Artur (Ania)  4.8/5 (15)

10 min. czytania

Źródło: Pixabay

Nie był ani specjalnie przystojny, ani specjalnie wysoki, wręcz kilka centymetrów ode mnie niższy, więc w szpilkach wyraźnie nad nim górowałam. Do tego wycofany. Czasem sprawiał wrażenie wystraszonego, szczególnie, że miał duże, jasnoszare oczy, które wydawały się smutne. Swoją drogą rzadko się śmiał, najczęściej tylko lekko, jakby przepraszająco. Raptem kilka razy widziałam na jego twarzy promienny uśmiech, szczery i głęboki, który wypełniał całe ciało blaskiem, wyprężał zwykle lekko zgarbioną sylwetkę i unosił kilka centymetrów nad ziemię. W takich chwilach był piękny. Ale nie to lubiłam w nim najbardziej…

Poznaliśmy się zupełnym przypadkiem. Tak łatwo było się minąć, nigdy nie spotkać. Uciekłam z przyjęcia organizowanego przez przyjaciółkę w najdalszy kąt ogrodu, żeby odetchnąć trochę świeżym powietrzem i uspokoić myśli, a tam na dziecięcej huśtawce siedział już on. Nie zostaliśmy sobie przedstawieni, bo przytłoczona obowiązkami gospodyni uznała, że skoro jestem niemal domownikiem, poradzę sobie sama. Nie poradziłam. Ludzie w większej ilości mnie przytłaczają, a obcy przerażają. Ale z nim było inaczej. Pewnie dlatego, że też uciekł i to dokładnie z tych samych powodów.

Drobny i szczupły, oświetlony z boku nikłym światłem ulicznej latarni przefiltrowanym przez liście rozłożystego orzecha, sprawiał wrażenie młodszego niż był. Najpierw pomyślałam, że ktoś przyprowadził dziecko, jednak to było tylko chwilowe złudzenie.

Aż dziwne, że wtedy nie uciekł…

Miałam już męża i córeczkę, która dopiero co poszła do przedszkola. I mimo natłoku najróżniejszych obowiązków, a może właśnie przez ten natłok, zaczęłam zdawać sobie sprawę, że żyję cudzym życiem, spełniając cudze marzenia. To nie ja chciałam hucznego ślubu, nie ja wybrałam nudnego acz statecznego męża z dobrze rokującym zawodem, a nawet nie ja wierzyłam, że macierzyństwo jest moim powołaniem i dopełnieniem kobiecości. Jeszcze nie do końca rozumiałam kto i jak mi to zrobił, czemu tak łatwo uległam owczemu pędowi i poczuciu, że muszę spełniać oczekiwania bliskich mi osób, ale nabierałam głębokiego przekonania, że bardziej kompletna okazałabym się bez tego wszystkiego. Naga.

I z nim właśnie mogłam być naga. Szczera. Prostolinijna. Prawdziwa.

Nie był mi do tego niezbędny, ale pomógł stworzyć bezpieczną przestrzeń, w której w końcu zdołałam się przed kimś otworzyć. Nade wszystko niczego nie oczekiwał, choć z wdzięcznością brał, jeśli chciałam coś podarować.

Przyznam, że wtedy się nad tym nie zastanawiałam, ale po czasie poczułam delikatną obawę, że jego wyjątkowa empatia i wyczulenie na moje nastroje wynikały z trudnych doświadczeń. Niemniej nie byłam terapeutką, nie miałam ambicji nikogo leczyć, a prawdopodobnie sama wymagałam uleczenia. Pozostaje mi więc liczyć, że nasza relacja w jego życie również wniosła odrobinę światła. Wydaje mi się, że tak, mimo że na wskroś egoistycznie po prostu brałam.

Tamtego wieczoru usiadam na huśtawce obok, z trudem w wąskie siedzenie wcisnęłam swoje bujne biodra. Długo milczeliśmy, milczeniem miękkim i łagodnym, bez choćby cienia niezręczności, nawet na siebie nie patrząc. Kiedy w końcu odwróciłam głowę, odwzajemnił mój ruch. W ciemności nie dostrzegłam oczu, jedynie lekko uniesiony kącik ust. Tajemniczy nieznajomy zanurzony w mroku majowej nocy pachnącej jaśminem. Wydało mi się to szalenie poetyckie i samoistnie zrymowało z pocałunkiem.

Wyciągnęłam ostrożnie rękę, żeby dotknąć jego policzka. Drgnął niczym wystraszone kocię, ale po chwili ufnie wtulił w moją dłoń, niemal się łasząc. Jednak oswojony – pomyślałam. Ale czy bezpański? Pochyliłam się w jego stronę, też się pochylił. Zabrakło ledwie kilku centymetrów. Zawahałam się. Wtedy chwycił moją huśtawkę i przyciągnął. Pierwszy stanowczy ruch. Pierwszy z własnej inicjatywy. Ten pocałunek był krótki i niewinny, a jednak zmienił wiele. Nie, nie zakochałam się wtedy, ani wtedy, ani później. Nie poczułam motyli w brzuchu, za to zrobiłam się lekka, jakby ktoś doczepił mi całą masę balonów próbujących oderwać mnie od ziemi.

Miałam już trochę doświadczeń z mężczyznami, zdradziłam nawet kilka razy męża, ale to były jednorazowe przygody, wszystkie co do jednej rozczarowujące. Wydaje mi się, że chciałam sobie udowodnić, że nadal jestem atrakcyjna. Mimo trzydziestki na karku, urodzenia dziecka, kilku kilogramów za dużo… Może trochę mściłam się na mężu, który nie miał dla mnie czasu i nie słuchał, co do niego mówię. W sumie trudno powiedzieć. A może po prostu tak wyszło, bo nie potrafiłam odmawiać? Bo wypiłam o jednego drinka za dużo? Bo miałam zły dzień i naiwnie wierzyłam, że taka namiastka bliskości poprawi mi humor? Bez znaczenia.

Najważniejsze, że tym razem było inaczej. Dzień był dobry, nie piłam, czułam się bezpiecznie, po prostu naszła mnie chętka na małą psotę. Ot tak. Pocałunek zrymował się z nocą, z upajającym zapachem jaśminu, od którego kręciło się w głowie. Nie planowałam nic więcej, mógł zostać mężczyzną bez imienia, a nawet bez twarzy, z ledwo widoczną w półmroku połówką uśmiechu.

Pomilczeliśmy jeszcze chwilę, a potem wróciłam do gwarnego towarzystwa w tonącym w ciepłym świetle domu. Nagle znalazłam się niemal na innej planecie, ale mój mały sekret przyjemnie łaskotał w środku. Co ciekawe on najwyraźniej został na zewnątrz albo wręcz uciekł bez pożegnania. Nikt nie zwrócił na to uwagi. Prócz mnie, oczywiście.

Kilka tygodni później zauważyłam, że jakieś nowe konto polubiło moje posty z ostatnich dwóch lat – hurtowo, jak leci. Łączyło nas sporo wspólnych znajomych, przyjrzałam się więc z zaciekawieniem dosłownie pięciu dostępnym zdjęciom. Same widoczki, mroczne, nietypowe ujęcia miasta. Żadnego opisu. Nic niemówiąca nazwa konta. A jednak coś mnie tknęło i spytałam po prostu: to Ty?

I tak, to był on. Na piśmie równie mało wylewny, acz komunikatywny. Nic nie ukrywał, odpowiadał na wszystkie pytania, nawet jeśli czasami dosyć zdawkowo, niemniej w razie czego wystarczyło dopytać. Wścibski też nie był. Rozmowa kleiła się o tyle o ile. Dopiero gdy zboczyliśmy na temat literatury, miał nieco więcej do powiedzenia.

Od czasu do czasu coś do siebie pisaliśmy i nic nie wskazywało, że liczy, iż nasza znajomość rozwinie się w jakiś konkretny sposób, choć kiedy miałam na to ochotę, poświęcał mi sporo uwagi. Aż przyszedł taki dzień, gdy koniecznie chciałam spotkać się na żywo z dowolną przyjazną istotą. Pogadać. Pospacerować. Pobyć.

Okazało się, że ma czas i ochotę, choćby za piętnaście minut. Jak głupio to nie zabrzmi, przytulaliśmy się wtedy do drzew. Pozwolił mi się wygadać, wykazał zainteresowanie i zrozumienie, jakiego nie czułam od wielu lat. Znów były te baloniki.

Musiał już wiedzieć, że mam męża i dziecko, że na żywo nie wyglądam równie kusząco, jak na skrupulatnie wybranych, pozowanych zdjęciach w internecie i że jestem od niego starsza co najmniej z pięć lat, a może nawet więcej. Mimo wszystko spytał, czy do niego wejdę.

Weszłam. Wstawił wodę na herbatę, a ja rozglądałam się po surowym wnętrzu schludnej kawalerki, w której największym meblem było starannie zasłane łóżko. Wzrok przyciągały jedynie książki – całkiem spory stosik na podłodze, kilkanaście starannie ustawionych na półce. Niektóre z okładek znałam, ale że czajnik wesoło zagwizdał na gazie, odwróciłam wzrok w jego stronę. Nie miał stołu, nawet małego stolika kawowego, a jedynie krzesło barowe przy kuchennym blacie i bambusową tacę na parapecie.

Jakoś tak naturalnie wyszło, że usiedliśmy na podłodze, oparci plecami o łóżko z rozdzielającą nas tacą z dwiema czarnymi czarkami z zieloną herbatą i talerzykiem z herbatnikami. Wieki nie jadłam herbatników, wieki też nie siedziałam na podłodze. Było w tym coś szalenie intymnego i dziwnie odmładzającego, jakby wraz z promieniami popołudniowego słońca do pokoju wpadały refleksy studenckich lat. Mój podły nastrój po prostu prysł…

Nawet nie wiem jak i kiedy minęły dwie godziny, taca wróciła na parapet, a ja siedziałam z głową opartą na jego ramieniu. Czułam przyjemne ciepło i dłoń powoli gładzącą moje włosy. Niestety gdzieś tam w oddali wciąż czyhała na nas rzeczywistość. Na pożegnanie przytuliliśmy się mocno.

Nie rozumiałam, co zaszło ani czemu nie mogę przestać myśleć o powrocie do tego malutkiego mieszkanka w odcieniach szarości, ale najwyraźniej już wtedy było nieuniknione, że wrócę. Nie pragnęłam go, nie pragnęłam nawet sama być pożądana, pragnęłam po prostu poczuć spokój. Pustkę, która daje ukojenie.

Kilkanaście dni później nogi same zaniosły mnie pod jego drzwi. Nawet się nie zdziwił, kiedy otworzył drzwi.

– Zaparzyć herbaty? – spytał po prostu.

Nie chciało mi się pić, chciało mi się całować, a on pozwolił się prowadzić niczym w tańcu. Idealna symetria kroków. Idealna symetria dotyku.

– Ciii… – wyszeptałam i położyłam palec na jego miękkich ustach.

Odpowiedział tym samym. Obrysowałam opuszkiem jego wargi, on obrysował moje. Przesunęłam dłoń na policzek, on przesunął swoją. Zrobiłam krok w przód, on też. Nawet żadne z nas nie musiało się pochylać, po prostu patrzyliśmy sobie w oczy. Byliśmy. Trwaliśmy. Bez oczekiwań. Bez poszukiwania dowodów. Ot tak, delektując się bliskością drugiego człowieka.

Niespiesznie zbliżyliśmy wargi do warg, raz po raz delikatnie muskając, ja jego górną, po chwili on moją. Zanurzyłam palce w jego włosy, on w moje. Jeszcze nigdy nie czułam podobnej harmonii. Zsynchronizowane oddechy, zsynchronizowany rytm serca – w magiczny sposób się do mnie dostroił. Do ciała i duszy. Instynktownie wiedział jaką poruszyć strunę. A może lgnęłam do niego, bo okazał się lustrem?

W tamtej chwili nic nie miało znaczenia. Nie byłam żoną. Nie byłam matką. Córką. Przyjaciółką. Pracownikiem. Byłam sobą. Ciałem. Swoimi zmysłami. Krwią pulsującą w żyłach i spłyconym oddechem. Skórą głowy delikatnie głaskaną. Lekko rozchylonymi ustami szukającymi po omacku drugich ust. Nagle wyczulona na dotyk i spragniona drobnych przyjemności. Ust zostawiających na szyi mokry ślad. Dłoni gładzących nagą skórę pleców. Zębów przygryzających płatek ucha. Nie palił mnie żaden ogień, nie chciałam posiąść ani być posiadana, chciałam po prostu wychylić tę czarkę herbaty…

A więc piliśmy z siebie nawzajem, czuli i uważni, z powagą należną rytuałowi, w miejscu, które, jak przystało na pawilon herbaciany, niczym nie rozpraszało naszej uwagi. To my staliśmy w centrum tokonomy niczym dzieło sztuki. Jego blada skóra o odcieniu surowego lnu pachniała delikatnie drzewem sandałowym, miękka i gładka, ale niemal pozbawiona smaku, jakbym zaczerpnęła wodę z górskiego strumienia. Orzeźwiał. Dawał wytchnienie.

Niespiesznie poznawaliśmy swoje ciała, nie dążąc do żadnego celu, nie zrywając ubrań, a raczej po omacku badając granice miedzy luźną miękkością bawełny, a napiętym ciepłem ludzkiej skóry. I choć bezsprzecznie oboje pragnęliśmy więcej, syciliśmy się swoim nienasyceniem. Wyszłam od niego lekka, szczęśliwa, z głową pełną wszystkiego, co pozostało jeszcze do odkrycia, bez lęków i obaw o przyszłość.

Weszło mi w nawyk pojawiać się bez zapowiedzi, czasem tylko na chwilę, na pocałunek, pięć minut przytulania lub czarkę herbaty. Zawsze miał czas i ochotę, zawsze potrafił zrównać swój oddech z moim, przy tym nigdy nie domagał się czasu ani uwagi. Były dni, gdy wymienialiśmy wiadomości setkami, były też całe tygodnie milczenia.

Od dawna irytowało mnie, że o uwagę męża muszę zabiegać. Organizować czas i miejsce, budować nastrój i jeszcze przebierać się w fikuśne fatałaszki, jakbym ja sama już nie wystarczyła. Moje ciało, pragnienia, potrzeba bliskości. Jakby to nie kobieta była zdobyczą, o którą trzeba walczyć. Widać cenne trofeum stanowimy jedynie do czasu, a potem zdobyte, odstawione na półkę niczym bibelot, już tylko zbieramy kurz, używane jedynie od święta, gdy właściciel przypomni sobie łaskawie o naszym istnieniu. O istnieniu innym niż w kuchni lub przy desce do prasowania.

Pewnie dlatego prawdziwym odkryciem okazał się ten prosty fakt, że wystarczam, że niczego mi nie brakuje i o nic nie muszę zabiegać. Zwykła. Normalna. Codzienna. Bez świec. Nastrojowej muzyki. Koronkowej bielizny. Szpilek. Pomalowanych paznokci i fryzury prosto z salonu.

To był gorący, parny dzień, od wielu godzin zbierało się na burzę, ale od czasu do czasu wychodziło piękne słońce. Powietrze wydawało się ciężkie i lepkie, ubranie kleiło się do skóry, a krew gotowała w żyłach, mimo dyskomfortu, buzująca gwałtownie i pulsująca tuż pod powierzchnią. Łechtaczka, niczym miniaturowe serce, trzepotała między udami, próbując wydostać się na wolność, a zapach, ten zapach, otulał mnie niczym najdroższe perfumy. Całe godziny w pracy marzyłam, żeby urwać się wcześniej i pobiec do niego, opowiedzieć bez słów o potrzebie dotyku, głodzie spojrzenia, niecierpliwości pragnienia.

Bezczelnie wyrąbałam w napiętym grafiku dwugodzinną lukę, tylko dla nas. Dla siebie. Takie mini wakacje. Prezent bez żadnej okazji.

Gdy weszłam do magicznego świata jego malutkiego mieszkanka, poczułam, że wszystko, co obce mnie uwiera, uciska, tłamsi. Choć jeszcze nigdy nie widział mnie całkiem nagiej, bez cienia wstydu zdjęłam ubranie. Tak po prostu. Naturalnie. Bez wstydu i bez kokieterii. Nie przejmując się rozstępami, cellulitem, nieujarzmionym włoskiem tu i ówdzie ani śladami po wrzynającej się we wszystkie krzywizny i miękkości tkaninie. To po prostu nie istniało, była tylko moja pierwotna kobiecość, dzikość, bogini tkwiąca wewnątrz. A on patrzył zafascynowany.

Syciłam się tym spojrzeniem. Traciłam pod nim lata i kilogramy, znów coraz lżejsza i szczęśliwsza, dziewczęco beztroska. Ręce same, nieco chaotycznie, a napewno mało elegancko, zaczęły błądzić, szukając czułych punktów, dawno zapomnianej przyjemności pieszczenia samej siebie. Satynowa gładkość własnej skóry zaparła mi dech, delikatne łaskotanie zadziwiło. Niemal popadłam w samozachwyt. Te zmysłowe krzywizny! Ta miękkość! Ten wewnętrzny, rozedrgany rytm!

Byłam kapłanką odprawiającą starożytny rytuał i bóstwem, do którego się modli. Byłam wodą rzeźbiąca krajobraz i pustynią w rozkwicie, na którą spadł właśnie deszcz. Księżycem przyćmiewającym blask gwiazd i aksamitną czernią nocnego nieba. A on chłonął. On spijał mój czar.

Gdy sięgnęłam ku pierwotnemu źródłu, już żądna z niego zaczerpnąć, rozległ się pierwszy grzmot i o parapet uderzyły potężne krople długo wyczekiwanego deszczu. Chwyciłam między palce aksamitne fałdki i próbowałam wyłapać rytm w tym całym chaosie. Ja i świat dookoła zlaliśmy się w jedno. Błyskawice rozświetlały mi purpurowo ciemność pod powiekami, a grzmoty elektryzowały wszystkie nerwy, przepuszczając przeze mnie łaskoczący prąd. Ta burza trwała we mnie. Dudniła. Targała włosy. Ta burza była mną. Ja byłam burzą. Nagle głośna, gwałtowana, nie do opanowania. Nagle bębniłam, nagle sama nadawałam rytm całemu światu. A świat patrzył, czuwał i drżał w posadach, zafascynowany zjawiskiem niemalże nadprzyrodzonym. Mną.

Wystarczyło tylko kilka precyzyjnych uderzeń, wycyzelowanych, dokładnych. Nikt inny nie wiedziałby jak. Nie wiedziałby gdzie. Zatrząsł się świat, a krzyk o mało nie rozbił szyby. Ona została jednak cała, ale na mnie popękała cienka gipsowa powłoka, z której się otrzepałam i wyszłam niczym motyl z kokonu. Już nie poczwarka, już ćma.

Otworzyłam oczy. Był tam, na wprost, ciągle ubrany, przyklejony do ściany i nadal pełen zachwytu, może nawet jeszcze większego. Nikt inny nigdy tak na mnie nie patrzył. Nikt inny nigdy tak skutecznie nie leczył spojrzeniem starych ran.

 

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tags:
Blog Comments

Aniu, cenię sobie w Twoich opowiadaniach, a w tym szczególnie, piękny język oraz styl. Wiesz jak pisać, by czytelniczkę 'dotknęło’, by wyzwolić silne emocje. Fabuły są mniej istotne, często stanowią pretekst. Ale przeżycia i to, jak zostały oddane – to jest jak najbardziej realne i na długo pozostaje pod skórą.

Dziękuję za miłe słowa 🙂
Cóż, rzeczywiście celuję raczej w obyczajówkach, w których nie ma wartkiej akcji, ale przecież na takie utwory też jest miejsce…

Uśmiechy

A.

Dobrze, że opowiadanie nosi tytuł „Artur”. Bez tego nie wiedzielibyśmy nawet jak ma na imię kochanek-niekochanek głównej bohaterki.

Bo przecież on tak naprawdę w tym opowiadaniu nie istnieje poza chwilami, gdy może podziwiać, afirmować i podnosić samopoczucie narratorce. Ta traktuje go całkowicie użytkowo – jak jej smutno i źle, bez zapowiedzi składa mu wizytę (on zawsze na nią czeka), zaspokoja swoje potrzeby, jakiekolwiek by akurat nie były, a potem znika na całe „tygodnie milczenia”.

Początkowy, dość uważny opis Artura sugerował bardziej partnerski związek. Wysaje mi się, że koncepcja opowiadania uległa głębokiej zmianie podczas pisania. Zaczęło się jak relacja z prawdziwego romansu, zakończyło – jak kliniczny niemal zapis narcystycznych fantazji i urojeń głównej bohaterki.

Inna sprawa, że świetnie napisany. Ten finalny odjazd z rytuałem i auto-deifikacją może odrobinę przesadzony, ale w sumie, osobowości narcystyczne tak właśnie mają.

Hej,
nie każda opowieść o relacjach-damsko męskich musi być od razu romansem. Nader często, szczególnie przygodnym seksem, ludzie próbują po prostu zagłuszyć swoją samotność albo poprawić sobie samopoczucie. Wydaje mi się też, że od początku dość konsekwentnie pisałam o tym, że nie był bohaterce niezbędny i że bynajmniej się w nim nie zakochała…

Jedyne co mnie martwi to fakt, że oceniasz bohaterkę nader surowo. Gdy mężczyzna traktuje kobietę „całkowicie użytkowo” nikt nie wytyka mu zaburzeń psychicznych, a najwyżej nazywa dupkiem. W realnym życiu zresztą mężczyźni, nawet jeśli liczą na coś więcej, nie mają zwykle nic przeciwko zostaniu „wykorzystanym”.

Tutaj widzimy dużą dysproporcję sytuacji życiowych – ona jest pracującą młodą mamą, która najprościej w świecie ma mało czasu (i tak cud, że jakiś znajduje!), a on samotnym facetem, który prawdopodobnie czasu ma aż nadto. Dlatego może czekać… i najwyraźniej chce czekać.

Narcyzmowi bohaterki przeczy kilka rzeczy. Po pierwsze jest wyraźnie świadoma swoich wad (nadmiarowe kilogramy, cellulit, rozstępy), a po drugie, choć nowa relacja daje jej więcej satysfakcji niż małżeństwo, nie stawia go na szali. Narcyz nie przejmowałby się konsekwencjami swoich czynów…

Uśmiechy

A.

Aniu, oceniam bohaterkę na podstawie tego, co nam dałaś. Opisałaś ją tak, jak pragnęłaś, ja tylko wyciągam wnioski.

Jedną z cech osób narcytycznych jest to, ze nigdy za nic nie biorą odpowiedzialności. A tu zobacz:

„To nie ja chciałam hucznego ślubu, nie ja wybrałam nudnego acz statecznego męża z dobrze rokującym zawodem, a nawet nie ja wierzyłam, że macierzyństwo jest moim powołaniem i dopełnieniem kobiecości. Jeszcze nie do końca rozumiałam kto i jak mi to zrobił, czemu tak łatwo uległam owczemu pędowi i poczuciu, że muszę spełniać oczekiwania bliskich mi osób”

Przyznam, że w tym momencie czytając jej wynurzenia wywróciłam oczami. To nie ona wybrała sobie męża? W XXI wieku? „Kto mi to zrobił”, pyta zdumiona, że ma męża, dziecko i obowiązki. Taka jest wyzwolona, że regularnie zdradza swojego ślubnego, a nie wie, jak działa antykoncepcja? Zachowuje się jak kobieta ujęta w Kodeksie Napoleona – istota wieczyście małoletnia. Niezdolna do ponoszenia odpowiedzialności za własne wybory.

Tak, zauważa swój cellulit, rozstępy i inne niedoskonałości urody. Ale przecież uważa, że to przykre konsekwencje wyborów, które podjął za nią kto inny. Lubi czuć się ofiarą cudzych poczynań, bo wtedy nie musi mierzyć się z faktem, że to ona sama, własnymi decyzjami, doprowadziła się w miejsce, w którym nie chce być.

Teraz zaczynam się zastanawiać czy aby napewno to samo rozumiemy pod pojęciem narcyzmu. Z klinicznego punktu widzenia narcystyczne zaburzenie osobowości objawia się przede wszystkim przekonaniem o własnej wielkości, brakiem empatii i nieumiejętnością spojrzenia na świat z innej perspektywy niż własna. Ja tych cech u mojej bohaterki nie widzę.

Unikanie odpowiedzialności jest natomiast bardzo ludzką cechą, wszyscy to robią. Mechanizm dzięki któremu sukcesy przypisujemy sobie, a porażki niesprzyjającym okolicznościom, pozwala nam po prostu ciągle próbować, bez zbędnego obciążenia psychicznego… Bez tego mechanizmu dużo łatwiej byłoby zwariować 😉

Jako istoty społeczne łatwo też ulegamy wpływowi grupy, a jeszcze łatwiej przychodzi nam potępianie każdego, kto lekceważy normy przez naszą grupę narzucane. I wiesz co? To jest dodatnie sprzężenie zwrotne. Łatwo ulegamy, bo to potępienie grupy jest dla nas największą możliwą karą.

A teraz rozejrzyj się dookoła. Czego społeczeństwo oczekuje od młodych kobiet? Ta presja może maleje (albo malała), ale dalej jest wielka…

Uśmiechy

A.

Bardzo, ale to bardzo mi się podobało. Wiele Twoich tekstów zdarzyło mi się czytać. I czasem wiedziałem, że przeczytam kolejny manifest. Bombastyczny, ważny i głęboki, ale manifest. A historia Artura jest raczej zwyczajna, bez drugiego i trzeciego dna. Bo czasem potrzebujemy z kimś wypić herbatę, o czym niezmiernie rzadko informują nas opowiadania erotyczne.

Najcieplejszy, najjaśniejszy z Twoich tekstów.
Lis

A może tylko tego dna nie dostrzegasz? 😉

Uśmiechy

A.

Odpowiedz

unstableimagination

Coś w tym opowiadaniu mnie przyciągnęło. Przez chwilę wodziłem wzrokiem po tekście, a kiedy zobaczyłem:
“Jednak oswojony – pomyślałam. Ale czy bezpański?”
Wiedziałem już, że muszę zostać.
I zostałem.
Całość wydaje mi się pięknie napisana, a realizm i wiarygodność sprawiają, że wciąga.

Ciekawostka – nie sądziłem, że można napisać urocze zdanie z wyrazem łechtaczka.
Do tej pory byłem przekonany, że wyraz ten jest najczęściej jak anty-erotyczny granat.
Jego użycie może zniszczyć nie tylko zdanie, ale kilkanaście akapitów dookoła, zwykle zostawiając ziejącą dziurę w nastroju opowiadania.
A tu proszę:
“Łechtaczka, niczym miniaturowe serce, trzepotała między udami, próbując wydostać się na wolność…”
Jest pięknie, a nastrój płynie aż do końca.
Cieszę się, że ten tekst zmienił moje nastawienie do tego słowa.

Odbieram bohaterkę jako prawdziwą i sympatycznie szczerą. Kupuję ją całą wraz z jej wadami, cellulitem i rozstępami.
Dołączam do Artura, by wspólnie pocieszać ją w nieszczęśliwym małżeństwie –
on leczącym wzrokiem, ja myślami.

Każde słowo ma swoje miejsce i czas, nie warto żadnego przekreślać na wstępie…

A co do małżeństwa. Cóż. To zawsze był raczej kontrakt, takie małe przedsiębiorstwo mające na celu produkowanie nowych członków społeczeństwa. I nawet jeśli obecnie wielu ludzi na świecie ma bezprecedensową możliwość samodzielnego wybrania partnera, nadal nie gwarantuje to sukcesu. Zresztą nawet najbardziej udany związek nie jest w każdej chwili swojego istnienia szczęśliwy, bo szczęśliwym się raczej bywa niż się jest. Nie przekreślałabym więc tego ukrytego gdzieś w tle związku, może jeszcze coś z niego będzie 😉

Uśmiechy

A.

” To nie ja chciałam hucznego ślubu, nie ja wybrałam nudnego acz statecznego męża z dobrze rokującym zawodem, a nawet nie ja wierzyłam, że macierzyństwo jest moim powołaniem i dopełnieniem kobiecości” – ??? małżeństwo z przymusu? a czymże jest powołanie kobiety, jak nie wydanie potomka? Opisujesz normalna parę, gdzie mi wydaje się to normalnością (ale co ja tam wiem), Naprawdę faceci chcą wielkiego ślubu?
Wiem, nie znam się. Mutantem jakimś jestem. To Wy chcecie (kobiety) czegoś takiego. Biała suknia, welon. Facet to tylko garnitur.

Okej… czyli najważniejszą misją życiową kobiety jest urodzenie dziecka, tak?
I sądzisz, że wszystkie kobiety, tak same z siebie, bez najmniejszej presji ze strony otoczenia, są o tym od urodzenia przeświadczone? Rodzimy się z głębokim przekonaniem, że zostałyśmy do tego powołane?

Owszem, społeczeństwo od małego próbuje wpoić nam, że tak jest. Machina rusza jeszcze zanim nauczymy się mówić, a co dopiero myśleć samodzielnie. To jest istne pranie mózgu. I wyobraź sobie, że mimo tego prania mózgu, od zarania dziejów, istnieje pewien odsetek kobiet, które mają na ten temat inne zdanie. Tyle tylko, że część z nich uświadamia sobie pewne rzeczy dopiero, gdy ma już życie ułożone zgodnie ze społecznymi oczekiwaniami.

Z punktu widzenia mężczyzny zakochanego w konkretnej kobiecie rzeczywiście może to wyglądać tak, że to ona chce ślubu, białej sukni i dziecka. Wielu mężczyzn naprawdę godzi się na to tylko po to, żeby uszczęśliwić wybrankę serca. Jednak za jej pragnieniem stoi (często wprost i agresywnie wyrażana!) presja jej rodziny, jego rodziny, a nawet przyjaciółek czy koleżanek z pracy. I oczywiście wspomniane wcześniej pranie mózgu…

Uśmiechy

A.

Niechętnie zabieram głos na tematy niejęzykowe. Nie jestem socjologiem, więc proszę o wyrozumiałość i nietraktowanie moich poglądów jako prawdy objawionej czy naukowej. To tylko moja prawda. Górale mogą mieć swoją, mogę i ja.
Biologicznie rzecz ujmując, w istocie jedynym obowiązkiem i kobiety, i mężczyzny jest rozmnażanie. Rozwój gatunku zapewniała najpierw mnogość potomków (przetrwa najlepszy), a potem rozwój społeczny przesunął akcent na jakość. Nigdy nie miało znaczenia, czy członek społeczności był kobietą czy mężczyzną – jeśli działali prospołecznie (najpierw instynktownie, później wskutek presji społecznej), mieli dzieci.
Różnicowanie płci w tym aspekcie jest szowinizmem płciowym.
Namiętność rozumiana jako feromony obok oceny społecznej (nieprawdą jest, że istniał dobór na zasadzie pierwszy lepszy) swą rolę wypełniały lepiej niż obecna samowola oparta na innych, niespołecznych i niebiologicznych czynnikach.
Dzisiejsze trendy antyspołeczne, chemia tłumiąca feromony, antykoncepcja, wymuszona monogamia i samowola doboru partnera/partnerki wraz z akcentem kładzionym na egoizm kobiet (wcześniej egoizm tolerowano tylko u mężczyzn, gdzie był mniej groźny rozrodczo), przyczyniają się do obniżenia dzietności i spowodują zanik cywilizacji dobrobytu.
Bogate egoistyczne społeczeństwa stają się łupem „barbarzyńców”. Piszę „barbarzyńców” w cudzysłowie, bo to termin ukuty przez bogatych, otłuszczonych egoistów. W istocie poprzez „barbarzyńców” natura przywraca równowagę; są czynnikiem ocalającym ludzkość przed zagładą.
Tak bywało i tak będzie. Zbliża się koniec tej cywilizacji, w której żyjemy, a po niej nadejdzie inna; taka, która będzie płodna. Ta, która naszą zastąpi, też kiedyś obrośnie tłuszczem egoizmu, przestanie rosnąć i też kiedyś zejdzie ze sceny.

Tompie,

generalnie zgadzam się z Tobą,że obniżanie dzietności to syndrom cywilizacyjnego schyłku. Obecna sytuacja różni się jednak znacząco od poprzednich schyłków tym, że jest właściwie powszechna. Dzietność spada nie tylko w Europie, ale też w Azji Południowo-Wschodniej, Ameryce Łacińskiej, Kanadzie. USA już są poniżej odnawialności pokoleń, lecz trochę ich jeszcze ratuje migracja (Trump usilnie pracuje, by ratować przestała). Indie, Iran są poniżej odnawialności pokoleń, Arabia Saudyjska jest na styk. Korea Południowa i Japonia jednocześnie starzeją się i wymierają, podobnie jak Rosja.

Demografowie mówią, że XXI wiek może być pierwszym od rewolucji przemysłowej, w którym doświadczymy spadku populacji. Przez jakiś czas kontrować to będzie Afryka, która wedle niektórych prognoz ma osiągnąć w okolicach 2100 r. 3 miliardy mieszkańców. Tyle, że to mało prawdopodobne za sprawą innych czynników. Demografowie skupiają się, jak sama nazwa wskazuje – na trendach demograficznych, mniej zauważając takie czynniki, jak zmiany klimatyczne, które uczynią ogromną część Afryki niemożliwą do zamieszkania.

Słowem, po raz pierwszy w dziejach sytuacja wygląda tak, że naszej wymierającej cywilizacji wcale nie musi zastąpić inna, stojąca na niższym szczeblu społecznego rozwoju, ale za to bardziej żywotna (czytaj: jurna). A to dopiero jest niepokojąca perspektywa.

Pozdrawiam
M.A.

Na wstępie pozwolę sobie uzupełnić to, co napisał Aleks. Otóż, choć w Afryce zdecydowanie przyrost naturalny nadal jest dodatni, to jednak tam dzietność również spada. I oczywiście wszędzie obwinia się te złe feministki i „dające w szyję młode kobiety”, choć wiele wskazuje na to, że ludzie (szczególnie mężczyźni!) stają się mniej płodni. Najbardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem wydaje się zanieczyszczenie środowiska, niemniej nadal wiele nie wiemy o funkcjonowaniu naszego organizmu i nie można wykluczyć na przykład wdrukowanych w nas mechanizmów kontroli populacji.

Ciekawym wątkiem są tu badania znane pod nazwą „szczurzych utopii” lub „mysich rajów” (tak w wielkim skrócie: https://pl.wikipedia.org/wiki/Zapaść_behawioralna), które oczywiście nie mają prostego przełożenia na populacje ludzkie, ale mogą świadczyć o tym, że natura nie przewidziała mechanizmów radzenia sobie z dobrobytem 😉

Trudno nie zgodzić się, że cywilizacje mają swój własny cykl życiowy – trochę jak super organizmy, które rodzą się, rozwijają, dojrzewają i w końcu umierają. Historia rzeczywiście dobitnie to pokazuje. Czy rozwinięte, dostatnie społeczeństwa określimy mianem egoistycznych jest już bardziej dyskusyjne, skoro to ich normalny etap ich rozwoju…

Biologicznie rzecz ujmując więcej czasu i energii niż na rozmnażanie poświęcamy na oddychanie, jedzenie i wydalanie, a jakoś mało kto próbuje nas przekonywać, że sensem życia jest sranie ;p Wątpię żeby w gruncie rzeczy większość ludzi uważało, że nasze życie powinno być definiowane przez biologiczne funkcje organizmu. Już łatwiej przyznać, że nie ma ono sensu niż, że jego sensem jest realizacja podstawowych potrzeb fizjologicznych.

Dla rozwoju gatunku czy społeczeństwa bynajmniej nie jest niezbędne, żeby wszyscy przedstawiciele gatunku się rozmnażali, wręcz przeciwnie, lepiej żeby robiły to jedynie najlepiej przystosowane osobniki. Zwrócie uwagę, że nie każdy rodzi się jako kobieta lub mężczyzna, wiele jednostek nie dożywa dojrzałości płciowej, część tych, które dożywają jest przez innych uznawana za nieatrakcyjne, część nie odczuwa żadnego pociągu seksualnego, jeszcze inni odczuwają pociąg do własnej płci. Niektórzy z najróżniejszych powodów są bezpłodni, niektóre kobiety na przykład dlatego, że rodzą się bez wewnętrznych organów płciowych. Czy to znaczy, że żadna z tych osób nie może zrobić nic dla społeczeństwa? Moim zdaniem mogą wiele i to nawet dla sukcesu reprodukcyjnego tych, którzy mogą i chcą się rozmnażać.

Absolutnie się też nie zgadzam z zrzucaniem całej odpowiedzialności za niski poziom dzietności na egoizm młodych kobiet. Jeśli już, właśnie na powszechny egoizm. Kiedyś za wychowanie dziecka odpowiadała cała wioska, obecnie, choć rodzicielstwo stało się bardziej intensywne i wymagające, całą odpowiedzialność zrzuca się na rodziców, a często de facto na samą matkę. Nawet dziadkowie czy rodzeństwo coraz częściej umywają ręce, bo przecież mają swoje własne życie. I choć być może odsetek kobiet, które deklarują, że nie chcą mieć dzieci rośnie (aczkolwiek wcześniej odsetek kobiet, które nie chciały mieć dzieci mógł być podobny, tylko one nie miały odwagi o tym mówić!), nadal istniej spora rzesza kobiet, które dzieci chcą mieć. Część z nich nie ma tych dzieci lub ma ich mniej niż chciałaby mieć ze względu na trudność za znalezieniem odpowiedniego partnera (odpowiedzialnego!) lub ze względów ekonomicznych, w tym mieszkaniowych. I nie jest to egoizm, tylko odpowiedzialność – nie chcą jedynie wydać na świat potomka, ale też zapewnić mu godziwą przyszłość.

Nie wiem też Absyncie skąd informacja, że kobiety, które urodziły i wychowały dzieci są bardziej zadowolone z życia. Znasz jakieś badania, które dobitnie to potwierdzają?

Uśmiechy

A.

„czyli najważniejszą misją życiową kobiety jest urodzenie dziecka, tak?”

Nieironicznie tak. Jest to misja życiowa w aspekcie biologicznym (przetrwanie gatunku), ale też samorealizacji życiowej. Kobiety, które urodziły i wychowały dzieci są ostatecznie bardziej zadowolone z życia i spełnione niż te, które z tego zrezygnowały.

„I sądzisz, że wszystkie kobiety, tak same z siebie, bez najmniejszej presji ze strony otoczenia, są o tym od urodzenia przeświadczone?”

Może nie od urodzenia, ale od osiągnięcia dojrzałości płciowej owszem – tak działa instynkt macierzyński. Oczywiście dziś jest forsownie tłumiony przez dominującą w naszym kręgu kulturowym ideologię, która z jednej strony obniża rangę macierzyństwa (kobiety, które postanowiłu się skupić na rodzinie są pogardliwie określane kurami domowymi, a rodzice więcej niż dwójga są nazywani wręcz dzieciorobami), a z drugiej – wpychane w robienie kariery, której często nie da się w pełni pogodzić z obiązkami opiekuńczymi. Niektóre feministki twierdzą wręcz, że instynkt macierzyński nie istnieje, zaprzeczając tym samym milionom lat ewolucji naszego gatunku.

„Rodzimy się z głębokim przekonaniem, że zostałyśmy do tego powołane?”

Kiedyś tak było. Antynatalizm wyrządził niestety wiele szkód i zdołał częściowo zanegować naturalny porządek, który pozwalał ludzkości jako gatunkowi na wzrost i rozwój.

Społeczeństwa, w których ta toksyczna ideologia zwyciężyła, zaczynają po prostu wymierać. Imigracja z krajów, gdzie dominują postawy pronatalistyczne może jeszcze przez chwilę zamaskować tę chorobę duszy w statystykach, ale w końcu i to nie wystarczy. Jako Zachód skazani jesteśmy na wymarcie i zastąpienie.

Nie wiem Absyncie skąd informacja, że kobiety, które urodziły i wychowały dzieci są bardziej zadowolone z życia. Znasz jakieś badania, które dobitnie to potwierdzają?

Uśmiechy

A.

Podrzucam dane (prawdopodobnie naukowe) na ten temat:
https://bognabialecka.pl/artykuly/czy-bezdzietne-singielki-sa-naprawde-szczesliwsze/
Jeśli komuś nie chce się przebrnąć przez cytowany artykuł (choć jest on krótki), powiem, że autorka-kobieta przerzuca się w nim z feministą (mężczyzną) danymi naukowymi i w konkluzji przytacza, że „dzieciate kobiety są mniej sklonne do samobójstw niż bezdzietne”. Ten argument mi się podoba, bo nie opiera się na ankietach.
PS Feminista ostatecznie wycofał się ze swoich „naukowych” twierdzeń (a w istocie z obrażania matek), że singielki są szczęśliwsze.

Dobry wieczór,

jak już wspomniano w komentarzach, styl w jakim opowiadanie zostało napisane jest niemal doskonały, język piękny. To coś więcej niż dopracowanie, to autentyczne natchnienie.

Z drugiej strony fabuła, konstrukcja bohaterów… usilnie starają się przekonać mnie, że w XXI wieku romans umarł i zostały tylko puste formy, które ponowocześni ludzie starają się nieudolnie wypełniać. Indywidualizm zatriumfował tak dalece, że mało komu chce się jeszcze być dla drugiej osoby… co najwyżej służy ona do masturbacji. Uważna lektura tego tekstu skłania raczej do snucia ponurych przemyśleń.

Jak udało się to wszystko upchnąć w tak krótkim tekście? Każdy akapit można tu rozkładać na czynniki pierwsze. Ania jest uważną obserwatorką społecznych zachowań i to procentuje. Choć konkluzje zapewne ucieszą niewielu z nas.

Pozdrawiam
M.A.

Ja po prostu nie lubię lania wody, Aleksandrze, każde słowo ma znaczenie 😉

A czy romans umarł? Cóż… trochę tak, ale nic nie jest takie proste… Tym co napędzało dawne, wielkie romanse, był fakt, że były zakazane. Bo zakazany owoc kusi. Jeśli wszystko mamy podane jak na tacy, nie ma co kusić. Tyle tylko, że w tych wielkich romansach była wielka namiętność i to ona była podmiotem miłości, bo na pewno na partner, o którym nie wiedziało się niemal nic. Namiętność była kierowana przy pierwszej lepszej okazji do pierwszego lepszego obiektu. Dziś mamy wybór, mamy też (przynajmniej w naszym kręgu kulturowym) możliwość lepszego poznania drugiej osoby, co umożliwia głębsze i trwalsze relacje, ale przy okazji zabija namiętność…

Uśmiechy

A.

Leave a Comment