W służbie Jej Królewskiej Mości 2/2 (Foxm)  3.2/5 (20)

34 min. czytania

Każdy z lokatorów tego gabinetu odciskał na nim własne piętno. Najwyraźniej krzepki czterdziestolatek o bladej cerze i podkrążonych oczach, ukrytych za szkłami w modnych czarnych oprawkach, podpisywał się trzynastą literą łacińskiego alfabetu jeszcze zbyt krótko, by dokonać podobnej sztuki.

Tym dziwniejsze wydało się Bondowi, że świeżo mianowany szef kazał go ściągnąć z emerytury.

– Sytuacja jest kryzysowa. – Brak wstępów, nawykły do wydawania rozkazów ton prymusa z Eton. – Uprowadzono jednego z naszych najcenniejszych agentów.

M podał Bondowi teczkę z nagłówkiem „ściśle tajne.” W kilkudziesięciu linijkach tekstu streszczono brazylijską eskapadę Q Brancha.

– Jakieś szczegóły odnośnie samego uprowadzenia? Metoda działania? – dopytywał Bond.

– Uwiedzenie – odparł M. – Nasi ludzie na miejscu ustalili, że wyszedł z baru w towarzystwie kobiety o arabskich rysach. Nieprzeciętnej urody.

Bond westchnął.

– Biedaczysko… Taka szansa na zdobycie pierwszych męskich szlifów, a tu partnerka okazała się być dobrze wyszkolonym agentem wroga.

– 007! – żachnął się M. – Nie pora na żarty. Q dysponuje kompletną wiedzą o programie Omega. W oparciu o ten algorytm można tworzyć systemy łączności, których szyfrowanie wyprzedza o dwie generacje wszystko, co jest dostępne na rynku. Jeśli terroryści dostaną w swoje ręce technologię komunikacji, która w chwili obecnej jest nie do złamania, skala strat będzie ogromna. Anglia stoi w obliczu wielowymiarowej kompromitacji.

– Jeżeli im się uda, to będzie zupełnie tak, jakby małpa znalazła złoty zegarek. – stwierdził Bond, myśląc o niewyobrażalnej liczbie aktów terroru, którym nie będzie można zapobiec.

M skrzywił się. A w jego małych zielonych oczkach błysnął gniew. Szybko się jednak opanował.

– Uważamy, że przesłuchanie jeńca zabierze wrogowi około czterdziestu ośmiu godzin. Po tym czasie możliwość przeprowadzenia egzekucji znacząco wzrośnie. Wdrożymy dwa warianty jednocześnie, koncyliacyjny i siłowy.

– Rozumiem, że odpowiadam za przeprowadzenie rozwiązania siłowego? – wypowiadając te słowa, Bond poczuł się jakby o kilka lat młodszy.

Szef tajnych służb odczekał pełne pięć sekund, nim rozwiał nadzieje legendarnego agenta.

– 009 leci właśnie do Rio. W ciągu następnych sześciu godzin powinien osiągnąć gotowość operacyjną. Poleciłem mu wytropić terrorystów, podjąć obserwację i czekać na dalsze rozkazy.

Tylko dzięki czterem dekadom spędzonym w branży 007 zdołał ukryć rozczarowanie. Wyglądało na to, że nowy przydział bynajmniej nie był bojowy.

M zdawał się nie zauważać nastroju swojego rozmówcy. Znał Jamesa Bonda niemal wyłącznie z lektury akt. Ich ścieżki zawodowe nie miały kiedy się przeciąć. Gwiazda 007 świeciła pełnym blaskiem w momencie, gdy obecny szef wywiadu wojskowego był ledwie nastolatkiem. Taki stan rzeczy wywoływał pewien dyskomfort dla wyższego stopniem oficera. Sytuacja była jednak krytyczna. Człowieka, którego MI6 potrzebowało, by w ogóle doszło do negocjacji z kidnaperami, mógł odnaleźć tylko weteran sekcji z licencją na zabijanie.

– Craig sobie poradzi – kategorycznie stwierdził Bond. – Osobiście byłem odpowiedzialny za jego wyszkolenie.

Major elitarnych jednostek SAS był jego protegowanym, gdy na krótko przed przejściem w stan spoczynku dowodził sekcją szkolenia.

– Nie będziemy dyskutować o kompetencjach 009. Aktualnie jest po prostu najlepszy.

Starszy z mężczyzn poczuł nagle irracjonalne ukłucie zazdrości. Kiedyś to jemu powierzano najtrudniejsze odcinki niewidzialnego frontu, na którym toczyła się batalia szpiegów. Dziś… Dziś ból promieniujący od pogruchotanego lewego kolana nierzadko opanowywał całe ciało.

– Nawet 009 nie potrafi być w dwóch miejscach jednocześnie – ciągnął M. – Nie mogę mu zatem polecić odszukania człowieka, o którym wiemy, że posiada rozległe koneksje wśród przywódców najbardziej radykalnego skrzydła dżihadystów. Sami siebie nazywają Mieczem Islamu. Mamy dowody, że to właśnie ta organizacja stoi za porwaniem. On jest naszą szansą na podjęcie negocjacji.

– Kogo ma pan na myśli, sir? – 007 nawet jednym słowem nie skomentował gotowości szefa do zapłaty okupu.

– Karmana Shaha.

Bond w ułamku sekundy dopasował brakujący kawałek układanki do pozostałych. Już wiedział, po co zadano sobie trud ściągania go z emerytury.

Za plecakami 007 otworzyły się drzwi. Był pewien, że pani Broccoli przyniosła ze sobą opasłe tomiszcze akt opisujące któryś z wielu barwnych rozdziałów życiorysu żywej legendy afgańskich mudżahedinów. Wiedział również, że nie znajdą w tych papierach nic godnego uwagi. Ktoś z takim doświadczeniem w partyzantce potrafił rozpłynąć się w powietrzu. Afgańczyk miał ku temu szczególne predyspozycje.

Bond odchylił się na krześle i spojrzał za okno. Nie widział oświetlonej promieniami wysoko stojącego na niebie słońca mieszanki historycznej i nowoczesnej zabudowy ścisłego centrum stolicy. Sięgnął ku wspomnieniom.

Wiedeń, 1987 rok

– Mam nadzieję, że był pan zadowolony z apartamentu, jaki panu znalazłem.

– Dziękuję Hans, mieszkało się wybornie. Chociaż oddzielne sypialnie okazały się zbytkiem ostrożności.

Dwaj mężczyźni uśmiechnęli się do siebie porozumiewawczo. W spojrzeniu starego kierownika hotelu Ritz znalazło się nawet miejsce na odrobinę zazdrości. Znał tego wysoko postawionego pracownika Universal Exports od z górą dziesięciu lat. Czterdziestokilkuletni elegant, noszący zawsze nienagannie skrojone garnitury od Harrodsa, miał wiele przyjaciółek.

O Karli Milovy huczało jednak całe miasto. Bodaj tylko najwięksi melomani – puryści potrafili zignorować nieprzeciętną urodę wiolonczelistki. Wiedeń oszalał na punkcie Czechosłowaczki. Dodatkowym wabikiem na publiczność był mit, jakim obrastał każdy Stradivarius.

Bóg jeden raczy wiedzieć dlaczego światowej sławy artystka wybrała na kochanka pedanta ze stałą wysoką pensją i nudnym życiem – Jamesa Bonda.

***

Gwar wiedeńskiej ulicy działał na 007 dziwnie uspokajająco. Bond był odprężony i zrelaksowany. Echa afery z Gieorgijem Koskovem powoli cichły. Geniusz z KGB, uznawany za numer dwa na Łubiance, wystrychnął wszystkich na dudka. Nawet on dał się zwieść i ryzykując życie, wywiózł z Pragi tę dwulicową kreaturę.

W innych okolicznościach M pewnie miałaby mu za złe, że ujawnił wrogowi istnienie specjalnej kapsuły wewnątrz sowieckiego rurociągu przesyłającego setki miliardów metrów sześciennych gazu i ropy. Kapsuła projektu Q została umieszczona przez agentów MI6 w największej czeskiej rafinerii w Litwinowie. Ten osobliwy wehikuł był w stanie w ciągu ośmiu godzin przerzucić jedną osobę na drugą stronę żelaznej kurtyny. Koskov był pierwszym i jak się okazało ostatnim pasażerem wywiezionym przy pomocy tego cudownego wynalazku.

Dwadzieścia cztery godziny po tym, jak stopa najwyższego rangą sowieckiego oficera, którego udało się odwrócić, stanęła na angielskiej ziemi, został odbity. Specjalna grupa uderzeniowa zabiła dwóch agentów chroniących wiejską kryjówkę Koskova i raniła kilku następnych.

Prasa zawyła z oburzenia. Ilość krytyki, jaka spadła na kierownictwo tajnych służb, była niespotykana. M w dalszym ciągu zajęta była przyjmowaniem kolejnych ciosów. Prawda wyglądała jednak zupełnie inaczej i nie nadawała się do prezentacji przed parlamentarną większością czy przedstawicielami wolnych mediów. KGB nie miało nic wspólnego z odbiciem generała.

Za wszystkim stał szalony handlarz nowoczesnym uzbrojeniem, niejaki Brad Whitaker. Amerykanin latami pracujący dla każdego, kto gotów był zapłacić. Niespełniony wojskowy wymyślił intrygę, wskutek której najpotężniejsze wywiady miały wykrwawić się we wzajemnej walce. Gdyby mu się powiodło, świat znalazłby się na krawędzi trzeciej wojny światowej.

Bond pokrzyżował mu szyki w ostatnim możliwym momencie. Pościg za zdradzieckim generałem zaprowadził go do cuchnącego więzienia Radzieckich Sił Powietrznych, gdzieś na bezludnych stepach Afganistanu. Udało mu się stamtąd uciec dzięki brawurze, odwadze i pomocy współtowarzysza niedoli, któremu zwrócił wolność tuż za bramą. Niepozornie wyglądający obdartus był w rzeczywistości jednym z najwyższych rangą dowódców afgańskiej partyzantki.

Karman Shah okazał się bezcennym sprzymierzeńcem. Znakomicie znał teren, był błyskotliwy i odważny. Bez jego pomocy ani Bond, ani towarzysząca mu ponętna wiolonczelistka nie uszliby z tej wojny z życiem. Polubił tego wychowanego w Anglii muzułmanina.

W Wiedniu osobiście znalazł mu dyskretny i niedrogi kwaterunek. Z butelką Martini pod marynarką i całym limonem w kieszeni zamierzał godnie pożegnać się z przyjacielem. Karman nie był radykałem. Twierdził, że alkohol spożywać można, a wręcz należy, o ile czyni się to po zmroku.

– Wtedy Miłościwy Allah troszeczkę niedowidzi – twierdził ze śmiechem, popijając kolejny długi łyk z wysokiego kielicha.

Do zapadnięcia zmroku brakowało co prawda kilku godzin, ale Bond był pewien, że to uchybienie zostanie mu wybaczone. Spojrzał na zegarek, na nadgarstku wciąż dobrze widoczna była hebanowa opalenizna. Skóra potraktowana palącym słońcem pustyni potrzebowała czasu, by wrócić do naturalnego stanu. Był za wcześnie.

Zatrzymał się u wejścia do jednej z bocznych uliczek. Wyglądała jak zwykle. Ciasno stojąca zabudowa, z liczących sobie ponad trzysta lat szarych cegieł, rzucała długi cień na powyszczerbiany w wielu miejscach uliczny bruk. Pękate kontenery na śmieci jak zwykle były przepełnione, stanowiąc doskonały żer dla wszelkiego rodzaju drobnego robactwa.

Tym, co wywołało niepokój u Bonda, byli ludzie. Było ich w tym miejscu stanowczo zbyt wielu. Fakt ten przez kilkanaście sekund ledwie dryfował na obrzeżach świadomości agenta. Nagle poczuł znajome mrowienie na karku. W umyśle Bonda rozdzwoniła się kakofonia dzwonków ostrzegawczych.

Żebrak, którego nigdy przedtem tu nie widział. Samotny, schludnie ubrany mężczyzna z egzemplarzem dzisiejszego dodatku sportowego pod pachą. Zajęta sobą para młodych ludzi, którą minął jakieś sześćdziesiąt kroków temu. Musiał się upewnić. Szybko wycofał się z wejścia do uliczki i wrócił po własnych śladach. Tym razem rozglądał się znacznie uważniej. Nie trwało długo nim znalazł to, czego szukał.

Rozklekotany furgon, należący – jak głosił odrapany napis – do miejscowego pogotowia energetycznego, wyglądał zwyczajnie. On miał jednak dziwne przeczucie, że w środku rozlokowało się dowództwo tej operacji. Najwyraźniej ktoś postanowił zignorować listy żelazne, które gwarantowały swobodę poruszania się Shahowi i jego towarzyszom.

Mudżahedini nie poddadzą się bez walki. Cicha wiedeńska uliczka spłynie krwią, wybuchnie międzynarodowy skandal o trudnych do przewidzenia reperkusjach. Bond nie miał czasu, by wrócić po posiłki do miejscowej rezydentury. Tylko przypadek sprawił, że miał jeszcze szansę zmienić bieg wydarzeń.

Pewnym krokiem ponownie wszedł w uliczkę, przy której znajdował się motel o zaskakująco nieadekwatnej do obecnej sytuacji nazwie „Bezpieczna Przystań”.

– Przepraszam, czy mogę prosić o ogień?

Ledwie pobieżna lustracja miłośnika gazet sportowych ujawniła wypukłość kabury pod beżową marynarką.

– Nie mam – burknął zagadnięty, posyłając Bondowi jawnie wrogie spojrzenie.

Miał czujne oczy, przesunął prawą dłoń tak, by zapewnić sobie swobodę w operowaniu bronią. Ale 007 był szybszy. Wyszarpnął zza pazuchy pękatą butelkę alkoholu i wziął krótki zamach, rozbijając ją na głowie przeciwnika. Nie miał czasu na obserwację kaskady odłamków rozcinających skórę głowy tamtego. Wyprowadził dwa potężne ciosy w wątrobę. Oślepiony przez zalewającą oczy mieszankę krwi i wódki mężczyzna z głuchym stęknięciem osunął się na kolana. Ostatnie uderzenie pozbawiło go przytomności.

Walka zaalarmowała żebraka. Kątem oka 007 dostrzegł, jak spod łachmanów celuje w niego lufa pistoletu. Osuwające się na ziemie ciało miłośnika sportu na ułamek sekundy dało Bondowi osłonę. Wykorzystał ten czas na zaciśnięcie palców wokół niewielkiego noża spoczywającego w kieszeni.

Rzut nie był perfekcyjny, nóż nie był odpowiednio wyważony, ale żebrak nie zdążył pociągnąć za spust. Rękojeść wbiła mu się na wysokości lewego barku. Bond w pełnym biegu odnotował grymas – bardziej zaskoczenia niż bólu – na twarzy przebierańca. Wygrał to starcie. Ze swoim waltherem w prawej dłoni był niekwestionowanym panem sytuacji.

– Nie spudłuję – spokojnie zapewnił James Bond – Wstawaj.

Żebrak potrzebował chwili na analizę wszystkich za i przeciw. Nie znalazłszy widocznie żadnej rozsądnej alternatywy, wykonał polecenie

 – Ilu was jest? – kolejne pytanie.

I tym razem nie otrzymał odpowiedzi. Musiał się śpieszyć. Ustawił żebraka pod ścianą i dokładnie przeszukał. Nóż, beretta z długim tłumikiem i cztery ręczne granaty brytyjskiej produkcji. Zabrał wszystko.

– Niezły arsenał, przyjacielu – mruknął Bond. – Ale ja straciłem przez was pierwszorzędną wódkę. – Podobne marnotrawstwo jest niewybaczalne.

Cios kolbą w potylicę pozbawił żebraka przytomności.

Bez przeszkód dotarł do odrapanych drzwi motelu i przystanął na chwilę. Nie wiedział, ilu ma przed sobą przeciwników, a na rekonesans i staranne planowanie nie miał czasu. Jego jedyną przewagą było zaskoczenie. Ostrożnie uchylił drzwi i wsunął się do środka. W wyglądającej zaskakująco przytulnie i schludnie hotelowej recepcji były cztery osoby. Trzech ponurych osiłków, wciśniętych w garnitury na oko o trzy rozmiary za małe i miejscowy wykidajło, zakneblowany i związany w kącie. Tylko on zauważył wejście Bonda, pozostała trójka lekkomyślnie odwróciła się plecami do drzwi.

007 wycelował staranie i zagwizdał krótko, by przeciągnąć ich uwagę. Sześciostrzałowa seria została oddana z precyzją godną chirurga. Żadna z kul nie spowodowała śmiertelnej rany. Jego celem były nogi i ręce. Chciał wyeliminować, a nie eksterminować zagrożenie.

Lufa wytłumionej beretty nie zdążyła jeszcze ostygnąć, a gdzieś na górnych piętrach hotelu rozległo się kilka podniesionych i wyraźnie zdenerwowanych głosów.

– Na dół! Spraa…

Resztę słów zagłuszył charakterystyczny terkot AK-47. Bond pewnym krokiem ruszył przed siebie, lawirując pomiędzy jęczącymi agentami. Po drodze machinalnym ruchem zapiął ostatni guzik marynarki i poprawił ułożenie przedziałka we włosach.

Był pewien, że dysponuje wystarczającą siłą ognia, by włączyć się do walki. Zdobyczna beretta, jego służbowy walther oraz rewolwer Smith & Wesson, przyczepiony w kaburze na prawej nodze, składały się na zestaw bardzo przekonujących argumentów.

 – Dzień dobry, Martin – rzucił, przechodząc obok skrępowanego wykidajły. – Cóż za uroczy dzień, nieprawdaż?

Na górze kałasznikow zamilkł raptownie. 007 wparował na piętro dokładnie w chwili, gdy właściciel broni mocował się z oponentem o gabarytach niedźwiedzia. Wydawało się kwestią sekund, nim zmagania znajdą swój kres. Bond bez chwili zawahania ściągnął język spustu. Dwa pociski wbiły się tuż pod lewą łopatką zwyciężającego mężczyzny. Porażone bólem ciało zwiotczało w ułamku sekundy. Nogi odmówiły dalszej współpracy.

Ujrzał przed sobą stężałą z wysiłku twarz Karmana. Niebezpieczeństwo jeszcze przydało ostrości jego rysom. Był spokojny niczym doświadczony drapieżnik, zahartowany przez zdradliwe piaski pustyni.

– James… Co się dzieje?

– Chciałem wpaść i porozmawiać, ale natknąłem się na wasz komitet pożegnalny.

Shah uśmiechnął się słabo.

– To niedobrze, kiedy po człowieka posyłają cały komitet. Jakiś plan?

– Ewakuacja – zwięźle zaordynował Bond. – Zbierz swoich, wychodzimy. Biegiem.

Towarzyszący dowódcy Tarik i Ali wyglądali na nieco przestraszonych, ale zdatnych do działania. Bond poprowadził ich w kierunku nieużywanych schodów przeciwpożarowych, mieszczących się na zapleczu hotelowej kuchni. Wszyscy biegli przed siebie co sił w nogach. Rozpoczął się wyścig. Jeśli udające elektryków dowództwo zdoła zmontować wsparcie, szanse na wydostanie się z pułapki spadną do zera.

Bond nie zatrzymał się przed drzwiami prowadzącymi na rozchybotaną klatkę schodową, wykorzystując siłę pędu naparł na nie prawym barkiem. Przeszkoda ustąpiła, a do hotelowej kuchni wtargnęło niezbyt czyste, wiedeńskie powietrze. 007 pozwolił sobie na zaczerpnięcie dwóch głębszych wdechów. Wiedział, że grali w czarne-czerwone. Kwestią czasu było wyczerpanie się towarzyszącego im szczęścia. Liczył, że ta chwila nadejdzie jak najpóźniej.

Schodów strzegł kolejny osiłek w źle dobranym garniturze. Od kolegów sprzed frontonu hotelu odróżniało go tylko widoczne jak na dłoni zdenerwowanie. Lustrował teren nazbyt chaotycznie. Być może wsłuchany był w strumień meldunków spływający do wciśniętej w ucho białej słuchawki. Bond nie marnował takich okazji. Uniósł lewą dłoń, nakazując towarzyszom trzymać się za jego plecami, sam zaś ruszył do ataku. Poruszał się błyskawicznie. Jego ofiara niemal do ostatniej chwili nie zorientowała się, że grozi jej niebezpieczeństwo. Osiłek zaczął się odwracać zdecydowanie zbyt późno i zbyt wolno. Pierwszy z sierpowych na szczękę musiał go zamroczyć, drugi posłać do szpitala.

Bond przeskoczył nad ciałem znokautowanego i dopadł żelaznej bramy, która wiodła z powrotem na wiedeńską ulicę, ku wolności. Shah, Ali i Tarik potrzebowali ledwie kilku sekund, by znaleźć się przy jego boku.

– Musicie się tego pozbyć – rzucił, wskazując na kałasznikowa. – Pokluczycie trochę po mieście. Kiedy upewnicie się, że nikt was nie śledzi, idźcie na Dworzec Główny. W skrytce numer osiemset piętnaście będą czekały na was cztery brytyjskie paszporty dyplomatyczne in blanco i osiem tysięcy funtów gotówką. Dopóki nie ustalimy, kto chciał waszych głów, macie zniknąć.

Odpowiedź na pytanie o to, kto życzył afgańskim bojownikom o wolność śmierci była tak oczywista, że nikt nie sformułował jej na głos.

– Jak otworzymy skrytkę? – zapytał Shah

 – Tym – odpowiedział Bond i wydobył z wewnętrznej kieszeni płaszcza niewielki klucz.

Afgańczyk przyjrzał mu się przelotnie, by następnie skupić wzrok na swym brytyjskim przyjacielu.

– Tylko dalekowzroczności Allaha i tobie, James, zawdzięczamy opóźnienie wizyty w obiecanym przez Proroka raju – orzekł z patosem. Innym już tonem dodał: – Gdybyś, kiedykolwiek czegoś potrzebował, zrobię wszystko, by pomóc.

W innych okolicznościach Bond poczułby pewnie przypływ ludzkich uczuć, teraz musiał pozostać w pełni skoncentrowany na niespodziewanej misji. Sięgnął do kabury na kostce i podał Karmanowi swojego Smith & Wessona.

– Weź go, mimo wszystko może się przydać. Niedługo się spotkamy, upomnę się o zwrot.

– Tego jestem więcej niż pewien. – Arab pewnym chwytem przejął rewolwer. – Ponownie zakosztujemy tego twojego drinka… Jak ty go nazywasz?

– Vesper – odpowiedział Bond i wkroczył na ulicę.

Mężczyźni rozeszli się w cztery różne strony, bezpieczni pośród anonimowego tłumu.

***

Bond nie zadał sobie trudu, by sprawdzić, czy ktoś go śledzi. Od razu skierował swoje kroki do jedynego miejsca, w którym był całkowicie bezpieczny. Rezydent MI6 w brytyjskiej ambasadzie polecił nadać meldunkowi agenta z podwójnym zerem najwyższy priorytet. Londyn odpowiedział po trzydziestu minutach. M osobiście sygnowała rozkaz powrotu do Centrali. Po powrocie miał oczekiwać na dalsze rozkazy. 007 opuścił brytyjską ambasadę ze świadomością, że ma przed sobą ostatni wieczór krótkiego urlopu.

Niezawodny Hans ponownie oddał mu do dyspozycji pokój, który opuścił ledwie przed kilkunastoma godzinami. Nie zadał ani jednego pytania, przyjął zamówienie na butelkę Martini z lodem i życzył mu miłego wieczoru.

Zaraz po przekroczeniu progu Bond dokładnie sprawdził pokój. Wyglądało na to, że nikt nie przeszukał apartamentu pod jego nieobecność. Uspokojony zrzucił z siebie ubrania i wszedł pod prysznic. Kierowany zdrową w jego profesji paranoją trzymał pistolet w zasięgu ręki.

Pięć minut pod lodowatym strumieniem, pięć pod gorącym i znów pod lodowatym. Z kabiny wyszedł jak nowonarodzony. Szczelnie opatuliwszy się szlafrokiem, skierował się na balkon. Wieczorna panorama miasta upstrzona była drobnymi, jasnymi punkcikami. Co i rusz światło w którymś z pobliskich budynków gasło bądź zapalało się. Niczym stado wysyłających sobie seksualne sygnały świerszczy, przemknęło przez głowę Bonda niezbyt klarowne skojarzenie. Naraz pożałował, że obsługa jeszcze nie dostarczyła mu drinka, a papierośnicę zostawił w dalekim Londynie.

Nie był jednak sam. Wyczuł intruza. W powietrzu pojawiła się nuta lawendy, cynamonu i drzewa sandałowego. Bond odwrócił się błyskawicznie. Ciemny otwór pistoletowej lufy skierowanej wprost w niego mówił więcej niż jakiekolwiek słowa. Sytuacja była patowa, on również zdążył dobyć swojego walthera i był pewien, że zdąży zrobić z niego użytek.

Mierzył do brunetki o długich włosach, swobodnie opadających aż do ramion. Półmrok utrudniał dostrzeżenie szczegółów twarzy napastniczki. Pamięć usłużnie podsunęła wspomnienie regularnych kości policzkowych, proporcjonalnego podbródka i kształtnego nosa, delikatnie tylko zadartego ku górze. Blady odcień cery, nadający tej kobiecie pozory kruchości. Wystarczyło jednak pochwycić spojrzenie jasnoniebieskich oczu, by zrozumieć błąd w rozumowaniu. Z tego spojrzenia wyzierał zimny spokój i determinacja.

– 007.

Nie mogło być mowy o pomyłce. Ten głos – niski, uwodzicielski alt. To z całą pewnością ona. Major Anya Amasova była przeciwnikiem wagi ciężkiej i należało w jej obecności zachować najwyższą ostrożność.

– Agentka XXX. – Bond przerwał jej ze swobodą. – Czemu to zawdzięczam tę niespodziewaną przyjemność? Powinnaś uprzedzić, że jesteś w mieście. Z rozkoszą wybrałbym się na kolację. Powspominać dawne dzieje.

– Stare dzieje… – Amasova nie przestawała w niego mierzyć. – Tylko James Bond wciąż ten sam, wiecznie sprawiający problemy.

– Ostatnim razem nasza współpraca przebiegła bez zarzutów – uśmiechnął się. – Dziś nie mogłem sprawiać kłopotów. Jestem na urlopie, cały dzień spacerowałem po muzeach.

– Świetnie wyszkolony, imperialistyczny agent przetrącił kręgosłup naszej akcji, wymierzonej w afgańskich terrorystów. Mówi ci to coś?

– Nic a nic – zaprzeczył Bond, zastanawiając się, jak też wygląda pani major w workowatym stroju elektryka.

– Kłamca.

– Ależ ja nigdy nie kłamię. A wy nie zlikwidujecie obywatela brytyjskiego, nie mając cienia dowodu. Mój przyjaciel, generał Puszkin, byłby bardzo niepocieszony, gdyby przytrafiło mi się coś złego.

– Puszkin nie wydał rozkazu. Wydał go generał Allechin.

Bond drgnął, słysząc nazwisko szefa wywiadu wojskowego. A więc Amasova przeszła do największej rywalki słynnej KGB – owianego jeszcze gorszą sławą GRU.

– Mam ci przekazać ostrzeżenie, James. Jeszcze raz wejdziesz nam w drogę, a dopadniemy cię bez względu na koszty.

– Skończyłaś mi grozić? Palec na spuście mi zdrętwiał.

Bond postąpił dwa kroki naprzód, był tak blisko, że mógłby się o nią otrzeć.

– Jestem pewna, że nie tylko palec ci zdrętwiał. Czy może raczej powinnam powiedzieć… zesztywniał?

Bond usłyszał w głosie Amasovej dobrze znaną nutę. Kuszącą obietnicę czegoś niezwykłego. Gdzieś w dole kręgosłupa poczuł przyjemny dreszcz, szybko opanowujący całe ciało. Gdyby teraz strzeliła, nie zrewanżowałby się tym samym. Bliskość pięknej kobiety mieszała mu szyki.

Nie strzeliła, opuściła broń niżej. Mały, ciemny otwór wylotowy pistoletowej lufy znalazł się na wysokości krocza Bonda. Stwardniał raptownie. Mieszanina rodzącej się ekscytacji i realnego niebezpieczeństwa okazała się szalenie mobilizująca.

– Nie zadzwoniłeś. Ocaliliśmy światową równowagę, znajdując te dwie cholerne łodzie podwodne, sypialiśmy ze sobą przez kilkanaście tygodni. A ty… Pewnego dnia zniknąłeś bez słowa.

Szpieg, który mnie kochał, zastanowił się Bond, czując, że jego podniecenie rośnie coraz szybciej. W końcu podjął decyzję. Wolna ręka przesunęła się do przodu. Zdecydowanym ruchem przyciągnął Amasovą ku sobie. Nie oponowała. Wydawało mu się nawet, że pełne usta rozciągnęły się w uśmiechu.

– Teraz możemy nadrobić stracony czas – zapewnił i złożył na wargach Rosjanki pierwszy, subtelny pocałunek.

Smakowała malinami. Jej usta były rozkosznie miękkie. Rozsmakowany w ich delikatności Bond coraz bardziej zatracał się w zespoleniu ich warg. Niemal żałował, że palce prawej dłoni zajęte są przez rękojeść walthera. Mógłby tę rękę zanurzyć głęboko w jej włosach, popieścić kark, rozmasowując spięte mięśnie. Język Rosjanki zademonstrował swą elastyczność, zwinnie wsuwając się do ust Bonda. W jej sposobie całowania nie było nawet krzty zapalczywości, jedynie ciekawość poparta praktyką. 007 nie pozostał bierny i wyszedł jej naprzeciw. Język splótł się z językiem. Rywalizacja, którą zakończyć mogły dwa pociski kalibru dziewięć milimetrów, znalazła zupełnie inne rozwinięcie. Między kolejnymi pocałunkami rozległ się metaliczny klekot upadającego na ziemię magazynka. Najpierw jednego, a zaraz po nim drugiego.

– Wykonałam zadanie – usłyszał. – Ostrzeżenie zostało przekazane

Delikatna dłoń rozchyliła poły hotelowego szlafroka. Długie paznokcie wbiły się w jeden z doskonale wyrzeźbionych mięśni szerokiej klatki piersiowej. Bond syknął, gdy Amasova zdecydowanie podążyła w dół, ku mięśniom brzucha.

Oderwała wargi od jego ust, by delikatnie dotykać nimi miejsc, które wcześniej podrażniła. Klatka piersiowa, brzuch i powrót ku silnym ramionom. Kontynuując swoją podróż, kobieta osunęła się na kolana i złożyła kilka długich pocałunków na wygolonym podbrzuszu Bonda. Samą końcówką języka drażniła trzon jego sztywniejącej męskości. Tego typu podchody zdawały się ją bawić.

007 poczuł ulgę, gdy długie palce agentki XXX w końcu obdarzyły jego penisa bardziej zdecydowaną pieszczotą. Nie mógł się powstrzymać przed głębokim westchnięciem. Gdy Rosjanka zaczęła masować go posuwistymi ruchami góra-dół, góra-dół, poczuł, że nogi się pod nim uginają. Zdołał się jednak opanować i podnieść brunetkę z klęczek. Nie zdążyła wyartykułować pytania. Bond skierował ją delikatnie w stronę przeszklonych drzwi balkonowych. W ciepłym pokoju natychmiast zrzucił z siebie szlafrok i znieruchomiał na kilka sekund. Pozwolił idącej krok przed nim brunetce odwrócić się. Przez kilka długich chwil taksowała go spojrzeniem. Oblizała się powoli, lubieżnie, jak dziewczynka, która ma okazję skosztować przepysznego loda.

Bez słowa ponownie klęknęła przed Bondem i ujęła w dłoń penisa. Wystarczyły dwa posuwiste ruchy, by purpurowa żołądź w pełnej okazałości ukazała się światu. Amasova spoglądała wprost w oczy kochanka, ni to sprawdzając jego reakcję, ni to prowokując. Wzięła go w usta, tylko nieznacznie pomagając sobie przy tym ręką.

Przyjemność zwiększała się z każdym kolejnym calem, który znikał w ustach brunetki. Zaczęła ssać, mocno poruszając przy tym głową w przód i w tył. Drugą ręką naprzemiennie uciskała i głaskała mosznę. Opuszki jej palców kreśliły owalne kontury na wypełnionych spermą jądrach. Przyjemnych bodźców było tak wiele, że Bond zaczął się obawiać, iż nie zdążą przetestować miękkości łóżka.

Pragnął pozbawić ją tego czarnego uniformu, który tak skutecznie pozwalał jej się wtopić w ciemność. Chciał podziwiać ciało o kształtach, których mogłyby agentce GRU pozazdrościć gwiazdy światowych wybiegów. Pewnie miałaby nawet spore szanse na stanie się jedną z nich, gdyby nie zwerbowało jej KGB.

Kolejny ruch głową sprawił, że penis Bonda otarł się o gardło. W tym stadium podniecenia był stanowczo zbyt duży, by zmieścić się cały. Amasova jednak podjęła próbę, która zaowocowała tylko charakterystycznym gulgotem, gdy zaczęła się krztusić. W niebieskich oczach zalśniły łzy. Uwolniła go, by zaczerpnąć tchu. Znajdująca się w pełnej erekcji męskość najlepszego brytyjskiego szpiega ociekała śliną. Bond spojrzał z góry na agentkę XXX i postanowił przejąć inicjatywę.

– Wstań – poprosił, głosem zachrypniętym od trawiącego go pożądania.

Gdy spełniła prośbę, zaczął ją w pośpiechu rozbierać. Pozbył się czarnego golfu, znakomicie maskującego obfitość jej biustu i siłę mięśni ramion. Następnie w równie bezceremonialny sposób zdjął szary top. Duże sutki były skierowane w górę. Bond objął jedną z zachęcająco bujających się półkul. Nie mieściła mu się w dłoni, co tylko zwiększyło jego pobudzenie. Masował ją umiejętnie, ale pośpiesznie; na odkrycie czekały znacznie ciekawsze rejony.

Pewnym ruchem opuścił jej spodnie aż do kostek. Zsuwający się materiał odsłonił nie tylko smukłe, umięśnione uda. Nóż bojowy NR, używany przez radziecki Specnaz, miała zatknięty w skórzanej pochwie, tuż pod prawym biodrem. Była jeszcze kabura na lewej łydce z wojskową wersją P-64 polskiej produkcji. Bond ledwie spojrzał na niewielki pistolet, zanim wyjął go z kabury i odrzucił za siebie. Trochę więcej trudu wymagało pozbycie się sporego kawałka taśmy podtrzymującego pochwę na udzie. Amasova zachichotała, obserwując jego determinację. Nóż stanowił ostatnią przeszkodę, uniemożliwiającą zdjęcie czarnych majtek. Zwilgotniały materiał nie utrzymał się długo na swoim miejscu.

– Piękny nóż – mruknął Bond, nawet nie patrząc w jego kierunku.

– Miałeś tu inną. Całkiem niedawno, czuję jej zapach. Nic się nie zmieniłeś.

Mężczyzna nie zwrócił uwagi na wyraźnie słyszalną pretensję w jej głosie. Całkowicie pochłonięty był obserwacją wypukłości wzgórka łonowego. Nieco po omacku odnalazł spuchniętą łechtaczkę i zaczął kręcić na niej zamaszyste kółka. Dbał o zmienność rytmu, starał się być nieprzewidywalny. Teraz to Bond patrzył śmiało w zachodzące mgłą oczy Amasovej. Nie mógł się nie uśmiechnąć. Jego zabiegi dały natychmiastowy efekt. Klatka piersiowa brunetki zaczęła się unosić i opadać w coraz szybszym rytmie. Usta rozwarły się, jakby próbowała zaczerpnąć tchu.

– Jesteś niemożliwy, James – skarciła go i zamknęła oczy, by delektować się nowym doznaniem.

– Ja dopiero zaczynam – zapewnił Bond. – Musisz mi tylko pozwolić się wykazać.

Otworzyła oczy i posłała mu najbardziej uwodzicielski z całego arsenału swych uśmiechów.

– Jak sobie życzysz – odpowiedziała i zaczęła z energią pozbywać się reszty własnych ubrań.

Wkrótce potem stała przed 007 w stroju Ewy. Natychmiast objął ją w pasie i uniósł  w powietrze. Ponownie zaczęli się całować. Tym razem taniec języków był znacznie drapieżniejszy. Bond poczuł, jak partnerka kąsa go w dolną wargę.

Rzucił ją na miękkie łóżko. Agentka XXX natychmiast rozsunęła uda. Jej duży, błyszczący od wydzieliny srom aż się prosił, by odpowiednio się nim zająć. Bond nie zamierzał marnować ani chwili dłużej. Amasova ułożyła się na lewym boku i podpierając głowę na zgiętej w łokciu ręce wyraźnie zasugerowała, czego oczekuje. Bond również ułożył się w takiej pozycji, z tą tylko różnicą, że jego głowa znalazła się na wysokości krocza brunetki. Przez moment sycił wzrok grą świateł i cieni na nagiej skórze zabójczo niebezpiecznej piękności. W końcu zmęczona oczekiwaniem major uniosła nogę do góry.

Bond zanurzył głowę między uda rozpalonej brunetki. Pierwsze pociągnięcie języka po zewnętrznych wargach sromowych zostało skwitowane pomrukiem aprobaty. Długi i śliski język bez trudu wniknął w głąb waginy. Gdy już się tam znalazł, wykonał całą gamę krótszych i dłuższych liźnięć. Paleta kombinacji była nieskończenie szeroka. Dodatkowa stymulacja łechtaczki stanowiła zwieńczenie jego starań.

Rosjanka bynajmniej nie pozostała dłużna. Ponownie otuliła penisa ustami. Poruszała głową z jeszcze większym zapałem niż poprzednio, pomagając sobie jeszcze dłonią. Przerwała tylko wówczas, gdy obiektem jej zainteresowania stawały się jądra Bonda. Ssała je i lizała niemal z równym entuzjazmem jak penisa.

Dogadzali sobie wzajemnie przez długie minuty. Od czasu do czasu po wiedeńskim apartamencie rozchodził się odgłos cmoknięcia bądź stłumiony jęk. Ręce również nie próżnowały. Poznawali się nawzajem tak dokładnie, jak mogą to czynić tylko wrogowie, których rozdzielił czas. Podróż kolejką rozkoszy, mozolnie wspinającą się na szczyt, musiała znaleźć swój punkt kulminacyjny.

Amasova prawie doprowadziła go do końca. Ssała i lizała z tak wielkim zaangażowaniem, iż od finiszu dzieliły Bonda ledwie sekundy. Oboje wpadli w trans. Jego język wszedł w nią prawie na całą głębokość. Każdy kolejny jego ruch był niczym oddzielna historia warta opowiedzenia.

Bond w ostatnim momencie wysunął się z ust Amasovej. W jego umyśle nie ostała się ani jedna klarowna myśl nie związana z tym, co właśnie robili. Chciał dzikiego, nieskrępowanego seksu. Podniósł się na klęczki, spojrzał z góry na kochankę i chwycił ją za włosy. Kobieta bez słowa protestu stanęła na czworakach, większość ciężaru ciała przenosząc na ręce.

Bond poczuł, że balansuje na krawędzi. Wysportowane ciało Amasovej widziane z tej perspektywy prezentowało się nadzwyczajnie. Długie, ciemne włosy sięgające aż za łopatki. Smukły łuk pleców, płynnie przechodzących w wąską talię. I te okrągłe pośladki, przyciągające jego uwagę z siłą magnesu. Ręka wykonała ruch bez udziału świadomości. W pokoju rozległ się suchy trzask. Dłoń idealnie trafiła w lewy pośladek. Kolejne uderzenie spadło z drugiej strony. Trzecia próba pozostawiła w miejscu trafienia smugę różu. Brunetka wydała z siebie odgłos będący mieszaniną jęku i warknięcia.

– Jesteś niepoprawny, 007 – rzuciła przez zaciśnięte zęby, a w jej angielskim po raz pierwszy zagościła śpiewna naleciałość rodem z ojczystego języka. – Jeszcze. Jeszcze, James!

Dwukrotnie spełnił jej życzenie, za każdym razem używając więcej siły. Siła – to ona zdawała się potęgować jej podniecenie. Nie miał nic przeciwko odrobinie władzy.

Pochylił się do przodu, by sięgnąć szczególnie wrażliwego miejsca na odsłoniętym karku. Zasypał je żarliwymi pocałunkami. W reakcji na pieszczotę Amasova wygięła szyję do granic możliwości.

Jego żołądź otarła się o miejsce, gdzie pasowała idealnie. Stalowym chwytem ustabilizował biodra kobiety i naparł zdecydowanie. Wszedł pierwszym pchnięciem niemal do połowy. Ciasnota i wilgoć kobiecości tylko spotęgowały odczuwane doznania. Wprawił własną miednicę w ruch, sztychy były głębokie i długie. Rosjanka zakwiliła z bólu, który w ułamku sekundy zmienił się w czystą przyjemność. Uwielbiała uprawiać miłość w tej konfiguracji. Mając kochanka za sobą, mogła naprawdę świetnie go poczuć. Ten moment całkowitego wypełnienia, zespolenia z mężczyzną był jedynym uzależnieniem, od którego nie chciała i nie mogła się uwolnić.

Imperialistyczny szpieg był hojnie obdarzony. Kolejne, coraz gwałtowniejsze pchnięcia rozpychały jej kobiecość aż do granicy bólu. Dokładnie tak, jak lubiła. Z jej gardła wyrwał się pierwszy nieskrępowany, głośny jęk. Wszedł w nią cały, chociaż jeszcze kilkanaście minut temu gotowa była przysiąc, że to niemożliwe. Jądra obijały się o łechtaczkę z charakterystycznym klaśnięciem. Znów jęknęła. Była blisko, bardzo blisko. Nie potrafiąc się opanować, ugięła ręce i wcisnęła głowę w poduszki. Gwałtowne, wręcz brutalne szarpnięcie za włosy przywróciło ją do poprzedniej pozycji.

Bond mknął po ostatniej prostej do spełnienia niczym sprinter pożądający olimpijskiego złota. Każdy kolejny sztych pozwalał mu się zanurzyć głęboko, w rozkoszne miejsce między udami kobiety. Dobił do końca po raz ostatni. W chwili gdy chciał się wycofać, nadszedł jej orgazm. Niewiarygodnie silne skurcze pochwy odebrały mu panowanie nad sytuacją. Ociekające śluzem ścianki pochwy zaczęły napierać na penisa przyśpieszając to, co nieuchronne. Amasova zaczęła wściekle pracować biodrami, nabijając się na niego możliwie jak najszybciej i jak najgłębiej. W ten sposób przedłużała rozkosz ich obojga.

Słyszał jej krzyk jak przez mgłę. Odebrała mu zmysły, wyssała wszystkie siły, sprawiając, że ciało odmówiło współpracy. Legł jak długi w pościeli obok niej, nie mając siły nawet na uniesienie powiek. Uwielbiał ten specyficzny rodzaj wycieńczenia.

***

Szary świt zaczynał zaglądać w okna wiedeńskiego apartamentu, kiedy 007 cicho jak kot wyszedł na korytarz. Tulił Anyę przez długie godziny. Na przemian raczyli się sobą i alkoholem. Wraz z nastaniem poranka znów stawali się wrogami, stojąc po przeciwnych stronach barykady.

Przed wyjściem z troską okrył jej nagie ciało. Spokojna, śpiąca wydała mu się jeszcze piękniejsza. Tak będzie lepiej, pomyślał Bond. Może pewnego dnia będzie mogła mu wysłać pozdrowienia z Moskwy.

Londyn, dziś

– 007. – Szef MI6 zorientował się, że myśli Bonda krążą gdzieś daleko.

– Tak, sir?

– Musimy znaleźć Shaha. Nawet, jeżeli będzie to wymagało przewrócenia ziemi do góry nogami. Wyślemy cię w dowolne miejsce na świecie. Masz go tylko wyciągnąć z nory, w której z pewnością się zagrzebał.

– Latanie po świecie nie będzie konieczne – stwierdził Bond, a widząc pytające spojrzenie szefa, dodał: – Potrzebuję biletu na jedno z połączeń krajowych.

***

Po opuszczeniu kwatery głównej MI6 Bond miał naprawdę niewiele czasu na spakowanie wszystkiego, co niezbędne. Wrócił do swojego mieszkania przy Fortis Green Avenue 35. Całe wieki minęły, odkąd ostatni raz równie żwawo pokonywał pamiętające początki ubiegłego stulecia spiralne drewniane schody. Lokatorzy budynku, w większości emerytowani wojskowi i urzędnicy, z całą pewnością właśnie szykowali się do tradycyjnej, popołudniowej herbaty, czasem urozmaiconej kilkoma brydżowymi rozdaniami. Jedynym, który zdawał się ignorować popołudniową rutynę był pan Ian Fleming spod czwórki. Bond wszedł wprost w kłąb szarego dymu, zagradzający mu dostęp do drzwi własnego mieszkania.

– Admirale! – usłyszał zachrypnięty głos. – Fajeczkę?

Fleming zawsze tytułował go admirałem, chociaż kiedyś Bond wyjawił mu, że doszedł tylko do stopnia komandora. Sąsiad siedział w kucki na progu swojego mieszkania z papierosem w ręku i tępo gapił się w sufit.

– Czołem, sąsiedzie. – Bond podniósł rękę w geście powitania. – Niestety, nie mogę, śpieszę się. Nagły wyjazd w sprawach rodzinnych.

Odpowiedziałby identycznie, nawet gdyby mu się nie śpieszyło.

Szare włosy niższego o głowę Fleminga były rozwichrzone, każdy kierował się w inną stronę świata. Zielone oczy straciły swą zwykłą przenikliwość i każde z nich zdawało się spoglądać w innym kierunku. Nieproporcjonalnie duży nos miał cały czerwony, zapewne od paru dni był w alkoholowym ciągu. Spodnie i koszula Fleminga wręcz desperacko domagały się żelazka. Ilość zagnieceń na całym jego stroju była zastraszająca. Z pewnością nie był wzorem elegancji, nawet jeżeli zignorowało się bijący od niego odór nie do końca strawionego burbona.

Bond lubił sąsiada mimo jego ewidentnych problemów alkoholowych. Kilkakrotnie zaprosił go nawet do siebie na szklaneczkę czegoś rozgrzewającego. Nawet po stosunkowo niewielkiej dawce alkoholu w Ianie Flemingu budził się mitoman. Już w trakcie pierwszej wizyty poinformował Bonda ściszonym głosem, że jego niskie stanowisko w admiralicji to część przykrywki.

– Jako człowiek z branży nie mogę powiedzieć nic więcej. Ale… Wierz mi, James, ten cholerny kraj zawdzięcza mi naprawdę sporo.

Opowiadał jednak dużo i barwnie, znajdując w skromnym urzędniku, za jakiego chciał uchodzić Bond, wdzięcznego słuchacza. Gdyby ograniczył w trakcie prowadzenia narracji liczbę przekleństw i niemal każda jego rzekoma przygoda nie kończyła się „nieziemskim dupczeniem”, byłby z niego całkiem przyzwoity pisarz. 007 wykorzystał własne kontakty w Ministerstwie Obrony i sprawdził to i owo.

Poza jednym spotkaniem z oficerem werbunkowym MI6, Ian Fleming nigdy nie miał nic wspólnego ze światem wywiadu. Niskie stanowisko, które zajmował, nie było w żadnym razie częścią legendy. Oficer z MI6 ocenił go całkiem trafnie jako człowieka mającego problemy z uzależnieniem od alkoholu i hazardu. Podkreślano również nieumiejętność do zachowania tajemnicy.

– Mówię ci, James, te baby. Te baby są straszne. Wypije człowiek z kolegami kilka głębszych, ładnie uśmiechnie się do kelnereczki, a własna żona już… Raban jak na targowisku w Bejrucie. Opowiadałem ci tę historię, James? Własnoręcznie rozbroiłem…

– Jestem szalenie ciekaw finału tej opowieści, ale naprawdę powinienem się pośpieszyć.

– Jasna sprawa, szefie.

Kiedy w końcu udało mu się dostać do mieszkania, natychmiast skierował swe kroki do małej garderoby. Za rzędami rozwieszonych garniturów pozornie znajdowała się solidna ściana. Wystarczyło jednak wymacać na jej powierzchni zagłębienie, by aktywować mechanizm sprawiający, że w ścianie pojawiał się sporej wielkości prostokątny otwór. W skrytce znajdowało się kilkanaście różnych pistoletów i karabinów, wraz z odpowiednio dużym zapasem amunicji. Bond od lat przygotowywał się na ponowne wezwanie. Pakując sprzęt do dużej sportowej torby, uświadomił sobie, jak bardzo nie nadaje się do życia emeryta.

Trzymając w dłoni cztery fałszywe paszporty, poczuł się o kilka lat młodszy. Pogładził sztywną okładkę jednego z dokumentów, a gdzieś z tyłu głowy pojawiło się pytanie: Czy aby nie jestem już na to za stary?

***

Liverpool powitał go mało przyjaźnie. Nad miastem wisiały groźnie wyglądające chmury, wiatr dął z dużą siłą, mierzwiąc fryzury przechodniów. Do uszu śpieszących się do domów po całym dniu pracy ludzi dotarł złowróżbny, basowy pomruk grzmotu.

Opuszczając halę przylotów lotniska imienia Johna Lennona, zagłuszył głos rozsądku. Kuśtykał najszybciej, jak potrafił, byle dalej od szklanego, bezdusznie nowoczesnego prostokąta ze stali i szkła. Gestem dłoni przywołał taksówkę. Sadowiąc się na tylnej kanapie, stworzył krótką listę miejsc, które musiał odwiedzić.

Pierwszym punktem na mapie był Orial Chambers. Pięciopiętrowy budynek był jednym z ulubionych miejsc Bonda w całym mieście. Powodowany sentymentem do śmiałości modernistycznej architektury, zawsze bardzo wysoko cenił sobie dzieło Petera Ellsa. Nowatorskie wykorzystanie szkła i stali dało znakomite efekty w połączeniu z angielską dalekowzrocznością.

Historia sztuki nie okazała się zbyt łaskawa dla Anglików. Powszechnie uważa się, że pierwsze drapacze chmur zbudowano w Stanach Zjednoczonych. Osiągnięcia architektów Imperium Brytyjskiego są częstokroć pomijane.

To w tym miejscu Bond postanowił blisko ćwierć wieku temu urządzić alarmową skrzynkę kontaktową, na wypadek gdyby sytuacja zaczęła się robić trudna. Upływ czasu sprawił, iż szansa na to, że ktoś regularnie sprawdza punkty kontaktowe była prawie żadna. Musiał jednak spróbować.

Laska Bonda stukała miarowo o posadzkę, kiedy pewnym krokiem maszerował przez długi korytarz. Wszystko w tym miejscu było dokładnie takie, jak przed laty. Długi dywan w kolorze wiśni, ciężki żyrandol i rzędy identycznych mahoniowych drzwi o pozłacanych klamkach. Rezydująca w Orial Chambers kancelaria adwokacka zdawała się pracować pełną parą. Szedł przez tłum prawników goniących we wszystkie strony ze swoimi arcyważnymi sprawami.

– Przepraszam, mogę w czymś pomóc? – Uprzejmy głos młodego człowieka o śniadej cerze wyrwał go z zamyślenia.

Recepcjonista na pierwszy rzut oka wyglądał na dorabiającego studenta i był zbyt młody, by w ogóle kojarzyć radziecką inwazję w Afganistanie.

– Nazywam się Bond, James Bond. Pracuję dla Universal Exports. Szefostwo w Londynie poleciło mi skontaktować się z panem Mayersem. Musimy pilnie skonsultować nowy projekt.

Przez ułamek sekundy miał wrażenie, że trafił, ale to było tylko złudzenie:

– Muszę sprawdzić w naszej bazie danych – usłyszał. – Nie kojarzę sprawy. Mogę prosić jeszcze raz pańską godność?

To nie była odpowiedź na hasło, cisnął więc tylko na blat kartonik z zapisanym numerem jednego z trzech jednorazowych telefonów.

Odwrócił się bez słowa i zniknął.

Kolejnym przystankiem była najbardziej znana lokalizacja miasta. Umieszczenie sygnału alarmowego w pobliżu Royal Liver Building nie nastręczało wielkich trudności. O każdej porze dnia i nocy na terenie starych doków kręciło się mnóstwo turystów. Trzy budynki, słusznie zwane powszechnie gracjami, królowały nad portem na podobieństwo trzech monumentów, wyrosłych pośrodku rzeki.

Trzynastopiętrowy Royal Liver Buliding miał na każdej z dwóch wież zamontowaną tarczę elektronicznego zegara. Niezmienna była również obecność wykutych w kamieniu ptaków. Nawet z taksówki Bond widział je bardzo wyraźnie. Miejska legenda głosiła, że dzień, w którym ptactwo wzbije się do lotu, będzie ostatnim w dziejach miasta.

Wysiadł z samochodu, odprowadzony zadowolonym spojrzeniem kierowcy, który bacznie obserwował bijący licznik. Lokalizacja odpowiedniego miejsca zajęła mu około kwadransa. Wymacał kredę w kieszeni płaszcza i za jej pomocą narysował obok jednej z ławek duży znak X. Zimny podmuch wiatru od strony rzeki Mersey przeszył Bonda na wskroś. Na moment odwrócił się i zapatrzył w zapierającą dech w piersiach panoramę trzech gracji. Jakiś podszept intuicji sugerował mu, iż nieprędko zobaczy ponownie te trzy dostojne perły architektury.

Z zadumy wyrwało go wibrowanie towarzyszące nadejściu wiadomości tekstowej.

***

– Nie wiedziałem, że jesteś kibicem Liverpoolu – zauważył Bond, komentując lokalizację mieszkania.

Karman Shah postanowił osiedlić się w bezpośrednim sąsiedztwie Anfield. Z okien salonu małego mieszkania można było dostrzec ciemną bryłę stadionu.

Arab tylko machnął ręką z rezygnacją.

– W zeszłym sezonie byliśmy o włos od tytułu. W tym… Zaczynam się obawiać, że nie dożyję mistrzostwa, a korzystam z waszej gościnności od końca tamtej przeklętej wojny. Wszystko dzięki tobie, James. Nie mogłem uwierzyć, kiedy Mustafa przekazał mi wiadomość dla pana Mayersa. On uważa mnie za zdziwaczałego na starość biznesmena. Nie ma pojęcia o przeszłości ojca i tak ma pozostać.

007 przez długą chwilę wpatrywał się w twarz przyjaciela. Minione ćwierć wieku pokryło siwizną i przerzedziło włosy Karmana Shaha. Jego twarz miała zdecydowanie więcej zmarszczek i bruzd, policzki miał nieco bardziej zapadnięte, Tylko oczy zachowały swą dawną bystrość. Bond musiał zdecydować, jak wyłożyć istotę swej delikatnej misji. Kiedy skończył swą opowieść, stary Afgańczyk popadał w głęboką zadumę.

– Rozumiem, dlaczego twój rząd fatygował cię aż tutaj. Uważacie, że ja mogę zapewnić wejście do Miecza Islamu. Jesteście gotowi słono zapłacić za oddanie waszego człowieka, czy tak?

– Nasza propozycja to trzy i pół miliona funtów. Jedyne, co musisz zrobić, to mnie tam wprowadzić. Rząd Jego Królewskiej Mości jest zainteresowany zorganizowaniem dyskretnego przekazania.

– James, to nie jest takie proste. Wiem skądinąd, że akcję w Brazylii zorganizował Omar Khan. Dzielny i odważny żołnierz, ale moim zdaniem wybrał złą drogę. Hańbi imię Allaha. Dziś wstydzę się, że to moje pieniądze stały się zaczynem organizacji, która sprawiła, że ulice wielu miast na świecie spłynęły krwią. Bóg mi świadkiem, że gdyby poprosił mnie ktoś inny, nigdy nie zgodziłbym się na zaaranżowanie takiego spotkania. To szalenie niebezpieczny człowiek. A my? My najlepsze dni mamy już za sobą – urwał na długą chwilę. – Mam jednak wobec ciebie dług wdzięczności, a nie jest dobrze stanąć przed obliczem Najwyższego, mając niespłacone długi.

Bond uśmiechnął się, słysząc te słowa. Uśmiech jednak niemal natychmiast zmienił się w grymas bólu. Zbyt długie przebywanie w jednej pozycji wywołało jednoczesny sprzeciw kręgosłupa i kolana. Cholerna starość!

***

Bond był przekonany, że za chwile umrze. Kręta droga, zaczynająca się trzydzieści kilometrów za Damaszkiem, była fatalnej jakości. W zasadzie w ogóle nie można było mówić o jakości. Trzydzieści kilometrów na wschód od syryjskiej stolicy zaczynała się pustynia. Czy ci cholerni popaprańcy zawsze muszą urządzać swoje kryjówki w niedostępnych miejscach?

Sięgnął po bukłak z wodą, ale nie odważył się go odkorkować. Jeep prowadzony pewną ręką Karmana podskoczył właśnie na jakimś niewidocznym wyboju. W kręgosłupie 007 coś niebezpiecznie strzeliło. W ogromnej ładowni transportowca Hercules, wiozącego pocztę dyplomatyczną, przynajmniej tak okropnie nie trzęsło. Bond błyskawicznie dostał pozwolenie na przelot tym specjalnym samolotem. Na potrzeby tej jednej misji miał do dyspozycji całą potęgę tajnych służb.

– Swego czasu ufundowałem budowę bezpiecznego domu w okolicach Damaszku. – tłumaczył Karman jeszcze w samolocie. – To idealne miejsce, żeby przetrzymywać waszego człowieka, nieoznaczone na mapach, świetnie zaopatrzone i łatwe do obrony, jeżeli masz wystarczająco dużo ludzi, by je obsadzić.

Bond spojrzał na Afgańczyka sceptycznie, więc ten dodał pośpiesznie.

– O istnieniu tej kryjówki wiedzieli tylko dwaj ludzie na ziemi. Ja i Omar. Z jego perspektywy to idealne rozwiązanie. Kto chciałby szukać starego człowieka, który pewnie już dawno zniedołężniał?

Bond nie odpowiedział. Jeśli Khan wziął taką możliwość pod uwagę, Q już był martwy.

***

Dwukondygnacyjny budynek zbudowany był z kamienia w kolorze do złudzenia przypominającym piaski pustyni. Stapiał się z otoczeniem niczym kameleon. Nawet przy czystym powietrzu Bond dostrzegł zarys zabudowań dopiero wówczas, gdy podjechali niemal pod samą bramę.

Był pewien, że od mniej więcej kwadransa ktoś ich obserwuje. Ledwie zdążył sformułować tę myśl, gdy przed maską jeepa pojawiło się czterech mężczyzn uzbrojonych w pistolety maszynowe. Bond poczuł, jak lufa pistoletu Karmana wbija mu się w kręgosłup. Wszystko szło zgodnie z planem.

– Przekażcie swojemu dowódcy, że przybył Karman Shah – mówił pewnym i mocnym głosem. – Przywiozłem jeńca, który może go zainteresować.

Mężczyźni w turbanach spojrzeli po sobie, na ich ogorzałych od słońca twarzach nie znać było choćby śladu emocji. W końcu jeden, najwyraźniej wyższy rangą, sięgnął po przytroczone do pasa radio. Rzucił kilka niezrozumiałych zdań i przerwał połączenie.

Kazano im czekać. Długo. Bardzo długo.

Z minuty na minutę w Bondzie narastała irytacja, wyobraźnia coraz śmielej kreowała czarne scenariusze. Nawet nie mógł obetrzeć potu, strużkami płynącego po twarzy. Granie jeńca w blisko czterdziestostopniowym upale pustyni było mocno uciążliwym zadaniem.

W końcu dowódca patrolu zezwolił na przejazd. Dwójka bojowników zajęła miejsca na naczepie samochodu, ani na moment nie pozwalając, by obecność dwóch pistoletów maszynowych poszła w zapomnienie.

***

Bonda i Shaha wprowadzono do dużego, spartańsko umeblowanego salonu na pierwszym piętrze. Żadnych ozdób, dywanów czy obrazów. Nawet fotel, w którym siedział ubrany w biały garnitur Omar Khan, wydawał się być niespecjalnie wygodny.

– Kto by pomyślał, że dane mi będzie jeszcze oglądać swojego dawnego komendanta. Po tylu latach… Byłem przekonany, że Allah już nie pozwoli, by nasze ścieżki skrzyżowały się ponownie.

– Taki stary i zmęczony człowiek jak ja nie życzyłby sobie niczego więcej.

– Ale…. – Khan teatralnie zawiesił głos. Shah nie dał się zwieść tak prostą sztuczką cierpliwie przeczekał pauzę, ważąc słowa.

– Zostałem wytropiony przez agenta brytyjskiego wywiadu. MI6 chce negocjować.

– Negocjować ze mną? A cóż ja panu mogę dać, panie…

– Bond, James Bond. W imieniu Jej Królewskiej Mości jestem upoważniony przedstawić waszej organizacji ofertę wymiany. Cenimy naszego człowieka bardzo wysoko. Mówimy tu o dużej sumie. Warunek jest jeden – zgodzicie się dyskretnie zorganizować przekazanie.

Khan roześmiał się. Śmiał się przez dobrych kilka uderzeń serca, zupełnie nie mogąc się opanować. Bond przesunął delikatnie palcami po tarczy swojej Omegi Seamaster.

– Warunek? Ale wasz człowiek już zaakceptował moje warunki. Zapytałem go, które ze swych kolan ceni wyżej. Bez oporów zaczął budować dla mnie ten wspaniały system. A właściwie nie dla mnie, ja jestem tylko ułomnym narzędziem w rękach Stwórcy. Ja i moi bracia niesiemy ogień świętej wojny. Nasz palący gniew spopieli niewiernych i sprzyjających im sprzedawczyków. Takich jak ty… komendancie.

Wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Khan pstryknął palcami, do pokoju wpadło czterech ludzi z bronią gotową do strzału. Uderzenie kolbą w brzuch rzuciło Bonda na kolana. Próbował się jeszcze ratować przed upadkiem, opierając cały ciężar ciała na swojej lasce. Kolejny cios szybko pozbawił go ostatniej podpory. Grzmotnął nosem o podłogę, zmuszone do gwałtownego zgięcia kolano poraziło go błyskawicą bólu. Nie mógłby się podnieść, nawet gdyby nie był otoczony przez nieprzyjaciół. Bez oporu dał sobie wykręcić ręce do tyłu i zakuć w kajdanki. Przeszukano ich dokładnie. Zabrano wszystko – od broni po sznurówki.

***

Bond nie dziwił się wcale zaskoczonemu spojrzeniu Q, kiedy wprowadzono ich do pokoju. Twarz Karmana wyglądała znacznie gorzej niż jego własna. Były mudżahedin stawił napastnikom znacznie zacieklejszy opór. Ceną były pokiereszowane policzki, rozbite oba łuki brwiowe i złamany nos.

Gdy za oprawcami zamknęły się drzwi, główny inżynier w MI6 długo nie mógł wydusić z siebie słowa:

– Bond? Co ty tu robisz – zapytał w końcu zdławionym głosem.

– Ratuję twój cherlawy tyłek – odparł 007, krzywiąc się, gdy spróbował rozetrzeć bolące kolano.

– O rany… Jestem zgubiony.

– Przestań jęczeć, za kilka godzin będziesz mógł znów napić się tej perfumowanej lury, którą nazywasz herbatą.

Widząc zdziwioną minę kolegi, dorzucił rozdrażniony:

– Po paru latach w branży można by pomyśleć, że razem z pryszczami pozbyłeś się naiwności. Każdy agent terenowy ma plan wspierający. Wpajamy tę zasadę żółtodziobom już pierwszego dnia szkolenia. A ja nie jestem żółtodziobem, kiedyś byłem całkiem dobry. Kiedyś…

Dalszą część wypowiedzi zagłuszył jazgot odległej strzelaniny. Ktoś krzyczał coś o ataku i zajmowaniu pozycji. Trójka więźniów spędziła długie minuty, nasłuchując odgłosów zaciekłej walki. Bond przestał się krzywić. Przynajmniej ta część planu wypaliła, lokalizator umieszczony w zegarku wysłał sygnał alarmowy.

Strzały zdawały się padać coraz bliżej. W kulminacyjnym punkcie tego osobliwego słuchowiska wybuchł granat. Bond wyczuł drganie podłogi w pokoju. A później wszystko ucichło niby ucięte nożem. Troje więźniów zastygło w oczekiwaniu.

 Drzwi otworzyły się i stanął w nich mężczyzna w pustynnej wersji munduru polowego. Wysoki blondyn o niebieskich oczach poruszał się ostrożnie, gotów w każdej chwili do zwarcia z przeciwnikiem.

– Nie śpieszyło ci się zbytnio, 009 – stwierdził Bond. – Rozkuj mnie.

Craig wyciągnął z zasobnika niepozornie wyglądający drucik, pomanipulował nim chwilę przy zamku i dwie niemodne bransolety przeszły do historii. Shah i Q również zostali uwolnieni.

– A teraz biegiem – powiedział 009. – Wspólnie z paroma chłopcami z SAS pozbyliśmy się poprzednich gospodarzy. Zgodnie z rozkazem Centrali zaminowaliśmy cały budynek. Mamy pięć minut.

Bond wziął od 009 niemieckiego glocka i zerwał się do najszybszego biegu od dekady. Jakieś pięćdziesiąt stóp od range rovera SAS gdzieś z tyłu głowy Bonda pojawiła się myśl: udało się!

Kula niczym śmiercionośny szerszeń śmignęła nad głową biegnącego 007. Dwóch komandosów zabezpieczających wóz było martwych. Pojawiła się szpica posiłków terrorystów. Craig posłał długą serię w kierunku, z którego padł strzał.

Terroryści wykorzystali pojazd jako jedyną osłonę. Bond starał się kuśtykać zakosami, raz nawet strzelił w kierunku nacierających bez specjalnego celowania. Trafił. Zawtórowała mu kolejna seria pistoletu maszynowego Craiga. Jego młodszy kolega był zdecydowany przebić się za wszelką cenę.

007 strzelił ponownie i znów trafił. Z dawnych umiejętności strzeleckich niewiele ubyło, nie można było jednak powiedzieć tego samego o szybkości i zwinności. Coś świsnęło niebezpiecznie blisko i James Bond zatrzymał się w pół kroku. Nie pamiętał chwili, gdy runął jak długi w piasek pustyni.

Ocknął się na moment.

– Do samochodu! Do samochodu!

Chyba 009. Krzyczał.

– Cholera za dużo krwi! Wykrwawi się.

– Nie gadaj, tylko uciskaj. I módl się, żebyśmy dojechali na czas.

***

– Ale pan nie może! – Ordynator rządowego szpitala w centrum Londynu był przerażony. – Powinien pan podjąć próbę wstawania najwcześniej za dwa miesiące. Jest pan po ciężkim przelocie z Damaszku, o wypisie nie ma mowy. Rana…

Tak, rana postrzałowa faktycznie jest dość świeża, pomyślał Bond. Jednak Q Branch znakomicie się spisał, tamując upływ krwi. Resztę zrobił syryjski chirurg. Szkoda, że Karman Shah nie miał tyle szczęścia. Trafiony przez któregoś z tych popaprańców prosto w pierś, już na zawsze zjednoczył się z pustynią.

– Powtarzam raz jeszcze, pan nie powinien…

– Synku – zwrócił się Bond do lekarza. – Ja świat ratowałem, kiedy ty zasuwałeś na trójkołowym. Nie ty będziesz mi mówił, co mam robić. Wypisuję się na własną prośbę.

I ostentacyjnie wyciągnął kolorową końcówkę wenflonu.

***

Kiedy ubrany w świeżą koszulę i spodnie Bond wyszedł na zewnątrz, podmuch chłodnego wrześniowego wiatru spróbował pozbawić go kapelusza. Zajęty ratowaniem nakrycia głowy, dopiero po dłuższej chwili zwrócił uwagę na parkującego przy krawężniku czarnego Astona Martina. Niepewnie pokuśtykał w kierunku samochodu. Sylwetka kierowcy wydała mu się znajoma.

Drzwi po prawej stronie otworzyły się.

– Podwieźć cię? – 009 uśmiechał się, co nadawało jego zdecydowanym rysom łagodniejszego wyrazu.

– Skąd wiedziałeś, że potrzebuję taksówki? – zapytał 007, zajmując miejsce w fotelu.

– Akurat przejeżdżałem w okolicy. No i nieźle wystraszyłeś paru lekarzy.

Do tego stopnia, że zaalarmowali Centralę, domyślił się Bond.

– Dokąd?

– Na Heathrow – padła zdecydowana odpowiedź.

Przez jakiś czas jechali w milczeniu. Sportowy wóz znakomicie wpasowywał się w każdą przerwę w długim korowodzie aut przewijających się przez Londyn w godzinach szczytu.

– Jesteś pewien, James? Akcja w Syrii okazała się dużym sukcesem. Omega już funkcjonuje, pomagając nam się bronić. Od czasu do czasu udaje nam się też oddać.
– Q tak samo irytujący jak zwykle?

– Oczywiście.

– Tak, jestem pewien, 009. Jestem już na to za stary.

– Właściwie to Centrala kilka dni temu zmieniła mój numer ewidencyjny.

– Tak? Na jaki?

– 007 – odparł Craig, a Bond uśmiechnął się kwaśno.

– Gratuluję – powiedział. – Teraz ty musisz znaleźć Khana.

– Uciekł, to prawda, ale przed nami nie można chować się w nieskończoność. Gdy już go wytropię, przekaże mu pozdrowienia od ciebie.

Bond westchnął tylko i pogrążył się w zadumie.

Ten zwariowany świat kręcił się we własnym tempie, wśród spisków, zdrad i przemocy. Nowy 007, pełen energii i zapału, był niezbędny rządowi Jej Królewskiej Mości. Ta myśl wywołała u niego zaskakujące uczucie ulgi. Zabukuje bilet do jakiegoś bardzo odległego miejsca, na drugim końcu świata.

James Bond nie powróci już nigdy.

.

Aby pobrać ebooka z powyższym tekstem w formatach pdf, epub, mobi:

Zajrzyj http---chomikuj.pl-Najlepsza_Erotyka2 (2)

.

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

To pierwsze opowiadanie, w którym niecierpliwie przewijałem scenę erotyczną, aby dowiedzieć się co będzie dalej. Przez chwilę obawiałem się, że nawet zamierzasz uśmiercić legendarnego agenta, na szczęście tak się nie stało. Przyznam…wciągnąłem się niesamowicie w to opowiadanie. Tak mogłaby wyglądać ostatnia misja Jamesa Bonda. Odszedł niepokonany, wrócił z emerytury, wygrał jeszcze raz… ale numer mogli mu zachować ;). Pozdrawiam, Celt.

Dzień dobry!
Dziękuję za pierwszy komentarz. Przyznam szczerze, cieszę się, że przewijałeś Celcie. Do sceny erotycznej, którą oceniam jako całkiem udaną, zawsze można wrócić. Liczę, iż tak właśnie uczynisz. 🙂 Wciągnąć Czytelnika w wir własnej opowieści to duże osiągnięcie.:)

Nawet przez moment nie rozważałem takiego pociągnięcia fabularnego. Jest grupa fikcyjnych herosów, których uśmiercanie wygląda wręcz komicznie. Późniejsze powroty owych bohaterów do życia są zazwyczaj kiczowate i niewiele mają wspólnego choćby z elementarną logiką.

Pisanie tego tekstu było świetną przygodą między innymi dlatego, że mogłem nieco urealnić postać komandora. Sam proces postarzania 007 był ciekawym wyzwaniem z literackiego punktu widzenia. Tak właśnie wyobrażam sobie koniec błyskotliwej kariery Bonda. Spektakularny, ale bez fajerwerków.

Uważam, że zmiana numeru jest pewnym symbolem. Jeden człowiek zestarzał się na tyle mocno, iż musiał odejść, drugi go zastąpił. Zupełnie jak aktorzy zmieniający się co pewien czas. Siódemka poprzedzona dwoma zerami to marka o bardzo wysokich standardach.
Kłaniam się,
Foxm

Brawo! Pomysł 5/5, wykonanie 5/5.
Scena erotyczna pierwsza klasa. Będzie dla mnie punktem odniesienia na długo…
Świetne.

Dobry wieczór
Cieszę się, że Ci się podobało, Barmanie. Mam nadzieję, że zapoznałeś się również z pierwszą częścią. Pamiętając o Twojej szeroko znanej oszczędności, jeśli idzie o rozdawanie komplementów, nie mogę się nie uśmiechnąć. Co do sceny erotycznej, jestem z jej kształtu więcej niż zadowolony. Kreśliło się ją bardzo przyjemnie.
Dziękuję za obie piątki i pozdrawiam,
Foxm

"Bondy" oglądałem kiedyś z przyjemnością. Ale zniechęciłem się, oglądając czołówkę jednej z ostatnich części. I już do tego tandetnego acz wysokobudżetowego badziewia nie wrócę. Podobno odkąd jest Craig filmy są ciekawsze. Jednak jakoś mnie nie kuszą. Niemniej nie dziwię się, że ten "wstrząśnięty, nie zmieszany" bohater stanowi inspirację. Można wybrać gorzej.
Tempo narracji szaleńcze i zawsze pod kontrolą, Foxie. Ja bym chyba tak nie potrafił. Za to podziw.
Jeden szczegół przyciągnął moją uwagę. M jest we fragmencie mężczyzną, w retrospekcji kobietą. To intencjonalne? Niestety nie przebrnąłem pierwszej części. Zraziło mnie już pierwsze zdanie, a w połowie wymiękłem. Może tam jest wyjaśnienie mojej wątpliwości.
W fabule drugiej części uważny czytelnik dostrzega tu i tam nieco naiwne tezy i komentarze, ale bez dobrego konsultanta z zakresu działalności tajnych służb, wielu autorów popełnia podobne grzechy. Więc ok.

Szczerze mówiąc, Sherlock wyszedł Ci świetnie, Bond nieco mniej porusza.

Pozdrawiam wszystkich Czytelników,
Karel

Witaj!
Dziękuję za Twój komentarz. Nieco zaczęła mnie już niepokoić niewielka ilość komentarzy pod obiema częściami. Przynajmniej mam z kim wejść w dyskusję, a to jest moja ulubiona część pracy na Najlepszej Erotyce. Ja uważam Jamesa Bonda za postać kultową. Jasne, przez ponad pół wieku zdarzały mu się chwile lepsze i gorsze.

Aktualnie ma zwyżkę formy. Craig, mimo fatalnej prasy w początkach swej kariery jako 007, wniósł do całej serii powiew świeżości. Naprawdę polecam obejrzeć, choćby dla wyrobienia sobie zdania.

Bond ma tyle wspólnego z prawdziwymi szpiegami, co McDonald z dobrą restauracją. Byłoby wręcz niewskazane bym do takiej serii zasięgnął rady jakiegoś fachowca od tajnych służb. To jest bajka, a w bajkach, jak powszechnie wiadomo płazem uchodzi twórcom wiele naiwnych rozwiązań fabularnych. Wydaje mi się, iż nie mam się czego wstydzić. W Służbie Jej Królewskiej Mości poziomem realizmu z pewnością przewyższa niektóre oficjalne części tej słynnej sagi.

Chociaż nie będę się upierał, że stawałem na głowie byle tylko urealnić 007. Poczyniłem wiele dla poziomu realizmu, ale wciąż pamiętałem, iż herosi mają swoje własne prawa i jak trzeba przetrwają nawet wybuch bomby atomowej.

M z roku 1987 i M z teraźniejszości to dwoje różnych ludzi. Tak, zabieg z pewnością był zamierzony. Uważam Judi Dench za znakomitą aktorkę i jeszcze lepszego M. W tym miejscu świadomie nagiąłem zasady. Dench zagrała szefową tajnych służby po raz pierwszy w 1995 roku. W 1987 M był grany przez Roberta Browna, ja jednak postanowiłem wpleść w moją opowieść najlepszego M. Nieco przyśpieszyłem nominację.:)

W najnowszej odsłonie przygód 007, dowiadujemy się, iż szefem MI6 znów jest mężczyzna, więc postąpiłem zgodnie z obowiązującymi trendami. Nie ma w tym nic dziwnego, że przez ćwierć wieku między retrospekcją, a teraźniejszością nastąpiła zmiana.

Przeczytałem dwa pierwsze zdania pierwszej części i nie znalazłem w nich niczego nadzwyczajnego. Korekta też nie zgłosiła zastrzeżeń. Ale masz pełne prawo nie lubić pierwszego zdania.
Fakt, że nie wytrwałeś do końca pierwszej części mocno mnie dziwi. To tam łamane są w większości schematy i gdyby mnie ktoś pytał powiedziałbym, że jeśli już to powinno być na odwrót. W części drugiej mamy klasycznego Bonda, któremu wszystko się udaje. Przynajmniej przez większość odcinka.
Pozdrawiam,

Foxm

Na Bonda w wykonaniu Craiga czy kogokolwiek innego jednak się nie zdecyduję.
Co do realizmu nie przystającego do konwencji bajeczki – masz rację, wycofuję uwagi.
Dzięki za wyjaśnienia odnośnie M.

Chodziło mi o drugie zdanie, a nie pierwsze. A konkretnie o przymiotnik "karnie", który zupełnie nie pasuje. Rzecz gustu.

Cóż, mogę tylko żałować, iż nie uda się zmienić Twojego podejścia do Bonów. Nie ma potrzeby dziękować, od tego jest opcja komentarzy, by za jej pomocą rozwiewać wątpliwości.
Teraz mam większą jasność odnośnie rzeczy, która Cię zniechęciła. Nic na to nie poradzę. Jak mówisz, rzecz gustu.
Pozdrawiam,
Foxm

Nasz drogi Fox potrzebuje oklasków?

Dobra to teraz krytyka! Po pierwsze w pewien sposób kontynuujesz swój styl, chłodny, apersonalny, doprowadzony do doskonałości. Można go lubić lub nie, ale w tym opowiadaniu wznosisz się na szczyty.

Osobiście też wolę jako szefa M. Faceta;] to taki dżentelmen w starym stylu. Może po prostu kreacja kolejnej żelaznej damy mnie wybitnie drażni.

Bondowi też nie zawsze wszystko się udaje – przykład "Licencja na zabijanie" gdzie dosć dosadnie miał przekopane.

POPEŁNIŁEŚ jednak potworny błąd- agent 009 ginie już w 1983 roku we wschodnim Berlinie. Za nieznajomość Bonda daję pałę;]

A to nie był 003, ten co zginął w Berlinie Wsch.?

Dobry wieczór!
Cieszę się niezmiernie, że się wypowiedziałeś Seelenverkoprze. To chyba pierwszy raz, pod moim tekstem, jeśli pamięć mnie nie zawodzi.Mam nadzieję, że nie ostatni.:)

Zacznę od końca. Nie popełniłem błędu, jak pewnie zauważyłeś w moim opowiadaniu przydział numerów ewidencyjnych jest zależny od Centrali. Masz absolutną słuszność, że 009 ginie w Berlinie. Rok 1983 to data poprzedzająca nawet retrospekcję, którą zastosowałem. Zatem dość dawno, jeśli odnieść to do współczesności.

Ja ledwie naszkicowałem w tym tekście postać agenta Craiga. Dałem też do zrozumienia, że chociaż nie jest w branży nowicjuszem, nie jest również weteranem. Jest wzmianka, iż Bond był osobiście odpowiedzialny za szkolenie 009, na krótko przed odejściem na emeryturę.

W części pierwszej jest mowa o pierwszym od siedmiu lat wezwaniu dla komandora, można domniemywać, że od tego mniej więcej czasu cieszył się on życiem emeryta Zatem Craig, naprawdę nie jest w sekcji 00 zbyt długo. Dałem mu numer, gdzie był wakat.

Chłodny, apersonalny, doprowadzony do doskonałości. Jak rozumiem, miała wyjść przygana, a ja się uśmiechnąłem. Odebrałem Twoją krytykę, jako coś miłego. Masz słuszność, moje pisanie można lubić albo nie. Tak, jest z każdą inną rzeczą na tym świecie. Styl pisania, podobnie, jak styl mówienia czy chód niełatwo jest zmienić, ale można próbować.

Judi Dench była znakomitym M, ale zgadzam się z Tobą, że teraz czas na najmniej kilku facetów. No dobrze,007 nie zawsze wszystko idzie jak z płatka, ale zawsze wychodzi na swoje. Swoją drogą "Licencja na zabijanie" jest jednym z najlepszych Bondów. Moim zdaniem zrobiono duży błąd, że Dalton nie został Bondem dłużej.

Osobiście nie ma dla mnie wielkiego znaczenia czy dany tekst wzbudza oklaski czy sypią się na mnie gromy. Ważne, bardzo ważne jest, by w komentarzach toczyła się jakaś dyskusja. Nie widzę nic nagannego w przyznaniu, że lubię jak ludzie komentują moją pracę. Taka jest przewaga Najlepszej Erotyki nad dnem mojej szuflady.
Kłaniam się,
Foxm

Pomysł był ambitny, a i wykonanie dało radę. Ostatnia misja Bonda okazała się udaną. Wprawdzie 007 nie mógł się sprawdzić w walce, tu wyręczył go młodszy kolega, ale sukces został odniesiony. No i lektura wynikła z tego całkiem przyjemna. Choć zgadzam się z innym komentatorem, że fanfik Sherlocka był lepszy.

Absent absynt

Witaj ponownie, Absent!
Fakt, pomysł był ambitny, miałem tego pełną świadomość. Być może dlatego tak dobrze bawiłem się tworząc ten tekst? Mam nadzieję, że ta satysfakcja choć w części udzieliła się czytającym. Jak nie mógł się wykazać w walce? Sporą część opowiadania stanowi opis wydarzeń wiedeńskich i tam 007 wykazuje się bez dwóch zdań.

Rozumiem, że idzie o teraźniejszość. I tu doszedłem do wniosku, że pewne wygibasy już nie wchodzą w grę. Mój bohater jest już nie pierwszej czy nawet drugiej młodości.
Nie podejmuję się oceny, który z moich fanficków jest lepszy. Od tego są Czytelnicy. Każdy z tych tekstów jest dla mnie na swój sposób wyjątkowy,
Pozdrawiam,
Foxm

Foxsie- twoje teksty czytam prawie zawsze. Rzeczywiście, prawie nie komentuję, bo reprezentujemy często spojrzenie na literaturę z jej dwóch, przeciwległych krańców. Więc siedzę cicho ;]

Lubię fanfiction, pod warunkiem, że jest dobre. Zawsze ciekawie jest spojrzeć, jak znajomy Autor radzi sobie w uniwersum wykreowanym przez gigantów takich jak Arthur Conan Doyle, czy Ian Fleming. Co ma do dodania od siebie, jak wzbogaca ten świat i jego bohaterów.

Wydaje się, że jest to gatunek bliski Foxowi. Najpierw Sherlock, teraz Bond. W jednym i drugim przypadku wyszło bardzo wdzięcznie – Bond może nawet lepiej niż Holmes, zapewne z powodu większego doświadczenia pisarskiego. Motyw z postarzeniem agenta Jej Królewskiej Mości okazał się bardzo efektywny, a jednocześnie nie odebrał nam przyjemności oglądania Jamesa w akcji (i w strzelaninie, i w łóżkowej) a to dzięki sprytnie wplecionej retrospekcji. Ciekaw więc jestem, który jeszcze z bohaterów popkultury zostanie wzięty na tapetę. Może tym razem ktoś z polskiego podwórka? Hans Kloss? A może Andrzej Kmicic? Jedno jest pewne: przeczytam to bez zastanowienia.

No i może ktoś tutaj podejmie się wreszcie fanficu Roberta Howarda (tak kanoniczni bohaterowie jak Conan czy Salomon Kane) albo H.P. Lovecrafta (świat Cthulhu). Czy ktoś podejmie rękawicę? Czekam z zapartym tchem 🙂

Pozdrawiam
M.A.

Dzień dobry, Megasie!
Zacznę swoją odpowiedź od stwierdzenia, że masz słuszność. Lubię pisać w kategorii fanfiction. Wielka to frajda móc pokierować przygodami swych idoli. Jednym bardziej podoba się moja interpretacja Holmesa, drugim Bonda – nie dogodzisz wszystkim. 🙂

Dziękuję za miłe słowa, to zawsze motywacja. Muszę Cię w tym miejscu rozczarować. Owszem są plany na jeszcze jeden tekst, gdzie znów główną postacią, będzie ktoś bardzo, bardzo znany, ale Twoje typy są mocno chybione.
Kilka tygodni, jakie minęły od premiery, pozwoliły mi złapać trochę oddechu od monotonii pisarskiej pracy. Wstępne prace nad rozwinięciem zalążka nowego pomysłu już się rozpoczęły.

Tym razem nie będzie to fanfiction. Z jednym Twoim zdaniem się nie zgodzę. Nijak nie mogę uznać Iana Fleminga za wielkiego pisarza. Jest dobry, ale książkom brakuje polotu. Nie wiem, być może to winna tłumacza, ale jego prozy nie czytało mi się płynnie. Taki Conan Doyle, to moim zdaniem zupełnie inna półka, jeśli chodzi o literacki talent.

Jednego jednak bardzo Ianowi Flemingowi zazdroszczę, podobno pisywał z wielką systematycznością, po dwa tysiące wyrazów dziennie. W ten sposób mógł sobie de facto pozwolić na wydanie książki raz na sześć miesięcy. Czynił to trochę rzadziej i szkoda z perspektywy filmowców. Bondy oparte na oryginalnych książkach są przynajmniej,miej solidne, a często bardzo dobre.

Na koniec, oczywiście tradycyjne podziękowanie za korektę. Dzięki Twojej uwadze i cierpliwości każdy mój tekst zyskuje dodatkowe walory.
Kłaniam się,
Foxm

Napisz komentarz