
Źródło: Pixabay
#1 Szczynka
Wchodząca parka nie przyciągnęła uwagi pacjentów wiejskiej przychodni. Każdy z czekających na swoją kolej myślał o własnej dolegliwości.
Dziewczyna wskazała chłopakowi miejsce na krzesełku.
– Tu bydziesz, Wojtyk, spokojnie siedzioł w tyj poczekalni, a jak kolejka na cie przyńdzie, jo pójde sama do pani dochtór i wyklaruje jyj co i jak. Tak winc sie nie bój, jo za cie wszyćko jasno wyłoże, bo twego dukania i tak by nikt nie zrozumioł.
Chłopak chrumknął coś niewyraźnie, na co ludzie czekający na swoją kolej zawiesili wzrok na jego twarzy, zastanawiając się jedynie, dlaczego zasłania ją aż dwiema maseczkami. Taka higiena jest wszak na wsi niezwyczajna, ale co tam – fanaberie każdy może mieć, jakie chce. Byleby tylko do studni nie sikać, do święconej wody w kościele nie pluć i starszym szacunek okazać, to reszta ujdzie.
W końcu przyszła na Wojtka kolej i zgodnie z wypowiedzianym słowem weszła Kachna.
– Dziń dobry, pani dochtór. Jo z Wojtkiym od Dzingielów przyszła wyklarować co i jak, bo un nie może. Ale jo zaczne od poczuntku. Więc jakem mu wczora syćkie swoje wdziynki odkryła, a jak pani dochtór nie wie jakie, to ja zarutko pokaże…
Tu dziewczyna zaczęła się rozbierać.
– Ale chwila! – otrząsnęła się z początkowego osłupienia lekarka. – Kto tu jest chory? Ty czy Wojtek?
– No un, przecia godoła…
– To po co ty się rozbierasz? Ciebie mam badać? Jakąś infekcję intymną masz i jemu sprzedałaś?
Kaśka nie bardzo zrozumiała, co „pani dochtór” mówi, ale zaprzeczyła:
– In… coś? Ni, jo tylko chcioła pokozać te wdziynki, które Wojtka nadpsuły.
– Nie rozumiem. Na razie przestań się rozbierać i powiedz jasno, o co chodzi.
– No jo tyż właśnie… No winc jak mu te wdziynki pokozała, co to ich pani dochtór oglundać nie chco, to mu szczynka opodła.
– Co się stało? – spytała lekarka, potrząsając głową. „Wszystkiemu winna ta wiejska mowa” – pomyślała trochę zła na siebie, że nie rozumie. Przecież już blisko pół roku tu przyjmuje i mogłaby się osłuchać.
– No przecia godom: szczynka mu opodła.
„Szczęka mu opadła” – przetłumaczyła sobie kobieta i uśmiechnęła się, zrozumiawszy ten dowcip.
– Widocznie mu się spodobało. I co? To źle? Ciesz się!
– No właśnie, jo sie ciesze, ino un nie. Znaczy, teroz nie. Bo wczora to my sie cieszyli oba. Cztery razy, pani dochtór! A potym jeszcze dwa.
Lekarka z trudem utrzymywała powagę.
– A czymu… – „Cholera, nie przyzwyczajaj się” – …znaczy, dlaczego dziś on się nie cieszy? – Oczami wyobraźni zawodowej widziała złamanie prącia, bo pochwicę wykluczało pojawienie się dziewczyny solo.
– Przecia godom! Szczynka mu opodła.
– No to wiem. I co?
– No niegodnie mu z tako chodzać. A i jyść nie może.
Teraz dopiero pani doktor zrozumiała powagę sytuacji. „Zwichnięcie stawu skroniowo-żuchwowego” – pomyślała. „Cholera! Muszę chłopaka wysłać czym prędzej do miasta na SOR! Może nawet karetkę trzeba wezwać?”.
– Wołaj go tu natychmiast! – rozkazała.
– Ale co tak rychło, pani dochtór? Bo jo tak sobie myśle, czy nie jest aby tak, co tyn jego mynski organ jyst z to szczynko sczepiuny. Rozumie pani dochtór? Jak u pompy: ramie w dół, to tłok w góre. I na odwyrtke. Bo gdyby, nie daj Boże, te szczynke pani dochtór by mu podniosła, a organ by opod, to nie wim, czybym nie woloła, by zostało, jak jyst. Czy może pani dochtór obiecoć, co un mu nie opodnie? Organ, znaczy?
#2 Co za laska!
[Na bazie tekstu piosenki Freda Buscaglione]
Jak zwykle opuszczam mój ulubiony bar gdzieś po północy.
Nie wcześniej, bo o dziesiątej zbiera się tam najciekawsze towarzystwo: Najdłużej śpiące, a więc najdroższe mewki. Najbardziej elokwentni podrywacze, z którymi żadna nie chciała pójść. Nieświadomi turyści, którym się wydaje, że oglądają folklor. Czasem rodzynek: bogaty frajer, o którego walczą barmanki z taksówkarzami i szatniarzem.
I nie później, bo po szóstym drinku już nie miałbym wam czego opowiadać.
Nie, kłamię. Nie stać mnie na szósty drink.
Nigdy mnie nie stać. Na piąty zresztą też.
Na czym przerwałem?
Ach tak! No więc wychodzę z baru, noc, idę przed siebie… Niedługo, bo co widzę?
Naprzeciw mnie szybkim krokiem idzie… dziewczyna. Nie! Modelka! Piękność! Bogini! Gwiazda!
Fiuuu!!! Co za laska!!!
Wypełnia sobą zjawiskową sukienkę ze srebrnej lamy. Elastico fantastico, zbiór krzywizn godzien Wielkiego Geometry! Paraparabole! Hiperhiperbole! Tipsy-elipsy! Cała faluje, wibruje, pieści wzrok…
A nogi? Cudowne!… Podwiązki, pończoszki, buciki, obcasiki… Wszystko w najlepszym gatunku. Wierzcie mi.
I ten krok…
Fregata pod pełnymi żaglami i koń w galopie przy niej, to nic!
Fiuuu!!! Co za laska!!!
Startuję do niej, gdy tylko się zbliżyła.
– Hej, hej, mała! Daj całusa! Nie bądź głupia! Wiesz, jestem kapryśny! Nie trać okazji!
Mierzy mnie wzrokiem jak menela. Potem staje w pozycji jak Agnieszka Rylik, mistrzyni świata. Zwód w prawo i lewym hakiem przykleja mnie do latarni.
Fiuuu!!! Co za cios!!!
Poprawia kopem w jaja.
Mdleję.
Z podziwu.
Dociska mnie do słupa, więc nie upadam. Właściwie mnie przytula. Do siebie. Blednie i panikuje.
Głaszcze mnie ze współczuciem po szczęce.
A ja stwierdzam, że mi się to podoba, więc nadal udaję, że mdleję. I wiecie, co ona robi? Daje mi całusa i błaga o wybaczenie! Płacze!
Co za laska!!!
– I co? Przeleciałeś ją?
No niee… Gdy tylko ją objąłem, zorientowała się, że nic mi nie jest, odepchnęła, dała w twarz i poszła dalej. Ale przedtem zatrzymała dla mnie taksówkę.
Nie skorzystałem, bo miałem przyjemne myśli i chciałem im poświęcić trochę czasu.
Nie, kłamię. Nie miałem forsy na taryfę.
#3 Kłótnia
– Feliksie, ty wyleniały lwie!
Ledwo usłyszałam Klarę, już byłam w oknie. Wystarczająco szybko, by zobaczyć, jak ta awanturnica rzuca się na swego kochanka z pazurami. Ci dwoje są znani z tego, że żyją z sobą jak pies z kotem.
Ale Feliks jest nie w ciemię bity. Zrobił w tył zwrot i przez chwilę uciekał tu i tam wokół fontanny, budząc śmiech gapiów i przerywając grę w berka licznej gromadzie dzieci na placu.
Chwilowa atrakcja przyciągnęła uwagę wszystkich obecnych.
Niektórzy dolewali oliwy do ognia:
– Pokaż mu, kto rządzi!
– Nie tchórz! Bądź mężczyzną!
Kochankowie, których wieczorem przy fontannie nie brakuje, przytulali się do siebie. Dziewczyny zapewniały partnerów:
– Jakbyś mnie zdradzał, oczy bym jej wydrapała…
…a chłopcy oświadczali niepewnie:
– Wiesz, że nie masz powodu…
Wkrótce jednak publiczny pokaz się skończył. Feliks popędził do swojego domu, a że mieszkał naprzeciwko, mogłam zaobserwować, jak wpada na schody i gna na piętro.
Klara za nim.
Już myślałam, że to koniec przedstawienia, ale nie. Awantura rozgorzała na nowo, acz przez chwilę mogłam jej się tylko przysłuchiwać. Moi sąsiedzi darli ze sobą koty jak zwykle i jak zawsze głośno. Cały zaułek słyszał:
– To ja tu czekam na ciebie pod fontanną, a ty, jakby nigdy nic, przychodzisz spóźniony tym swoim powolnym krokiem starego lwa…
– Ależ kochanie…
– „Kochanie, kochanie”! I co? Ta twoja lafirynda wciąż znosi takiego trącącego myszką brzuchacza?
– Ależ kochanie! Przecież nie byłem u żadnej lafiryndy. Umawiałem się z Rudym na polowanie!
– Polowanie?! – prychnęła. – Też coś! Myślisz, że ci uwierzę? Pewno szlajaleś się po knajpach, znów żebrząc i łasząc się bezwstydnie.
– Ależ skąd, kochanie! Sami mnie częstowali…
– No widzisz!? Wiedziałam, że z tym polowaniem to kłamstwo! Sam się przyznałeś! Żebyś chociaż kiedyś przyniósł mi coś z tego polowania! Pewno dajesz, ale jej!? Przyznaj się!
– Ależ kochanie, nic nie musiałem dawać, bo ją też częstowali.
W tym momencie usłyszałam rumor przewracanego stołka, a potem zauważyłam, jak oboje wypadli na taras.
Stanęli naprzeciw siebie nastroszeni.
Niedługo jednak. Po kolejnym złośliwym prychnięciu swej lubej Feliks podał tyły i skoczył.
Nim spadł na cztery łapy, poleciała za nim doniczka.
Naczynie z ulubioną glicynią panny Franceski rozprysło się na bruku, a Feliks z miejsca pognał za narożnik.
Pusia już tam na niego czekała. Otarła się o jego szyję uwodzicielsko i wkrótce dwa ogony wygięte jak znaki zapytania pożeglowały wzdłuż uliczki, by ostatecznie zniknąć w jednej z bram.
– Kicia! Chodź, pójdziemy na spacer – usłyszałam głos tej, która się mną opiekuje.
Pfhy!! Znów ta obróżka i smycz. Czy ona myśli, że kotka to pies!?
#4 Przed kasą
[Wg pomysłu Androidki]
– Panie doktorze, niech mi pan pomoże!…
*****
Nadal często mi się to przytrafia. Na przykład teraz. Sterczę w dino w kolejce do kasy i znów widzę JĄ. Stoi tam wśród wielu innych, ale ja widzę tylko ją. Najpiękniejsza! Wypina się z gracją, choć stoi równie nieruchomo jak ja. Nie zwraca na mnie uwagi, lecz mam poczucie, że czeka właśnie na mnie. Czeka, aż podejdę, pogłaszczę, przytulę… Odnoszę wrażenie, że chciałaby iść ze mną do domu w nadziei, że na głaskaniu i przytulaniu się nie skończy…
A ja wiem, że by się nie skończyło.
Moje pierwsze spotkania z takimi jak ona były podszyte nieśmiałością.
Najpierw długo się przyglądałem.
Potem jedną objąłem.
Nic nie powiedziała.
Potem pogłaskałem.
Gdy okazało się to przyjemne, począłem sobie śmielej.
Od tego czasu szukałem takiego towarzystwa systematycznie.
Coraz krócej trwała gra wstępna, ale one nie miały nic przeciwko temu.
Z każdym spotkaniem ulegały mi coraz szybciej, a moja początkowa nieśmiałość uleciała. Brałem, na co miałem ochotę.
Coraz częściej.
Coraz brutalniej.
Wydawałem na nie coraz więcej pieniędzy.
– Stoi pan, czy nie?
Wróciłem myślami do tu i teraz, do sklepu, do kolejki. Posłusznie przesunąłem się dwa kroki do przodu.
Jednak myśli znów uciekły ku niej.
„Piękniejsza niż okręt pod pełnymi żaglami”.
Uśmiecham się mimochodem. Furda okręt! Okręt ani koń w galopie tak nie rozgrzewają, jak myśl o niej! Nic tak nie przywołuje wspomnień – miłych i niemiłych.
Mimowolnie wzdycham. Usiłuję odwrócić wzrok; takie wgapianie się jest nieeleganckie. Wiem, ale nie mogę się powstrzymać. Wciąż myślę, czy może jednak podejść, zaprosić ją do siebie.
Mam cholerną ochotę przysunąć się do niej. Wiem, że zgodzi się bez słowa.
Spędzilibyśmy we dwoje cudowny wieczór…!
Ale wiem, że nie mogę. Że wieczór nie byłby wcale cudowny.
Kolejka znów się przesunęła, a gość z tyłu trącił mnie, wyrywając z zauroczenia.
Zacząłem wykładać zakupy na taśmę i przestałem się przyglądać tej pięknisi.
*****
– Jeśli pan chce, możemy wszyć disulfiram. Kiedyś to się nazywało esperal.
#5 Toki
Idziemy sobie z żoną przez nasz osiedlowy park. Kilkanaście kroków przed nami pod młodym kasztanem dwie wrony przepatrują trawę, szukając robaków. Bliżej, na ścieżce, samica gołębia umyka przed tokującym samcem.
Gołąb, napalony, napuszony, drepce ku niej w tańcu godowym.
Tok, tok, tok…
Ona, odwrócona do napaleńca ogonem, obojętna i chuda na jego tle, oddala się, gdy on się przybliża.
Tip, tip, tip…
Tok, tok, tok… Samczyk wypina podgardle, puszy się i podąża za gołąbką.
Tip, tip, tip… Samiczka oddala się, nie sprawdzając, czy on jest za nią.
Oczywiście, że jest. Instynkt rozmnażania robi swoje.
Tok, tok, tok…
Samiczka potrząsa ogonkiem.
Tip, tip, tip…
– No, stara – mówię do gołąbki. – Nie przesadzaj, bo nic z tego nie będzie.
– Przecież o to właśnie chodzi – wyjaśnia mi żona w imieniu wszystkich samiczek. − Taka gra. Ona ucieka, on goni.
Tok, tok, tok…
Tip, tip, tip…
– Nie przeginaj, bo się zniechęci – ponawiam swój apel do samiczki.
Tok, tok, tok…
Tip, tip, tip…
Samczyk na chwilę się zatrzymuje. Widać jego niepewność. Samiczka ogląda się, zaskoczona przerwą w rytuale. On interpretuje to jako zachętę. Spodziewając się bliskiego sukcesu, puszy się jeszcze bardziej i wznawia pogoń.
Tok, tok, tok…
Gołąbka jednak nie zadziera ogona, na co on z pewnością liczył, lecz kontynuuje swoje.
Tip, tip, tip…
Samiec najwyraźniej poczuł się oszukany i postanawia skończyć jałowe zabiegi. Rozpościera skrzydła i skrzypiąc nimi, odlatuje ku kasztanowi.
– Widzisz, co narobiłaś! – zwracam się do gołębicy. – Poleciał wypierdolić wronę.
#6 Nokaut
[Dziękuję Unstableimaginationowi za zachętę.]
Uzyskawszy dyplom inżyniera, rozpocząłem staż zawodowy w PZPP. Nowa firma, nowe życie, nowe twarze… Kobiece, dziewczęce…
Wśród twarzyczek, które przeszły przez pierwsze sito wizualnej selekcji, były trzy, ale na pierwszym miejscu stawiałem Ewę, młodą kreślarkę o zgrabnej figurze i filuternych oczach. Prowokowała mężczyzn krótkimi spódniczkami i obcisłymi sweterkami, które pozwalały samcom kreślić w wyobraźni łuki i elipsy jej ciała bez sięgania po krzywiki.
Cóż z tego. Ewa nie miała faworytów i podobno z nikim się nie umawiała. Szef pracowni i dyrektor – wiadomo, stare żonate pryki. Z inżynierami S. i A. wymieniała uśmieszki. Za D. i B. wodziła wzrokiem. Z P. potrafiła wdać się w żartobliwą rozmowę. Nawet z monterami, którzy często gościli w pracowniach projektowych, by niby to pytać o szczegóły techniczne, a w istocie gruchać z dziewczętami, wymieniała na wpół sprośne uwagi, przez które musiałem dyskretnie poprawiać sobie spodnie. Tylko nie ze mną. Mnie traktowała jak sprzedawcę gazet czy roznosiciela mleka – „tak”, „nie”, „dziękuję” i nic więcej.
Na nic były moje starania, by tę jej obojętność przełamać. W desperacji dwa razy spytałem, czy da się zaprosić na kawę, ale nawet nie spojrzała, odmawiając: „Może innym razem”, „Niestety, jestem zajęta”.
Ponieważ w PZPP prowadzono wdrożenia eksperymentalnych urządzeń i technologii, mieliśmy szereg ekip montażowych, nad którymi nadzór sprawowali związani z tematami inżynierowie. Prawie nigdy nie byli to szefowie projektów; starsi specjaliści mieli domy, rodziny i prestiż. Nie chciało im się tłuc po Polsce w towarowo-osobowych nyskach, nocować w terenie, jadać w stołówkach na budowach, robić sobie własnoręcznie śniadań podczas kilkudniowych wyjazdów, a to wszystko za mizerną dietę, która pokrywała zaledwie koszt najtańszego obiadu w lokalnej knajpie. I to bez alkoholu, bo – bez owijania w bawełnę – od wódki nikt w PZPP nie stronił.
Od nadzoru nad konkretnym montażem i potem rozruchem urządzeń byli młodsi inżynierowie. Tacy jak ja. I jak Andrzej R., kolega z o rok starszego rocznika mojej politechniki.
I właśnie ten kolega dostał polecenie, by z dwoma monterami, kierowcą i mną w roli „patrz i ucz się” zainstalować nasz miernik w K. na północy Polski.
Nie był to mój pierwszy wyjazd na taką delegację. Wszyscy z nyski, która we wtorkowy ranek wyruszyła w drogę, byli mi znani: monter-kierowca Marek, atletyczny Zyga i filigranowy Piotrek – w każdej sytuacji przydatni Pat i Pataszon – no i oczywiście Andrzej.
Zgodnie z respektowanym zwyczajem o czasie i miejscu obiadu decydował kierowca. Marek wybrał jakąś przypegeerowską knajpę na zapadłej wsi i wszyscy wiedzieliśmy dlaczego: w takich miejscach można było liczyć na tanie mięsa i kiełbasy, a w tamtych czasach to była rzecz dużej wagi.
Siedzieliśmy i jedliśmy, ale że bez popitki gadka facetom się nie klei, zacząłem wyłapywać strzępy rozmów trzech miejscowych przy sąsiednim stoliku. Im się kleiła, pili i widocznie nie była to oranżada, bo byli podnieceni. Wszyscy na pewno młodsi od nas. Odniosłem wrażenie, że coś planują. Coś pod naszym adresem, bo co rusz kierowali oczy ku nam. Instynkt mnie ostrzegał, że szykują jakąś awanturę.
Nasza piątka śpieszyła się w drogę, więc prędko zjedliśmy i wyszliśmy na parking.
Trzech miejscowych też.
Przede mną szedł Andrzej z kierowcą i Piotrkiem, a ja z Zygą nieco za nimi.
Tamci cztery kroki za nami.
Instynkt słał mi sygnały alarmowe głośne jak syrena radiowozu. Rozum uspokajał: nas było pięciu, a obok mnie szedł najroślejszy gość z całej ekipy. Byłem jednak ostrożny i kątem oka kontrolowałem sytuację za sobą.
Gdy środkowy z miejscowych wyskoczył ku mnie, zareagowałem błyskawicznym unikiem i dlatego cios jego pięści zaledwie musnął mi ucho. Gdyby ktoś kręcił film, zabrałoby to jakieś 0,6 s, czyli 15 klatek.
Następne sekundy przeżyłem jak akcję filmową w pięciokrotnie zwolnionym tempie:
Odwracam się.
Zdezorientowany chybieniem napastnik się zatrzymuje. Jest o dwa kroki przed swoimi kumplami.
Wyprowadzam prawy prosty w jego nos.
Chłopak rzuca się w tył, ale haczy o coś obcasem. Impet szarpnięcia w uniku powoduje, że wali się na plecy, a jego twarz, przez cały czas o centymetr przed moją pięścią, cofa się tuż przed nią jak przyklejona.
Pewnie byłby upadł, ale jego kumple, jeden z prawej, drugi z lewej, łapią go za ramiona, podtrzymują pół metra nad ziemią i podnoszą do pionu.
Cięcie.
Cztery sekundy rozciągnięte w mojej przesyconej adrenaliną percepcji do dwudziestu.
Dalej za nami nie szli. Odjechaliśmy bez przeszkód.
Skutki tej iście hollywoodzkiej scenki były dwa:
Pierwszy taki, że u kolegów z PZPP zyskałem duży szacunek. Wg relacji Zygi i Andrzeja znokautowałem tamtego wieśniaka jednym ciosem, a tego się po młodym inżynierku nie spodziewali. Ba, pewnie w całej firmie mało kto by tego dokonał!
Tylko ja wiedziałem, że w istocie nawet go nie dotknąłem.
Drugi, że dwa dni po naszym powrocie z K. Ewa podeszła do mnie bez żadnej okazji i spytała z frywolnym uśmiechem:
– Czy tamto zaproszenie na kawę jest jeszcze aktualne?
Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.
Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.


Blog Comments
jammer106
2025-10-14 at 02:20
Witam,
Dałbym sześć razy maksymalne 5-5-5, ale niestety to niemożliwe. Dlatego tylko raz wystawię maksymalną ocenę.
Fajne, humorystyczne, krótkie i treściwe.
A, co to jest to PZPP – bo, albo czytałem niezbyt uważnie, albo ten skrót nie był rozwinięty. Domyślam się że to jakiś zakład ( może modne w tamtych latach Zjednoczenie).
Pozdrawiam.
Tomp
2025-10-19 at 01:57
PZPP to fikcja literacka. Jak wszystko na NE.
unstableimagination
2025-10-15 at 09:44
Dziękuję, Tompie, za trochę uśmiechu w ten (u mnie) szary, deszczowy dzień.
W pierwszej słowo szczynka wywołało we mnie lekki strach i moczowe skojarzenia. Na szczęście później się uśmiechnąłem, choć najbardziej podobała mi się gwara, a nie sam żart, który wydał mi się lekko naciagany.
Laska z mocnym ciosem wywołała uśmiech.
Kłótnia najbardziej mi się spodobała. Z oczywistych względów przeczytałem dwukrotnie.
Przed kasą również dwukrotnie przeczytane i docenione uśmiechem.
Toków nie zrozumiałem – wrona jest przecież za duża.
Nokaut – co za scena! Piękny slowmotion. Ze szczerym uśmiechem czytałem o dokonaniach dzielnego narratora.
Megas Alexandros
2025-10-16 at 13:22
Ucieszne opowiastki! Szczególnie ta z kotami.
Jednocześnie czytając je czułem się jak w restauracji z gwiazdką Michelina – każda przekąska smakuje, i to bardzo, ale porcje zdecydowanie za małe i gdy człowiek po zakończonym posiłku (i wydaniu czterocyfrowej sumy) opuszcza lokal, wciąż burczy mu w brzuchu.
Jeśli więc masz więcej tych próbek, koniecznie się nimi podziel 🙂
Pozdrawiam
M.A.
Tomp
2025-10-19 at 01:55
Czy mam Ci podać numer konta, na które chcesz (ja rozumiem) przelać czterocyfrową kwotę? 😉
U konkurencji dużo mówiono o koncie na Kajmanach. Niestety, ja mam tylko w polskich bankach.
Diana
2025-10-18 at 01:13
Zajrzałam, by dowiedzieć się, co porabia obecnie mój ulubiony autor z Najlepszej. Czy tworzy kolejny historyczny epos? A tu się okazuje, że wręcz przeciwnie.
Skłamałabym, gdybym stwierdziła, że te krotochwile nie skłoniły mnie parę razy do uśmiechu, ale… wydaje mi się, że twórcę Gladii et vaginae stać na coś więcej.
A na razie pozostają mi te literackie okruszki. Nasycić się nimi nie nasycę, ale może przetrwam do chwili gdy opublikujesz coś większego i bliższego mym upodobaniom!
Tomp
2025-10-19 at 01:53
„Twój ulubiony autor” pęka z dumy, że jest Twoim ulubionym autorem. 🙂 🙂 🙂
Indragor
2025-10-19 at 17:02
Sympatyczne krotochwile. Akurat do poczytania na przystanku w oczekiwaniu na autobus 😉 . Najlepsza wydaje mi się #3. Za to #4 taka jakoś małośmieszna. Alkoholizm w polskim społeczeństwie jest powszechny, więc jakoś trudno mi się śmiać.
W #6, mimo że to krótka forma, wydaje mi się Autorze, że poszedłeś na łatwiznę („Z inżynierami S. i A. wymieniała uśmieszki. Za D. i B. wodziła wzrokiem. Z P. potrafiła”), bo nie sądzę, aby zabrakło wyobraźni, by rozwinąć te literki.
Tomp
2025-10-19 at 22:18
Znalazła się dusza zagubiona! 😉 Miło, że wpadłeś i nie tylko przeczytałeś, ale i skomentowałeś. 🙂
W sprawie zarzutu o mało śmiesznym alkoholizmie podam usprawiedliwienie: humoreska nie musi być krotochwilna. To dwa różne gatunki.
Androidka
2025-10-20 at 17:15
Chyba pan Kot znalazł i wypalił kocimiętkę pokoju. Miejmy nadzieje, że jedno „miau” oznacza coś więcej (bo czaiłam się na niego z aż dwoma tekstami, a on uciekł przez otwarte drzwi) – brakuje mi na portalu konkurencji w skali analiz opowiadań i cierpkiego poczucia humoru. Oferuje tuńczyka i nowy koszyczek z matką grzewczą – idealny na zimowanie – w moim latającym spodeczku, jeśli zechce.
W obronie czwórki (bo i tak zostałam wskazana jako źródło inspiracji), to powiem, że wysłuchany przeze mnie oryginał miał bardziej romantyczno-dramatyczny wydźwięk z nieco lepiej podaną puentą (acz sam kontekst dotyczący alkoholizmu pozostaje). Jeśli Tomp wyrazi zgodę, mogę go przytoczyć w kolejnym komentarzu (nie ma sensu robić z niego oddzielnego opowiadania, to kilka zdań).
Tomp
2025-10-20 at 21:13
Tomp nie protestuje. Jakżeby mógł!? Każdy ma prawo do swoich tekstów.
Androidka
2025-10-20 at 17:54
Cóż, moja pierwsza myśl: „Zmarnowano potencjał na nazwanie tego »Podśmiechujki«”.
Druga: „Więc to miał na myśli Forest Gump, kiedy mówił, że: »Życie jest jak pudełko czekoladek«”.
Nie jestem fanką krótkich form. Albo muszą zaskoczyć czymś naprawdę przewrotnym (jak w tym wypadku trójka) albo stanowić coś (nomen omen) opowiadanego przy barze, gdzie odpowiednie stężenie krwi w alkoholu podbija poczucie humoru. Bo to ostatnie jest rzeczą subiektywną: mnie bawi pasta o starym fanatyku wędkarstwa lub mentosie (jeśli nie macie: „Przypomniała…” to nic nie tracicie, naprawdę! A inni – płońcie w piekle), ale na dwie takie istnieje tysiąc innych.
No, ale skupmy się na tym i przełóżmy na opakowanie Merci:
I – Granat, czyli gorzka czekolada. Smak, do jakiego się dojrzewa, ale mi (najwyrźniej) do tego jeszcze daleko. Zabawy wiejską mentalnością i gwarą wypada całkiem, całkiem, acz brakuje mi czegoś naprawdę ekstra w niej. Idk, to bardziej surowe ciasto drożdżowe, a nie wypieczona chałka.
II – Marcepan – albo uwielbiasz, albo nienawidzisz. Barowa anegdota na pełnej, jestem w stanie dosłownie sobie wyobrazić, jak ktoś wyskakuje z taką opowieścią w trakcie wieczoru przy bilardzie. Gestykuluje, kręci się i sam z siebie śmieje przy opowiadaniu.
III – Fioletowa, czyli pralinowa. Nie ukrywam, faworyt i podobnie jak moja ulubiona Pensjonarka i Pan Kot, najlepiej się na niej bawiłam i czytałam dwukroć. Gdyby wszystkie były w tym tonie, miałabym reakcje Jamara (czyli żałowała, że nie mogę dać sześciu maksów).
IV – Zielona, czyli orzechowa. Może spowodować wstrząs anafilaktyczny, jak ktoś ma alergię. Jako, że i tak zostałam wskazana jako inspiracja i znam bardziej tragikomiczny oryginał tej historii, to nie będę dodawać za dużo.
V – Jasny brąz, czyli kawowo-śmietankowa. Coś pomiędzy II i I. Z jednej strony to bardziej rodzinny niedzielny obiad, z drugiej humor, do jakiego najwyraźniej trzeba dojrzeć.
VI – Niebieski, czyli czekolada mleczna. No i znów dwójeczka. Czyli opowieść barowa, acz to bar mleczny w latach 80.
W ostatecznym rozrachunku: jest fajnie, acz nie jakoś naprawdę porywająco. Jako coś czytane w autobusie, gdy słuchawki są rozładowane a artykuł o pielęgnacji roślin owadożernych już zna sie na pamięć spełnia swoje zadanie. W pamięci jednak jakoś szczególnie się nie osadza. Podobnie jak Diana, czekam na coś „mocniejszego”, bo wiem, że Tomp umie dowalić coś monumentalnego (tylko nie chce, bo jest leniuszek-pępuszek).
Tomp
2025-10-20 at 21:24
Tu nie chodzi o lenistwo, androidko. Monumentalne teksty wymagają nie tylko weny (której nie mam w nadmiarze), ale i pracy. Na koniec zaś zbiera się (nie zawsze) pozytywne komentarze i (zawsze) średnie oceny (Ghula, Droga do raju, IV Gladii et vaginae). W Sześciu drobnych humoreskach szedłem po rekord w krótkości fabuły i w ramach NE chyba go zdobyłem. Wierzę, że chwilowo. Kto podejmie rękawicę?
Androidka
2025-10-20 at 21:36
Takimi narzekaniami to ranisz Dianę, Pensjonarkę, Aleksandra, mnie i wielu innych oddanych Ci czytelników, marudko. To jak ja bym popierała, żeby 14-latki czytają literaturę romantyzującą przemoc seksualną, uprzedmiatawianie kobiet, szkodliwe relacje damsko-męskie i dosłowną pornografię gorszą niż to, co widzę czasem w internecie za darmo (bo tutaj przynajmniej wymuszona jest wertyfikacja wieku) pod płaszczykiem „dark romance”.
A na koniec wydawane jest to z taką ilością błędów, że byś chciał sobie oczy wydłubywać.
A jak już rzucasz takie wyzwania, to mogę wygrzebać moje „11 haiku o siusiakach”. Tylko jak przeżyją to czytelnicy?
Tomp
2025-10-20 at 21:47
Jak przeżyją? Sprawdź, to się dowiesz!
Androidka
2025-10-21 at 18:47
Nie no, kto by chciał takiej poezji, Tompie:
Leżał nieruchomy…
Zdjęłam stanik i majteczki.
I powstał żwawo!
Nie mam twojej odwagi do publikowania wszystkiego.
Tomp
2025-10-21 at 20:20
Cała androidka! 🙂
Przy perfekcji fabularnej braki formalne. Cóż przeszkadzało, by dostosować liczbę sylab do wymaganych dla haiku 5-7-5?
Wisiał bezwładnie.
Zdjęłam stanik i slipy.
Już stoi ładnie.
Wersja staropolska:
Obwisła żyła.
Kachna się obnażyła.
Kuśka ożyła.
Stylizacja japońska:
Monogatari*:
Graniem na shakuhachi**
Uniosła yari***
* – japońska forma literacka, rodzaj opowiadania
** – japońska odmiana fletu prostego, fujarki
*** – japońska włócznia prosta, dzida.
Tompowe usługi wersyfikacyjne polecają się.
Megas Alexandros
2025-10-20 at 22:23
Jakby co, mamy kategorię „poezja” 🙂
Pozdrawiam
M.A.
Murz
2025-10-22 at 09:39
Dobre miniaturki. Trzeba więcej. Przyślijcie kolejną dostawę, panie kolego!