w oddziałach zakaźnych nie wolno opuszczać pokojów. Co najwyżej spotkamy kogoś z personelu.

Młodzieniec rozważył w myśli to, co powiedziała. Przecież w żadnym wypadku nie pójdzie na golasa?

Pielęgniarka zauważyła chłopięce wątpliwości.

– Albo może owiń się ręcznikiem, bo dziewczyny będą się gapić na twojego drąga, a nie chciałabym, żeby głupoty wygadywały przy takim młodym chłopcu. Jeszcze się zawstydzisz. Wiesz, jakie niewyparzone gęby mają pielęgniarki.

Pomysł z użyciem ręcznika wydał mu się do przyjęcia. Co prawda sztuka materiału nie była na tyle duża, aby opasać go całkowicie, a tym bardziej nie pozwalała na zawiązanie bezpiecznego węzła, by ręcznik stworzył coś na kształt indiańskiej przepaski biodrowej. Brakowało raptem kilka centymetrów, ale gdy przycisnął palcami prawej dłoni oba końce ręcznika na boku, mógł, tuląc drugą ręką do piersi złożone części garderoby, udać się w podróż na oddział bez naruszania podstawowych zasad przyzwoitości. Dobrze, że chociaż buty pozwoliła mu założyć na nogi, by nie szedł boso.

Wyszli z łaźni w półmrok korytarza. Opiekunka jeszcze się troskliwie dopytywała, czy mu aby nie zimno z gołą piersią i energicznie ruszyła w stronę sobie tylko znanego celu – jak Piotr się domyślał, ku miejscu, które mu przeznaczono na czas pobytu w szpitalu.

– Szybciej, szybciej – popędzała go. Komentowała żartobliwie, że nie chce spotkać po drodze oddziałowego ordynatora, na którego mówiła a to po imieniu – Krzysztof, a to po nazwisku.

– Mówię ci, Piotrusiu, Kowalski to stary drań, wszystkie dziewczyny podszczypuje. Uważa się za nie wiadomo kogo. Jakby mnie przyuważył w prześwitującym fartuchu, bez bielizny, na pewno by robił głupie uwagi albo i co gorszego. Chyba byś tego nie chciał, co? Prześwituje mi fartuszek, cielaczku? Nie widać mi spod niego suni? – upewniała się głośnym szeptem i puszczała oko do chłopca.

– Nie widać – odszeptywał chłopiec, zerkając spod oka na jej biodra.

– O, widzę, że moja sunia nadal cię interesuje – zażartowała pielęgniarka, a ośmioklasista spiekł raka. Weszli na pustą klatkę schodową, dobrze oświetloną przez wielkie okna i świeżo upieczony pacjent, idąc kilka schodów niżej, znowu się gapił na tyłek swojej opiekunki. Światło padające z okien powodowało, że fartuch prześwitywał i chłopiec mógł kontemplować kształty dziewczyny, a punkt obserwacji z dołu pozwalał podziwiać uda w całej okazałości, niemal do poziomu ich spotkania z pupą.

– No, no, nie gap się. – Odwróciła się i figlarnie potrząsnęła rąbkiem fartucha, aż błysnęło nagie ciało pośladków. Dobrze wiedziała, dlaczego Piotr trzymał się z tyłu.

Wspinali się chyba dwa piętra, a potem również dwa piętra schodzili w dół.

– To już oddział, Piotrusiu – szepnęła cicho dziewczyna i otworzyła skrzydło wielkich, starodawnych wrót wymalowanych olejną farbą na biało. Znaleźli się w cichym, przyciemnionym korytarzu. Po obu stronach ciągnęły się rzędy drzwi, w górnej połowie przeszklonych. Jak domyślił się chłopiec, wejścia do pokoi dla chorych i innych pomieszczeń oddziału szpitalnego.

– Połóż tu ubranie – powiedziała pielęgniarka, wskazując na biały wózek na kółkach. – Potem położę kartkę z nazwiskiem, żeby pralnia wiedziała, że to twoje ciuszki. – Ręcznik też zostaw. – Zerwała mu jednym ruchem zasłonę wokół bioder i wrzuciła do kosza z prześcieradła, który stał obok – też na kółkach.

Nawet nie zdążył zareagować, przytrzymać swojego listka figowego, tak nagle wprowadziła słowa w czyn.

– Chodź, chodź, podejdziemy do magazynku. Może jest otwarty. – Pociągnęła go lekko w głąb korytarza.

Zasłonił kurczowo „ptaszka” i poczłapał niepewnie w butach, których sznurowadła ciągnęły się po kafelkach podłogi, rzucając jeszcze ostatnie tęskne spojrzenie za pozostawionym na wózku ubraniem.

Raptem minęli jedne drzwi i stanęli przed kolejnymi, wyjątkowo pozbawionymi szklanego okna na górze, na których przymocowano kartkę z ręcznie wykaligrafowanym napisem „Magazynek Oddziałowy.”

Jego przewodniczka naciskała bezskutecznie klamkę, pukała, przykładała ucho do drewna.

– Zamknięte, cielaczku. Pójdę poszukać Gieni. Ona na pewno ma klucz. Możesz tu poczekać albo, jeśli chcesz, chodź ze mną. No, nie rób takiej miny. Bądź mężczyzną.

Pielęgniarka zaczęła oddalać się w głąb cichego korytarza. Chłopiec popatrzył za nią tęsknie, ale nagły ruch w szklanej części drzwi naprzeciwko przyciągnął jego uwagę.

W konturze szyby tkwiła młoda dziewczyna, może rówieśniczka, i bezczelnie gapiła się na golasa. Wprost nie spuszczała z niego wzroku, głodna widoku i, nie wiadomo, czy świadoma zakłopotania, w jakie go wprawia swoim prostackim zachowaniem. Po chwili zbliżyła twarz jeszcze bardziej do szyby i rozpłaszczyła nos, aż jego dziurki rozciągnęły się na szkle, przez co oblicze dziewczyny nabrało idiotycznego, prosiaczkowatego wyrazu.

Zakłopotany swoją nagością chłopak skulił się jeszcze bardziej i nie śmiał patrzeć rówieśniczce, zapewne pacjentce oddziału, wprost w oczy. Zerkał tylko spod rzęs, czy dziewczynka przypadkiem nie próbuje otworzyć drzwi i wtargnąć na korytarz, co pogorszyłoby jego sytuację.

W tej samej chwili usłyszał przytłumione ludzkie głosy zza pleców, z wnętrza magazynka, a w zamku zaczął obracać się klucz. Zmartwiał z przerażenia.

****

[1] – Oddział Intensywnej Opieki Medycznej

[2] – poprawna forma to genitaliów, ale jak to fatalnie brzmi

[3] – na podstawie angielskiego określenia camel toe

Inne, późniejsze przygody Piotra opisane są w cyklu Elżbieta. Elżbieta I Początki

––––––––––––––––––

Tekst chroniony prawem autorskim. Opublikowany w witrynie najlepszaerotyka.com.pl Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie i publikacja w innej witrynie bądź przedruk tylko za zgodą autora.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Fajny tekst, zdjęcie kolesia genialne 😀

To się nazywa dopiero dobre opowiadanie. W Internecie jest bardzo mało stron z tak dobrymi opowiadaniami jak to. Wszystkie przeżycia są tak realistyczne. Mój penis jest powiększony jak nigdy.

Witaj Karelu!

Kolejne przygody "odwiecznego, niereformowalnego szczyla" z pielęgniarkami podobały mi się jeszcze bardziej, niż poprzednie. W pełni kupiłem smutek który przesyca końcowe akapity tekstu (przed fantazją, która jest jakby osobną historią, coraz bardziej rozbudowywaną, jak widzę). Bohater pokonany, refleksyjny, a przecież wiemy, że wkrótce znów ruszy na łowy! Szczyl pozostaje szczylem bardzo długo i doskonale to tutaj widać.

Mam tylko pytanie: czemu wszystkie pielęgniarki miały imiona rozpoczynające się na "M"? To jakaś przenośnia? Jeśli tak, to co ona oznacza? 😀

Pozdrawiam
M.A.

Dzięki za miłe słowo, Megasie.
Nie wszystkie pielęgniarki mają imiona na M. Jest również wspomniana pielęgniarka na literę G, która, gdy drzwi za nagim chłopcem się otworzą, pojawia się w fabule osobiście.

Ok, ale jak dotąd wszystkie były na M. Więc ponowię pytanie: symbol jakiś, czy co ? 🙂

M.A.

Symbol to może nie, ale występują liczne imiona na M. aby podkreślić, że jedno – konkretne – nie występuje 🙂 Więcej nie powiem. Zamysł jest elementem większej fabuły – na NE pojawiają się jedynie erotyczne epizody.

Aż szkoda mi się gościa zrobiło, że spotykał na swojej drodze tylko kobiety albo z "tandetnymi kuferkami", albo w "niemodnym palcie" i tylko on był posiadaczem "eleganckiego swetra". Ech… erotycznie niepociągające, chociaż podobała mi się tęsknota bohatera za pogodną i pełną akceptacji bliźniego partnerką. 4

No tak. Myślę, Wiki, że masz rację. Żeby coś było erotycznie pociągające, trzeba by pod tym kątem pisać, a ja tu wrzucam jakieś fragmenty z nieerotycznej całości, nieco tylko podrasowane na potrzeby NE(czasem wręcz nietknięte gumką).
Pozdrawiam Cię (you see) 😉

P.S. Z erotycznego punktu widzenia wszelkie oceny moich opowiadań powyżej 2-3 są zawyżone 🙂 Pytanie czy właśnie tak mamy tu oceniać.
Dodajmy, z erotycznego punktu widzenia to ja osobiście widziałem na polskich stronach tylko jedno opowiadanie na 5. Było kiepskie stylistycznie, zawierało wiele nieudolności i można je było napisać dwa razy lepiej, ale robiło wiadome wrażenie. Na NE by się nie załapało z pewnością, znając wymagające kryteria tutejszej redakcji 🙂

Ocena zawsze będzie subiektywna, ponieważ każdy preferuje trochę inną erotykę i inne sprawy są dla niego ważne.

Przy ocenianiu opowiadań biorę pod uwagę:
1. Styl – przy czym nie musi to być idealnie poprawna forma, dotykająca wyżyn literatury światowej,
2. Poruszająca do głębi historia, pozostawiająca mnie z otwartą buzią przed ekranem,
3. Poczucie humoru narratora,
4. Sceny erotyczne wywołujące motyle w brzuchu lub w jakiś ujmujący sposób opisane.

Przy czym niekoniecznie jedno opowiadanie musi spełniać wszystkie cztery kryteria. Na 5 – wystarczą dwa. Powyższe opowiadanie, w moim odczuciu oczywiście, spełnia tylko pierwsze kryterium.

Gdyby wszyscy tak jak Ty oceniali, mielibyśmy bardziej obiektywny przegląd sytuacji 🙂

Napisz komentarz