Opowieść helleńska: Demetriusz XXII (Megas Alexandros)  4.29/5 (97)

53 min. czytania

Jacque Louis David, „Interwencja Sabinek”

Upał, który doskwierał już od rana, po południu stał się wprost nieznośny. Nawet na owiewanej morską bryzą Eginie każdy, kto tylko mógł, czym prędzej krył się w cieniu. Niestety Skiros otrzymał rozkazy, które nie pozwalały mu na taki luksus. Większa część Dzikiego Ogrodu tonęła w blasku Heliosa. Chcąc nie chcąc, Skiros musiał co pewien czas obejść cały powierzony jego pieczy obszar.

Już po pierwszym patrolu w nieludzkiej spiekocie postanowił zdjąć beocki hełm. Czuł, że mózg gotuje mu się pod brązową osłoną. Położył hełm u stóp wysokiego głazu, w miejscu, gdzie nie sięgały promienie słońca. Odpoczywał przez dłuższą chwilę, rozkoszując się nieco słabszym skwarem, jaki tu panował. Potem westchnął i udał się na kolejny obchód.

Jego ciało szybko pokryło się potem. Pod płóciennym pancerzem tunika przyległa do wilgotnej skóry. Duże krople ściekały po czole, plecach i udach żołnierza. Wróciwszy w błogosławiony cień głazu, postanowił uwolnić się od

napierśnika oraz brązowych nagolenników, które – rozgrzane – parzyły mu łydki. Został jedynie w tunice oraz pasie, przy którym nosił machairę. Gdyby teraz zobaczył go Aratos, otrzymałby porządną burę… Miał jednak nadzieję, że dowódca nie zajrzy tu ponownie. Z pewnością siedzi teraz w zajeździe dla pielgrzymów i popija wino zmieszane z zimną, źródlaną wodą.

Skirosowi woda skończyła się już jakiś czas temu. Nieopatrznie przyniósł ze sobą tylko jeden bukłak, który opróżnił, zanim jeszcze pozbył się hełmu. Dawno już wypocił każdą wypitą kroplę, teraz więc doskwierało mu coraz dotkliwsze pragnienie. Wiedział, że przez święty okręg płynie wąski górski strumyk. Powinien pójść i zaczerpnąć z niego wody, ale nie wolno mu było opuścić posterunku. Co gorsza, minie jeszcze kilka godzin, nim ktoś go zmieni.

– Wykończę się tutaj – wychrypiał do samego siebie. Jego gardło było wysuszone na wiór.

Po swojej prawej stronie usłyszał szelest. Zwrócił się twarzą w tę stronę i sięgnął do rękojeści machairy. Po chwili jednak odsunął od niej rękę. Na polanę wyszła bowiem dziewczyna w stroju akolitki Artemidy. Młoda i bardzo ładna. Ognistorude loki komponowały się z niezwykle bladą cerą oraz zielenią prostego peplosu. Bardzo szczupła, miała dość ostre, lecz harmonijne rysy. Uwagę żołnierza przykuły jej oczy. Duże, w barwie wzburzonego morza. A także ceramiczny dzban, który dzierżyła w dłoniach.

– Bądź pozdrowiony, panie – skłoniła się przed nim pokornie. – Przyniosłam ci wodę. Pomyślałam, że będziesz spragniony.

Przyjął z jej rąk dzban. Był ciężki, a ze środka dobył się przyjemny dla ucha chlupot. Uniósł go do spierzchniętych warg i przechylił. Rozkosznie chłodna woda wypełniła jego usta i spłynęła do gardła. Pił łapczywie, tak że strużki popłynęły mu po podbródku i szyi. Kiedy zaspokoił pierwsze pragnienie, znów spojrzał na dziewczynę.

– Ratujesz mi życie, ślicznotko – oznajmił, pożerając ją wzrokiem. Naprawdę była śliczna. Młoda, świeża, pełna życia… Wciąż jeszcze zielone jabłuszko, gdzieniegdzie tylko zarumienione. W Skirosa uderzył nagły przypływ pożądania. Wiedział, że nie wolno mu jej tknąć… Aratos solennie tego zakazał.

– Przysyła cię pierwsza kapłanka? – za wszelką cenę chciał powstrzymać ją przed odejściem. Ona jednak wcale nie wyglądała, jakby gdzieś jej się spieszyło.

– Nie. Przyszłam tu z własnej woli. Nie chciałam, byś cierpiał z braku wody.

Uświadomił sobie, że nigdy wcześniej nie widział tej akolitki. Fakt, przez ostatnie tygodnie obozowali z dala od świętego okręgu, ale przecież regularnie chadzał do świątyni, niby po to, by się pomodlić, a tak naprawdę, by napatrzeć się na niewiasty. To go zaniepokoiło. Z pewnością zwróciłby uwagę na tak urodziwą dziewkę…

– Jesteś tutaj nowa? – zapytał, starając się nie brzmieć nazbyt podejrzliwie.

– Przybyłam wczoraj, z Eubei. Dopiero rozpoczynam służbę w domu Dziewiczej Pani.

Złe przeczucia jeszcze się wzmogły. Skiros przyglądał się młódce badawczo. Powtórzył sobie w pamięci opis Filony, który Aratos podał każdemu ze swych ludzi. W zasadzie mu odpowiadała, poza kolorem włosów… Tamta była brunetką, ta zaś jest ruda. Lecz przecież wiele dziewcząt w jej wieku wygląda podobnie: chude, wielkookie, bladolice. I bardzo pociągające. Przypomniał sobie jeszcze, że tamta używała drugiego miana: Dorkas. Może warto było spróbować?

– Jak ci na imię?

– Diantha, mój panie.

Rozluźnił się. Postawił dzban nieopodal hełmu, w cieniu rzucanym przez wysoki głaz.

– „Kwiat”. Ładnie. Ty też jesteś ładna, Diantho – dodał, wracając do niej. Na policzki dziewczyny wystąpił lekki rumieniec.

– Jesteś dla mnie zbyt łaskawy…

Kiedy znów kornie się przed nim skłoniła, na ułamek sekundy zajrzał w skromny dekolt jej peplosu. Nie dostrzegł wiele – ot, ledwie zarys krągłej, białej piersi. To jednak wystarczyło, by jego męskość dała o sobie znać. Poruszyła się, napierając na przód tuniki.

– Teraz możesz mi już powiedzieć – rzekł drżącym od pożądania głosem – czemu tu przyszłaś…

Popatrzyła na niego przestraszona.

– Przecież mówiłam… By cię napoić, pa…

– Kłamiesz – przerwał jej w pół słowa. – Po co służebnica Artemidy miałaby się przejmować jakimś spragnionym żołdakiem?

Przez dłuższą chwilę milczała. Zarumieniła się mocniej niż przedtem. Skiros postanowił zaryzykować. Dwoma krokami pokonał dzielący ich dystans. Nie cofnęła się przed nim. Chwycił dziewczynę za przedramiona i przyciągnął ją bliżej.

– Popatrz mi w oczy i odpowiedz.

Widać było, że z trudem wytrzymuje jego spojrzenie.

– Widziałam cię, gdy wraz z innymi wkraczałeś do świętego okręgu, panie. Spodobałeś mi się… Bardzo…

Najemnik uśmiechnął się triumfalnie. Był w pełni świadom tego, że jest przystojnym mężczyzną. Miał też duże powodzenie u kobiet. Wszędzie, gdzie zdarzyło mu się stacjonować, prędzej czy później uwodził kilka z nich. Żony, niewolnice czy służebnice bogów – każda, której zapragnął, w końcu mu się oddawała. Dopiero na Eginie spotkał go zawód. Ismena dobrze strzegła kapłanek Artemidy, zaś mężczyźni w portowej mieścinie – swoich niewiast. Od przybycia na wyspę zaspokajał żądzę wyłącznie w podłym burdelu dla marynarzy. Aż do dzisiaj. Teraz wszystko mogło się zmienić.

– Ty też mi się podobasz, ślicznotko – przyciągnął ją tak blisko, że otarła się o jego tors niewielkim, ale twardym biustem.

– Co robisz, panie? – spytała zmieszana. Jej brak doświadczenia jeszcze bardziej go podniecał. Już dawno nie miał takiej młódki…

– Ugasiłaś moje pragnienie, za co jestem ci wdzięczny – szeptał, zbliżając swe usta do jej drżących warg. – I bardzo chcę ci podziękować.

Nie próbowała odsunąć głowy. Pocałował jej usta, wpił się w nie ze smakiem. Rozchyliła wargi, pozwoliła mu wsunąć między nie język. Ta mała wcale nie jest taka niewinna, pomyślał gorączkowo. Sama do mnie przyszła, bez niczyjego rozkazu… Zapewne nikt nawet nie wie, że tu jest. Nie mógł zmarnować takiej okazji! Kolejna mogła się już nie przytrafić.

Skrzyżował ręce dziewczyny za jej plecami i unieruchomił je w silnym uścisku. Najpierw całował usta akolitki, potem zszedł na jej szyję i dekolt. Nie próbowała krzyczeć ani wzywać pomocy – kolejny dowód na to, że dobrze wiedziała, po co tutaj przyszła. Ostatnie wątpliwości wyparowały z rozgrzanej głowy Skirosa. Pomyśleć, że jeszcze niedawno uważał samotną służbę w Dzikim Ogrodzie za dopust boży… Teraz wszystko stało się jasne: bogowie wciąż go kochali.

Zaczął cofać się w stronę wysokiego głazu, w rozkoszny cień. Tam ją zdobędzie… Dziewczyna postępowała krok w krok za nim. Miała zamglone oczy, lekko rozchylone usta, przyspieszony oddech. Ją również ogarnęła żądza. Bardzo go to ucieszyło. Skiros nie lubił bowiem przymuszać kobiet do spółkowania. W przeciwieństwie do wielu towarzyszy broni stronił od gwałtów, nawet podczas kampanii w dalekich krajach. Wolał, by po skończonej sprawie jego kochanki śmiały się i chwaliły jego wigor, a nie szlochały w poduszkę. Diantha również pozna siłę jego lędźwi, lecz nic nie stanie się wbrew jej woli. Gdyby nie przyszła do Dzikiego Ogrodu, nawet by jej nie tknął.

Ona jednak najwyraźniej chciała być tknięta. Jedną ręką, po omacku, rozpiął pas, u którego przypięta była machaira i pozwolił mu opaść na trawę.

* * *

Dom Korojbosa mieścił się w zachodniej części Aten, niedaleko Świętej Bramy. Demetriusz nie znał jego dokładnej lokalizacji, więc kilka razy musiał pytać przechodniów o drogę. Niektórzy, rozpoznawszy go, przyglądali mu się dziwnie. Czasem wręcz z jawną wrogością. Domyślał się, co o nim sądzą: ten, który winien był krzywdzie młodego biegacza, teraz chciał napawać się jego cierpieniem. Nie miał sił ani ochoty, by tłumaczyć im, że jest inaczej. Ze wszystkich mieszkańców Miasta chciał przekonać tylko jednego człowieka. Nie odnajdzie spokoju, póki tego nie dokona.

Drzwi wejściowych strzegli uzbrojeni w długie kije niewolnicy. Za późno, pomyślał z goryczą. Gdyby pełnili tu straż zeszłej nocy, być może zdołaliby ocalić swego pana. Usłyszał od Hesperosa wystarczająco wiele, by mógł domyślać się reszty. Atak nastąpił z zaskoczenia. Służba została sterroryzowana, a sam Korojbos – wyciągnięty z łoża, w którym już spał. Dramat rozegrał się na wewnętrznym dziedzińcu domu. Napastnicy trzymali go mocno, pilnując, by się nie wyrywał, kiedy miażdżyli mu nogi młotem. Po kilku ciosach zapewne stracił już przytomność i dalej poszło im łatwo. Porzucili go, bezpowrotnie okaleczonego, i rozpłynęli się w mroku nocy. Nędznicy na żołdzie Dionizjusza z Faleronu.

Mój ojciec nie cofnie się przed niczym, by osiągnąć swój cel, pomyślał, zbliżając się do budynku. Jest gotów zdruzgotać każdego, kto stanie na przeszkodzie jego planom. Postanowił, że to ja będę reprezentantem Aten na Igrzyskach Pytyjskich, więc los Korojbosa został przesądzony. Gdybym tylko pobiegł wtedy szybciej… Gdybym nie oddał mu pierwszeństwa.

Wyrzucał sobie słabość i brak determinacji. Dionizjusz ma wszelkie powody, by wątpić w to, czy jestem jego synem, stwierdził z goryczą. Tym razem ofiarą moich przywar stał się niewinny człowiek. Zapamiętam tę lekcję, ojcze.

Widząc, że nie ma przy sobie broni, strażnicy wpuścili go do środka. W przedpokoju spotkał chłopca, który musiał być młodszym bratem Korojbosa. Przypomniał sobie, że nie raz i nie dwa widywał go już w gimnazjonie.

– Masz tupet, by się tu pojawić – stwierdził tamten. Demetriusz wytrzymał jego spojrzenie i odpowiedział spokojnym tonem:

– Chciałbym zobaczyć się z Korojbosem, jeśli mnie przyjmie.

Chłopak wzruszył ramionami i oddalił się. Falerończyk czekał cierpliwie na jego powrót. W międzyczasie chcąc nie chcąc rozejrzał się po domu. Nie był on szczególnie duży ani bogato urządzony. Jego właściciel najwyraźniej nie należał do grona zamożnych obywateli. Był człowiekiem z Ludu, któremu sukcesy sportowe mogły otworzyć wrota do nieosiągalnych w żaden inny sposób zaszczytów. Teraz jednak te wrota zatrzasnęły się na dobre.

– Chodź za mną – polecił chłopiec, gdy tylko powrócił do przedpokoju. – I lepiej się streszczaj. Mój brat musi odpoczywać.

Komnata, w której leżał Korojbos, była nieduża i ciemna. Ledwie starczyło tam miejsca na łoże oraz krzesło dla medyka, który poił właśnie chorego jakimś naparem.

– Na bogów, ale to boli – jęknął okaleczony biegacz, kiedy naczynie zostało odsunięte od jego ust. Wsparty na wysoko ułożonych poduszkach, nogi miał przykryte kocem. Demetriusz domyślał się, że usztywniono je łupkami, a może i opatrzono w miejscach, gdzie złamane kości przebiły ciało. W głębi ducha ucieszył się, że nie musi tego oglądać. Po chwili jednak skarcił sam siebie za tak niegodne poczucie ulgi.

– Niedługo zaczną działać zioła – odparł medyk, szczupły mężczyzna o szpakowatych włosach, odziany w szatę kapłana Asklepiosa. – Ból odejdzie i zapadniesz w sen.

– Tego mi właśnie potrzeba. Snu – Korojbos uniósł głowę i zobaczył Falerończyka. – A teraz racz zostawić nas samych.

Szpakowaty podniósł się z krzesła i opuścił komnatę. Młodszy brat biegacza nieco się ociągał, ale w końcu także wycofał się i zamknął za sobą drzwi. Nastała cisza. Demetriusz chciał coś powiedzieć, lecz nie potrafił zacząć. Korojbos oparł się wygodniej na poduszkach.

– Spodziewałem się ciebie – oznajmił, krzywiąc się z powodu bólu.

– Naprawdę? – zapytał z powątpiewaniem Falerończyk. Podejrzewał, że jest ostatnią osobą, którą tamten chciałby dziś oglądać.

 – Byłem pewien, że gdy tylko dowiesz się, co się stało… – Korojbos urwał, bo cierpienie stało się trudne do zniesienia. Kiedy paroksyzm minął, ciągnął dalej: – Przyjdziesz tu, by mnie zapewnić, że nie miałeś z tym nic wspólnego. Ułatwię ci to, mój szlachetny rywalu. Wierzę ci. Ani przez moment nie sądziłem, że nasłałeś tamtych zbirów. Znam cię z bieżni, z naszego gimnazjonu. Rzadko gdzie można tak dobrze poznać człowieka. Jesteś prawy. Niezdolny do niegodziwości.

Demetriusz czuł, że coś ściska mu gardło. Z trudem zmusił się do mówienia.

– Dziękuję ci, Korojbosie. Za łaskawe słowa. Wiedz, że boleję nad twą krzywdą. Nigdy nie chciałem, by nasza rywalizacja skończyła się w ten sposób.

Tamten milczał, wpatrując się w Falerończyka. Czekając na kolejne słowa.

– A mimo to czuję, że ponoszę część winy. Gdyby nie moja słabość, nigdy nie znalazłbyś się w niebezpieczeństwie. Nie doceniłem też mojego ojca. Chciałem wierzyć, że wstąpił na dobrą drogę… Teraz rozumiem, jak bardzo się myliłem.

– Bogowie ukarzą go za to, co uczynił – odparł z przekonaniem biegacz. Poruszył się zbyt gwałtownie i jego ciało przeszył ból. Skrzywił się wściekle i ciągnął dalej: – Jeśli jest w świecie jakaś sprawiedliwość, on poniesie konsekwencje. Za wszystkie zbrodnie, których się dopuścił. Za mnie, za Narkissosa, za Eubulosa…

Nagła zmiana jego nastroju poruszyła Falerończyka. Kiedy zaś usłyszał imię Eubulosa z Soli, zadrżał. Poczuł, że musi czym prędzej przerwać tę tyradę.

– To już się dzieje. Lud jest wzburzony napadem na ciebie i na innych… których wymieniłeś. Sądzę, że Zgromadzenie nie pójdzie po myśli oligarchów. Ich promacedońska polityka rozsypie się w proch i pył. Z twego powodu, Korojbosie. Dla mojego ojca to najgorsza z kar.

Okaleczony młodzieniec potrząsnął głową. Słowa Demetriusza nie złagodziły jego gniewu.

– Naprawdę sądzisz, że obchodzi mnie polityka?! On pogruchotał mi nogi! Kowalskim młotem! Medyk nie chciał mówić tego głośno, ale to jasne, że nigdy już nie będę chodził. Nawet powoli i wspierając się o lasce! Jestem bardziej bezużyteczny niż zniedołężniały starzec!

Tama opanowania i żelaznej woli puściła. Zaniósł się płaczem. Falerończyk patrzył nań, desperacko próbując zaofiarować jakąś pociechę. Nic jednak nie przychodziło mu do głowy.

– W życiu zależało mi tylko na jednym – ciągnął Korojbos. – Chciałem być śmigły jak Atalanta lub Achilles, zdobywać nagrody dla siebie i chwałę dla Aten. Zapisać swe imię na listach zwycięzców, wykuwanych w kamieniu i brązie. Temu poświęciłem wszystko. I co mi pozostało? Nic!! Myślisz, że polityczna klęska to wystarczająca kara za śmierć moich pragnień? Nie, Demetriuszu, to jeszcze nie dość! Chcę, aby Dionizjusz z Faleronu cierpiał. By wszystko, w co wierzy, obróciło się w ruinę. Niech nie zazna ani chwili spokoju, ani satysfakcji! A gdy już jego zamierzenia zakończą się klęską, pragnę, by umarł – samotny i opuszczony przez wszystkich! I żeby jego imię zostało wykreślone z tablic i rejestrów, tak by za dwadzieścia lat nikt nie pamiętał o jego istnieniu!

Demetriusz czuł, że jego twarz blednie. To brzmiało jak klątwa… Zaś ciśnięta przez człowieka bezprawnie skrzywdzonego, mogła być szczególnie miła bogom. Poczuł, że musi się jej jakoś sprzeciwić.

– Korojbosie, pojmuję, że przemawia przez ciebie gorycz. Lecz nie przyłączę się do tych nienawistnych życzeń. Pomimo wielu niegodziwości, których się dopuścił, on wciąż pozostaje moim ojcem. I nadal wierzę, że gdzieś głęboko pozostał w nim jeszcze jakiś pierwiastek cnoty.

– Okłamujesz się – odparł tamten. – Jesteś ślepy, synu Dionizjusza. On jest hańbą Aten, trucizną, która skaziła dusze nas wszystkich. Jeśli nie zostanie powstrzymany, nasze Miasto zgnije i umrze w poniżeniu. Już teraz czuć fetor zepsucia…

– Wybacz, lecz nie zgodzę się z tobą. Nie jestem gotów wykreślić go ze swojego życia.

– To właśnie ty powinieneś się go wystrzegać najbardziej – rzekł prędko Korojbos i aż skulił się z nagłego cierpienia. – Stoisz najbliżej Dionizjusza. Jeśli upadnie, pogrzebie cię wraz z sobą. Lecz jeśli będzie żył, przekształci cię na własne podobieństwo… To byłaby największa tragedia.

Od pewnego czasu Falerończyk miał wrażenie, że okaleczony młodzieniec próbuje mu powiedzieć coś ważnego, do czegoś go przekonać. Zaczynał podejrzewać, że jego wizyta tutaj była złym pomysłem.

– Czego ode mnie oczekujesz? – zapytał wprost, zmęczony słowną szermierką – Przecież nasza rozmowa ma do czegoś prowadzić, czyż nie?

Korojbos wahał się przez moment, zagryzał wargi, jakby zastanawiając się, czy zaryzykować. W końcu podjął decyzję.

– Chcę, byś powstrzymał swego ojca. Nie po to, by mnie pomścić, ale by ratować Ateny. Przed dwoma wiekami bohaterowie Harmodios i Aristogejton ocalili nasze Miasto, mordując tyrana Hipparcha. Pamięć o ich poświęceniu dla dobra ogółu będzie żyć wiecznie. Dziś taka sama odpowiedzialność spoczywa na tobie. Tylko ty możesz odsunąć groźbę nowej, znacznie straszliwszej tyranii.

Minęło nieco czasu, nim do Falerończyka dotarło znaczenie jego słów.

– Zwariowałeś – stwierdził chłodnym tonem. – Ból i rozpacz pomieszały ci zmysły. Rozmawiam z szaleńcem.

– Proszę zastanów się nad…

– Już to zrobiłem – Demetriusz nie pozwolił mu dokończyć. – I moja odpowiedź brzmi: nie. W twej historycznej analogii czegoś brakuje, Korojbosie. Ani Harmodios, ani Aristogejton nie byli synami Hipparcha. Przyznasz, że to znacząca różnica. Istnieją ludzie bardziej przeklęci niż tyrani: są nimi ojcobójcy. Nigdy nie stanę się jednym z nich. Choćby Ateny miały zdechnąć we własnych ekskrementach.

Nastała długa cisza. Korojbos odwrócił twarz w kierunku okna. Wpatrywał się w nie, a przez jego twarz przechodziły kolejne bolesne skurcze.

– A zatem wynoś się z mojego domu – rzekł wreszcie, nie spoglądając więcej na Demetriusza. – Zaprawdę jesteś synem swego ojca. Od dziś tak właśnie będę cię traktował.

Falerończyk westchnął ciężko. Przyszedł tutaj, by dowieść swojej niewinności. Odchodził jako najgorszy wróg. Nic wszakże nie dało się z tym zrobić. Nie przekreśli wszystkiego, co dlań ważne, tylko po to, by ukoić cierpienie Korojbosa.

Opuszczał jego dom, żegnany niechętnymi spojrzeniami młodszego brata oraz służby. Swoje kroki skierował na wzgórze Pnyks. Czuł, że musi się tam znaleźć, by na własne oczy ujrzeć kolejną scenę zaplanowanej przez bogów tragedii.

* * *

Kiedy padł na nich cień wysokiego głazu, Skiros stanowczym ruchem przygarnął akolitkę ku sobie. Docisnął jej biodra do własnych, tak by poczuła jego erekcję. Znów pocałował usta dziewczyny, tak miękkie, soczyste i uległe. Oplotła mu szyję rękoma, w jej oczach płonął ogień. Podejrzewał, że pod zielonym peplosem jest już mokra. Sięgnął dłonią w dół i zaczął zbierać w niej materiał sukni, sprawiając, że unosiła się coraz wyżej, odsłaniając długie, szczupłe nogi. Podciągnął szatę jeszcze bardziej i sięgnął pod nią. Miała pośladki niczym młody chłopiec: szczupłe, jędrne, obiecujące nieprzeliczone rozkosze. Zaczął się nimi bawić, ściskając w dłoniach to jeden, to drugi. Diantha dyszała mu do ucha, biustem zaś ocierała się o jego klatkę piersiową.

– Legnijmy na trawie – zaproponował.

Pozwoliła mu na to, a kiedy próbował wyżej podciągnąć jej suknię, ochoczo uniosła biodra, by mu to ułatwić. Gdy jednak sięgnął dłonią między rozchylone uda dziewczyny, ta złapała go za nadgarstek. Popatrzył na nią zaskoczony. O co mogło jej chodzić?

– Jestem dziewicą – szepnęła. – I muszę nią pozostać. Pierwsza kapłanka lubi sprawdzać nowe dziewczyny…

W pierwszej chwili poczuł irytację. Cóż za nieznośna pannica! Kusić go tylko po to, by w ostatniej chwili poczęstować odmową? Jego penis był już twardy jak kamień, jądra zaś niemal obolałe. Przez moment miał ochotę rzucić się na akolitkę i posiąść ją wbrew woli. Zaraz jednak przyszło opamiętanie. Wszak Diantha wcale mu nie odmówiła… Uśmiechnął się do niej i cofnął rękę.

– Jest na to sposób – odparł prędko – Obróć się na brzuch, ślicznotko.

Tym razem usłuchała bez protestu. Uniósł jej suknię, odsłaniając pupę. Wpatrywał się w nią pożądliwie. Zaczął ściskać pośladki w dłoniach i rozchylać je na boki. Potarł palcem ciemny, mocno zaciśnięty odbyt. Zadrżała i obróciła ku niemu głowę.

– Co robisz? – spytała zalękniona.

– Myślę o tym, jak przechytrzyć pierwszą kapłankę – odpowiedział rozbawiony. Następnie pochylił się nad pośladkami Dianthy i obficie splunął między nie. Roztarł ślinę po tylnych podwojach dziewczyny, a nawet zagłębił w nich na moment koniuszek palca. Jęknęła, czy to z przyjemności, czy z bólu – wolał się nie upewniać. Była tak bardzo ciasna… Wprost stworzona do tego rodzaju miłości. Miał tylko nadzieję, że nie przestraszy się i nie ucieknie.

Nie wyglądało jednak na to, by dziewka miała ochotę zerwać się na równe nogi i umknąć. Wręcz przeciwnie: jakby uprzedzając jego życzenie, uniosła biodra i wsparta na kolanach oraz łokciach, wypięła ku niemu pupę. Skiros uśmiechnął się do siebie. Po raz kolejny przekonał się, że jej niewinność jest tylko iluzją. Może i była dziewicą, lecz czuł pewność, że nie jest pierwszym mężczyzną w jej życiu. Pewnie zadowalała tamtych ustami albo w sposób, którego sam teraz pragnął. Ciekawe, czy jej ojciec wiedział, jaką rozpustnicę wysyła na wychowanie do świątyni Artemidy… Ale nie czas o tym myśleć.

Uklęknął tuż za Dianthą. Jedną ręką podciągnął swą tunikę i splunął we wnętrze drugiej. Jego penis był już w pełnym wzwodzie. Roztarł ślinę po jego główce. Nie chciał przysparzać akolitce niepotrzebnych cierpień. Była dla niego dobra, więc i on będzie dobry dla niej.

– Rozluźnij się – rzekł, kładąc dłoń nisko na jej plecach, tuż nad pośladkami. – Przyjmij mnie w sobie… Przekonasz się, że ból nie będzie trwał długo. A potem przyjdzie coraz silniejsza przyjemność.

Wypowiadając te uspokajające słowa, zbliżył się do niej, chwycił swój członek w rękę i nakierował go na tylny otwór jej ciała. Kiedy umilkł, a ona skinęła w milczeniu głową, naparł. Powoli, niezbyt mocno ani głęboko, lecz na tyle stanowczo, by pokonać pierwszy, instynktowny opór. Żołądź zaczęła się wciskać w pupę dziewczyny. Wydała z siebie głośne westchnienie, a potem przeciągły jęk. Nie próbowała jednak uciekać biodrami do przodu. Z każdym kolejnym pchnięciem czuł, że się przed nim otwiera – wciąż ciasna, ale poddana jego woli i ruchom. Tak, mógłby postawić swój dwumiesięczny żołd na to, że nie pierwszy raz była sodomizowana. Dziewczyna, która nie miałaby wcześniejszych doświadczeń tego rodzaju, krzyczałaby już zapewne z bólu i upokorzenia.

Napierał więc dalej, a rozkoszna ciasność coraz mocniej otulała jego penisa. Pochylił głowę i zamknął oczy. Dyszał ciężko, wsuwając się coraz głębiej między pośladki Dianthy. Miał nawet wrażenie, że przy każdym pchnięciu ona wychodzi mu naprzeciw, jakby chciała nabijać się na niego z większą intensywnością. Trudno mu było w to uwierzyć, ale doznanie było doprawdy wspaniałe. Skirosowi aż zakręciło się w głowie.

Uniósł powieki i spojrzał na gładkie plecy swej kochanki. Silniej uchwycił ją za biodra. Długim, stanowczym sztychem zagłębił się aż po jądra. W żaden sposób nie zaprotestowała. Zdawało mu się wręcz, że w jej westchnieniu usłyszał coś na kształt ulgi. Jakby nie mogła się już doczekać, kiedy wreszcie wypełni ją w całości. To stanowiło dla niego zachętę do zwiększenia tempa. Zaczął szturmować jej tylne podwoje z większą szybkością oraz gwałtownością. Pożądanie sprawiło, że przestał się czymkolwiek przejmować. Brał akolitkę coraz mocniej, pełnymi garściami czerpał z jej ciała przyjemność.

Kiedy zacisnęła się na nim, był bliski obłędu. Mięśnie dziewki oplotły jego penisa i sprawiły, że tunel, w który się wdzierał, był jeszcze węższy i trudniejszy do sforsowania. On jednak nie ustawał w wysiłkach. Diantha była prawdziwie królewską zdobyczą. Nie mógł wprost uwierzyć, że to właśnie jemu postanowiła się oddać. Zamierzał w pełni wykorzystać ten uśmiech losu i wycisnąć z kochanki ostatnią kroplę rozkoszy. Kto wie, kiedy znów uda im się spotkać? Lepiej niczego nie odkładać na jutro.

Przyspieszył. Jego pchnięcia stały się gorączkowe. Jądra raz po raz uderzały z impetem o łono dziewczyny. Zaczęła krzyczeć, więc pochylił się mocno do przodu i zamknął jej usta ręką. Nie chciał, by jej głośne zachowanie kogoś tu ściągnęło. Kwiliła we wnętrze jego dłoni, on zaś penetrował ją głębokimi sztychami. Był coraz bliżej spełnienia i tylko to się liczyło. Jeśli wcześniej starał się być delikatnym, teraz całkiem o tym zapomniał.

Ekstaza przeszyła jego ciało tysiącem strzał. Jęknął głośno, przyciągnął ku sobie biodro Dianthy, a jego penis wdarł się między jej pośladki aż po nasadę. Skiros wyprężył się. Akolitka przyjmowała jego nasienie głęboko w swej pupie. Również drżała z rozkoszy. Tak przynajmniej mu się zdawało. Kiedy minął szczyt przyjemności, pchnął jeszcze kilka razy, a potem zaczął się wycofywać. Lepki od nasienia członek powoli opuścił ciasne wnętrze akolitki. Zmęczony, lecz bardzo usatysfakcjonowany najemnik osunął się na ziemię.

 Leżał tak, czując, jak jego ciało ogarnia błogie odrętwienie. Dziewczyna położyła się u jego boku i gładziła mu dłonią tors, uśmiechając się jakby z ledwo wyczuwalnym smutkiem.

– Zaspokoiłaś dziś niejedno me pragnienie, Diantho – powiedział, walcząc ze sztywniejącym językiem. Nie rozumiał, co się z nim dzieje. Czy to nadmiar słońca sprawił, że czuł się tak słabo? A może nadmiar rozkoszy? Uniósł rękę i pogładził włosy akolitki. Jego palce dziwnie mrowiły. Zacisnął dłoń na ognistorudych lokach. Nagle jego ciało przeszył silny skurcz. Nie zdążył się powstrzymać. Szarpnął z całych sił, wyrywając jej włosy…

…ale wyrwał tylko te rude, kręcone. Pod spodem były bowiem kruczoczarne, lśniące i proste.

Z niezrozumieniem w oczach patrzył na perukę, która została w jego dłoni. Dziewczyna uklękła przy nim i szybkim ruchem ściągnęła wstążkę podtrzymującą jej prawdziwe włosy. Potrząsnęła głową, pozwalając, by czarną rzeką spłynęły na jej ramiona i plecy.

– Coooo – zaskrzeczał, bo tylko na to pozwoliło mu zaciśnięte gardło. Teraz to ona położyła mu dłoń na ustach i zdusiła słowa, które próbował wykrzyczeć.

– Nie „Diantho”. Czas już, byś poznał me prawdziwe imię. Filona.

Poczuł, że coś miażdży mu serce w lodowatym uścisku. Fałszywa akolitka pochyliła się nad nim.

– Powinieneś być mi wdzięczny – szepnęła z bliska, zaglądając mu w oczy. – Mogłam cię uraczyć szybciej działającą trucizną. Zabiłaby cię w kilka sekund po tym, jak napiłeś się z dzbana. Ja jednak postanowiłam dać ci coś, czego długo nie zapomnisz, nawet wędrując po szarych równinach Hadesu.

Z trudem zaczerpnął powietrza. Pogładziła go po policzku.

– Właściwie skłamałam. Nie obchodziło mnie, co poczujesz przed śmiercią. Ani też to, o czym opowiesz cieniom po tamtej stronie Styksu. Widzisz, żołnierzu, mam pewien kaprys, którego w żaden sposób nie potrafię wyplenić. Próbowałam z nim walczyć, lecz ostatecznie zawsze ponosiłam klęskę. Chcesz wiedzieć, jaki to kaprys? Ponieważ zaraz umrzesz, mogę powierzyć ci ów sekret…

Nie był w stanie wydusić z siebie choćby słowa. Co gorsza, czuł, że coraz bardziej brakuje mu tchu. Skirosa zaczęła ogarniać panika. Filona zaś nachyliła się mocniej i przysunęła usta do jego ucha.

– Uwielbiam zerżnąć mego przeciwnika, nim go uśmiercę. To ryzykowne, wiem. Ale tylko takie zabójstwo sprawia, że w pełni czuję jego smak…

Najemnik dusił się, zupełnie jakby ktoś zacisnął mu dłonie na gardle. Desperacko walczył o każdy oddech, lecz nic to nie dawało. Jego pierś unosiła się coraz niżej. Z oczu pociekły łzy.

– Nie płacz, żołnierzu – szeptała Filona. – To ci nie przystoi… Odejdź tak, jak żyłeś, dumny, z uśmiechem na ustach. Sztuka umierania to bardzo ważna sprawa… Nie chcesz przecież zamienić się w brzydkiego trupa. Nie taki przystojny mężczyzna jak ty.

Skiros wydał ostatnie tchnienie i całkiem stężał. Martwe oczy spoglądały w błękitne, rozpalone niebo.

Dziewczyna podniosła się znad jego zwłok. Ostatni raz spojrzała w twarz najemnika. Następnie odwróciła się od niego i ruszyła w stronę kępy krzewów. Choć były cierniste, wsunęła w nie dłonie. Kolce szarpały jej skórę, lecz nie cofnęła rąk. Chwyciła ukryty pod liśćmi sznur i pociągnęła go ku sobie.

Linę zwinięto bardzo zręcznie, by zajmowała jak najmniej miejsca. A przecież była długa na czterdzieści łokci i wystarczająco gruba, by utrzymać cztery talenty masy. Uginając się pod jej ciężarem, Filona zbliżyła się do brzegu urwiska. Obwiązała sznur wokół wysokiego głazu i wykonała skomplikowany marynarski węzeł, który podpatrzyła kiedyś w egineckim porcie. Drugi koniec liny cisnęła w przepaść. Chwilę później ktoś uchwycił za nią i szarpnął dwa razy.

Przycupnęła w cieniu i czekała. Najpierw po linie wspięli się czterej Spartanie przysłani przez Kritiasa. Mieli na sobie skórzane napierśniki, na plecach zaś przypięte miecze oraz krótkie włócznie. Dwóch z nich ukryło zwłoki Skirosa w okolicznych krzewach. Dwaj pozostali zaczęli patrolować Dziki Ogród, gotowi zgładzić każdego niefortunnego przybysza. Ostatni wspiął się Brennus. Filona ujrzała, że poza przepaską biodrową oraz biegnącym w poprzek torsu pasem, do którego przywiązał swój potężny dwuręczny miecz, nie miał na sobie żadnego ubrania. Galijska zbroja, którą lubił nosić – istne cudo wykonane z tysięcy zachodzących na siebie, żelaznych kółek – musiała pozostać w jaskini. Żadna lina nie wytrzymałaby ciężaru olbrzyma odzianego w pancerz.

Niebieski tatuaż na twarzy Brennusa zadrgał, gdy ogromny Celt wykrzywił twarz w grymasie.

– Dobrze się sprawiłaś, Filono – wychrypiał. – Teraz nasza kolej.

Sięgnął za plecy i uchwycił rękojeść długiego miecza. Wydobył go z pochwy jednym, płynnym ruchem.

– Trzymaj się z tyłu i pozwól mężom zrobić swoje – dodał, a potem łapczywie zaczerpnął powietrza. – Nastał czas zabijania.

* * *

Wzgórze Pnyks roiło się od ludzi.

Tego dnia na Zgromadzenie przybyło prawie osiemnaście tysięcy obywateli. Trzykrotnie więcej, niż wymagało ustanowione starożytnym prawem kworum. Dionizjusz z ledwie skrywaną pogardą przyglądał się temu ludzkiemu mrowiu, stojąc w pewnym oddaleniu, wśród pozostałych strategów. A więc ów tłum ma decydować o losie Aten? Po tylu latach uczestniczenia w polityce wciąż trudno mu było w to uwierzyć. Cóż za głupiec projektował ustrój Miasta! Po prawdzie była to cała parada głupców. Solon, Efialtes, Perykles… Efektem był obecny system władzy: nieefektywny, niesterowny, zależny od nastrojów tłumu… Poddający się zbiorowym namiętnościom, a nie rozumowi wybitnej jednostki, predestynowanej do sprawowania rządów.

Dziś kontynuujemy to szaleństwo, pomyślał Dionizjusz. Zamiast oznajmić Ludowi zapadłe decyzje, czekamy, aż on sam je podejmie. Tradycja, nawet skrajnie głupia, jest trudna do wykorzenienia.

Będzie miał z tym wiele kłopotu, gdy już zdobędzie samodzielną władzę.

Po tradycyjnej modlitwie i ofierze złożonej ze świni, której krwią zroszono mównicę, rozpoczęły się obrady. Prowadziło je i nadzorowało dziewięciu predroi, urzędników wybranych spośród Rady Pięciuset. Mieli dbać o to, by przebiegały one w sposób poprawny i zgodny ze sporządzonym uprzednio porządkiem. Najpierw omówiono sprawy mniej kontrowersyjne, jak dotowanie zboża dla biedoty i kwestię dystrybucji wody w Mieście. Postanowiono wykopać w całej Attyce nowe studnie, by przeciwdziałać koszmarnej suszy, niszczącej znaczą część plonów. Odrzucono z kolei pomysł rozbudowy Teatru Dionizosa. Znakomita większość obywateli uznała chleb i wodę za tematy ważniejsze i bardziej godne publicznych wydatków niż wysoka kultura.

Kiedy już zamknięto owe kwestie, predros odczytał projekt uchwały Demadesa, złożony na poprzednim Zgromadzeniu. Polityk znany ze swych promacedońskich poglądów proponował, by wysłać armię na pomoc Antypatrowi, regentowi Macedonii i namiestnikowi Hellady. Wojsko miało posłużyć do odparcia inwazji barbarzyńskich Dardanów z północy. W tłumie rozległy się gwizdy i buczenie. Wielu Ateńczyków nie życzyło sobie, by nawet o tym dyskutowano. Uważali mocarstwo, które od niemal dekady trzymało w szachu całą Grecję, za nieprzyjaciela, a nie alianta. Trzeba było wezwać Scytów, by przywrócili porządek. Nieźle się zaczyna, pomyślał Dionizjusz.

Ponieważ na Zgromadzeniu wpierw przyznawano głos najstarszym i najbardziej doświadczonym, na mównicę wspiął się sędziwy Fokion. Ludzie umilkli na widok owego wybitnego wodza, weterana niezliczonych kampanii, autora wielu zwycięstw. Miał wystarczający autorytet, by zmusić nawet politycznych przeciwników, by go wysłuchali. Choć wiek odcisnął na nim swe piętno, wciąż jeszcze trzymał się prosto i nie potrzebował laski. Zanim przemówił, długo wpatrywał się w zebranych. Niektórzy mogli nawet odnieść wrażenie, że starzec zapomniał, co miał powiedzieć. Lecz gdy wreszcie otworzył usta, poczuli zawstydzenie z powodu swej pomyłki. Głos Fokiona był silny i donośny, a w jego słowach nie było śladu wahania.

– Ateńczycy! Znacie mnie wszyscy, jeśli nie osobiście, to ze słyszenia. Wiecie, kim jestem i ile w swoim życiu zrobiłem dla naszego Miasta. Posłuchajcie zatem cierpliwie tego, o czym będę mówił. Usłyszycie opowieść o odpowiedzialności i odwadze w podejmowaniu decyzji. O lojalności wobec sojuszników – nawet tych, wobec których odczuwamy niechęć. O ateńskiej racji stanu i naszym miejscu w Helladzie.

Jak dotąd przemówienie nie wzbudziło żadnych kontrowersji. Zwolennicy demokracji i oligarchii kiwali głowami, chwaląc patriotyzm sędziwego wodza. Niektórzy wznosili na jego cześć pochwalne okrzyki. Ten zaś zrobił pauzę i raz jeszcze rozejrzał się po całym wzgórzu Pnyks. A potem rzekł:

– Ponieważ kocham Ateny i chcę dla nich jak najlepiej, zdecydowałem się poprzeć uchwałę Demadesa…

Jak można się było spodziewać, wybuchła wrzawa, która zagłuszyła jego dalsze słowa.

* * *

Wysłannik Dionizjusza z Faleronu był wysokim i muskularnym mężem. Jasne, zmierzwione włosy kontrastowały z czarną opaską, skrywającą jego lewe oko. Nosił pancerz z wygotowanej skóry, a przy pasie kołysały mu się spartański miecz oraz długi sztylet. Aratos kojarzył go jeszcze z Aten. Zdawało mu się, że tamten zaciągnął się na służbę stratega, gdy Kreteńczyk dochodził do siebie po otruciu przez Filonę.

– Dowódco, przedstawiam ci Pelopidasa – oznajmił jego zastępca, Pamfilos. – Przybył do nas prosto z Aten.

– Ponoć masz rozkazy od dostojnego stratega – Aratos zaczął bez zbędnych ceremonii. U jego boku, oprócz Pamfilosa, stało jeszcze dwóch innych najemników, dzierżących włócznie. Spotkanie odbyło się na dziedzińcu zajazdu dla pielgrzymów.

– Tak, dowódco – odparł jednooki, pochylając lekko głowę. Był to dość oszczędny ukłon, który nie zdradzał zbytniego szacunku. Kreteńczyk zmarszczył brwi. Ten człowiek wcale mu się nie podobał.

– Przedstaw je zatem.

– Dostojny pan Dionizjusz z Faleronu przekazuje ci następujące słowa – Pelopidas nie powtórzył więcej słowa „dowódca”. – Sytuacja w Atenach uległa znacznemu pogorszeniu. Na ulicach trwają walki między demokratami i oligarchami. Demostenes okazał się nielojalny i musi zostać ukarany. Jego córka ma umrzeć. Przed wykonaniem egzekucji oddasz ją żołnierzom. Wszystkim, którzy zechcą się z nią zabawić.

– Czyli wszystkim – dorzucił rozbawiony Pamfilos. Jego świńskie oczka błyszczały z podniecenia. – Już dawno chciałem wziąć w obroty tę małą dziwkę…

Aratos uciszył go uniesieniem ręki.

– To poważna sprawa – oznajmił, badawczo spoglądając na Pelopidasa. Już idąc tutaj, spodziewał się, że taka właśnie będzie treść rozkazu. Obleśny uśmiech jego zastępcy sugerował to z wystarczającą wymownością. Droga do zajazdu pozwoliła Kreteńczykowi zebrać myśli i rozważyć różne możliwości. Czuł, że na razie musi grać na czas. – Nie da się cofnąć tego, co uczynię. Dlatego chcę mieć pewność, że to naprawdę życzenie stratega. Czy masz jego słowa na piśmie?

Pelopidas posłał mu wściekłe spojrzenie.

– Czy masz mnie za kłamcę? – warknął.

– Nie znam cię na tyle dobrze, by uważać za prawdomównego – odparł spokojnie fechmistrz. Jeśli tamten chciał go zastraszyć, zamiar spalił na panewce. – Poza tym mogłeś nieopatrznie przekręcić słowa, które kazano ci przekazać. Tak również bywa. Pismo. Masz takie?

– Dowódco – odchrząknął Pamfilos – wątpię, by czcigodny Dionizjusz zapisał taki rozkaz na papirusie… To stanowiłoby dowód…

– …jego woli? – Kreteńczyk uniósł brwi. – Właśnie tego mi trzeba. Wyraźnego, jasnego oświadczenia woli! Jeśli mam skazać zakładniczkę na śmierć poprzedzoną zbiorowym gwałtem, potrzebuję absolutnej pewności! Potem będzie już za późno. Zapytam więc po raz trzeci. Czy posiadasz list od dostojnego Dionizjusza?

Twarz jednookiego pociemniała z gniewu.

– Nie.

Aratos wzruszył ramionami.

– W takim razie ruszaj do Aten. I nie pokazuj się tutaj bez rozkazu na piśmie.

Widząc reakcję Pelopidasa, nieznacznie przesunął rękę w stronę miecza. Przez chwilę zdawało się, że tamten zaatakuje. Przepełniała go furia. Dłonie bezwiednie zamykały mu się w pięści, w oku znać było żądzę mordu. Wyglądał na osobiście zainteresowanego tym, by córka Demostenesa skonała w męczarniach. Niedoczekanie twoje, sukinsynu, pomyślał Kreteńczyk. Jeśli chcesz kogoś zgwałcić, załatw sobie kozę. Korinna to dla ciebie zbyt wysokie progi.

– Na twoim miejscu nie traciłbym czasu – dorzucił. – Żeglowanie po zmroku jest dość niebezpieczne.

– Nigdzie się nie wybieram…

– Ależ tak. Pamfilosie, weź dwóch ludzi. Odeskortujesz Pelopidasa do portu. Wsadzisz go na pierwszy statek wypływający do Aten, Eleuzis albo Sunionu. Jeśli takiego nie będzie, to na jakikolwiek inny. Nie chcę go więcej widzieć w świętym okręgu.

Jego zastępca zawahał się.

– Czy to roztropne?

– Ja to ocenię. Otrzymałeś rozkaz. Wykonaj go!

Jednooki cofnął się o krok.

– Czy nikt tutaj nie wykona woli stratega? – zapytał, tocząc spojrzeniem po wszystkich obecnych. Sięgnął ręką do pasa. Aratos miał nadzieję, że dobędzie miecza i będzie go można wtedy spokojnie zarąbać. Ten jednak uniósł w dłoni brzęczący metalicznie mieszek. – Czcigodny Dionizjusz zapłaci złotem za głowę Korinny, córki Demostenesa…

– Milcz! – ryknął Kreteńczyk, ale wiedział, że już jest za późno. Najemnicy byli najemnikami. Ich lojalność zawsze kierowała się ku temu, kto dysponował monetą…

– Powinniśmy to chociaż rozważyć – rzekł Pamfilos. Popatrzył po zbrojnych we włócznie żołnierzach. Oni z kolei popatrzyli na niego. Porozumienie zostało zawarte bez słów. Czując, że musi postawić wszystko na jeden rzut kością, Aratos ruszył w stronę Pelopidasa.

– Schowaj tę sakiewkę albo odbiorę ci ją i wepchnę tak głęboko, że nigdy jej nie znajdziesz – warknął, dobywając miecza. Miał jeszcze nadzieję, że zmusi tamtych do dokonania wyboru i że zareagują odruchowo, nim do ich umysłu dotrze świadomość utraconych zysków. Nie docenił swoich ludzi.

Drogę zastąpił mu Pamfilos.

– Dowódco, oddaj broń – rozkazał stanowczym tonem.

– Jakim prawem tego żądasz? – Kreteńczyk słyszał, jak dwaj żołnierze zajmują pozycję za jego plecami. Jeden był na tyle bezczelny, by przyłożyć ostrze włóczni do jego pleców. Zastępca tymczasem wziął łapczywy wdech i oznajmił:

– Aresztuję cię w imieniu stratega Dionizjusza z Faleronu za odmowę wykonania rozkazu. Oddasz broń i udasz się z nami.

Jeśli pozwolę się rozbroić, już po mnie, pomyślał gorączkowo fechmistrz. Zaraz jednak przyszło opamiętanie. Na dziedzińcu miał przeciw sobie czterech mężczyzn. Zdrowych, silnych, otaczających go ze wszystkich stron. On zaś był sam, w dodatku osłabiony przez truciznę. W pojedynku mógłby spróbować zabić każdego z nich. Ale nie miał najmniejszych szans w konfrontacji z nimi wszystkimi.

Posłusznie oddał swój miecz Pamfilosowi. Jego zastępca wydawał się zaskoczony. Liczył, że będę stawiał opór, zrozumiał Aratos. Miał nadzieję, że dam mu powód, by mnie zgładził…

Opuścili zajazd dla pielgrzymów i ruszyli w stronę świątyni. Pelopidas i Pamfilos szli przed Aratosem, włócznicy podążali tuż za nim. Żaden z nich nie celował teraz w jego plecy, nie chcieli bowiem wzbudzać zbyt wielkiej sensacji. Niemniej jednak zdawał sobie sprawę, że jeśli zrobi coś niespodziewanego, przebiją go bez wahania. Zbyt krótko trzymałem nad nimi władzę, stwierdził. To ludzie Pamfilosa, nie moi. A nawet gdyby byli moi, czy oparliby się wypełnionej złotem sakiewce?

Stanowiący serce świętego okręgu gmach rósł w oczach. Wiedział, że w środku znajduje się Korinna. Jeśli szybko czegoś nie wymyśli, ona zginie. Jego zaś zmuszą, by na to patrzył. Kreteńczyk rozglądał się na boki w poszukiwaniu czegoś, co mogło mu się przydać. Kiedy już sądził, że opuścili go bogowie, nagle od strony urwiska rozległ się krzyk:

– Do mnie, ludzie, do mnie! Atakują z Dzikiego Ogrodu!! Do mnie!!!

* * *

Kiedy Demetriusz dotarł na wzgórze Pnyks, Ateńczycy wciąż jeszcze byli pod wrażeniem wystąpienia Fokiona. Stary wódz przemawiał z godnością, ignorując padające niekiedy z tłumu obelgi. Choć przywoływał argumenty, które już wiele razy pojawiały się w debacie, tygodniami rozgrywającej się na ulicach i placach Miasta, w jego ustach każdy z nich wydawał się bardziej ważki i wart zastanowienia.

Fokion tłumaczył swym rodakom, że Macedonia jest potężną barierą, murem, który chroni Helladę przed barbarzyńskimi ludami z północy. Jeśli upadnie, Dardanowie, Tryballowie, Odrysowie, a nawet Scytowie będą mieli otwartą szeroką drogę do serca Grecji. Lepiej powstrzymać ich teraz, u boku Antypatra, na dalekiej północy niż później walczyć samotnie, w Tesalii lub Fokidzie. Nie należy się też spodziewać, że na ratunek przyjdzie król Aleksander – jest już bowiem w głębi imperium perskiego. Miną całe miesiące, nim dotrą doń wieści o wydarzeniach w ojczyźnie. A nawet gdyby wrócił, czyż nie ukarze najpierw tych, którzy zdradzili jego regenta i pozostawili go w potrzebie?

Sojusz Hellady z Macedonią, mówił dalej strateg, zrodził się nie tylko z klęski pod Cheroneją, ale i z politycznego rozsądku. Skierowany przeciw imperium Achemenidów, w istocie miał na celu obronę przed wszystkimi barbarzyńcami, także tymi z północy. Skoro król Aleksander uwolnił Greków od ciągłego perskiego zagrożenia, czyż oni nie powinni poczuwać się do wdzięczności? Teraz jest dobry moment, by spłacić dług, broniąc Macedonii przed Dardanami. Jeśli podejmą się tego zadania, stwierdził, Ateńczycy nie tylko ocalą północną rubież cywilizacji, ale i staną się równi Macedończykom. Z braterstwa broni narodzi się polityczne partnerstwo. Antypater będzie musiał uznać Ateny za niekwestionowanego lidera Hellenów.

Choć Fokion opuścił już mównicę, jego słowa nadal żyły wśród obywateli Miasta. Powtarzano je z ust do ust, żywo spierano się o ich sens i zasadność. Demetriusz wszedł w tłum, starając się nie rzucać zbytnio w oczy. Przysłuchiwał się rozmowom i starał się badać nastroje. Powoli, lecz uparcie przesuwał się w stronę miejsca, gdzie stali stratedzy. Nie pragnął wprawdzie konfrontacji z ojcem, lecz czuł, że po tym, co się wydarzyło, musi spojrzeć mu w oczy. Uświadomić, że nie zgadza się z jego bezwzględnością, że odrzuca jego metody. Nie będąc w stanie wypełnić woli Korojbosa, mógł zrobić przynajmniej tyle.

Po Fokionie przemawiało jeszcze kilku powszechnie szanowanych starców. Większość z nich przychylała się do opinii stratega. Wyglądało na to, że debata będzie dosyć jednostronna. Wszystko to się jednak zmieniło, kiedy predros odczytał z listy mówców imię Demostenesa.

Ateńczycy z zaciekawieniem przyglądali się jak ten niezbyt urodziwy mężczyzna zmierza w stronę mównicy. Od dawna bowiem Demostenes nie występował już publicznie. Wielu zdawało sobie sprawę, że jego córka jest zakładniczką oligarchów. Wszyscy byli zatem ciekawi, co powie ów zaprzysięgły wróg Macedonii. Czy dokona całkowitego zwrotu w swej dotychczasowej polityce, czy też zaryzykuje życiem ukochanego dziecka?

Demetriusz zbliżył się już na odległość kilkudziesięciu kroków od stojących w grupie strategów. Dalej jednak tłum był zbyt gęsty, by udało mu się przecisnąć. Między głowami stojących przed nim ludzi ujrzał Fokiona, Demadesa, a także swego ojca. Dionizjusz z Faleronu wpatrywał się w Demostenesa z wypisaną na twarzy irytacją. Chyba nie spodziewał się jego wystąpienia na Zgromadzeniu.

Demostenes oddał pokłon Ludowi Aten.

– Minęło wiele czasu – zaczął i wszyscy, którzy nań patrzyli, czuli, jak wiele kosztowało go każde słowo – odkąd zwracałem się do was z tego miejsca. Wiecie dobrze, jaki był tego powód. Sądziłem, że swym milczeniem zapewnię bezpieczeństwo osobie najbliższej memu sercu. Tak, to prawda, dobrzy Ateńczycy. Ugiąłem się przed brutalnym szantażem. Nie z lęku o własne życie, lecz o niewinną istotę, przetrzymywaną przez mych wrogów. Przez ludzi, którzy zaprzedali się cudzoziemcom, ich bogactwu oraz interesom…

Odpowiedziała mu cisza. Zgromadzeni na wzgórzu Pnyks obywatele byli szczerze wstrząśnięci. Po raz pierwszy ktoś otwarcie zarzucił stronnictwu oligarchicznemu zdradę. Owszem, czyniono to wielokrotnie w tawernach, na straganach czy w prywatnych domach. Lecz słowa wypowiedziane na Zgromadzeniu, przed niemal dwudziestoma tysiącami Ateńczyków, miały zupełnie inną wymowę. Dionizjusz z Faleronu zbladł jak ściana. Fokion zacisnął wargi. To był upokarzający policzek, a zarazem wyzwanie. Demostenes spalił za sobą wszystkie mosty.

– Moja uległość wobec tych ludzi – ciągnął – była niegodziwością. Grzechem popełnionym wobec Aten, którym winien jestem, jak każdy z was, lojalną służbę. Dziś mówię: koniec z tym! Nigdy już nie przedłożę moich spraw nad interesy Miasta! Przysięgam solennie, że poświęcę mu wszystko. Jeśli będzie trzeba, także życie. Własne i mojej córki.

Gdy wypowiedział ostatnie zdanie, zachwiał się. Przez tłum przeszło gremialne „och!”. Demostenes jednak nie upadł. Pochylił się tylko i rąbkiem szaty otarł swe oczy z łez. A potem uniósł głowę.

– Na tym wzgórzu rzadko debatuje się o niewiastach. My, Ateńczycy, uważamy, że ich miejsce jest w domowym zaciszu, z dala od publicznych spraw. Wedle starego przysłowia, o kobiecie nie powinno się mówić dobrze ani źle, a najlepiej, gdy nie mówi się o niej wcale. Dziś jednak opowiem wam o mojej córce. Albowiem obawiam się, że nigdy więcej jej nie ujrzę.

* * *

– Do mnieeeeeee!

Wołanie urwało się nagle, jakby ucięte mieczem. Zza budynku, w którym mieściła się kuchnia, dobiegały odgłosy walki: szczęk oręża, głuche uderzenia o tarcze, krzyki rannych. Pamfilos zatrzymał się w miejscu, podobnie jak Aratos i pilnujący go żołnierze. Tylko jednooki, nie zważając na nic, wciąż szedł w stronę świątyni.

Kreteńczyk zrozumiał, że lepszej szansy mieć nie będzie. Korzystając z zamieszania, przyskoczył do najbliższego z najemników. Wbił mu kolano w krocze, a potem chwycił za dzierżoną przezeń włócznię. Szarpnął z całej siły, wyrywając oręż z kurczowo zaciśniętych rąk. Obrócił się w piruecie i pchnął ostrzem drugiego żołnierza. Długie na łokieć żelazo przebiło płócienny pancerz i wdarło się we wnętrzności. Mężczyzna zawył z bólu i upuścił własną broń.

Aratos nie myślał o tym, co robi. Nie było na to czasu. Pozwolił, by jego instynkt wojownika podejmował wszelkie decyzje. Obrócił włócznię w ranie, a potem ją wyrwał. Za ostrzem ciągnęła się karminowa wstęga krwi. Drzewcem zdzielił pierwszego z przeciwników, który zgięty w pół, trzymał się za jądra. Celował w niechroniony przez attycki hełm nos. Z głuchym chrupnięciem wbił go w głąb twarzy tamtego.

Wszystko to trwało jakieś trzy sekundy. Tyle jednak wystarczyło, by Pamfilos otrząsnął się z zaskoczenia. Rzucił się na Kreteńczyka, unosząc miecz nad głowę. Aratos przyjął cios na drzewce, a potem obrócił włócznię i wyprowadził zamaszysty cios samą końcówką ostrza. Nie trafił w głowę swego zastępcy, lecz rozpruł mu policzek, od nasady nosa aż po ucho. Sam zaś otrzymał pchnięcie w bok, które wydusiło mu całe powietrze z płuc.

Odskoczyli od siebie, brocząc krwią. Obaj dyszeli ciężko, na wpół oślepieni bólem. Aratos zacisnął zęby. Czuł, jak wraz ze spływającym po boku strumyczkiem, opuszczają go siły. Pamfilos zagradzał mu drogę do świątyni. Stał między nim, a dwoma kobietami, które były mu droższe niż życie. Zastępca pochylił się do przodu, splunął na ziemię czymś czerwonym i warknął:

– Ty zdrajco… Jesteś z nimi, prawda? Przyznaj się, teraz już możesz.

Kreteńczyk opanował zawrót głowy i skupił się na przeciwniku.

– Stoisz mi… na drodze – wyszeptał i zaatakował.

Teraz to Pamfilos musiał się zastawiać i odtrącać ostrze włóczni, która uderzała raz po raz, celując w jego twarz, udo, tors. Aratos atakował wściekle. Wiedział, że zostało mu niewiele czasu. Spychał swego wroga do tyłu, w nadziei, że tamten popełni jakiś  błąd. Wystarczył mu tylko jeden.

Nagle potknął się na jakiejś nierówności gruntu. Próbując złapać równowagę, wypuścił z ręki oręż. Czując nadchodzący triumf, jego zastępca z rykiem rzucił się do ataku. Kreteńczyk przypadł do ziemi. Uchwycił włócznię w połowie jej długości. A potem zadał pchnięcie od dołu, celując tuż poniżej linii pancerza. Włócznia wbiła się w pachwinę. Reszty dokonał impet, z jakim nacierał Pamfilos. Zanim siła ciosu osadziła go w miejscu, żelazo zagłębiło się w ranie na pół łokcia.

Aratos z trudem podniósł się z kolan. Jego przeciwnik wciąż stał – tym pewniej, że drzewce włóczni zaryło się w ziemi i stabilizowało go niczym podpora. Pochylił głowę do przodu, miecz wysunął mu się z dłoni. Kreteńczyk zobaczył, że zastępca walczył z nim jego własną bronią. Choć bardzo chciał ją odzyskać, czuł, że nie ma dość siły, by się pochylić. Sięgnął więc po oręż tamtego. Wysunął z pochwy kawaleryjski kopis i zważył go w ręku. Jaki ciężki, pomyślał.

Pamfilos wydał z siebie bolesny jęk.

– Dobij mnie – wychrypiał. – Jesteś mi to winien.

Fechmistrz minął go. By nie upaść, wsparł się na ramieniu nieszczęśnika.

– Stałeś mi na drodze – wydyszał z wysiłkiem i ruszył przed siebie.

Pelopidas wkraczał właśnie do świątyni. Aratos wiedział, że musi go dopaść. Obficie krwawiąc, powlókł się w ślad za jednookim.

Po pięciu krokach zemdlał i osunął się na ziemię.

* * *

– Jak wiecie – mówił Demostenes, a osiemnaście tysięcy ludzi słuchało go w milczeniu – bogowie nie pobłogosławili mnie synami. W zamian jednak podarowali mi Korinnę. Najwspanialszą córkę, jakiej tylko może sobie życzyć Ateńczyk. Mądrą, dobrze ułożoną, miłą i posłuszną. Wychowałem ją tak, jak potrafiłem najlepiej, nie szczędząc przy tym żadnych starań. Ona zaś była radością mego życia. Na nowo wniosła do niego światło, które umarło wraz z żoną. W końcu osiągnęła wiek właściwy do małżeństwa. Zacząłem się zatem rozglądać za dobrym kandydatem na męża. I wtedy właśnie Korinna została mi odebrana.

Poruszenie wśród tłumu było wyczuwalne. Wszędzie wokół Demetriusza obywatele szeptali między sobą, podekscytowani. Niektórzy ganili Demostenesa za to, że w publicznej mowie przywołuje tak banalne sprawy. Liczniejsi jednak współczuli ojcu pozbawionemu jedynej pociechy, jaką była córka.

– W dniu, w którym scytyjska straż wyprowadziła Korinnę z mego domu, zacząłem wycofywać się z życia publicznego. Wiedziałem, że jeśli zbyt stanowczo będę się sprzeciwiał oligarchom, mogą ją skrzywdzić. W końcu przestałem pojawiać się na Zgromadzeniach. Pozwoliłem tym ludziom – uniósł dłoń i wskazał na stojących pośród innych strategów Dionizjusza, Fokiona i Demadesa – rządzić Miastem, a zarazem mną. Niewiele różniłem się od niewolnika, który słucha pana w obawie przed chłostą.

Urwał na chwilę, jakby nie mógł dłużej mówić. Opuścił głowę. Zaraz jednak uniósł ją znowu i spojrzał na zgromadzone rzesze.

– Milczałem przez wiele tygodni. Dziś jednak milczeć już nie mogę. Oto bowiem oligarchowie zamierzają poważyć się na kolejną, największą ze wszystkich niegodziwość, byle tylko przypodobać się Antypatrowi, tyranowi całej Hellady. Pragną mu posłać najlepszych ateńskich synów, by ich ciałami osłonić macedońskie rubieże. Moje serce krwawi, gdy myślę o tym, jak wielu naszych młodych rodaków nie wróci z północnej ekspedycji. Jak wielu polegnie, a ich niepochowane wedle świętych zwyczajów ciała będą rozszarpywane przez dzikie bestie. Jak wiele wdów pozostawią, jak wielu rodziców osierocą!

Tłum zaszemrał z aprobatą.

– Jeśli mam stawiać na jednej szali moją rodzoną córkę – ciągnął Demostenes – na drugiej zaś nieprzeliczonych synów moich współobywateli, mój werdykt może być tylko jeden. Dlatego staję dziś przed wami, by krzyknąć głośno: nie! Nie dla sojuszu z Macedonią! Nie dla zagłady młodego pokolenia w imię cudzych interesów! Niech tyran Antypater sam toczy swoje wojny. Nie powinniśmy pomagać temu, kto trzyma za gardło naszą ukochaną Grecję, kto okupuje Korynt, Teby, Eubeję i Tesalię! Jeśli tak bardzo potrzebuje wojsk, niech nie zwraca się do nas, lecz ewakuuje swoje garnizony rozmieszczone na Peloponezie i w Beocji. Będzie miał więcej żołnierzy, niż mu potrzeba!

Coraz częściej rozlegały się pochwalne okrzyki na cześć mówcy. On zaś zbliżał się do wielkiego finału.

– Kocham moją córkę – mówił głosem, który drżał ze wzruszenia. – Lecz jeszcze bardziej kocham moje Miasto. Miasto zaś to jego synowie. Skoro nie posiadam swoich, uczynię wszystko, by ocalić waszych. Niech moja żałoba będzie jedyną, niech tylko jeden dom w Atenach pokryje się kirem! Oddałem wam wszystko, Ateńczycy. Pozwólcie, bym dokonał tej ostatecznej ofiary.

Kiedy skończył, na krótką chwilę nastała cisza. A potem ktoś z tłumu krzyknął:

– Oligarchowie! Oddajcie mu córkę!

– Oddajcie mu córkę! – podjął inny głos.

– Oddajcie mu córkę! – odezwało się kilka kolejnych.

Demetriusz widział, jak Fokion pochylił się ku jego ojcu. Wypowiedział szybko kilka słów. Dionizjusz potrząsnął głową, energicznie i stanowczo. Tymczasem coraz więcej głosów przyłączało się do wołania, które unosiło się nad wzgórzem i płynęło pod niebiosa.

– Oddajcie mu córkę!!

Teraz już także Demades próbował przekonać Dionizjusza. Ten zaś był coraz bardziej rozgniewany. Krzyczał, lecz jego słowa ginęły w ogólnej wrzawie.

Scytyjska straż utworzyła ciasny kordon wokół kolegium strategów. Tłum wszakże napierał nań z każdej strony. Na bogów, zgódź się, pomyślał Demetriusz. Zgódź się, nim sytuacja wyrwie się spod kontroli…

Dionizjusz odtrącił od siebie rękę Demadesa, którą ten usiłował położyć mu na ramieniu. Rozejrzał się prędko wokół, zobaczył, co się dzieje. I momentalnie podjął decyzję. Uniósł ramię, prosząc predrosa o prawo do zabrania głosu poza kolejnością. Urzędnik skinął głowę. Kiedy strateg zmierzał w stronę mównicy, Scytowie flankowali go z obydwu stron, własnymi ciałami osłaniając przed furią tłumu.

* * *

Modlitwy zakończyły się już jakiś czas temu. W mosiężnej misie ustawionej na trójnogu, wśród rozżarzonych węgli, dopalały się resztki ofiary z tłuszczu leśnych zwierząt, podarowanych świątyni przez myśliwych. Nad trójnogiem oraz ołtarzem górował święty posąg bogini, odziany w nową, zielono-złotą szatę, ufundowaną przez Dionizjusza z Faleronu. Pysznie wystrojona Artemida spoglądała łaskawie na stojące u jej stóp kapłanki. Woń kadzideł tłumiła nieprzyjemny swąd topionego tłuszczu. W świątyni przebywały wyłącznie niewiasty. Popołudniowe nabożeństwo było zastrzeżone tylko dla nich.

Ismena stała nieopodal ołtarza, instruując młode służebnice bogini, jak należy składać ofiarę. Korinna przysłuchiwała się temu, zawsze ciekawa świątynnych spraw. Pięć starszych kapłanek intonowało ostatni już hymn na cześć Pani Lasów. Ich piękny śpiew wznosił się pod sklepienie sanktuarium.

To jedna z nich pierwsza zauważyła jasnowłosego mężczyznę, który szedł główną nawą, niepomny na zakazy i dobre obyczaje. Nie dość, że wkroczył do świątyni, kiedy nie powinien, to jeszcze w pełnym wojskowym rynsztunku! Ci najemnicy nie potrafili uszanować żadnej świętości! Kobieta odłączyła się od chóru i ruszyła w jego stronę.

– Opuść to miejsce, żołnierzu – rzekła stanowczym tonem. – Nie powinieneś tutaj być…

Jego jedyne oko zapłonęło gniewem. Nie zatrzymując się, chwycił kapłankę za gardło. Słowa przeszły w paniczny skrzek. Brutalnie cisnął ją na podłogę, niczym szmacianą lalkę. I nadal szedł w stronę ołtarza.

Hymn ku czci Artemidy utonął w pełnych przerażenia krzykach. Dwie kobiety z chóru rzuciły się na pomoc powalonej. Mężczyzna zignorował je. Gdy jednak kolejna zabiegła mu drogę, płynnym ruchem wyciągnął z pochwy miecz. Krew trysnęła na kolumny z paryjskiego marmuru.

Ismena stała przed ołtarzem, nieruchoma niczym posąg. Młode dziewczęta zbiły się w grupkę za jej plecami. Były blade i trzęsły się ze strachu. Tylko Korinna nie przyłączyła się do nich. Niczym zahipnotyzowana wpatrywała się w nadchodzącego zabójcę.

– Dołącz do pozostałych! – syknęła do niej pierwsza kapłanka. Przeczuwała, że jednooki chce właśnie jej. Nie mógł mieć innego celu… Rozkaz wyrwał dziewczynę z letargu. Posłusznie wmieszała się między nowicjuszki. Nosiła taką samą suknię jak one.

To była jedyna szansa. Zabójca mógł jej nie rozpoznać pośród innych. Mimo przepełniającego ją lęku, Ismena rozumowała w zimny i logiczny sposób. Wiedziała, że od tego właśnie zależy życie jej kochanki.

Jednooki zatrzymał się kilka kroków przed nią. W dłoni dzierżył miecz o skrwawionej klindze.

– Dostojny Dionizjusz z Faleronu – rzekł chłodnym oraz władczym głosem – rozkazuje ci wydać Korinnę, córkę Demostenesa. Bądź posłuszna, a ocalisz życie.

Pierwsza kapłanka uniosła dumnie głowę.

– Nie zasłaniaj się poleceniem stratega! I nie wygłaszaj pustych gróźb. To twoja dusza wisi teraz na włosku! Zbezcześciłeś święte sanktuarium. Czeka cię za to nienawiść ludzi i bogów. Jeżeli jednak w tej chwili obrócisz się i wyjdziesz, poproszę Artemidę, by nie była dla ciebie nazbyt surowa. Masz jedyną szansę uratować się przed jej gniewem!

Odpowiedział jej ochrypły śmiech.

– Grozisz mi nienawiścią ludzi? Jestem Alkajos z Ajgaj, zwany Rzeźnikiem Elidy! Mężczyźni, kobiety i dzieci budzą się w środku nocy, wykrzykując moje imię!

Ismena poczuła, że krew odpływa z jej twarzy. Tak, słyszała o zbrodniach Rzeźnika podczas wojny macedońsko-spartańskiej. Na Eginę dotarło zbyt wiele zbyt dosłownych relacji.

– Grozisz mi nienawiścią bogów? – ciągnął, postępując krok w jej stronę. – Zbezcześciłem też świątynię Apollina w Delfach. Czy spadł na mnie za to grom z Olimpu? Czy spalił mnie na popiół? Czy strącono mnie w piekielne otchłanie?

– Ani kroku bliżej – rzuciła z całą stanowczością, na jaką było ją jeszcze stać. – Albo poznasz, jak palą ognie Tartaru.

Zaśmiał się tylko i ruszył ku niej.

Chwyciła ofiarną misę i porwała ją z trójnogu. Rozgrzane naczynie parzyło ją w dłonie, lecz zignorowała ból. Zamaszystym ruchem cisnęła misę prosto w twarz Alkajosa. Instynktownie obrócił głowę w prawo, osłaniając swe jedyne oko. Rozżarzone węgle i wrzący tłuszcz uderzyły go w szyję, policzek i skroń. Mężczyzna ryknął z bólu i zatoczył się do tyłu..

– Uciekajcie! – krzyknęła pierwsza kapłanka. Dziewczęta rzuciły się ku wrotom świątyni. Pchnęła Korinnę, by ta poszła w ich ślady. Zwinne niczym gazele, z obydwu stron wymijały krzyczącego wciąż mordercę, trzymając się od niego na bezpieczną odległość.

Ismena wszakże nie zamierzała uchodzić. To było jej miejsce, a on był tu intruzem. Zbliżyła się do ołtarza. Sięgnęła po nóż służący do rozdzielania ofiar. Uniosła go w poparzonej dłoni. Rzeźnik Elidy, pomyślała. Właściwym jest, by zginął od rzeźnickiego narzędzia…

Zbliżyła się do Alkajosa. Opadł na kolana i ukrył twarz w dłoniach. Nadal zawodził z bólu, choć już znacznie ciszej. Spomiędzy jego palców wypływała różowa ciecz: zmieszana krew, łzy i ostygły tłuszcz. Pierwsza kapłanka Artemidy stanęła nad nim, chwyciła oburącz za rękojeść noża i uniosła go nad szerokim, niechronionym przez pancerz karkiem.

Wystarczyło jedno pchnięcie, by zakończyć życie oprawcy. Bestii w ludzkiej skórze, która czerpała rozkosz z cierpienia swych ofiar…

A jednak, Ismena nie była w stanie uderzyć. Nigdy przedtem nie zabiła człowieka i teraz również nie potrafiła tego uczynić. Zastygła w bezruchu, tocząc wewnętrzną walkę. Rozsądek krzyczał, by zgładzić Alkajosa. Sumienie błagało, by okazać łaskę.

Wreszcie podjęła decyzję.

– Nie ja będę twoim sędzią – oznajmiła, opuszczając nóż. – To zadanie dla bogów. Zdaję się na ich sprawiedliwość.

Ominęła klęczącego mężczyznę i ruszyła w stronę wrót świątyni.

* * *

Dziewięciu predroi długo musiało uspokajać tłum, zanim Dionizjusz z Faleronu mógł wreszcie przemówić. Choć udawał spokój i opanowanie, w jego wnętrzu rozgorzała furia. Demostenes pokonał go, ograł jak zwykłego amatora. Składając własną córkę na ołtarzu ojczyzny, uratował jej życie i wyrwał z rąk oligarchów. Tysiące ludzi skandowało już: „Oddajcie mu córkę!”. Nikt jednak nie patrzył na Demadesa czy Fokiona. Oczy obywateli były utkwione wyłącznie w Dionizjuszu.

Nie mógł sprzeciwić się żądaniu Ludu. Jeszcze nie.

Gdy w końcu zapadła cisza, uśmiechnął się beztrosko i rzekł:

– Demostenes odzyska swoją córkę. Wróci ona do niego w ciągu trzech dni. Podjąłem już w tej sprawie odpowiednie kroki. Radujcie się, Ateńczycy, albowiem wasza wola została spełniona!

Odpowiedział mu gromki aplauz. Ludzie klaskali, wiwatowali, niektórzy nawet wychwalali imię stratega. Tylko najbardziej zagorzali demokraci wciąż patrzyli nań z niechęcią. Uznawszy, że udało mu się zneutralizować wściekłość tłumu, Dionizjusz zwrócił swój oratorski miecz przeciw wrogowi.

– Demostenes odzyska swoją córkę – powtórzył – i będzie mógł nadal, już bez strachu, sączyć w nasze uszy jad. Właśnie tak, obywatele Aten – jad! Jego słowa, jeśli dacie im posłuch, doprowadzą nasze Miasto do zguby. Nienawiść, którą odczuwa wobec Macedonii, zaślepia go i czyni nieświadomym ateńskiej racji stanu. Pozwólcie zatem, że wam ją przypomnę.

Stojąc w gęstym tłumie, Demetriusz przyglądał się ojcu. Mimo całej niechęci, którą wobec niego odczuwał, musiał przyznać, że Dionizjusz prezentował się wspaniale. Rosły, przystojny, w eleganckim chitonie, przemawiał z godnością, choć nieco arogancko. On może ich przekonać, pomyślał młody Falerończyk. Jeśli powściągnie swe poczucie wyższości. Strateg zaś mówił dalej:

– Przed ośmiu laty przegraliśmy razem z innymi Grekami bitwę pod Cheroneą. Demostenes nie lubi o tym wspominać, po uciekał z pola tak prędko, że potykał się o własne nogi. Król Filip podyktował nam ciężkie warunki pokoju, w wyniku których Ateny utraciły swoje morskie imperium. Pozostały nam z niego tylko trzy wyspy, a wśród nich najważniejsza – Samos. Zostaliśmy też zmuszeni do przyłączenia się do Związku Korynckiego, sojuszu wszystkich Hellenów z Macedonią. Podobnie jak inni, złożyliśmy w Koryncie związkową przysięgę.

Uwaga o uciekającym spod Cheronei Demostenesie wzbudziła pewną wesołość. Zaraz jednak Ateńczycy spoważnieli, wspominając straty, jakie poniosło ich Miasto w wyniku przegranej wojny.

– Trzy lata później Teby złamały ową przysięgę – ciągnął Dionizjusz – i poniosły za to surową karę. Król Aleksander zrównał je z ziemią, zaś ludność wybił albo sprzedał w niewolę. Dobitnie pokazał nam w ten sposób, jaki los spotyka nielojalnych aliantów. Myślałby kto, że nauczka długo pozostanie w ludzkiej pamięci. Ale ta, jak widać, bywa zawodna. Wspomnijcie zatem o losie Tebańczyków. Z pewnością znacie co najmniej kilku z nich. Wielu mieszka dziś w Atenach, gdzie znaleźli schronienie po zagładzie swojej polis.

Mężczyźni stojący wokół Demetriusza kiwali głowami i wymieniali krótkie komentarze. Tak, pamiętali. Dionizjusz przywołał grozę owych strasznych dni, gdy Ateny, popierające bunt Teb, spodziewały się podobnej kary.

– Wtedy, przed pięciu laty, nasze Miasto zostało oszczędzone. Król Aleksander okazał łaskę i nie domagał się nawet wydania zakładników. Nie należy się jednak spodziewać, że brak lojalności zawsze będzie uchodził Atenom na sucho. Regent Macedonii, Antypater, jest innym człowiekiem niż jego król. Przekonała się o tym Sparta, gdy próbowała poderwać Hellenów do buntu. Przekonali się o tym ci, którzy poszli za jej wezwaniem.

Wszyscy czuli, że mowa zbliża się do kulminacyjnego momentu. I oto nadszedł:

– Mój czcigodny przedmówca, Fokion, ostrzegał przed tym, co się stanie, jeśli Macedonia będzie walczyć samotnie i przegra. Ja zaś bardziej obawiam się jej samotnego zwycięstwa. Nie należy się spodziewać, że Dardanowie pokonają wodza, który zdruzgotał Spartan. A kiedy Antypater odeprze już najeźdźców i zagoni ich tam, skąd przyszli, szybko przypomni sobie, który z sojuszników odmówił mu pomocy. I wtedy jego spojrzenie skieruje się w naszą stronę. Cena za nielojalność nigdy nie jest niska. W najlepszym razie utracimy wyspy, które pozostawił nam król Filip. W najgorszym… Nie, nie chcę tego nawet wypowiadać. Powtórzę zatem raz jeszcze: wspomnijcie los Tebańczyków.

Kiedy skończył, nie było braw ani wiwatów. Obywatele spoglądali nań z głębokim niepokojem. Zasiał w ich sercach wątpliwości, te zaś szybko przerodziły się w lęk. Dionizjusz ruszył w dół wzgórza, w stronę kolegium strategów. Twarz miał poważną, lecz Demetriusz był pewien, że w głębi serca raduje się z triumfu.

Radość ta nie trwała jednak długo. Oto bowiem predros wezwał kolejnego mówcę: Hiperejdesa.

* * *

Brennus szedł przez święty okręg, niosąc w rękach śmierć. Jego dwuręczny miecz przebijał pancerze i druzgotał tarcze. Jeśli któryś z przeciwników próbował zastawić się własnym orężem, ten pękał mu w dłoniach. Najemnicy ginęli jeden po drugim, zdekapitowani, rozrąbani na pół, z krwią tryskającą z obciętych kończyn. Nikt nie był zdolny stawić mu czoła.

Krew Celta śpiewała w jego żyłach. Do tego właśnie został stworzony!

Choć nie miał na sobie zbroi, nie odniósł jeszcze żadnej rany. Miecz, którym walczył, miał klingę dłuższą niż niejedna włócznia. Bez trudu trzymał wrogów na dystans.

Spartanie zaś chronili jego flanki. Choć jednak byli wprawnymi szermierzami, nie mogli równać się z galijskim olbrzymem. Pierwszy poległ pchnięty oszczepem między żebra. Drugi stracił głowę po krótkiej, acz bardzo zaciekłej walce z dwoma najemnikami. Brennus zabił potem obydwu, lecz to nie przywróciło życia Lacedemończykowi. Nieprzyjaciele za to nadciągali ze wszystkich stron. Panicznie bojąc się konfrontacji z Celtem, woleli walczyć z jego ludźmi.

Kiedy wokół zrobiło się gęsto, olbrzym zaczął zadawać poziome, szerokie cięcia. Dosłownie kosił szeregi wrogów. Umierali z grozą w oczach. Nie mogli uwierzyć, że ktoś może walczyć w ten sposób. W końcu ostatni najemnik rozstał się z życiem. Brennus rozejrzał się dookoła i zobaczył, że Spartanie również leżeli martwi. Misja, jaką powierzył im Kritias, okazała się ich ostatnią. Zasalutował im mieczem. Okazali się godni swoich bogów.

Od strony Dzikiego Ogrodu nadeszła Filona. Oczy miała szeroko otwarte. Przyglądała się uważnie każdemu z zabitych, a potem podniosła wzrok na sprawcę tej masakry.

– Mówiłem, byś trzymała się z tyłu! – warknął.

– Wydaje mi się – odparła powoli – że dokonałeś swego dzieła.

– To jeszcze nie koniec. Żaden z nich nie był Aratosem.

Przez cały bój rozglądał się za Kreteńczykiem. Liczył, że ten przyjmie jego wyzwanie. Niestety, spotkał go zawód. Najlepszy fechmistrz Dionizjusza z Faleronu nie pojawił się na polu walki.

– Korinna – przypomniała mu Filona. – To po nią tu przybyliśmy. Nie po Aratosa z Hierapytny.

Skinął powoli głową.

– To pora nabożeństwa – ciągnęła. – Zapewne jest w świątyni.

Celt otarł cudzą krew z czoła.

– Idźmy więc. Pora kończyć tę sprawę.

* * *

Hiperejdes cierpliwie czekał, aż umilkną wiwaty wznoszone przez jego zwolenników. W najgęstszej ciżbie, tuż poniżej mównicy, wypatrzył Demetriusza. Ich spojrzenia się spotkały. Adwokat skinął głową dawnemu kochankowi.

– Wysłuchaliśmy dziś dwóch strategów – zaczął. – Fokion straszy nas krwiożerczymi Dardanami u wrót Attyki, Dionizjusz zaś przepowiada nam los Tebańczyków. W tych dwóch pozornie różnych mowach kryje się w istocie to samo: groźba. Argumenty wodzów mają na celu zastraszenie Ludu. Zmuszenie go, by przystał na ich propozycje w obawie przed konsekwencjami. To nic innego jak zawoalowany szantaż. Metoda, po którą oligarchowie niejeden już raz sięgali.

Odpowiedziały mu huczne brawa ze strony demokratów. Kiedy wreszcie ucichły, kontynuował:

– Podobnie próbowali oni zastraszyć Demostenesa, więżąc jego córkę, a także innych demokratycznych przywódców, którym odebrano pierworodnych synów. Ta metoda jednak zawiodła. Dziś wszyscy przyjaciele Ludu są tutaj, na Zgromadzeniu. Gotowi bronić suwerenności Aten przed macedońskimi kolaborantami. Ci zaś jeszcze raz sięgają po obmierzłą próbę szantażu. Tym razem wobec wszystkich obywateli.

Gniewny Dionizjusz ruszył w stronę mównicy. Zaraz jednak powstrzymali go Scytowie. Jedyne, co mu pozostało, to patrzenie w bezsilnej złości, jak Hiperejdes niweczy efekt jego przemówienia.

– Wszyscy znamy oligarchów i ich podłe machinacje. Ostatnio jednak sprawy zaszły jeszcze dalej. Pewni siebie i swych macedońskich protektorów sięgnęli oni po nowe narzędzie: morderstwo. Z rąk niewykrytych jak dotąd siepaczy zginęli Eubulos z Soli i Narkissos…

– Kłamstwo! – ryknął Dionizjusz, próbując przedrzeć się przez Scytów. Ci pochwycili go jednak za ramiona i nie puszczali dalej. Szarpał się z nimi przez dłuższą chwilę. Demetriusz zaczął przeciskać się ku nim. Stojący na jego drodze mężczyźni przeklinali go, ale w końcu robili mu miejsce. Tymczasem Hiperejdes mówił dalej, całkowicie ignorując powstałe zamieszanie.

– Eubulos zginął dlatego, że jego komedia pokonała na Dionizjach tę sponsorowaną przez oligarchów. Oni bowiem nie znoszą, gdy ktoś prześciga ich w czymkolwiek – nawet w zapewnianiu rozrywki dla Ludu. Chcą być we wszystkim pierwsi, niezwyciężeni, najdoskonalsi. A co do Narkissosa, to sprawa jest jeszcze prostsza. Ten piękny młodzieniec popełnił jedno tylko przestępstwo… – w tym miejscu zawiódł go głos. Ktoś z tłumu, najwyraźniej zwolennik oligarchów, zawołał:

– …ssał twojego kutasa!

Odpowiedziały mu śmiechy, ale niezbyt gromkie. Wokół śmiałka zakotłowało się. Otrzymał cios w twarz i zalał się krwią.

– …był moim przyjacielem – dokończył adwokat, nie zważając na wulgarny komentarz. – Nie będąc w stanie zgładzić mnie, dopadli jego.

– Łżesz jak pies! – krzyknął Dionizjusz. Scytowie odepchnęli go do tyłu. Demetriusz, który wydostał się wreszcie z tłumu, podszedł do niego.

– Ojcze, nie siłuj się z nimi – poprosił. – Nie warto. Niech Hiperejdes ciska swe oszczerstwa. I tak nie jest w stanie niczego dowieść.

Dionizjusz patrzył na niego, jakby po raz pierwszy w życiu ujrzał syna.

– Co za różnica? – syknął. – Jeśli Lud mu uwierzy, nie musi niczego dowodzić!

Tymczasem Hiperejdes przeszedł do meritum.

– Te wszystkie groźby oraz zbrodnie miały zasiać lęk w sercach Ateńczyków. Uczynić nas przerażonymi i powolnymi rozkazom. Oligarchowie chcą bowiem rządzić Miastem, zniewolić Lud i zniszczyć nasz ustrój. Oto jest ich ostateczny cel. Północna wyprawa, do której próbują nas zmusić, stanowi zaledwie krok w tym kierunku. Chcą przypodobać się Antypatrowi i zapewnić go o swojej lojalności. Kupić poparcie Macedończyków krwią naszej młodzieży! Jeśli się na to zgodzimy, stracimy nie tylko najlepszych synów Miasta. Postradamy również samą wolność – rzecz najważniejszą dla każdego Ateńczyka! Sojusz oligarchów z Antypatrem zostanie umocniony, a ich rządy tutaj – utrwalone. Nikt nie ośmieli się rzucić im wyzwania.

– Skurwysyn – wycedził przez zęby Dionizjusz.

Hiperejdes zrobił efektowną pauzę, pozwalając, by słuchacze rozważyli jego słowa. A potem dokończył:

– Wasza zgoda na wojnę u boku Macedończyków będzie oznaczać kres niepodległości Aten. Dzieło Solona, Temistoklesa, Peryklesa zostanie zaprzepaszczone. Słońce Hellady zgaśnie. Proszę was, byście sprzeciwili się temu dzisiaj. Bo jutro może być za późno.

* * *

– Proszę, nie umieraj, Aratosie…

Korinna klęczała przy nieprzytomnym. Jego głowę złożyła sobie na kolanach. Gładziła przedwcześnie posiwiałe włosy i szlochała cicho. Bok jego tuniki był czerwony od krwi, która wyciekała z rany i wsiąkała w ziemię. Twarz Kreteńczyka była nieruchoma i blada. Córka Demostenesa zastanawiała się z lękiem, czy odszedł już spomiędzy żywych.

Nagle przypadła do niej Ismena.

– Musimy uciekać! – chwyciła dziewczynę za ramię i syknęła z bólu.

– Weźmy go ze sobą!

– Nie ma czasu… Ten człowiek… Nie byłam w stanie go zabić. Zaraz tu będzie!

– Nie idę bez Aratosa! – krzyknęła do szarpiącej ją kobiety.

Pierwsza kapłanka pojęła, że Korinna nie ruszy się z miejsca. Wcisnęła jej do ręki nóż ofiarny.

– Masz, odetnij tym pas materiału ze swojej sukni. Szeroki. Musimy opatrzyć tę ranę, nim spróbujemy dźwignąć go na nogi.

Dziewczyna zabrała się do pracy. Po chwili jej peplos uległ znacznemu skróceniu, ukazując nogi niemal do kolan. Za radą Ismeny rozdarła kawałek tkaniny wzdłuż, by uzyskać dwa węższe pasy. Z jednego pierwsza kapłanka uformowała prowizoryczny opatrunek, który umieściła bezpośrednio na ranie, rozcinając uprzednio tunikę. Drugim kawałkiem materiału z pomocą Korinny obwiązała tułów Kreteńczyka, upewniając się w ten sposób, że opatrunek się nie zsunie.

Były tak zaabsorbowane swym zajęciem, że nie spostrzegły nadchodzącego mężczyzny. Uniosły głowy dopiero, gdy padł na nie głęboki cień.

– Brennusie?! – Korinna była szczerze zaskoczona. On nie miał prawa się tu pojawić… Znała go z czasów, gdy był przybocznym Demostenesa. Z początku bała się wytatuowanego olbrzyma, później jednak go polubiła. On zaś zawsze traktował ją z uprzejmością i szacunkiem. A nawet, jak jej się zdawało, pewną szorstką sympatią. Teraz stał nad nią, od stóp do głów spryskany krwią i nagi, poza opaską biodrową i pasem przecinającym poprzecznie szeroką pierś. W potężnej dłoni trzymał największy miecz, jaki kiedykolwiek widziała. Chociaż wyglądał strasznie, nie potrafiła się go bać.

– Co się tutaj stało? – zapytał dudniącym głosem. W tej samej chwili Kreteńczyk uniósł powieki. Na widok Celta spróbował poderwać się z ziemi. Bezskutecznie. Sapnął z bólu i z powrotem opadł na kolana Korinny. Ale jego dłoń wciąż po omacku szukała oręża.

– Twa waleczność przynosi ci zaszczyt, Aratosie – rzekł Brennus. – Ale nie próbuj rzucać mi wyzwania. Jesteś u kresu sił. Zabicie ciebie nie sprawiłoby mi dzisiaj przyjemności.

– Nie pozwolę… Nie pozwolę ci jej zamordować – wycharczał fechmistrz. Odnalazł w trawie kopis i chwycił go w garść. Znowu próbował się podnieść. Celt postąpił krok naprzód i kopnięciem wytrącił mu broń.

– Zamordować? Przyszedłem tu, by zwrócić córkę ojcu. Korinno, Demostenes czeka na ciebie w Atenach.

 Ismena popatrzyła na niego zaskoczona.

– Jeśli to prawda, przybyłeś w samą porę. Dionizjusz z Faleronu wydał na nią wyrok śmierci.

– To nie on – zaprzeczył Kreteńczyk. – Jednooki… nie miał pisemnego rozkazu. Przekupił moich ludzi złotem. Musiałem zabić trzech, ale on mi się wymknął…

– Więc to twoje dzieło? – Brennus wskazał głową zwłoki najemników oraz Pamfilosa, wciąż jeszcze nabitego na włócznię. – Tak też sądziłem. Uratowałeś dziś córkę Demostenesa. Wygląda na to, Aratosie, że obaj dążymy do tego samego.

Po schodach świątyni schodził ku nim, lekko się zataczając, Rzeźnik Elidy. Wyglądał strasznie. Lewa część jego twarzy była ciężko poparzona. Spod sadzy widać było czerwoną, popękaną skórę, poprzecinaną otwartymi ranami. W bolesnym szale musiał zerwać sobie opaskę skrywającą lewy oczodół. Teraz ział on pustką. Mężczyzna wykrzywił usta w odrażającej parodii uśmiechu.

– Podoba ci się to, co zrobiłaś, kurwo? – ryknął, sięgając do rękojeści sztyletu. – Przypatrz się dobrze, bo to ostatnie, co zobaczysz w życiu. Gdy z tobą skończę, wyłupię ci te głupie oczy. I tak ich nie potrzebujesz.

Korinna krzyknęła na jego widok. Ismena chwyciła ofiarny nóż i poderwała się z ziemi, gotowa bronić do końca życia swego i kochanki. Celt przesunął się tak, by stanąć między jednookim, a niewiastami.

– Kim jesteś? – spytał, wspierając obie dłonie na wbitym w ziemię mieczu.

– Alkajos z Ajgaj – przedstawił się tamten. Widząc, że olbrzym zastąpił mu drogę, zatrzymał się w miejscu. – Przysyła mnie Kritias.

– To zabawne, bo mnie również. Wydaje się jednak, że mamy odmienne cele.

– Zaraz możemy wyjaśnić to nieporozumienie. Oto i on.

* * *

Po Hiperejdesie przed Ludem wystąpiło jeszcze kilkunastu polityków. Spośród oligarchów Demades, który odrzucił i wyśmiał sformułowane przez przedmówcę zarzuty. Choć dobrze przygotował się do wystąpienia, nie udało mu się porwać Ateńczyków. Spośród demokratów mówili Ktezyfon, Gorgonios oraz Archelaos. Każdego z nich gromko oklaskiwano.

– Przegramy – stwierdził cichym głosem Fokion.

– Wygramy – odparł z przekonaniem Dionizjusz. – Nie pozwolę, by Ateńczycy popełnili radosne samobójstwo.

Stojący teraz u boku strategów Demetriusz wzdrygnął się, słysząc te słowa. Jego złe przeczucia wzmogły się jeszcze, kiedy predroi zarządzili głosowanie nad uchwałą Demadesa. Z uwagi na liczbę przybyłych obywateli, postanowiono odstąpić od tradycyjnej metody, polegającej na uniesieniu ręki za lub przeciw propozycji. Zamiast tego wprowadzono procedurę nadzwyczajną, umożliwiającą utajnienie wyboru. Każdy obecny na wzgórzu Pnyks Ateńczyk w wieku od dwudziestu lat wzwyż otrzymał czarny oraz biały kamień. Teraz należało jeden z nich wrzucić do uprzednio przygotowanego, obszernego naczynia z wypalonej gliny. Biel oznaczała poparcie dla projektu, czerń – chęć jego odrzucenia.

Syn Dionizjusza był jeszcze zbyt młody, by otrzymać prawo wyboru. Mógł się jedynie przyglądać, jak nieprzeliczeni obywatele podchodzą do czary i ciskają w jej głąb kamyki. Choć w tłumie nie sposób było stwierdzić, kto rzucił jaki, jedno nie ulegało wątpliwości: rzeka czerni była znacznie obfitsza niż wątły strumień bieli.

Jego ojciec oddał głos jako jeden z pierwszych (potwierdzając przy okazji słowa Hiperejdesa, że oligarchowie zawsze chcą wyprzedzić wszystkich pozostałych), a teraz stał nieopodal, przyglądając się ze spokojem całej procedurze. Demetriuszowi nie podobało się jego opanowanie. Przecież właśnie ważyły się losy jego polityki! Co więcej, już teraz widać było, że głosowanie jest przegrane. Skąd zatem ten cień uśmiechu na ustach stratega?

W przeciwieństwie do niego, Fokion i Demades wyglądali na mocno zaniepokojonych. Wymieniali półgłosem jakieś uwagi i rozglądali się czujnie na boki. Demetriusz zdołał uchwycić słowa: „niebezpieczny precedens”. Pomimo panującego upału, poczuł, że robi mu się zimno. Czym prędzej zbliżył się do swego ojca. Stanął przed nim i spojrzał mu w oczy.

– Co zrobiłeś…? – wyszeptał.

Dionizjusz popatrzył nań z triumfem.

– Tylko to, co konieczne. Przedłożyłem dobro Aten nad wolę Ateńczyków.

– To oszustwo… Nad głosowaniem Zgromadzenia czuwają bogowie…

– Nad głosowaniem czuwa dziewięciu predroi. I możesz mi wierzyć, oni modlą się tylko do jednego boga: pieniędzy.

Młody Falerończyk cofnął się jak spoliczkowany. Odwracając się od ojca, przypomniał sobie słowa Korojbosa: „On jest hańbą Aten, trucizną, która skaziła dusze nas wszystkich. Jeśli nie zostanie powstrzymany, nasze Miasto zgnije i umrze w poniżeniu.” Nagle poczuł, że robi mu się niedobrze. Prędkim krokiem ruszył w dół zbocza. Przepychał się między ludźmi i roztrącał ich brutalnie, nie bacząc na względy uprzejmości. Schodził coraz niżej i niżej, aż w końcu pozostawił za sobą teren Zgromadzenia. Wbiegł między domy, zagłębił się w labirynt uliczek. Za nic w świecie nie chciał być świadkiem tego, co już wkrótce miało wydarzyć się na wzgórzu Pnyks.

* * *

Od strony gościńca wiodącego do egineckiego portu nadciągał piękny mężczyzna. Jego nieskazitelnie biały chiton kontrastował z widocznymi wokół oznakami rzezi. U jego boku podążała Filona w zielonej sukni akolitki. Na jej widok Aratos zacisnął dłonie w pięści.

– Wytłumacz, o co tutaj chodzi – zagrzmiał Brennus. – Mieliśmy za zadanie uwalniać zakładników! Korinna jest ostatnią z nich.

– Sytuacja się zmieniła – odrzekł Kritias. – Demostenes okazał się zdrajcą. Postanowiłem go ukarać. To wprawdzie tylko córka… ale zarazem jedyne dziecko. Jej śmierć całkiem go załamie. Kto wie, może nawet przywiedzie do samobójstwa…

– Skoro wszystko jasne, bierzmy się do tego – Alkajos posłał wściekłe spojrzenie pierwszej kapłance. – Mam niedokończoną sprawę z tą starszą. Jeśli chcesz, możesz zabawić się z młodszą. Potem zrobimy zamianę.

– A ja tymczasem dobiję Kreteńczyka – dodała ze słodkim uśmiechem Filona. – Zbyt długo już wymykał się śmierci.

Oboje ruszyli naprzód. Celt zareagował błyskawicznie. Poderwał miecz, uchwycił go pewnie i zakreślił zamaszysty półokrąg, zmuszając ich, by się cofnęli.

– Nie.

Nieludzko harmonijne oblicze Kritiasa wykrzywiło się we wściekłym grymasie.

– Co to ma znaczyć?!

– To, co usłyszałeś. Nikt nikogo nie zgwałci, ani nie zabije.

– Zacząłeś nagle mieć skrupuły? – zadrwił Delfijczyk. Brennus splunął mu pod nogi.

– Przysięgłem kiedyś Demostenesowi, że będę strzegł jego córki. Zamierzam dotrzymać słowa. Oddam mu Korinnę, a jeśli któryś z was spróbuje mi przeszkodzić…

Kapłan Apollina westchnął teatralnie.

– Alkajosie, rób swoje.

Jednooki wyciągnął miecz. Celt natychmiast zwrócił się w jego stronę.

– Słyszałem o tobie, Rzeźniku Elidy – wycedził przez zęby, unosząc galijską klingę. – Ponoć bardzo lubisz znęcać się nad kobietami i dziećmi. Znajdujesz przyjemność w ich męczarniach. Sprawdźmy, jak poradzisz sobie z prawdziwym mężczyzną. Takim, który nie błaga o litość. No dalej, zatańczmy.

Alkajos przyglądał mu się przez moment. Oceniał swoje szanse. A potem schował broń do pochwy.

– Wydałem ci rozkaz! – zawołał Kritias.

– Pierdol się, klecho – odparł Macedończyk.

– Pozwól mi chociaż dobić Aratosa – poprosiła Filona. – Jemu chyba nic nie przysięgałeś…

– Nie! – krzyknęły jednocześnie Ismena i Korinna.

Brennus potrząsnął głową.

– On należy do mnie. Kiedy wróci do sił, skrzyżujemy ostrza. To nasze przeznaczenie.

Po tych słowach zapadła długa cisza. Przerwał ją dopiero Delfijczyk.

– Mam powyżej uszu tej całej historii! Pieprzona wyspa. Moja noga więcej tu nie postanie. Wracam do Aten. Tam pisze się historia! Alkajosie, Filono, ruszacie ze mną. A ty, Celcie… rób, co chcesz.

– Korinno – rzekł Brennus – pora na nas.

– Pozwól mi zostać z Aratosem…

– Ona się nim zajmie – olbrzym wskazał na Ismenę. – Na ciebie czeka ojciec.

– Idź – poprosił słabym głosem Kreteńczyk. – Jesteś z nim bezpieczniejsza… Ja nie jestem w stanie cię obronić.

Dziewczyna spojrzała na pierwszą kapłankę. Ta nachyliła się ku niej i wyszeptała kilka słów. Córka Demostenesa ostrożnie ułożyła głowę Aratosa na trawie, pocałowała go w czoło, a potem podniosła się z kolan. Ismena przytuliła ją mocno do siebie.

– Zaraz się rozpłaczę – stwierdził kwaśno Kritias. I natychmiast cofnął się o krok, czując na sobie piorunujące spojrzenie Celta.

– Lepiej już idźcie – rzucił Brennus. – Dogonimy was po drodze.

Przełykając kolejną już zniewagę, Delfijczyk opuścił święty okręg wraz z jednookim i Filoną. Korinna pożegnała się ze swą kochanką, po czym podeszła do Brennusa. Pociągnęła nosem i szepnęła:

– Jestem gotowa.

Ostatni raz obejrzała się na Aratosa i Ismenę. A potem dziwna para – celtycki olbrzym i drobna dziewczyna o kasztanowych lokach – ruszyła drogą prowadzącą ku portowi.

* * *

Dziewięciu predroi uważnie przeliczyło wszystkie oddane głosy. Pomagało im w tym trzech sekretarzy oraz czterech rachmistrzów. Wynik nie ulegał wątpliwości: za uchwałą Demadesa opowiedziało się dziesięć tysięcy sześciuset trzydziestu dwóch obywateli. Przeciw zagłosowało siedem tysięcy osiemset piętnastu.

Suwerenny Lud zdecydował o wysłaniu wojsk do Macedonii. Dionizjusz z Faleronu pozwolił sobie na pełen satysfakcji uśmiech. Wystarczyło skorumpować szesnastu urzędników. Żaden nie zgłosił sprzeciwu wobec wyliczeń. Wszystko to kosztowało go niespełna pół talentu w srebrze. Uznał, że były to najlepiej wydane pieniądze w jego politycznej karierze.

Podczas ogłaszania werdyktu, Lud wydał z siebie pełen niezadowolenia pomruk. Początkowo niezrozumiały, będący raczej wyrazem emocji niż myśli. Ponad owym pomrukiem wznosiły się pojedyncze okrzyki:

– Fałszerstwo!

– Obraza bogów!

– Kolegium predroi zostało przekupione!

Naczelny predros próbował oponować. Jego policzki zapłonęły od świętego oburzenia. Wbiegł na mównicę i złorzeczył z niej wszystkim, którzy oskarżali go o jakąkolwiek niegodziwość. Pełna werwy oraz inwektyw przemowa nie była jednak w stanie przebić się przez gniew tłumu. Nagle urwała się w pół zdania, gdy urzędnik oberwał w czoło kamieniem. Białym, którego jakiś obywatel nie wykorzystał w głosowaniu. Za pierwszym poleciały następne. Trafiony wielokrotnie mąż zwalił się na kolana.

– Straż! – ryknął Dionizjusz z Faleronu. – Chrońcie predrosa!

Kilku najodważniejszych rzuciło się ku niemu, by własnymi ciałami osłonić go przed pociskami. Pozostali Scytowie też mieli co robić. Ciżba naparła na nich, próbując przedrzeć się do strategów. Strażnicy hojnie rozdawali ciosy pałkami, lecz okazało się, że Ateńczycy też nie są bezbronni: niejeden skrywał pod odzieniem sztylet albo nawet krótki miecz. Na ziemię Pnyksu trysnęła pierwsza tego dnia krew.

Fokion zbliżył się do Dionizjusza, złapał go za ramię i obrócił ku sobie.

– Teraz się doigrałeś, arogancki głupcze! – warknął, nie zważając na swą starczą godność. – Ściągnąłeś na nas zamieszki!

– Zapewniam cię, że na tym się nie skończy – odparł hardo strateg z Faleronu, strącając z siebie rękę tamtego.

– Dokąd idziesz?

– Po moich najemników. Widzisz przecież, że Scytowie zaraz się załamią.

Drogę zastąpił mu teraz Demades. Znać było, że jest przerażony rozwojem wypadków.

– Co… Co zamierzasz? – wykrztusił.

Dionizjusz popatrzył nań z pogardą.

– Uczynić to, na co nie było stać żadnego z was. Raz na zawsze oddzielić ziarno od plew.

On również wydobył spod chitonu krótki miecz. Przywołał do siebie kilku miejskich strażników, którzy jeszcze trzymali się na nogach. Zamierzał z ich pomocą przedrzeć się przez tłum i dotrzeć w okolice Bramy Pireusu. Nim ruszył w dół wzgórza, raz jeszcze obejrzał się na Demadesa. I dodał:

– Przysiągłem sobie, że oczyszczę Ateny. A skoro nie można inaczej, zrobię to w krwawej łaźni.

Przejdź do kolejnej części – Opowieść helleńska: Demetriusz XXIII

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Dobry wieczór!

Z wielką przyjemnością prezentuję dwa nowe rozdziały przygód Demetriusza. Mam nadzieję, że nie zawiodą nadziei Czytelników i będą godnymi następcami tego, co już zostało opublikowane.

Pisanie tych części zajęło mi niemal każdą wolną chwilę z ostatnich trzech tygodni. Tempo było dość szalone. Rozdział, który właśnie otworzyliście, ukończyłem w niedzielę o 2 w nocy… przesłałem go mej czcigodnej Korektorce. I poprawiony tekst dostałem w poniedziałek, też o 2 w nocy.

Dzięki temu mam kolejną okazję, by podziękować wspaniałej Areia_Athene za Jej bezinteresowny wysiłek i bardzo profesjonalną pracę. Ateno, jesteś najlepsza.

Życzę wszystkim satysfakcjonującej (pod każdym względem 🙂 ) lektury i zabieram się za ciąg dalszy!

Pozdrawiam serdecznie
M.A.

P.S. Niestety, w tym miesiącu to już wszystkie przygody Demetriusza. Wiem, że obiecywałem 4 rozdziały, ale a) mogę nie zdążyć z pisaniem b) ostatnio przybyło nam tylu Autorów, że muszę się trochę posunąć i zrobić Im miejsce. Tak więc kolejne 2 rozdziały Demetriusza pojawią się tu na początku października.

No nareszcie wiele się wyjasniło. Podoba mi się zachowanie Brennusa. Mógł z łatwością zabić Aratosa lecz nie zrobił tego bo ten był ciężko ranny. Jest wierny swojemu Panu – obiecał chornić Korinnę i czyni to. A Alkajos niedługo będzie wyglądał jak jakieś zombi ;). Głosowanie w Atenach wzorowałeś na wyborach w PRLu? 😉

Ile części przewidujesz jeszcze?

Witaj, Daeone!

Cieszę się, że nowy rozdział przypadł Ci do gustu jeśli chodzi o ilość akcji 🙂 Zależało mi na tym, by pokazać honor Brennusa, który jest trochę z innej bajki niż ci wszyscy podstępni, zdradzieccy i wiecznie intrygujący Grecy 🙂 Co do Alkajosa – cóż, jego przypadek potwierdza powszechne w antyku przekonanie, że piękno zewnętrzne odzwierciedla piękno wewnętrzne. Oczywiście u Alkajosa à rebours.

Co do głosowania w Atenach – no, niezupełnie był to PRL 🙂 W komunie przeciwnicy ekipy rządzącej nie mieliby prawa do swobodnej wypowiedzi na forum publicznym. A ewentualnym głosowaniu wyborcy mieliby co najwyżej opcję: "Pomoc Macedonii w wykonaniu Dionizjusza" i "Pomoc Macedonii w wykonaniu Fokiona", oczywiście byliby przekonywani, by głosować bez skreśleń 🙂 Poza tym PRL doprowadził fałszowanie wyborów do rangi sztuki – tak, że dziś nie jesteśmy w stanie dowiedzieć się, jak naprawdę rozkładały się głosy. Zbyt wiele było płaszczyzn fałszowania. W wypadku tego, co wydarzyło się w Atenach mamy raczej do czynienia z jednorazową, ordynarną korupcją, a oszustwo niemal natychmiast wyszło na jaw.

Co do rozdziałów przygód Demetriusza – będzie łącznie 30. A więc jeszcze 8. I krótki prolog, sugerujący dalsze losy postaci, które dożyją do końca 🙂 Do końca grudnia zamierzam opublikować całość.

Pozdrawiam
M.A.

Na zakończenie to chyba raczej epilog ;). A że będzie krótki to ma sugerować że niewiele osób dożyje do końca :)? Masz rację, Brennus miał honor, bo Gregów można było łatwo kupić pieniądzem lub nawet piękną przemową.

Oczywiście, na zakończenie epilog, a nie prolog. Gdzie ja miałem głowę?

A do końca Opowieści Demetriusza dożyją z pewnością… postacie historyczne, których śmierć nastąpiła po 330 r. p.n.e. 😀 Co do pozostałych, niczego nie mogę niestety obiecać.

Brennus jest "innym" w helleńskim świecie. Ma swoje wartości, których zazdrośnie strzeże. Postrzegany jako barbarzyńca, w istocie jest przedstawicielem odmiennej antycznej kultury, która pod wieloma względami (metalurgia na przykład) była bardziej rozwinięta od helleńskiej, choć pozostawiła mało śladów, z powodu niechęci do używania pisma.

Minie jeszcze jakieś 50 lat, nim Grecy spotkają się z większą ilością Celtów (wielka inwazja nastąpiła w 279 r.p.n.e.). Wtedy dopiero będą mogli przekonać się o waleczności tej nacji…

Pozdrawiam
M.A.

Zakończenie rzeczywiście nieoczekiwane nie bardzo tylko rozumiem jaka to zdradę popełnił Demostenes w końcu realizuje dokładnie zlecenie Kritiasza, które można streścić następująco doprowadzić do wybuchu wojny pomiędzy Atenami a Macedonią tak, żeby namiestnik Aleksandra Macedońskiego chyba Antypater stracił wpływy więc nie wiem gdzie tu jest zdrada.

Witaj, Anonimie.

Kritias miał trochę inny cel. Chciał doprowadzić do przejęcia władzy w Atenach przez demokratów i wywołać kryzys dyplomatyczny między Atenami i Macedonią.

Sytuacja wygląda tak: Macedonia jest zagrożona atakiem Dardanów z północy. Antypater zażądał, by miasta greckie dostarczyły mu wojsk, by odeprzeć najeźdźców. Promacedońscy oligarchowie usiłowali spełnić jego żądanie. Kritias dążył do tego, by Ateny odmówiły. Z jednej strony skompromitowałoby to oligarchów (w oczach Antypatra, dla którego straciliby swą wartość), z drugiej mogłoby spowodować, że wiele innych greckich poleis również odmówiłoby kontyngentów. Antypater musiałby radzić sobie z Dardanami sam. W najlepszym razie przegrałby i zginął, w najgorszym – musiałby ściągnąć własne wojska z całej Hellady i straciłby nad nią kontrolę – co skompromitowałoby go z kolei w oczach króla Aleksandra.

Pamiętaj, że Kritias jest człowiekiem królowej Olimpias. A ona życzy sobie przede wszystkim upadku Antypatra. Działania w Atenach są tylko krokiem w tym kierunku.

A na czym polegała zdrada Demostenesa? Cofnijmy się do Rozdziału XVIII. Po nieudanej próbie otrucia Dionizjusz ruszył w pościg za Kritiasem. Przybył do Demostenesa i zażądał, by ten powiedział, gdzie przebywa kapłan. Demostenes długo się opierał, ale gdy Dionizjusz zagroził jego córce, załamał się. Dzięki informacjom, które przekazał, Dionizjusz był w stanie wytropić kapłana w Sekrecie Penelopy. Kritias w zbiegł w ostatniej chwili. Otarł się o śmierć. Ktoś inny zapewne zrozumiałby motywacje Demostenesa, ale Kritias nie jest jak inni ludzie. Postanowił zemścić się na polityku, spełniając groźbę, którą rzucił Dionizjusz – krzywdząc jego córkę. Wiem, że to irracjonalne (Kritias opuszcza Ateny w momencie politycznego przesilenia) ale on jest trochę szalony.

Pozdrawiam serdecznie
M.A.

Witaj Megasie!

Rewelacyjna część! Tyle się wydarzyło…

Jak zwykle podobała mi się Filona w akcji, ciekaw jestem bardzo co też jej jeszcze szykujesz Megasie. No i Macedonka jest naprawdę utalentowaną aktorką – była doskonała Dianthą!

Mocne i emocjonujące było spotkanie Demetriusza z Korojbosem. Podobało mi się, że Korojbos wiedział iż Demetriusz jest niewinny a także gdy próbował go namówić do zabójstwa ojca. No i odmowa Demetriusza też była dobra (i myślę, że słuszna zważywszy na to jak wielkim, absolutnym Tabu było w tamtych czasach ojcobójstwo).

Zgromadzenie było cudowne – emocji i napięcia było tam tyle ile w prawdziwej walce. Świetnie napisane mowy. Wystąpienie Demostenesa bardzo mi się podobało. To że jego córka grała tam tak ważną rolę i reakcje tłumu (w ogóle tłum był świetny tutaj, uwielbiałem te pojedyncze komentarze, to jak emocje się zmieniały czy wreszcie gdy zaczęto domagać się uwolnienia córki mówcy). Zastanawiam się czy Demostenes to przewidział? Czy wiedział, że w ten sposób (niby ją poświęcając) tak naprawdę zmusi Dionizjusza do uwolnienia jego córki?
Następna mowa – mowa Dionizjusza też była świetna – ciekaw byłem jaką maskę przyjmie gdy będzie przemawiał na zgromadzeniu. On też ma ogromną charyzmę i na pewno potrafi poderwać za sobą tłumy. Jak zawsze Falerończyk był fascynujący.
No i przemowa Hiperejdesa – wspaniała. Podobało mi się strasznie jak każdy kolejny mówca niszczył "zwycięstwo" poprzednika. Wściekłość Dionizjusza była cudowna – jego próby przebicia się do adwokata – co on by zrobił gdyby mu się udało? Pobiłby go? Strasznie zabawne było to jak bardzo śmierć Eubulosa i Narkissosa zaszkodziły oligarchom.

Pojawienie się Alkajosa (znaczy Pelopidasa) niespodziewane i bardzo ciekawe. Nie miałem zupełnie pojęcia jak to się może rozwiązać. Tempo akcji mocno wzrosło i zaczęło być bardzo ekscytująco – świetna początkowa rozmowa Aratosa i Pelopidasa i później – gdy wypadki zaczęły się toczyć błyskawicznie – przekupienie Pamfilosa i jego ludzi i nagle Aratos stał się ich więźniem – czytałem to z zapartym tchem, bardzo emocjonujące momenty – no i w końcu atak ludzi Brennusa i uwolnienie się Aratosa. Podobała mi się walka Aratosa z Pamfilosem – zaskoczyła mnie że była taka wyrównana, zapewne w swoich najlepszych latach Aratos by po prostu przeszedł po Pamfilosie, ale tutaj był dla niego poważnym przeciwnikiem. Śmierć Pamfilosa była świetna, dobre było też to że Aratos nie dobił przeciwnika gdy ten błagał, że znalezienie jego ukochanych było dla niego najważniejsze. Wydaję mi się też, że dla Greka z tamtych czasów honorowym zachowaniem byłoby dobicie proszącego o to przeciwnika?

Alkajos w świątyni. Spodziewałem się czegoś bardzo okrutnego (a raczej wielu bardzo okrutnych uczynków). Byłem pewny, że jedna z dwóch kochanek będzie musiała się poświęcić. No i znowu wszystko poszło inaczej niż przewidziałem – Ismena poradziła sobie z Alkajosem (nigdy bym tego nie przewidział) i nawet miała szansę go zabić…Ehhh…Nie wiem czy ona ale na pewno jeszcze wielu będzie jej decyzji żałować 🙂 No i twarz macedońskiego cyklopa stała się teraz jeszcze bardziej "charakterystyczna":)

cd

No i pojawia się Brennus i kolejne zaskoczenie. Zupełnie się nie spodziewałem, że jakieś przysięgi wobec Demostenesa będą cokolwiek dla Celta warte. Pamiętałem, że kiedyś raczej bez szacunku wypowiadał się o swym chwilowym panu. W każdym razie świetny pomysł, uwielbiam być w ten sposób zaskakiwany. No i przybycie Alkajosa a po chwili Kritiasa. Przez chwilę zrobiło się bardzo gorąco, spodziewałem się rzezi. Zastanawia mnie teraz jak silnym wojownikiem jest Alkajos? I co by zrobił na jego miejscu Kassander – czy próbował by walczyć z Brennusem ?
No i podejrzewam, że Kritias musi być naprawdę wściekły – z jego planu nic nie wyszło a jeszcze odczuwał (chyba) pewien strach przed celtyckim barbarzyńcą (w oczach Delfijczyka chyba już ciężko być większym dzikusem), który nie pozwolił mu dokonać swojej zemsty. Mam nadzieję, że dowiem się jeszcze jak bardzo to wzburzyło kapłana.

No i na końcu finał zgromadzenia. Świetne przerażenie oligarchów i zimna pewność Dionizjusza – on już nie będzie się przed nikim tłumaczył. Szykuję się więc otwarte starcie. Oj, będzie się działo…

Pozdrawiam
Aoba

Witaj ponownie, Aoba!

Miło mi, że kolejny rozdział Demetriusza spełnił Twoje oczekiwania. Po poprzednim, który był raczej pozbawiony akcji, ten musiał zawierać w sobie więcej wydarzeń. Najwyższa już pora, bo zbliża się wielki finał tej Opowieści!

Szykując się do opisania Zgromadzenia stanąłem przed poważnym problemem – jak uczynić je ciekawym, tak, by Czytelnik nie przeskakiwał po scenach "ateńskich" od razu do kolejnych opisów rzezi na Eginie. W końcu uznałem, że muszę postawić na emocje. Dlatego też kolejni mówcy (zwłaszcza demokraci) odwołują się właśnie do nich. Ich argumenty polityczne są dość słabe, ale wiedzą, że sprawują władzę nad Ludem, bo rządzą ich sercami, podczas gdy oligarchowie starają się przemówić do umysłów. Demostenes był tak wprawnym mówcą, że z pewnością mógł przewidzieć konsekwencje swoich działań. Z drugiej strony – nie mógł przewidzieć, że Dionizjusz sfałszuje wyniki głosowania, co doprowadzi do wybuchu ludowej frondy i przewróci wszystkie wcześniejsze plany. Wbrew Kritiasowi, który szykował Ateny na zbrojną rozprawę z oligarchami, Hiperejdes i Demostenes chcieli ich jednak pokonać na drodze pokojowej (zapewne gdzieś na końcu przewidywali ostracyzm i wygnanie, przynajmniej dla Dionizjusza).

W tym rozdziale mogłem poświęcić nieco więcej miejsca postaciom "negatywnym" – Filonie, Alkajosowi, Brennusowi. Na swój sposób polubiłem każdą z nich. Filona po raz kolejny udowadnia, że jest antyczną Matą Hari. Słaba fizycznie, ze swymi wrogami rozprawia się przy pomocy podstępu, trucizny, skrytobójczego noża. Możesz być pewien, że jeszcze o niej usłyszysz! Już dawno chicałem nadać Brennusowi bardziej honorowy charakter – wreszcie miałem ku temu okazję. Celt może zbytnio nie szanować swego dawnego pracodawcy, ale szanuje własne słowo. No i Alkajos – najstraszniejsza bestia wśród moich osób dramatu… teraz jeszcze bardziej charakterystyczny dzięki pomysłowości Ismeny.

Na scenę walki czekałem od dawna, bo od czasu Opowieści Tais, w której Gylippos walczy z łowcami nagród, nie miałem okazji opisać tak szczegółowo tańca z klingami. Zgadzam się z Tobą, że w swoich najlepszych dniach Aratos nie dałby cienia szans Pamfilosowi. Natomiast nie zdecydowałem się go skonfrontować z Alkajosem ani Brennusem, bo tutaj wynik mógłby być tylko jeden – mimo całej wirtuozerii Kreteńczyk musiałby umrzeć. A mam wobec niego jeszcze dalsze plany. Co do dobijania przeciwników – zapewne było to honorowe, ale przede wszystkim – ludzkie. Zapewne Aratos nie zaniedbałby tego, gdyby nie pędził na ratunek Korinnie. Przeciez nie jest sadystą, nie lubuje się w cierpieniach innych.

Pytasz, jak silnym wojownikiem jest Alkajos. Kiedyś widziałem go na równi z Kassandrem (teraz zapewne jest nieco mniej sprawny z powodu braku jednego oka – to ogranicza orientację na polu walki). Obaj mają podobne warunki fizyczne, przeszli też podobną karierę i trening wojskowy w macedońskiej armii. Natomiast trudno mi powiedzieć, co Kassander zrobiłby na miejscu Alkajosa, bo uważam, że po prostu na miejscu Alkajosa by się nie znalazł 🙂 Co do szans walki któregoś z panów z Brennusem – zależałoby to od oręża, którym dysponowali. Alkajos miał krótki miecz, ale nie posiadał tarczy – był więc praktycznie bezbronny wobec dzierżącego dwuręczną, długą klingę Celta. Nie miałby jej po prostu czym skontrować. Gdyby jednak lewą rękę miał przytroczoną do hoplonu, jego szanse radykalnie by urosły – zważ, że Brennus nie miał na sobie swej niezwykłej jak na helleńskie warunki kolczugi (tego typu pancerze, podobnie jak tarcze thureos pojawiły się w Helladzie dopiero w III w. p.n.e. w następstwie wielkiego celtyckiego najazdu).

Kritias oczywiście jest wściekły, a swoich krzywd (wyimaginowanych i prawdziwych) nie zapomina. A okazja do zemsty przytrafi się już wkrótce…

Reszty wątków nie poruszam, bo i tak umieściłem tu już zbyt dużo spoilerów 🙂 Następne dwa rozdziały pojawią się zapewne w pierwszej dekadzie października.

Pozdrawiam serdecznie
M.A.

P.S. No dobrze, jeszcze jeden spoiler – tak, słusznie przewidujesz. Będzie się działo 🙂

Witaj Megasie,

Oh tak, rozdział XXII był wspaniały, nie tyle spełnił, co przerósł moje oczekiwania 🙂

Jeśli dobrze zrozumiałem to finał planowany jest na grudzień – czyli jeszcze około 7/8 rozdziałów? A czy następnie, po zakończeniu Opowieści Demetriusza, zacznie się Perska Odyseja?

Cieszy mnie bardzo że jeszcze będę miał okazję poczytać o Filonie 🙂 Myślę, że ta postać ma jeszcze duży potencjał.

Ah..Więc w innych warunkach, z hoplonem i z ewentualnie jakimś dłuższym mieczem Alkajos (czy Kassander) mogliby pokonać Brennusa? A przynajmniej nie byłaby to prosta walka?

O, to ciekawe. Kritiasowi się przytrafi okazja do zemsty (za wydarzenia na Eginie?)…Spodziewam się, że nic dobrego z tego nie wyniknie 🙂

Co do spoilerów to rozumiem oczywiście i dziękuję za te odpowiedzi które mogłeś mi dać.

Pozdrawiam serdecznie
Aoba

Witaj, Aoba!

Rozdziałów będzie jeszcze więcej – jeszcze w październiku 2, a może nawet 3. Do tego 3 w listopadzie i 3 w grudniu. No i epilog. Mam nadzieję, że tyle wystarczy i że wyrobię się do grudnia!

W innych warunkach, z hoplonem i mieczem, zarówno Kassander jak i Alkajos zapewne mieliby jakieś szanse z Brennusem. Ale ja stawiałbym raczej na Celta. Brennus miałby, powiedzmy, 70% szans na zwycięstwo.

Kritias, Filona… tu będzie jeszcze pewna historia.

Pozdrawiam
M.A.

Witaj Megasie,

O! To rozdziałów będzie więcej niż myślałem, bardzo mnie to cieszy 🙂 Życzę oczywiście aby Ci się udało zdążyć w planowanym terminie. Dziękuję też za odpowiedź odnośnie walki.

Pozdrawiam
Aoba

Powróciłem do lektury po pewnej przerwie spowodowanej wyjazdem i oto trafiam na rozdział który, jak dotąd, uważam za najlepszy. Pełen emocji zarówno osobistych (rozmowa Demetriusza z Korojbosem), politycznych (pyszne odmalowanie Zgromadzenia Ludowego), scen walki… a nie brakuje i wątku erotycznego. W pewnej chwili już, już poczułem satysfakcję z nędznego końca Alkajosa (zasłużył w całej pełni, ja jednak nie cierpię tego typa), ale przyszło zadowolić się kolejnym oszpeceniem – dobre i to. Pewnie będzie jeszcze potrzebny w dalszym toku akcji. Ismena, przyznam szczerze, zirytowała mnie swoją niewczesną słabością i to zaraz po tym, jak odważnie i zręcznie poradziła sobie z mordercą. Jest w końcu kapłanką Atremidy, bogini łowów, a ta potrafiła okazywać okrucieństwo. Isemena też zresztą wydawała się bardziej twarda… No ale cóż, za swoją słabość z pewnością zapłaci. Przekonam się o tym w kolejnych odcinkach. Pozdrawiam.

Witaj Neferze!

Dzięki Ci za tak entuzjastyczną recenzję tego rozdziału. Faktycznie, skumulowało się tu mnóstwo istotnych zarówno dla fabuły, jak i dla dramatyzmu akcji scen. Co się tyczy Alkajosa… czułem, że jego historia nie mogła zakończyć się w tym miejscu. Nigdy też nie postrzegałem decyzji Ismeny w charakterze słabości. Po prostu, jak większość chyba z nas, nie była zdolna do zabójstwa w sytuacji, gdy jej życie nie było już bezpośrednio zagrożone. Co innego samoobrona, lecz przecież powstrzymała Alkajosa (przynajmniej na chwilę), więc nie musiała go zabijać. Owszem, my możemy uważać jej postępowanie za błędne, rozpatrywać je w kategoriach karygodnego błędu. Ale ona po prostu była wierną sobie.

Pozdrawiam
M.A.

Napisz komentarz