Strażniczka Bałtyku II – „828” (jammer106)  4.62/5 (14)

46 min. czytania

Źródło: StockCake

Babie Doły, trzy tygodnie po oddelegowaniu Klaudii, godziny poranne.

 

Sebastian czekał w rogu parkingu przy jednostce. Na przednim siedzeniu leżał bukiet czerwonych róż, a on z niecierpliwością wyglądał pojazdu Klaudii. Był niedzielny październikowy poranek, a polska złota jesień zbliżała się ku końcowi.

Wyrwał się z kursu medycyny pola walki realizowanego w Łodzi, by spotkać się z nią choćby na chwilę. Tego dnia Klaudia miała dyżur, a on pragnął nasycić wzrok jej widokiem, dotknąć jej, przytulić i pocałować.

Od pamiętnego rozstania minęło sporo czasu. Gdy zadzwoniła do niego, informując, że została na trzy miesiące przeniesiona do Babich Dołów, bardzo się ucieszył. Mieszkał w Gdyni, a wizja, że ona będzie tak blisko, napawała go optymizmem.

Zakochał się w niej. Wiedział, że to nie przelotne uczucie, czuł to podskórnie. Jej wzrok, pewność w działaniu i odwaga były dla niego niezwykłe. To nie była jedna z tych panienek, które znał wcześniej – dziewczyny, które interesowały się jedynie modnymi ciuchami i wyjściem do klubu. To była silna kobieta z krwi i kości.

Mijali się – on na kursie, ona na służbie. Nie miał do niej pretensji, że po pracy pędziła do domu, do swojego synka. Rozmawiali telefonicznie, a gdy tylko słyszał jej głos, czuł się lepiej. Pragnął tego. Zdarzało mu się wpatrywać w ekran telefonu, chcąc w ten sposób przywołać połączenie. Wewnętrznie czuł, że i ona nie jest obojętna wobec niego. Była bezpośrednia, jak wtedy, gdy zawstydził się po jej słowach, gdy poczuła jego erekcję, wciągając go na pokład śmigłowca.

Ile on jej chciał powiedzieć, patrząc w te cudne oczy! W myślach układał scenariusze ich spotkania.

W końcu dostrzegł poloneza. Często podróżowała z resztą załogi, ale tym razem musiała przyjechać sama. Miała być w załodze SAR-owskiej Anakondy.

Ciekawie ktoś nazwał ten śmigłowiec – przeznaczony do ratowania ludzi. Wszak Anakonda mogłaby połknąć człowieka, i nie w głowie jej było ratowanie kogokolwiek. Nie pamiętał, kto przetłumaczył to na swój sposób – to była Anakonda miłosierna.

Schylił się do swojego VW Polo i wyciągnął wiązankę. Chciał jej zrobić niespodziankę. Dlatego zaparkował  w samym rogu parkingu, żeby  go nie dostrzegła. Klaudia  wyciągnęła z bagażnika sportową torbę. – Sebastian! – rzuciła, zobaczywszy go w końcu z bukietem kwiatów.

Zbliżywszy się do niej, dostrzegł w jej oczach zaskoczenie i ten specyficzny błysk.

– To dla ciebie – powiedział.

– Ty wariacie, co tu robisz?

Jej uśmiech go rozbrajał.

– Musiałem cię zobaczyć, stęskniłem się.

Odłożyła kwiaty do otwartego bagażnika, objęła go dłońmi i pocałowała w policzek. Przytulił ją do siebie z całych sił. Jego usta powędrowały w kierunku jej ust. Całowali się przez chwilę. Trzymał ją mocno w ramionach.

– Jesteś…

– Zakochany w tobie po uszy – przerwał jej, nie wypuszczając z objęć.

– Przestań, nie znasz mnie.

Pokiwał głową na znak, że się nie zgadza. Patrzyli sobie w oczy przez chwilę, a ona nie starała się wyswobodzić z uścisku.

– Nigdy w życiu… – zaczął.

Przyłożyła mu palec do ust, dając znak, by nie mówił nic więcej.

– Nigdy nie mów nigdy – szepnęła i pocałowała go w usta – Puścisz mnie teraz, wariacie, bo spóźnię się do roboty – poprosiła, wyswobadzając się z jego ramion.

Zarzuciła torbę na ramię i mocno zatrzasnęła klapę bagażnika.

– Te kwiaty są piękne, lecz nie tak piękne, jak mężczyzna, który mi je dał – powiedziała i oddaliła się kierunku biura przepustek.

To był najpiękniejszy komplement, jaki usłyszał w życiu. Podbiegł do niej i bez pytania o zgodę pocałował namiętnie w usta.

– Przestań. Ludzie patrzą – rzekła, widząc, jak na parking zajeżdżają kolejne pojazdy.

Pozostał na parkingu i odprowadził ją wzrokiem. Gdy zniknęła, ruszył w kierunku swojego samochodu. Był pewien, że dobrze zrobił, składając tę wizytę. Wsiadł do samochodu i ochłonął chwilę. Przymknął oczy, żeby utrwalić w pamięci ich pocałunki. Był podniecony, aż za bardzo podniecony.

– Cholera, znowu – szepnął sam do siebie.

Ta cholerna przypadłość znów dała o sobie znać. Był wściekły na siebie. Dawno powinien to wyleczyć, pójść do specjalisty. Nie, znowu tego nie zrobił. Jak to możliwe, że on, „specjals”, zabijaka i twardziel, miałby się otworzyć przed kimś innym w tak delikatnej kwestii? Zaklął w duchu. Odpalił samochód i ruszył w kierunku swojego mieszkania.

 

***

 

Dyżur przebiegł spokojnie. Procedury zmieniały się z każdym miesiącem. Teraz śmigłowce ratownicze miały sygnał wywoławczy „RATOWNIK” w Polsce i „RESCUER”, gdy współpracowały w ramach NATO. Unifikacja.

Klaudii to nie dotyczyło, wszak nie prowadziła wymiany radiowej . Za to piloci musieli szybko dostosować się do nowych wymogów. Wcześniej  miała kryptonim „Ratownik”. Dowództwo kombinowało, jak mogło. Jakiś mądry w Warszawie wymyślił, że ratownicy śmigłowcowi mają mieć kryptonim „LIMA”. Zamiast DKL-a wprowadzono dyżurnego operacyjnego i inne kosmetyczne zmiany. Próba śmigłowca obejmowała po zmianach  wzniesienie się statku powietrznego nad płytę lotniska/lądowiska i opuszczenie na wyciągarce ratownika celem sprawdzenia poprawności działania wyciągarki. To wcale nie było głupie. W Darłowie już dwukrotnie zdarzyło się, że wyciągarka zablokowała się i nie dało się wciągnąć poszkodowanego na pokład.

Klaudia wracała do domu. Polonezem. Tym swoim demonem nie mogła poszarżować. Miał swoje lata. Pragnęła jak najszybciej utulić w ramionach ukochanego synka. Był chory i mama Klaudii siedziała z nim w domu. Kundelek „Reksio” nie odstępował dzieciaka na krok. Leżeli razem w łóżku. To zwierzę czuło, że ten człowieczek uratował mu życie. Lizał go po rękach, dawał się łapać za ogon. Radek-junior był dumny, wychodząc z nim na spacer.

– Wiesz, mamo, chłopaki z przedszkola zazdroszczą mi go – rzucił któregoś dnia.

Zaparkowała pod blokiem. Dwadzieścia cztery godziny służby, a potem siedemdziesiąt dwie wolnego. Tkwiła w tym kieracie, odliczając dni do końca swojej banicji. Czy chciała wracać do macierzystej jednostki? Sama nie wiedziała. To nie była już ta sama JW, co za starego dowódcy. Inni ludzie, inne podejście do służby. Służby? Większość świeżo przyjętych traktowała to jak pracę. Mylili te pojęcia. Służba nie będzie pracą i vice versa.

Raduś powitał ją w drzwiach. Zasmarkany, ale szczęśliwy, że mama wróciła do domu.

– Babcia stłukła szklankę – od razu zreferował.

Matka pocałowała ją w czoło. Zauważyła, że Klaudia jest zmęczona. Wymieniły krótkie zdania dotyczące zdrowia Radka.

– Kładź się spać, córeczko.

 

+++

 

Leżała w swoim łóżku. Za oknami panowała ciemność, a w powietrzu unosiła się cisza. Przykryta kołdrą, wpatrywała się w sufit, pogrążona w myślach. Matki już nie było,  Radeczek spał w najlepsze w swoim pokoju. Wstała z łóżka i udała się do chłopca. Stanęła na chwilę w drzwiach, nie zapalając światła. Delikatne światło z korytarza wystarczyło.

Spał spokojnie, mając w nogach swojego najlepszego przyjaciela. Psisko delikatnie uniosło łeb, widząc, że weszła, Dostrzegło ją, a ona mimowolnie kiwnęła głową. Pies głośno westchnął i położył pysk na pościeli.

„Najlepszy opiekun snu mojego dziecka” – pomyślała, nie żałując, że przygarnęła to zwierzę.

Wróciła do sypialni. Idąc, rzuciła okiem na bukiet, który dostała od Sebastiana. Te krwistoczerwone róże nie były z pewnością przypadkowym wyborem. Położyła się do łóżka i zamknęła oczy. Przypomniała sobie jego wzrok, dotyk, pocałunki.

„Co ty robisz, kobieto?”

Przypominała sobie, jak ją obejmował, jak mocno tulił do siebie. Palce powędrowały w wiadome miejsca. Delikatnie ocierała wewnętrzną część ud, obejmując drugą dłonią jedną z piersi. Poczuła, że ma gęsią skórkę. Nie przestawała. Dłoń z ud przesunęła się na łono. Delikatnie mierzwiła kłaczki znajdującego się tam owłosienia, palce drugiej ręki dotykały sutka.

„Ty stara zboczona babo, stara babo!”

Nie była w stanie przestać. Opuszkami palców dotykała warg sromowych – najpierw większych, potem mniejszych. Czuła, jak staje się wilgotna. Druga dłoń sprawnie stymulowała piersi, jeżdżąc po nich i ocierając się o twarde brodawki.

Ciało domagało się więcej. Kolistymi ruchami stymulowała łechtaczkę. W końcu wsadziła palec do wnętrza, dotykając ścianek pochwy. Wyginała się, nie przestając zaspokajać pragnienia. Oddech stawał się coraz płytszy, a bicie serca coraz szybsze. Mimowolne ruchy biodrami wskazywały na pragnienie orgazmu.

Pojękiwała cichutko, najciszej, jak tylko mogła. Gdyby mogła, zatkałaby sobie usta jedną z dłoni, ale obie były zajęte strefami erogennymi, dając jej rozkosz.

Wygięła się w łuk. Musiała wydobyć z siebie głośny jęk rozkoszy, bo zza ściany zaszczekał czujny Reksio. Targana spazmami orgazmu opadła na łóżko, oddychając szybko i głęboko.

– Boże, dlaczego on, a nie Radek? – szepnęła po chwili, gdy doszła do siebie.

Trudno było jej się przełamać. Ciężko było przyjąć do wiadomości, że teraz w jej myślach tkwił Sebastian. Poprawiła koszulę nocną.

„Co się z tobą dzieje, kobieto?”

Na siłę próbowała wyprzeć Sebastiana ze swoich myśli, ale nie mogła. Gdy tylko zamykała oczy, to jego postać, a nie Radka, tkwiła w jej świadomości.

Wstała z łóżka. Po raz kolejny sprawdziła, czy dziecko spokojnie śpi. Radosław-junior był dla niej całym światem. Był częścią Radka, tego, którego jako młoda kursantka pokochała szczerą miłością. Tego, który, aby ratować jej życie i życie jej koleżanki, poświęcił to, co miał najcenniejsze – swoje życie.

„Co ty robisz? Co ty robisz?” – zadała sobie pytanie, wypijając pięćdziesiątkę wódki.

 

Port wojenny Gdynia, 3 listopada, wczesne godziny poranne.

 

Grupa marynarzy zbierała cumy. Ich podwodny okręt wychodził w morze. Od dłuższego czasu nie pływali. Teraz po długim okresie posuchy mogli poczuć się prawdziwymi wilkami podwodnej walki. Podwodne bydlę skierowano wcześniej do stoczni. Niby miał przejść gruntowny remont, ale zakończyło się na kosmetyce. Dostosowano go po raz kolejny do standardów NATO, ale tylko w zakresie łączności i radiolokacji. Marynarze już wcześniej odczuwali pewien niepokój, gdy ten jeden z przodujących okrętów polskiej floty zanurzał się pod wodę.

Jednostka ta, określana jako „KILO” w standardzie NATO, a jako „Warszawianka” według standardów byłego Układu Warszawskiego, swoje lata świetności miała za sobą. W rosyjskiej nomenklaturze był to okręt typu Pałłus, projektu 877E. Zwodowany w 1985 roku, przekazany do Marynarki Wojennej RP w 1986 roku. Miał wyporność 2460/3180 ton, a jego długość wynosiła prawie 73 metry.

Po remoncie wychodził z portu w Gdyni. Jeden z nielicznych, oprócz czterech równie leciwych norweskich „Kobbenów”, był chlubą sił podwodnych MW RP.

Holownik pomagał im wyjść z portu. Kapitan Bukowski stał na najwyższym miejscu kiosku łodzi podwodnej, skąd dowodził, przynajmniej do momentu zanurzenia.

– Okręt szczelny, prędkość pięć węzłów – usłyszał meldunek.

Mieli sprawdzić okręt w zanurzeniu. Po długim okresie mieli wreszcie zrobić to, do czego ten kolos był przeznaczony. Kapitan pamiętał stres, gdy z trzydziestu metrów wynurzali się w trybie alarmowym. Tylko dzięki jego podwładnym jednostka wyszła na powierzchnię.

– Maszynownia melduje, że wszystko w porządku, diesle działają bez zarzutu – usłyszał.

Pierwszy oficer znalazł się obok niego. Kapitan uśmiechnął się.

– Kawa czeka w mesie komandorze – poinformował.

Dowodzący kiwnął głową, co było jasnym znakiem, że pierwszy oficer przejmuje dowodzenie. Służyli ze sobą już kilka lat. Holownik odszedł do portu. Pruli toń Bałtyku.

– Dowodzenie przejmuje pierwszy oficer – oznajmił, nim zszedł z kiosku.

– Przyjąłem, pierwszy oficer dowodzi – przyszło potwierdzenie.

Pogoda była podła. Deszcz ze śniegiem. Na szczęście stan Bałtyku, jak na listopad, był nad podziw spokojny. Lekka trójka, jak prawie nigdy o tej porze roku.

– Odległość siedem kabli, zbiornikowiec, kurs… prędkość… – co chwila padały meldunki o jednostkach w pobliżu.

Rosjanie prowadzili swoje ćwiczenia na wodach międzynarodowych. Z portu w Bałtijsku wypłynęły ich jednostki nawodne. Jak co roku organizowali takie manewry, mające kryptonim „Listopadowy Sztorm”. Dwuetapowe manewry, gdzie pierwszy etap miał na celu odpieranie potencjalnego ataku morskich sił przeciwnika, a drugi to desant jednostek piechoty morskiej na plażach obwodu kaliningradzkiego.

Nasze siły zbrojne mogły tylko pomarzyć o czymś takim. Nie było ani sprzętu, ani pieniędzy. Na wspólne ćwiczenia z NATO wydzielano pojedyncze okręty zdolne do wyjścia z portu. Chlubą sił nawodnych były fregaty typu OHP, przekazane nam przez sojuszników zza oceanu. W kwestii walki podwodnej byliśmy słabi, bardzo słabi.

Od dawna nie strzelano torpedami bojowymi. Nie próbowano nawet minować akwenu przy pomocy min szkolnych. Specjaliści od broni podwodnej nie mieli jak doskonalić rzemiosła. Owszem, nawigatorzy, służba radiowa, maszynownia i inni niezwiązani z typowym uzbrojeniem szlifowali umiejętności. Lecz co jest wart sonarzysta, który nigdy nie wykrył i nie określił odległości do celu? Co jest wart uzbrojeniowiec , który nigdy nie wystrzelił torpedy? W tej ostatniej kwestii cudem było, że ci ludzie byli w stanie określić ich typy i przeznaczenie. W kwestii minowania, na tym okręcie nie robił tego nikt od ostatnich ćwiczeń, które miały miejsce w 1988 roku.

Kapitan zszedł do jadalni dla oficerów, mijając kręcących się marynarzy. W czasie pracy bojowej nie obowiązywały honory i te wszystkie regulaminowe pierdoły. Robisz swoje i ewentualnie odpowiadasz na pytania. To nie plac musztry. Nawet kucharz, tłukąc schabowe, nie oddaje honorów, a tłuczkiem napierdala w mięso.

Bóg i pan na tym okręcie usiadł w mesie. Kawa mogła być podana do jego kajuty, jedynej luksusowo wyposażonej, lecz tego nie chciał. Załoga okrętu podwodnego to jedna wielka rodzina. Razem służą i razem giną. Swoista więź, niedostępna tam, powyżej poziomu morza.

– Panie komandorze, sernik do kawy – powiedział kucharz, przynosząc na talerzyku kawałek pysznego ciasta.

– Dziękuję, marynarzu, skąd jesteście? – zapytał dowodzący.

– Z Poznania – odparł młody matros i opuścił mesę oficerską.

Do dowódcy dołączył drugi oficer oraz pozostała kadra korpusu oficerskiego. Rozmawiali przez chwilę. Każdy z nich czuł, że to wyjście w morze jest wyjątkowe. Wreszcie zejdą pod wodę. Wreszcie poczują się prawdziwymi podwodniakami.

– Okręt gotowy do zanurzenia – usłyszeli w mesie.

Głośniki były wszędzie. Kapitan podniósł się. Wszyscy z szacunku dla pierwszego na pokładzie zrobili to samo.

– Przepraszam panów, udaję się do sterowni.

Najmłodszy stopniem oficer ruszył za nim, dzierżąc w dłoniach niedopitą kawę kapitana i talerzyk z sernikiem.

– Zanurzenie peryskopowe – rozkazał kapitan, będąc w przedziale dowodzenia.

Wszyscy musieli opuścić kiosk łodzi podwodnej. W czasie zanurzenia nawet na małą głębokość ta część okrętu podwodnego była zalewana. Całość dowodzenia i sterowania okrętem znajdowała się teraz w tym przedziale.

– Kiosk opuszczony, grodzie zamknięte.

– Zrozumiałem, zejście na peryskopową. – Sternik przyjął rozkaz do realizacji.

– Potwierdzam. Zejście na peryskopową.

Zanurzali się. Na tej głębokości okręt jeszcze mógł pracować na dieslu, zapewniały mu to tzw. chrapy. Zejście niżej wiązało się z przejściem na zasilanie elektryczne z akumulatorów. Na razie chcieli sprawdzić, jak na tej głębokości zachowa się ich 828.

– Jest peryskopowa. Prędkość osiem węzłów

– Okręt szczelny, brak przecieków – to była najważniejsza informacja dla dowodzącego.

Kapitan omiótł wzrokiem całą zmianę. Widział ich zaangażowanie i wyczuwał, że pragnęli zanurzyć się głębiej.

Okręty tej klasy mogły zejść maksymalnie na głębokość 300 metrów. Kadłub w założeniu miał wytrzymać do głębokości 600 metrów. Teoretycznie. W latach świetności tej łajby schodzono do 150 metrów. Bałtyk to nie Rów Mariański.

– Jaka głębokość pod nami? – zapytał Bukowski.

– 150 metrów.

– Zanurzenie na 30 metrów – padła wreszcie długo wyczekiwana komenda.

Wreszcie zanurzali się. Czekali na to od dawna. Ich okręt powoli ginął w toni Bałtyku.

 

Dowództwo Floty Bałtyckiej, Obwód Kaliningradzki, w tym samym czasie.

 

– Towarzyszu admirale, polski okręt „Warszawianka” wyszedł w morze i kieruje się w stronę naszego zgrupowania. Z dużym prawdopodobieństwem to polski 828 – zameldował rosyjski dyżurny operacyjny Floty Bałtyckiej.

– Wysłać Ił-38, niech powęszy za nią, zaraz zadzwonię do Murmańska – zadecydował admirał.

– A nasze śmigłowce? – dopytał operacyjny.

– Słuszna uwaga, Wołodia. Niech się szkolą. Mamy dwa na pokładach naszych okrętów, niech działają, tak samo jak Su-24MR.

Nie miał na miejscu Iła-38, musiał go ściągnąć z Murmańska. Dla załogi Iljuszyna taki lot to bułka z masłem. Mogli patrolować spore obszary, gdyż zasięg na to pozwalał. W bazie w Czerniachowsku miał rozpoznawczego Su-24MR, którego załoga była w gotowości bojowej. Odczekał, aż polski okręt wejdzie na wody międzynarodowe. Na razie szedł wynurzony. Su-24MR, oprócz aparatów fotograficznych, miał zasobnik rozpoznania radioelektronicznego. Nadarzyła się okazja, aby uzyskać nowe zdjęcia polskiego okrętu i, przy sprzyjającej sytuacji, zaktualizować dane dotyczące jego urządzeń radiowych i radiolokacyjnych. Rozpoznanie agenturalne informowało, że okręt był modernizowany i wymieniono w nim osprzęt radiowy.

 

6 Ośrodek Radioelektroniczny (6 Orel), Gdynia.

 

Kaliningrad kontrola. 030 gotów do wykonania zadania – usłyszał w swoim czułym odbiorniku marki Rhode-Schwarz jeden z operatorów nasłuchu.

Szybko wertował instrukcję stanowiska. Był pewien, że ten sygnał radiowy jest przypisany do rozpoznawczego Su-24MR z 4. Morskiego Pułku Lotnictwa Szturmowego. Natychmiast wykonał telefon do pełniącego służbę oficera analizy danych.

– Mamy ruch. Rozpoznawcza maszyna, „biały 030”, przygotowuje się do lotu – zameldował.

Ruchy samolotów rozpoznawczych mają priorytet w śledzeniu. Wyżej stoją tylko maszyny strategicznych sił jądrowych, powietrzne stanowiska dowodzenia i samoloty WRE. Samolot zgłaszał się swoim numerem burtowym. Taką mieli nadzieję, gdyż czasami Rosjanie operowali w korespondencji radiowej indeksami pilotów. Dlaczego „biały”? Otóż od koloru farby, jaką były namalowane cyfry 30. Na Su-27 cyfry były malowane żółtą farbą. Wrzucano przedrostek „biały” w sytuacji, gdy operowały dwa samoloty o tym samym numerze burtowym, ale różnych typów.

– Śledzić, to cel priorytetowy, nic nie przepuść, meldunki na bieżąco – usłyszał operator od oficera analizy danych.

Dyżurna służba operacyjna natychmiast poleciła dyżurnemu namierzania, by rozlokowane namierniki PA-010 śledziły cel.

– 030, automatyka skrzydeł w porządku, silniki w porządku, gotowy do startu – zaskwierczało w odbiorniku.

Su-24M, w kodzie NATO ”Fencer”, ma  zmienną geometrię skrzydeł. To typowy bombowiec frontowy, a ta specjalistyczna wersja rozpoznawcza nosiła nazwę „Fencer-E”.

– Kaliningrad kontrola. 030 masz zgodę na start.

Pilot potwierdził otrzymaną informację. Od tej chwili każda jego wymiana radiowa była namierzana przez trzy namierniki radiowe.

6 Ośrodek Radioelektroniczny pracował na potrzeby Marynarki Wojennej, ściśle współpracując z bliźniaczymi jednostkami zbierającymi informacje dla Sił Powietrznych (1 Orel) i Wojsk Lądowych (2 Orel). W ciągu kilku minut z 1 Ośrodka Radioelektronicznego przyszła informacja o starcie tej maszyny. Dodatkowym uzupełnieniem była wiadomość, że z bazy Floty Północnej w Murmańsku wystartował Ił-38M „May”. Przechwycono jego korespondencję na falach krótkich, kiedy zgłosił się do kolejnego Ośrodka Kierowania Ruchem Lotniczym (OKRL).

– 030, mijam punkt nawigacyjny URAMA – dało się słyszeć w odbiorniku.

Fencer-E właśnie wchodził nad Bałtyk. Dopóki był na wodach rosyjskich, prowadził korespondencję według zasad wojskowych obowiązujących w Federacji Rosyjskiej. Na wodach międzynarodowych, gdyby wszedł w sektor innego nierosyjskiego OKRL, musiał posługiwać się indeksem międzynarodowym i prowadzić korespondencję w języku angielskim.

 

Centrum Operacji Morskich (COM), Gdynia.

 

Oficer Operacyjny COM właśnie analizował dane otrzymane z podległych mu sił i środków. Wszystko zaczęło mu się układać w spójną całość. Rosjanie, przeprowadzając swoje manewry na międzynarodowych wodach, potraktowali poważnie rejs polskiego okrętu podwodnego. Zawsze, gdy w kierunku ich zgrupowania zmierzały nasze okręty podwodne i nawodne, podnosili swoje samoloty i śmigłowce.

Zgłosił ten fakt swojemu przełożonemu w Warszawie. Dyżurna Służba Operacyjna SZ RP przyjęła jego skrócony meldunek i nakazała kontrolowanie sytuacji i meldowanie w przypadku nietypowych zdarzeń.

– Nasz 828 ma nowy osprzęt nadawczo-odbiorczy, zgodnie z rozkazami ma sprawdzić poprawność jego działania. Po zakończeniu testów aparatury radiowej poproszę o stosowny meldunek – przypomniał mu pułkownik z Warszawy.

– Przyjąłem – odparł krótko oficer COM.

 

Babie Doły, baza grupy poszukiwawczo-ratowniczej MW w strukturach SAR.

 

Klaudia przebrała się w polowy mundur. Śmigłowiec był już po próbach – rozkotwiczony, sprawny i gotowy do działań. Na dyżurze była z resztą „banitów” w załodze Mi-14. Dołączył do nich młody ratownik, Wojtek. Hubert przygotowywał fasolkę po bretońsku, a reszta załogi popijała poranną kawę. Pogoda, jak na listopad, była znośna. Co prawda siąpił deszcz, a niebo spowijały chmury, lecz ich podstawa nie była nisko. Paweł odebrał od służby meteorologicznej meldunek o warunkach pogodowych na najbliższe kilkanaście godzin. Na razie spokój i cisza.

Dziś miał wrócić z kursu Sebastian. Z rozpiski lotów widziała, że na korzyść chłopaków z Formozy do misji szkoleniowej wyznaczono jeden z amerykańskich śmigłowców Kaman SH-2G Super Sea Spirit. Gdy otrzymaliśmy od naszych braci zza wielkiej wody okręty klasy OHP, przyszły z nimi cztery takie maszyny. Stacjonowały w Babich Dołach, gdy ich nosiciele stały w porcie. Przy jednym ze śmigłowców kręcili się technicy, przygotowując go do lotu. Klaudia wiedziała, że Sebastian będzie w szkolącej się grupie. Byli w kontakcie telefonicznym.

Przeglądając się w lustrze, poprawiła włosy. Chciała nałożyć szminkę lecz darowała sobie. Przestrzegała zasady, że w pracy nie nosi się mocnego makijażu ani biżuterii. Na palcu miała jedynie zaręczynowy pierścionek od Radka.

 

Pierwszego listopada, jak co roku, odwiedziła wraz z synem i matką grób Radka. Pomodliła się, ułożyła chryzantemy i zapaliła znicze. Spotkali rodziców Agnieszki, z którymi chwilę porozmawiała. Nie utrzymywała z nimi bliskich kontaktów; spotykali się na cmentarzu w rocznice śmierci ich córki, Radka oraz na Wszystkich Świętych. Zawsze dziękowali jej za opiekę nad mogiłą. Starsza pani obdarowała Radka juniora słodyczami.

 

Usłyszała dźwięk przychodzącego SMS-a. Spojrzała na ekran telefonu. Wiadomość była od Sebastiana i brzmiała: „Jestem”. Szybko wyszła z pomieszczenia. Stojąc na dworze, rozglądała się wokół, szukając sylwetki mężczyzny. Nagle poczuła, jak czyjeś dłonie zasłaniają jej oczy.

– Zgadnij, kto – rozpoznała jego głos.

Odciągnęła z twarzy dłonie i obróciła się. Objął ją wpół i mocno dociągnął do siebie. Wtuliła się w niego, a on zaczął gładzić jej włosy.

– Tęskniłaś? – zapytał cicho, całując ją w czoło.

– Troszkę – odparła zadziornie.

Miał na sobie polowy mundur, kamizelkę taktyczną i przewieszony przez ramię pistolet maszynowy MP5. Wyglądał jak zabijaka. Pochylił się nieco, kierując usta w stronę jej ust. Pocałunek był bardzo namiętny i trwał dość długo.

– Góral, dawaj, nie ma czasu – usłyszeli głos Pikora.

Mieli sobie tyle do powiedzenia, ale nie było im dane zrobić tego tu i teraz. Służbowe obowiązki przeszkadzały. Jak nie kurs, to mijanie się na służbach. To było jakieś fatum, że przez tak długi czas nie zdołali wygospodarować nawet jednego dnia na dłuższe spotkanie. Wszystkie spędzone razem chwile to właśnie takie kilkuminutowe czułości. Klaudia sama zastanawiała się, czy to pech, czy przeznaczenie.

– Idź już i uważaj na siebie. Gdzie was niesie? – zapytała.

– Standard, zajęcia na starej torpedowni. Jak wrócę, to pogadamy – odparł, zmierzając ku swoim.

Skryła się pod daszkiem i wzrokiem śledziła startującego SeaSpirita. Zgrabnie uniósł się z czwórką specjalsów i trzyosobową załogą, kierując się w stronę niezbyt odległej poniemieckiej budowli. Wybudowana za czasów II wojny światowej torpedownia znajdowała się w niewielkiej odległości od brzegu. W czasie wojny prowadził do niej mostek, który jednak został zburzony. Żołnierze z Formozy z załogami śmigłowców ćwiczyli tam szybkie opuszczanie się na linach i inne taktyczne przedsięwzięcia. Często słychać było tam odgłosy strzałów oraz wybuchy petard i granatów hukowych. Był to swoisty poligon dla tej formacji, jak również dla innych jednostek sił specjalnych i obrony wybrzeża.

Westchnęła. Jej uczucie do tego mężczyzny narastało. Z jednej strony bała się angażować , z drugiej pragnęła przy jego boku odmienić swoje życie. Od śmierci Radka żyła jak mniszka. Żadnych facetów, zabaw, spotkań w gronie znajomych. Dziecko było dla niej najważniejsze, jemu poświęcała cały swój czas. Uczyła się być samotną matką i, jak sama stwierdziła, nie było to łatwe. Służba, dom – w taki kierat wpadła. Czasami myliły jej się dni tygodnia. Dwadzieścia cztery godziny dyżuru, 72 godziny wolne i tak w kółko. Nieliczne spotkania z Pawłem i Marzeną były odskocznią od tej rutyny. Urlop spędzała u rodziców, gdzie miała chwilę wytchnienia, gdy oni opiekowali się maluchem.

Nawet nie ubierała się po kobiecemu. Styl militarny lub sportowy. Spodnie, a od wielkiego święta sukienka lub spódnica. Nie miała dla kogo się stroić. Dopiero gdy poznała Sebastiana, coś się zmieniło. Jakby na nowo poczuła w sobie kobietę.

Kaman wracał pusty. Wysadził specjalsów. Delikatnie usiadł na płycie lotniska. Wzmógł się nieco wiatr, a zacinające krople deszczu uderzały ją w twarz. Weszła do budynku i skierowała kroki do pomieszczenia, gdzie przebywała reszta dyżurującej załogi.

 

Wody międzynarodowe, Morze Bałtyckie. Polski okręt podwodny klasy KILO o numerze burtowym 828, godzina 13:35, 3 listopada.

 

Przebywali już w zanurzeniu dobrych kilka godzin. Okręt sprawował się dobrze. Nie zanurzali się zbyt głęboko; zeszli maksymalnie na 50 metrów. Zbliżał się czas nawiązania łączności z COM.

Kapitan siedział w kajucie. Nie miał zamiaru przeszkadzać swoim ludziom. Ufał im i widział, że dają sobie radę. Zaprosił do siebie lekarza. Rozmawiali. Doktor był najstarszym marynarzem na pokładzie, dobiegającym sześćdziesiątki.

– Józek, może już czas dać sobie spokój, przecież widzę, co się dzieje, myślisz, że nie wiem, że lekarską komisję przeszedłeś, choć nie powinieneś – zauważył dowódca okrętu.

Kłopotów zdrowotnych nieco otyłego doktora nie można było nie dostrzec. Nadciśnienie, postępująca wieńcówka i cukrzyca powinny go wykluczyć z grona podwodniaków, a nawet żołnierzy zawodowych. Bukowski dobrze wiedział, że lekarz od paru lat nie przystępował do egzaminów sprawnościowych. Będąc morskim weteranem z tak długim stażem, załatwiał sobie u przeprowadzającego egzamin ocenę dostateczną. Był szanowanym oficerem, a „wuefiście” głupio było go uwalić. Morską komisję lekarską też sobie załatwiał. Ciche porozumienie personelu służby zdrowia.

– Wiesiek, sam dobrze wiesz, że służba tutaj to dla mnie całe życie – stwierdził lekarz.

Dowodzący U-bootem zdawał sobie z tego sprawę. Bał się jednak o życie i zdrowie podwładnego. Nigdy by sobie nie wybaczył, gdyby mu się coś stało. Specyficzne warunki służby na okręcie podwodnym podwyższały ryzyko.

– Wrócimy do portu, porozmawiam z dowódcą flotylli. Może uda się załatwić coś dla ciebie na lądzie. Zrozum mnie, nie mogę, stanowisz zagrożenie, szczególnie teraz, kiedy możemy się zanurzać. Kto cię uratuje, jak coś się stanie?

Lekarz otarł pot z czoła. Żal mu było rozstawać się ze społecznością podwodniaków, zamkniętą, ale zgraną, w której czuł się świetnie. Ale słowa pierwszego po Bogu przyjął z oczywistym zrozumieniem.

– Jak masz jakieś możliwości, to załatw mi etat na lądzie, ale obiecaj, że zawsze będę mógł was odwiedzić.

Bukowski uśmiechnął się. Był zadowolony, że przekonał starego kompana. Wstał i z barku wyciągnął butelkę rumu oraz dwa kieliszki.

– Za nowy rozdział twojego życia, a na okręcie zawsze będziesz mile widzianym gościem – powiedział, wręczając szkło doktorowi.

Wypili. Usłyszeli pukanie do drzwi. Kapitan szybko schował butelkę i kieliszki do barku.

– Wejść! – krzyknął głośno.

W drzwiach pojawił się podoficer z sekcji łączności. Wyprostowany jak struna.

– Panie komandorze, jesteśmy gotowi do nawiązania łączności na nowej aparaturze.

Poczekajcie, zaraz do was przyjdę – odparł kapitan, gestem dając lekarzowi do zrozumienia, by opuścił wraz z nim kajutę.

 

+++

 

Nawiązywanie łączności z okrętami znajdującymi się pod wodą to jedno z najtrudniejszych zadań. Gdy jednostki znajdują się na głębokości przekraczającej 40 metrów, jedynym sposobem na komunikację jest wypuszczenie boi, która jest dobrze widoczna na powierzchni morza i łatwa do namierzenia. O wiele bezpieczniejszym rozwiązaniem jest osiągnięcie głębokości w przedziale 20-40 metrów i nawiązanie łączności za pomocą zestawu nadawczo-odbiorczego działającego w zakresie częstotliwości VLF (very low frequency). Możliwa jest również komunikacja przy użyciu sonaru aktywnego, ale tylko w przypadku połączenia okręt podwodny – okręt podwodny. O łączności z samolotami podczas zanurzenia można sobie jedynie pomarzyć.

Płynięcie na tak małej głębokości ułatwia wykrycie podwodnej jednostki przez wszelkiego rodzaju siły Zwalczania Okrętów Podwodnych (ZOP). Namierzenie sygnału również nie nastręcza zbyt wielu problemów.

Kapitan siedział wygodnie na fotelu w przedziale łączności. Prócz niego wstęp mieli nieliczni: oficer łączności, szyfrant, specjalista od łączności specjalnej i etatowa obsługa.

– Tu kapitan. Zanurzenie 20 metrów. Zmniejszyć prędkość do sześciu węzłów. Kurs bez zmian – przekazał przez wewnętrzny system łączności do przedziału sterowania.

– Potwierdzam, 20 metrów. Sześć węzłów. Kurs bez zmian.

W pomieszczeniu było ciepło. Elektroniczne i elektryczne urządzenia emitowały specyficzne ciepło, na policzkach czuło się delikatne pieczenie, jakby cała aparatura promieniowała.

Specjalista ds. łączności specjalnej wyciągnął z sejfu tabele kodowe. Obsługa aparatury była gotowa do działania. Przeszli specjalistyczny kurs. Teraz mieli sprawdzić swoje umiejętności w praktyce.

Nikt się nie odzywał. Od dłuższego czasu czekali na ten rejs. Nowa aparatura, okręt po delikatnym remoncie. Dla tych marynarzy było to jak miłość z nowo poznaną kobietą.

– Jest 20 metrów, prędkość sześć węzłów – usłyszeli.

– Utrzymywać kurs, prędkość i zanurzenie – rozkazał kapitan.

Kiwnął znacząco głową do łącznościowców. Operator włączył nadajnik.

– Nadaj ten tekst – powiedział dowodzący, wręczając zapisany blankiet wojskowego telegramu.

– Tak jest.

Skupiony marynarz wprowadzał tekst do cyfrowej maszyny kodującej. Spojrzał na dowódcę i kiwnął głową, że jest gotowy.

Zakodowana informacja poszła w eter. Pozostało czekać na odpowiedź. Po chwili nadeszła. Cieszyli się jak dzieci z nowej zabawki. Podwójne kodowanie miało dać gwarancję, że przeciwnik nie pozna treści.

Szyfrant dwoił się i troił, by rozkodować depeszę. Dwukrotnie zaklął pod nosem.

– Nie spiesz się, chłopcze – ostudził jego pośpiech kapitan.

Wciąż pozostawali na niskiej głębokości. Depesza z COM mogła zawierać zapytanie. Podniecony szyfrant w końcu rozkodował do końca przesłaną informację:

„Potwierdzamy odbiór. Kontynuować próbę w akwenie… Wzmożona aktywność sił morskich i lotnictwa FR. May w sąsiednim sektorze. Fencer-E – kolejny wylot w waszym kierunku. Zachować odległość 3 MM od strefy MIA-26. Kolejne nawiązanie łączności ZAFU‘.”

Tak więc nowy system łączności działał. Wszyscy w pomieszczeniu odetchnęli z ulgą.

– Następny seans łączności o 19:45 – zakomunikował szyfrant.

 

Samolot ZOP Ił-38M o indeksie międzynarodowym RF 75 333 ze składu Floty Północnej FR. W tym samym czasie.

 

Krążący Ił-38M przechwycił transmisję radiową. Jako jeden z nielicznych samolotów miał na pokładzie aparaturę pracującą w zakresie fal bardzo długich. Stara, ale niezawodna sowiecka maszyna, bazująca na płatowcu Iła-18, sprawdzała się w wielu wersjach. Jedną z nich był właśnie Ił-38M. Pozostałe, które jeszcze latały, to Ił-20 zajmujący się rozpoznaniem środków elektronicznych oraz dyspozycyjny Ił-18M, wykorzystywany jako powietrzna taksówka.

Załoga samolotu nie była w stanie rozkodować przechwyconej transmisji, ale mogła namierzyć miejsce, skąd ją wysłano. Od dłuższego czasu krążyli nad potencjalną pozycją polskiego okrętu podwodnego.

Dowódco, paliwa mało. Musimy lecieć do Kaliningradu – zameldował II pilot.

Polski okręt znajdował się na wodach międzynarodowych, podobnie jak okręty rosyjskie.

– Warsaw Control, this is ROMEO FOXTROT 75 333. Course to Kaliningrad. Next point LATMI. Over – przekazał dowódca załogi, kierując się na najbliższy nawigacyjny punkt przekroczenia granicy.

– RF 75 333, this is Warsaw Control. Confirm. Next report at LATMI. Over – odpowiedział im polski kontroler.

Z rosyjskiego lotniska w Obwodzie Kaliningradzkim startował ten sam Su-24MR, co wcześniej. Natychmiast otrzymał od swojego dowództwa zlokalizowaną pozycję polskiego okrętu podwodnego. Załoga samolotu poprosiła swój organ kontroli lotów o złożenie nowego planu lotu, dokładnie nad rejon, gdzie znajdował się okręt. Otrzymawszy  go, skierowała się nad tamten akwen.

 

Wody międzynarodowe, Morze Bałtyckie. Polski okręt podwodny o numerze burtowym 828, godzina 15:05, 3 listopada. Cztery mile morskie od rosyjskiej grupy okrętów.

 

Pożar w przedziale maszynowym wybuchł nagle. Przeraźliwe buczki i dzwonki alarmowe zawyły we wszystkich przedziałach. Ogień rozprzestrzeniał się szybko. Marynarze przebywający w przedziale maszynowym próbowali go ugasić dostępnymi środkami, lecz na niewiele się to zdało.

– Pożar w maszynowni, powtarzam, pożar w maszynowni, wysłać grupę ratunkową – rozkazał dowodzący okrętem I oficer.

Naprędce sklecona grupa, po nałożeniu skafandrów z nomexu, ruszyła do tego przedziału.

Przyczyną pożaru był niesprawny czujnik stężenia tlenu, który nie ostrzegł przed samozapłonem oleju. Powszechną praktyka było wtedy, zresztą nie tylko w polskiej flocie, bo w rosyjskiej działo się to samo, że zepsutych czujników nie wymieniano na nowe, tylko wyłączano, żeby nie niepokoiły załogi fałszywym alarmem. I nie wynikało to z żadnego spisku mechaników ani zbiorowego sabotażu, tylko z prozaicznego braku zamienników w magazynach.

Po kilku minutach było jasne, że walka z ogniem w tym przedziale skazana jest na niepowodzenie. Płomienie wypaliły między innymi zawory sprężonego powietrza zapasowych zbiorników balastowych, a wtłaczane powietrze tylko podsycało pożar. Nadpalone przewody hydrauliczne pękły. Z uszkodzonej instalacji  trysnął olej, który też natychmiast się zapalił na rozżarzonej powierzchni, tworząc kolejne zarzewia pożaru.

Wycofano więc obsługę i wysłanych tam ratowników. Czterech marynarzy doznało poparzeń, dwóch z nich – ciężkich, a jeden z ratowników skręcił nadgarstek. Na szczęście nikt nie zginął. Odizolowano przedział, zamykając wodoszczelne drzwi.

Do przedziału sterowania wpadł kapitan poderwany alarmem.

– Meldować, jaka sytuacja!

Jego pojawienie się oznaczało, że przejmuje dowodzenie.

– Maszynownia płonie. Obsługa i ratownicy ewakuowani. Przedział odizolowany. Pięciu poszkodowanych – zameldował szybko I oficer.

– Silniki?

– W porządku.

– Poziom tlenu?

– W normie.

– Coś jeszcze muszę wiedzieć?

– Tracimy powietrze z zapasowych zbiorników balastowych, najprawdopodobniej puściły zawory i dlatego nie można opanować tego pożaru – zameldował II oficer.

Kapitan nie zastanawiał się długo. Musiał mieć jednak pewność, że w maszynowni nikt nie pozostał.

Do przedziału sterowania wpadł dowodzący akcją gaśniczą.

– Kurwa, przegraliśmy, to jebane powietrze – wyrzucił z siebie.

– Kuba, ewakuowałeś wszystkich? – krzyknął kapitan.

– Tak, tak jest.

– Wypełnić maszynownię freonem.

Butle ze środkiem gaśniczym  znajdowały się w każdym przedziale. Można je było aktywować z przedziału sterowania.

– Wykonano.

– Sternik, głębokość?

– 45 metrów.

– Szasować balasty, wynurzenie alarmowe!!!

– Przyjąłem. Szasować balasty, wynurzenie alarmowe!

Działali jak automaty. Przez system łączności wewnętrznej podano wszystkim  wiadomość o wynurzeniu. Zbiorniki balastowe napełniały się powietrzem w szybkim tempie. Dla okrętu taki sposób wynurzenia nie był standardową procedurą. Zdawali sobie sprawę, że na powierzchnię wyskoczą jak korek puszczony z dna akwarium. Szybko i niebezpiecznie. U-boot kładł się nieco na lewą burtę.

– Wyrównaj, szasuj, jak należy, do kurwy nędzy! – wyrwało się kapitanowi.

– 25 metrów. 20 metrów…

Szli do góry. Ich 828 na razie nie zawodził. Sternik starał się, jak mógł, by nie przechylać okrętu. Pot spływał mu z czoła.

– Zadziałała tylko połowa butli, pożar trwa – zameldował pierwszy oficer.

Nie było dobrze. Było cholernie źle. Kapitan miał nadzieję, że freon zdusi pożar. Zastanawiał się, co mogło spowodować, że połowa butli nie zadziałała. Przepalenie przewodów sterujących czy fuszerka przy remoncie? Najważniejsze było jednak, że się wynurzali.

– 10 metrów.

– Uwaga, przygotować się, na mój znak!!! – ryczał I oficer.

– Trzy, dwa, jeden, JUŻ!!!

Jeżeli ktoś oglądał filmy przyrodnicze o orkach i widział, jak one, wynurzywszy się, walą cielskiem o powierzchnię wody, to zrozumie bez trudu, co się działo dalej. Dwie i pół kilotony stali gwałtownie wynurzyło się z czeluści Bałtyku. Wynurzyło w trybie nagłym. Okrętem wstrząsnęło. Gdzieniegdzie z przewodów ciśnieniowych zaczął się ulatniać gaz. Wszystkie niezabezpieczone rzeczy cisnęło do góry. Do tego jeszcze ten specyficzny odgłos kadłuba. Poczuli się jak na kolejce w lunaparku – podniesieni, by potem opaść gwałtownie.

– Stabilizuj, kurwa, stabilizuj!!! – wrzeszczał kapitan, zdając sobie sprawę, że właśnie w tej chwili ryzyko wywrócenia jest największe.

 

Udało się. Delikatnie przechyleni na lewą burtę, byli na powierzchni. Sternik odetchnął głęboko i otarł pot z czoła. Wizja, że z pożarem zostaną pod wodą, na szczęście się nie ziściła.

– Przedziały, meldować!

Zameldowali wszyscy z wyjątkiem maszynowni. Prócz drobnych przecieków i rozszczelnienia przewodów ciśnieniowych, nic poważnego okrętowi nie dolegało.

– Nadajemy? – zapytał I oficer.

– Kurwa, nadajemy – zadecydował pierwszy po Bogu.

– Radio, wysłać sygnał niebezpieczeństwa – przekazał rozkaz I oficer.

– Przyjąłem, nadaję – zameldował oficer łączności.

Radiowcy natychmiast wysłali sygnał do międzynarodowego systemu lokalizacji COSPAS-SARSAT. Co więcej, będąc już na powierzchni, nawiązali łączność na częstotliwościach ratowniczych ze stacjami SAR.

– Przygotować się do opuszczenia okrętu. Przygotować drugą zmianę do gaszenia pożaru. Na okręcie pozostaje załoga szczątkowa! – Kapitan działał jak w amoku.

– Dowódco… – zaczął I oficer, zdając sobie sprawę, że to on ma dowodzić procesem ewakuacji.

– Bierz ludzi, spisałeś się dobrze. Ratuj ich – usłyszał od Bukowskiego.

Podszedł do niego i objął jego twarz dłońmi. Spojrzeli sobie w oczy. Pierwszy oficer chciał zostać na pokładzie.

– To rozkaz, spisałeś się na medal. Dokończ to, co zacząłeś. Ufam ci – usłyszał z ust kapitana.

– Druga grupa gotowa do gaszenia pożaru. Załoga powiadomiona – usłyszeli obaj.

Do przedziału dowodzenia wpadł sanitariusz.

– Lekarz, lekarz… – dukał.

– Co z nim? – zapytał kapitan, potrząsając młodym ratownikiem.

– Nie wiem, chyba zawał.

– To co ty tu, kurwa, robisz? Zapierdalaj do niego!!! – zaklął kapitan. – Zabieraj ludzi – ponaglił I oficera. – To rozkaz – dodał, kierując się do mesy oficerskiej.

W niej, na wypadek takich sytuacji miał być punkt opatrunkowy i w razie potrzeby mała sala operacyjna.

Marynarze zakładali kamizelki ratunkowe. Tylko ci, którzy mieli być ewakuowani. Procedury określały jasno, kto miał zostać w załodze szczątkowej i grupie gaśniczej. Chwilowo dowodzenie szczątkową załogą objął II oficer.

 

Babie Doły, Baza lotnicza dywizjonu SAR, w tym samym czasie.

 

Stali naprzeciw siebie w hangarze, gdzie przechowywane były eksamerykańskie Kamany. Sebastian był po zajęciach, Klaudia na dyżurze.

– Kocham cię – usłyszała jego cichy szept.

– Przestań, za stara dla ciebie jestem – droczyła się z nim.

Wyprostował się i przestał ją obejmować. Wiedziała że nie cierpiał, gdy wrzucała teksty o różnicy wieku. Był od niej młodszy o cztery lata. Nie była to wielka przepaść.

Zdała sobie sprawę, że delikatnie przegięła. Nadal nie była pewna, czy to jego uczucie do niej nie jest tylko chwilowym zauroczeniem. Chciała mieć pewność.

– Przepraszam, zrozum mnie… – zaczęła.

Wycie syreny alarmowej przerwało ich spotkanie.

– Kocham cię – usłyszała biegnąc w kierunku domku pilota.

 Miała nadzieję, że to tylko próbny alarm i za chwilę się znowu spotkają.

 

+++

 

Od dziesięciu minut tkwili na pokładzie Mi-14PS. Dwa silniki turbinowe TW3-117 M o łącznej mocy startowej 5000 KM wyły niemiłosiernie. Czekali na decyzję służby dyżurnej. Wiedzieli tylko, że lecą na ratunek łodzi podwodnej. Że wybuchł pożar i jest sześciu poszkodowanych, w tym jeden do natychmiastowej ewakuacji. Sektor działania na wodach międzynarodowych poza polskim rejonem informacji powietrznej – FIR Warszawa.  W towarzystwie rosyjskiej Floty Bałtyckiej, odbywającej właśnie manewry. Czyli niezły miszmasz. Byli w I stopniu gotowości – na pokładzie, w komplecie. Moment startu ustalony na dziesięć minut od przyjęcia rozkazu. Spojrzała na drugiego z ratowników. Młody niedoświadczony Wojtek. W jego zachowaniu i mimice dostrzegła swoisty strach. Miała to być dopiero druga jego akcja ratownicza. Debiut miał nad lądem. Wypadek komunikacyjny. Uratował wtedy dwójkę ludzi. W tej branży nie był więc już prawiczkiem.

Przypomniała sobie, kiedy ona straciła dziewictwo. W akcji z Radkiem. Pamiętała, jak całowali się, gdy odleciał śmigłowiec. Sami, samiusieńcy w toni Bałtyku.

– Technik, wypierdalaj, nasza miss dzisiaj poprowadzi korespondencję z Ruskimi – rozkazał I pilot, wiedząc, że Klaudia była po kursie rosyjskiego.

Lecieli poza FIR Warszawa, nad FIR Kaliningrad. Niby Ruscy z kontroli lotów powinni znać angielski, lecz różnie z tym bywało. Raz trafiał się ktoś kumaty, a czasami tacy, że ciężko było cokolwiek zrozumieć. Ot, ruska specyfika. W razie czego był Paweł – znał rosyjski na podstawowym poziomie.

Na specjalistyczny kurs języka rosyjskiego dostała się przypadkiem. Były pieniądze w MON, więc realizowali takie przedsięwzięcia. Wróciła wtedy po macierzyńskim do pracy. Nie latała, gdyż przepisy tego zabraniały. Najprostszą rzeczą było skierować ją na kurs realizowany w jednostce. Chętnych na rosyjski nie było, każdy pchał się na angielski, w ostateczności niemiecki. A ona miała wcześniej z tym językiem do czynienia. Lektorka, zobaczywszy, że na kursie dla początkujących Klaudia  się męczy, skierowała ją na egzaminy, a potem przeniosła na wyższy poziom. W rezultacie Klaudia mogła poszczycić się udokumentowaną znajomością na poziomie 2 według standardu STANAG. Na egzaminie końcowym uwaliła tylko pisanie, gdyż jej te „bukwy” się myliły.

Technik zasiadł na jej miejscu. Miała dostęp do panelu od radiostacji.

– Naciśnij dwójkę, powiem ci, kiedy – powiedział.

Będąc w Darłowie, prawie nigdy nie wykonywała lotów na ratunek poza 12-milową strefę wód terytorialnych. Tylko raz była na Rønne.

– Gdynia kontrola, tu Ratownik 011 SAR, idę na KUNER. Poziom lotu 050. Zamelduję przejście. Odbiór – zgłosił Hubert.

Szli jak po sznurku. Pełniący obowiązki drugiego pilota Paweł obrócił się do niej.

– Marzena to już mi wariuje w domu, czeka tylko, kiedy wróci do roboty – stwierdził.

– Tu Gdynia kontrola.– zaskrzeczało w radiu. – Przyjąłem. Działania uzgodnione z FIR Kaliningrad. Od ground do FL 95 macie u nas wolną strefę. Kolejny meldunek: KUNER

Czekała na osiągnięcie punktu KUNER. Wtedy miała się wykazać znajomością rosyjskiego.

Łopaty młóciły powietrze. Hubert nigdy nie prowadził śmigłowca w typowym poziomie. Zawsze z „mordą” pochyloną ku dołowi. Zostało mu tak od czasu, gdy pilotował Mi-24. Stamtąd przeszedł do ZOP-ów, a potem do SAR-u. Leciał tak szybko, jak tylko mógł.

– Gdynia kontrola, tu Ratownik 011. Osiągnąłem KUNER, Dziękuję.

– Tu Gdynia kontrola. Powodzenia. Macie wolną przestrzeń na powrót od ground do FL 095 – ten operator ruchu lotniczego naprawdę wziął sobie do serca ich akcję .

– Klaudia – rzucił Hubert.

Ocknęła się. Nadal przed oczami miała spotkanie w hangarze.

– Kaliningrad kontrola tu polski Ratownik 011 SAR. Podejmuje akcję ratunkową – nadała po rosyjsku w eter, po raz pierwszy, korespondując z kimś innym niż załoga śmigłowca i służby SAR.

– Hubert, kurwa, dobrze? Bo nic nie gadają? – wyrzuciła z siebie po minucie.

– Spokojnie, Klauduś, odpowiedzą – stwierdził ze stoickim spokojem.

– Rescuer 011, this is Kaliningrad control. Clear level from ground to FL 70. Prohibited zone MIA  – usłyszeli w słuchawkach.

Mogła się przesiąść na swoje miejsce. Rosyjski kontroler ruchu lotniczego operował językiem angielskim w sposób zrozumiały. Odetchnęła z ulgą.

Nawiązali łączność z załogą okrętu podwodnego na międzynarodowej częstotliwości SAR.

 

Dowództwo Floty Bałtyckiej FR. Kaliningrad, tuż po odebraniu sygnału ratunkowego z polskiego okrętu podwodnego.

 

– Mamy sygnał MAYDAY z polskiego 828, to ten po modernizacji i wymianie aparatury łączności – zameldował admirałowi dyżurny operacyjny.

Admirał cmoknął z zadowoleniem. Nadarzała się okazja, by pod płaszczykiem akcji ratunkowej wejść na pokład polskiej łodzi podwodnej. Nie liczył na przechwycenie aparatury, ale nawet zrobienie fotografii byłoby sukcesem. Polacy czasami działali jak dzieci we mgle, mogli pozostawić w tej panice na wierzchu tabele kodowe i szyfrowe.

– Przerwać ćwiczenia, wysłać w kierunku polskiej jednostki grupę ratunkową. Nie spieszcie się z meldunkami na częstotliwości SAR. Nawiążcie z nimi bezpośrednią łączność – wydał rozkazy.

– Tak jest.

Zatarł dłonie. Może po takim sukcesie uda mu się objąć dowodzenie Flotą Północną, a może nawet Pacyfiku. Otworzył barek i nalał sobie kieliszek wódki, a po chwili poprawił drugim. Czekał na meldunki od podwładnych.

 

Zgrupowanie okrętów Floty Bałtyckiej FR. Około 5 mil morskich od polskiego 828.

 

Marynarze dostrzegli zbliżający się Su-24, który leciał na dość niskiej wysokości, a następnie odbił w kierunku polskiej strefy. Wcześniej krążył Ił-38M, zrzucając pławy hydrolokacyjne. Było grubo.

Nagle ogłoszono alarm bojowy na wszystkich jednostkach. Zgrupowanie składało się z fregaty rakietowej “Неустрашимый”, korwety wielozadaniowej „Стерегущий”, korwety rakietowej „Огницово ”, dwóch korwet ZOP „Уренгой ” i „Казанец ” oraz okrętów zabezpieczenia.

Na pierwszych dwóch okrętach stacjonowały śmigłowce ZOP typu Ka-27, które zostały poderwane w trybie alarmowym. Można było pozazdrościć, w jak krótkim czasie oba Kamow-y podniosły się z pokładu fregaty i wielozadaniowej korwety.

– Sandacz 088 gotowy do wykonania zadania – zameldował pilot Ka-27PL przypisanego do korwety.

– Sandacz 056 gotowy do wykonania zadania – zgłosił pilot Ka-27PL z fregaty.

Współosiowe wirniki zapewniały tym śmigłowcom doskonałą stabilność w zawisie i eliminowały wszelkie mankamenty śmigłowców wyposażonych w wirnik ogonowy.

Centrum dowodzenia znajdowało się na fregacie, skąd kierowano działaniami całego zgrupowania. Na pokładzie każdego śmigłowca oprócz etatowej załogi znajdowało się trzech matrosów piechoty morskiej oraz oficer GRU .

Fregata zapewniała obu tym statkom powietrznym pełną kontrolę radarową i nawigacyjną. Oba śmigłowce wychodziły co prawda poza rejon ćwiczeń, lecz kontrolę przestrzeni powietrznej zapewniał FIR Kaliningrad. Byli u siebie.

Oba „wiertaloty” skierowały się w stronę uszkodzonego polskiego okrętu podwodnego z zadaniem niesienia pomocy. Razem z nimi ruszyła korweta rakietowa z zadaniem podjęcia rozbitków. Wszystkie te siły działały zgodnie z prawem morskim.

Rozpoczynał się wyścig – wyścig polskiego Mi-14PS z SAR z rosyjskimi Ka-27PL.

Jednak załoga polskiego śmigłowca nie miała o tym pojęcia.

 

Centrum Operacji Morskich, Gdynia, w tym samym czasie.

 

– Panie komandorze, Rosjanie podnieśli swoje śmigłowce pokładowe. Mam meldunek z 6 ORel, Ruscy zameldowali gotowość do wykonania zadania – usłyszał Brzeziński.

Od popołudnia miał sajgon na dyżurze. Sygnał od 828 postawił wszystkich na nogi. To nie były ćwiczenia, to był realny sygnał wysłany z pokładu łodzi podwodnej. Ściągał wszystkich, którzy byli dostępni i niezbędni. Podniósł do „jedynki” załogę z Darłowa. Brzeziński co chwila dzwonił do dyżurnej służby operacyjnej SZ RP, ale tam siedział jakiś dupek, który zadawał debilne pytania i odbijał piłeczkę.

Kurwa, skoro tam jest blisko 60 marynarzy, to jak do cholery dwie Anakondy i dwa Mi-14 mają ich zabrać? – analizował w myślach.

Wstyd było przyznać, że z cywilnym SAR-em dogadał się bez dwóch zdań. Straż Graniczna również momentalnie postawiła swoje siły w najwyższy stan gotowości. Nawet Policja była skłonna wysłać dwa śmigłowce. Podziękował, trzymając je w odwodzie.

Z tym monowskim kurwidołkiem współpracowało się najgorzej. Jakie to tuzy intelektu siedziały w DS OSZ RP i ile zajmie im podjęcie decyzji?

– Gdzie nasi? – zapytał krótko.

– Według radaru mają jedną milę morską do celu – usłyszał.

– A ruskie?

– Dalej, dwie, dwie i pół.

– Jakie siły mamy w gotowości?

– W Babich Dołach za dziesięć minut będzie gotowa Anakonda, oprócz tego czwórka specjalsów tam jest z gotowym Spiritem. Podniosłem do jedynki oba okręty ratownicze, ale to potrwa, dziś sobota.

Krew jasna zalewała Brzezińskiego. Pamiętał stare czasy, gdy okręty ratownicze wychodziły w godzinę. Teraz, prawie pełne zawodowstwo i co? Gówno. Gorzej niż wtedy. Część załogi się rozjechała, a że sobota, to pewnie pijani. Burdel to było mało powiedziane.

– Jest meldunek z Oliwskiego Ośrodka. Rozpoznawcza suka nad 828 – usłyszał.

– A gdzie „May”? – zapytał.

– Siadł w Kaliningradzie, zatankuje kutas i poleci.

Siorbnął zimnej kawy. Przyzwyczaił się do niej. Często, gdy miał dyżur, nie miał czasu wypić ciepłej. Takie fatum.

– Warszawa odpowiedziała? – zapytał.

– Trawią sytuację, jak pies jeża.

Był człowiekiem czynu. W swoim życiu przeżył śmierć bliskich mu kolegów i przyjaciół. To nie był gówniany jacht ani niepotwierdzona próba samobójcza na promie. Tam na ratunek czekało sześćdziesiąt osób.

Nie zastanawiał się długo.

– Na moją odpowiedzialność podnoś chłopaków z „Formozy” i ich śmigło, no i MI-14 z Darłowa i Anakondę z Babich Dołów.

– Komandorze… – usłyszał.

– Mam ci dać rozkaz na piśmie?

– Nie, wykonuję.

Przypomniało mu się, jak nakazał w Darłowie ZOP-owi lecieć na ratunek Radkowi. Gdyby nie jego decyzja, ten facet by nie żył.

– Wykonano, „Formoza” wystartowała, reszta za dziesięć minut. –  Meldunek wyrwał go z przemyśleń.

Spojrzał na swojego pomocnika, ambitnego młodego chłopaka. Wiedział, że z niego będą kiedyś ludzie. Uśmiechnął się do niego.

– Jak okręty?

– W ciemnej dupie, panie komandorze – usłyszał to, czego usłyszeć na pewno nie chciał.

– Coś jeszcze mamy?

– Matkę Boską w koronie – zadrwił pomocnik.

 

+++

 

Dojrzeli okręt. Był przechylony na lewą burtę. Hubert ustawił śmigłowiec tak, by nie mieć zbyt silnego wiatru w śmigło ogonowe.

– Ja pierdolę – wyrwało się Wojtkowi, gdy zobaczył tratwy z rozbitkami.

Załoga nie chciała opuścić okrętu do samego końca. Siedzieli w tratwach przymocowanych jeszcze do ich U-boota. Gdy zobaczyli śmigłowiec, machali rękami.

– Wolisz na pokład, czy do wody? – zapytał Klaudię pierwszy pilot.

– Dawaj na pokład, jak dasz radę.

– Dla ciebie, kochana, to postawię to bydlę nawet nad kioskiem.

Uśmiechnęła się, choć widząc to, co ma da dole, wcale nie było jej do śmiechu. Technik wstał i podszedł do wyciągarki. Klepnęła Wojtka w ramię. Widziała w jego oczach strach.

– Damy radę, spokojnie.

Technik podpiął ich oboje do wyciągarki. Puknęła chłopaka palcami w głowę. Spojrzał na nią.

– Trzymaj się mnie i wykonuj moje rozkazy.

Śmigłowcem nieco zabujało. Nad nimi przeleciał Su-24MR. Pilot ustabilizował zawis.

– W waszym kierunku idą dwa Kamowy, uważajcie – ostrzegł ich SAR.

– Technik gotowy.

– Opuszczaj ratowników.

Poszli w dół. Technik delikatnie opuszczał ich na pokład okrętu. Klaudia mocno przycisnęła Wojtka do siebie. Wciąż był spanikowany, co dostrzegała w jego oczach.

W przypadku desantowania ratownika na metalowe podłoże  konieczne jest rzucenie tzw. rzutki, by nie doszło do porażenia ratownika prądem. To kawałek blachy umocowany na metalowej lince, który rzuca się na pokład jednostki, żeby zniwelować różnicę potencjałów elektrostatycznych między śmigłowcem a pokładem statku. Podobnie jest, gdy opuszczany jest metalowy kosz ratunkowy.

Opuszczali się. Klaudia krzyczała, ale chyba nikt jej nie słyszał. Marynarze na pokładzie chcieli ich jak najszybciej przechwycić, nie zdając sobie sprawy z niebezpieczeństwa.

– Nie!!! Przestań!!! Poczekaj!!! – wrzeszczała, widząc, jak wyciągają dłonie.

Na nic się zdały jej krzyki. Jeden z marynarzy chwycił metalową krawędź kosza i porażony prądem momentalnie spadł do wody.

– Ewakuuj tego z zawałem, ja odpadam, człowiek za burtą! – krzyknęła, odpinając się z liny wyciągarki.

Z dobrych dwóch metrów wpadła do wody, ocierając się o pokład łodzi podwodnej. Podobnie jak wtedy, gdy ratowała Radka, zanurkowała jak foka. Może nie była tak sprawna, jak dawniej, ale szybko dopadła porażonego marynarza. Uchwyciła go i sprawnie wypłynęła na powierzchnię. Nie miał kamizelki asekuracyjnej. Szybko dotarła z poszkodowanym do pokładu okrętu. Wyciągnęli ich. Zauważyła zbliżające się sylwetki dwóch rosyjskich śmigłowców.

Okręt przechylał się coraz bardziej. Dotarła do otwartego wejścia na pokład torpedowy.

– Prowadź – poprosiła jednego z marynarzy, zestresowanego podwodniaka.

– Dokąd?

– Do poszkodowanych! – wrzasnęła.

Zniknęła we wnętrzu kadłuba łodzi podwodnej. Prowadzona przez matrosa pokonywała kolejne przedziały.

Nigdy wcześniej nie była na okręcie podwodnym. Jakże tu wąsko – oceniła. Pokonywała kolejne przedziały.

 

+++

 

Sebastian wraz z trójką swoich towarzyszy tkwił na pokładzie Kamana. Lecieli w kierunku wypadku, poderwani w trybie alarmowym.

– Dwa ruskie Kamowy idą w kierunku naszego okrętu, będzie grubo – usłyszał w interkomie.

– Ile i co mamy? – rzucił krótko do swoich podwładnych.

Sam miał dwa pełne magazynki do MP5 i dodatkowo dwa pełne magazynki do pistoletu Beretta 82 SBF. Spływały do niego informacje o stanie amunicji. Nie było aż tak źle. Każdy z podległych mu ludzi miał co najmniej po dwa magazynki do peema i pistoletu. Wystarczająco, ale bez szału.

Pilot wyciągał ze śmigłowca, ile tylko mógł. Szczęśliwie mieli wiatr w ogon.

Przydzielono im kryptonim śmigłowca ratowniczego. Taki też był status ich misji. Ten, kto siedział na COM-ie, musiał być cholernie bystrym facetem. Załatwić to tak szybko i bez całej tej wojskowej papierologii, to było coś.

Ich głównym zadaniem było niedopuszczenie do tego, by na pokład 828 dostali się rosyjscy marynarze. Niby nie mogli ot tak sobie wejść, ale znając ich, nie można było tego wykluczyć.

– Ile jeszcze? – zapytał pilota.

– Około ośmiu mil, robię, co mogę.

Sebastian zdawał sobie sprawę, że przegrają wyścig z rosyjskimi Kamowami.

– Mamy tam naszych? – zapytał ponownie pilota.

– Tak, nasz ratowniczy Haze jest nad okrętem.

– Połącz się z nim, musi do naszego przybycia zablokować możliwość desantu Ruskich z Ka-27 na pokład naszej łodzi.

– Jak?

– Niech wisi na niskim pułapie nad łodzią.

 

Okręt podwodny „828” w tym samym czasie.

 

– Polski okręt podwodny 828. Tu rosyjski okręt wojenny Nieustrasznyj. Wysłaliście sygnał SOS. Wysyłam wam dwa śmigłowce na pomoc. W waszym kierunku płynie korweta Ognicowo. Podejmie ona waszych rozbitków. Potwierdź otrzymanie sygnału – usłyszeli łącznościowcy na obu częstotliwościach alarmowych.

Pozostający w przedziale łączności oficer i operator zamarli. Nie spodziewali się takiej transmisji. Oficer rozdziawił gębę i nie wiedział, co począć. Najwyraźniej ta sytuacja go przerastała. Doświadczony starszy bosman, będący operatorem, otrząsnął się pierwszy.

– Co robimy!!! – wrzasnął na przełożonego.

– Polski okręt podwodny 828. Potwierdź otrzymanie sygnału.

Oficer łączności w stopniu podporucznika się „zaciął”. Nie mógł wydobyć z siebie żadnego słowa. Tkwił sparaliżowany, nie wiedząc, co począć. Bosman znał rosyjski.

– Jest polski śmigłowiec ratunkowy. Dziękuję – nadał.

Zdał sobie sprawę, że z podporucznika nie będzie miał żadnego pożytku. Zdany był tylko na siebie. Wstał i ruszył w kierunku, gdzie był pierwszy po Bogu. Nie zważając na to, że ten rozmawia z nawigatorem i marynarzami sterującymi okrętem, zameldował o tym, co usłyszał.

– Przekaż, że czekamy na nasze jednostki. Gdzie jest oficer łączności? – usłyszał od dowodzącego.

– Zaciął się, siedzi i nie może z siebie nic wydusić – zameldował bosman, zgodnie z prawdą.

– Zostajesz. On ma się ewakuować. Zrozumiałeś?! – padł niekomfortowy dla młodego oficera łączności rozkaz.

– Tak jest. Wykonuję.

Bosman wrócił do radiostacji. Chwycił w dłoń zestaw nadawczo-odbiorczy.

– Do rosyjskiego okrętu, tu polski 828. Dziękuję. Czekamy na nasze okręty – nadał po rosyjsku.

Czuł przechylenie okrętu. Nie zwiastowało to nic dobrego. Nigdy, ale to jeszcze nigdy nie byli w takiej sytuacji. Podszedł do oficera łączności i szturchnął go.

– Co? – bąknął podporucznik.

– Opuszcza pan okręt, ja zostaję – zakomunikował mu.

Ten bez słowa podniósł się z fotela i wyszedł. Był jak jakiś zombie. Bosman pozostał sam, wsłuchując się w szum radiostacji. Obejmował obowiązki oficera. powoli to do niego docierało.

 

+++

 

Klaudia wreszcie dotarła do mesy oficerskiej, pełniącej rolę punktu sanitarnego. Wojtek tkwił nad pokładowym lekarzem, przygotowując go do transportu. Działał jak prawdziwy ratownik. Przywrócił krążenie. Zauważyła odłożony na bok defibrylator AED. Leciwy doktor był gotowy do ewakuacji.

– Młody, działaj, jest twój – stwierdziła, klepiąc go w ramię.

Dojrzała wystraszonego sanitariusza. Stał obok jej partnera jakby nieobecny.

– Na co czekasz, ruszaj dupę z nim, nie ma czasu! – wrzasnęła na niego.

Zadziałało. Wybudził się z  letargu.

– Ruszajcie. Śmigło czeka! – pogoniła.

Schyliła się nad poparzonymi marynarzami. Tamta dwójka wyszła, pozostawiając ją samą. Sięgnęła po nożyczki tkwiące w jednej z przegródek kamizelki i sprawnie rozcięła umundurowanie jednego z przytomnych marynarzy.

– Spokojnie, wszystko będzie dobrze – zapewniła podwodniaka.

Miał poparzoną dość sporą część prawego przedramienia  i dłoni. Oparzenia nie były głębokie. Widoczne bąble, wypełnione płynem surowiczym jasno określały że jest to oparzenie drugiego stopnia. Jak najlepiej potrafiła, opatrzyła rany. Przemycie, jałowy opatrunek i iniekcja środka przeciwbólowego – to wszystko, co mogła zrobić.

Rozejrzała się. W pomieszczeniu, oprócz niej był jeden oficer, podoficer i marynarz. Musiała dokonać segregacji pozostałych poszkodowanych.

– Zdejmijcie go i połóżcie tam. Dawajcie tego – rozkazywała, wskazując, co mają zrobić.

Na szczęście miała dostęp do medycznych plecaków znajdujących się na okręcie. Wojtek już je „rozdziewiczył”, udzielając pomocy pokładowemu medykowi. Leżały otwarte tuż obok niej. Dwójka marynarzy ściągnęła ze stołu opatrzonego wcześniej marynarza z grupy ratunkowej. Na blacie lądował kolejny z ciężej poparzonych.

– Przemyj mu ranę i nałóż opatrunek, to wystarczy – pouczyła podoficera, wskazując lekko poparzonego.

Wiedziała, że nie może mówić do ogółu. To działało. W tamtej chwili  to do niej należało wydawanie poleceń.

Zajęła się poszkodowanym na stole. Jęczał z bólu. Spore oparzenia drugiego i trzeciego stopnia kwalifikowały go do szybkiej ewakuacji. Zaprotestował delikatnie, gdy rozcinała jego spodnie i slipki. To był młody chłopak, miał może dwadzieścia, dwadzieścia jeden lat. Dotknęła jego poparzonej szyi.

– Spokojnie, marynarzu, jeżeli nie będę musiała, nie będę tam patrzeć – zapewniła go.

Opatrzyła go najlepiej, jak umiała. Pozostali nie mieli dużych obrażeń. Sprawnie unieruchomiła skręcony nadgarstek jednego z nich.

 

+++

 

Zbliżające się Ka-27PL wyrzuciły liny. Były to maszyny ZOP, więc nie posiadały wyciągarek. Hubert tkwił w zawisie nad 828. Pamiętał o tym, co przekazał mu pilot Super SeaSpirita,  zablokować tym kacapom miejsce nad łodzią.

– Paweł, jak z paliwem? – zapytał II pilota.

– Spokojnie, mamy zapas.

Jeden z Kamowów zbliżał się do nich. W rażący sposób naruszał ogólnie przyjęte warunki lotów. Nie trzymał minimalnej odległości separacji. Rosyjski pilot, ryzykując, próbował odepchnąć ich znad pokładu łodzi podwodnej, by zająć dogodne miejsce do wysadzenia swoich ludzi.

Mi-14 jest większy niż Ka-27, bardziej potężny i masywny. Gdyby jednak Hubert miał wybierać pomiędzy tymi dwoma maszynami, wybrałby Kamowa. Przeciwbieżne śmigła dawały mu przewagę. Bardziej stabilnie mógł tkwić w zawisie i nie było obawy, co się stanie, gdy nagle śmigło ogonowe odmówi posłuszeństwa. Składane łopaty i pudełkowy kształt również były niewątpliwą zaletą. Obie maszyny miały możliwość wodowania. Na korzyść Mi-14 przemawiała jedna rzecz – mógł zabrać na pokład aż 19 rozbitków, Kamow o wiele mniej.

Drugi z Ka-27 znajdował się nieco wyżej swojego towarzysza, bardziej z tyłu. Ten pierwszy był liderem.

– Paweł, weź mu kurwa powiedz, by spierdalał – wyrzucił z siebie Hubert.

Oba „śmigła” tkwiły naprzeciw siebie jak bokserzy gotowi do walki. Żaden nie miał zamiaru ustąpić.

– Русский 056, иди нахуй (Rosyjski 056. Idź w chuj) – poleciało na międzynarodowej częstotliwości SAR.

Ka-27 o numerze burtowym 056 zbliżył się na niebezpieczną odległość. Hubert dostrzegł twarz rosyjskiego pilota, jego zaciętą minę. Nie miał zamiaru ustąpić. Nadal tkwił w zawisie nad okrętem. Obaj patrzyli na siebie i żaden nie miał zamiaru ustąpić.

– Polski ratowniku. Idź ty w chuj. Chcę opuścić ratowników, by wam pomóc. Odejdź od okrętu – dało się usłyszeć po rosyjsku.

– Lima 02. Mam poszkodowanego. Stan ciężki. Bądźcie w gotowości – nałożyła się korespondencja od Wojtka.

Technik poderwał się na równe nogi i spojrzał w dół przez uchylone drzwi śmigłowca. Dostrzegł dwie postacie z deską wyłaniające się na pokład łodzi podwodnej. Musiał zająć się nimi.

– Nie przeszkadzaj. Podnoszę poszkodowanego w stanie ciężkim – rzuci po angielsku w eter Hubert.

Dostrzegł, jak rosyjski pilot spojrzał na ułamek sekundy w dół. Musiał zauważyć, że na pokładzie coraz bardziej przechylającej się jednostki pojawiły się dwie osoby z noszami.

– Podnoś i odlatuj – usłyszeli, a rosyjski Kamow oddalił się na sporą odległość.

Hubert odetchnął z ulgą. Zgrywał twardziela, ale w głębi duszy bał się. Słyszał, co potrafili odpierdolić rosyjscy piloci.

– Wsadzam medyka z okrętu do kosza z poszkodowanym. Stan ciężki. Pozostaję na pokładzie – usłyszeli od Wojtka.

Kurwa, gdzie te specjalsy? – przeszło Hubertowi przez myśl.

Maltański krzyż na jego maszynie gwarantował rozbitkom i wszystkim potrzebującym pomocy natychmiastowy ratunek i jak najszybszy transport w bezpieczne miejsce. Ratowanie życia ludzkiego było na pierwszym miejscu.

Był również żołnierzem. Nigdy o tym nie zapominał. Dostał rozkaz, by uniemożliwić, tym cholernym Ruskim dostanie się na pokład. Co było ważniejsze? Jak się zachować? Co począć do jasnej cholery! Czy po podjęciu rozbitka w ciężkim stanie natychmiast opuścić strefę nad okrętem, dając tym Kamowom wolną przestrzeń, czy też tkwić z poszkodowanym na pokładzie, ryzykując jego życie?

Otrząsnął się z tych chwilowych przemyśleń.

– Podnoś wolno, wolno, jak tylko możesz – rzucił w interkom do technika, biorąc na siebie odpowiedzialność za tę trudną decyzję.

 

Okręt podwodny 828, w tym samym czasie.

 

– Kapitanie, mamy spory przechył, płetwy stabilizacyjne się nie wysuwają – meldował II oficer.

Byli na powierzchni, co można było uznać za sukces, ale postępujący przechył w lewo nie wróżył nic dobrego. Dopóki trwała akcja gaśnicza w przedziale maszynowym, nie można było uruchomić silników. Zagadką pozostawało, czy po ugaszeniu pożaru będą one działać.

– Nadaj pierwszemu, by odbijali od okrętu. Jak sytuacja z rannymi? – zapytał dowodzący.

Odpowiedź nadeszła po chwili.

– Lekarz ewakuowany na śmigłowiec. Ale…

– Co?

– Dwa Kamowy nad nami, chcą spuścić ratowników.

Sytuacja była poważna, wręcz krytyczna. Przechylony okręt, pożar w maszynowni i wizja wtargnięcia na pokład ruskich matrosów.

– Pozostaje załoga szczątkowa, reszta opuścić okręt.

– Zrozumiałem. Wykonuję.

Drugi oficer wydał komendę dla wszystkich znajdujących się na zewnątrz, by opuścili pokład.

Bukowski był przerażony, ale nie dał po sobie tego poznać. Wiedział, że jeśli jego podwładni dostrzegą u niego choćby najmniejszy objaw paniki, to będzie katastrofa. Nigdy wcześniej nie znalazł się w takiej sytuacji. Musiał przejść ten swoisty sprawdzian.

– Przekaż do mesy, niech ewakuują rannych. I co z tym pożarem? – wydawał kolejne rozkazy.

Na razie działali w dość profesjonalny sposób.

– Czy wyrównywać okręt, bo za chwilę będzie za późno – zapytał sternik.

– Wyrównuj, powoli, ale wyrównuj. Daj naszym odpłynąć od okrętu – usłyszał w odpowiedzi.

Jedynym sposobem, by wyrównać łajbę, było powolne napełnianie wodą jednego ze zbiorników balastowych. Równało to się jednak z tym, że okręt  będzie się powoli zanurzał. Centymetr po centymetrze, metr po metrze. A trzeba było dać ewakuowanym na tratwy ratunkowe czas, by odpłynęli na bezpieczną odległość. W przeciwnym razie wir wodny wytworzony przez tonący okręt mógłby ich pociągnąć na dno.

– Zameldowali, że odbijają. Dwójka najciężej rannych z podoficerem od sonaru jest wyprowadzana na pokład. Ratowniczka z Mi-14 za chwilę ruszy z lekko rannymi – meldował II oficer.

Do przedziału dowodzenia wpadł dowodzący akcją gaśniczą bosmanmat.

– Krzysztof, mów! – wrzasnął kapitan.

Marynarz słaniał się na nogach. Miał zakopcony nomexowy skafander. Zsunął kominiarkę z twarzy, a jego uśmiech mówił sam za siebie.

– Pożar opanowany, ale są lekkie przecieki w maszynowni.

Przynajmniej jeden problem mieli z głowy. Bukowski przebierał nerwowo palcami.

– Odpalimy diesla? – zapytał.

Krzysztof pokiwał przecząco głową.

– Dacie radę pracować w maszynowni?

– Nie, przedział nie został odpowiednio przewietrzony. Pracowaliśmy w zamknięciu, by powietrze nie podsycało pożaru. Butle z tlenem są prawie puste.

Pierwszy po Bogu nie to chciał usłyszeć.

Wstał i podszedł do bosmanmata. Objął go po męsku i przyciągnął do siebie, nie zważając na brud.

– Dobra robota, Krzysiek…– Zabieraj swoich na pokład..

Bosmanmat skrzywił się niezadowolony i spojrzał mu w oczy.

– Nie przyjmę takiego rozkazu, nie teraz. Pożar jest dogaszony, a nie ugaszony. Odmawiam – wycedził przez zęby, ze śmiertelnie poważnym wyrazem twarzy.

Kapitan był zaskoczony, a zarazem dumny ze swojej załogi. Spasował, widząc zaciętą minę podoficera.

– Zostań – zadecydował.

W kiosku tkwił jeden z obserwatorów, który meldował o sytuacji na powierzchni.

– Jak tratwy? – padło pytanie od dowodzącego.

– Za blisko, jeszcze minutę, może dwie.

– Jak sytuacja z rannymi?

– Lekarz wciągany. Dwoje rannych z jednym ratownikiem i naszym z sonaru na pokładzie.

– Melduj, jak tratwy osiągną bezpieczną odległość.

– Tak jest.

Bukowski wiedział, że czekają ich trudne, cholernie trudne chwile. Chciał, by jak najwięcej osób opuściło wnętrze łodzi podwodnej. Robił wszystko, co mógł.

 

Kaman SH-2G Super Sea Spirite PMW o przydzielonym sygnale rozpoznawczym „Rescuer 019”, w tym samym czasie.

 

– Są, tam – rzucił pierwszy pilot SH-2G i wyciągniętą dłonią wskazał na  sylwetki trzech helikopterów.

Szarzało, gdy je dostrzegł. W listopadzie słońce zachodzi około  godziny szesnastej. Sebastian poderwał się z fotelu i wbił swoją twarz pomiędzy oba fotele pilotów. Ukazała mu się szara, zlana z powierzchnią wody bryła okrętu podwodnego i trzy tkwiące nad nią śmigłowce.

Mi-14PS i dwa Ka-27PL były tak blisko siebie, że aż się przeraził. Ten pilot z ratowniczego Haze musiał mieć jaja ze stali.

Jezu, tam jest Klaudia – zdał sobie sprawę po chwili.

Dojrzał, że ratowniczy Mi-14 wciąga na pokład poszkodowanego. Modlił się w myślach, by przy tym rannym lub chorym była ona. Jeszcze nigdy nie bał się tak o nikogo. Był pewny, że ją kocha, nie wyobrażał sobie życia bez niej.

– Musimy wskoczyć na ich miejsce, dasz radę? – zapytał pilota.

Drugi z pilotów odwrócił się do niego twarzą. Sebastian dostrzegł w jego wzroku strach.

– Kurwa, zwariowałeś! – usłyszał.

– A ten z Mi-14, co teraz robi? Pękacie do chuja? – zadał kolejne pytanie.

Załoga Kamana składała się z młodych pilotów z niedużym nalotem. Pierwszy pilot w stopniu porucznika, drugi podporucznik.

Był wściekły, że nie mógł dowodzić lotnikami. Wydałby bez wahania rozkaz i byłoby po sprawie. W statku powietrznym dowodził dowódca załogi. Ludzie Sebastiana byli tylko specyficznymi pasażerami.

– Możesz połączyć się z nimi? – zapytał ponownie.

Drugi pilot wywołał załogę MI-14PS. Tamci odezwali się.

– Tu grupa wsparcia, musimy zająć wasze miejsce, zdaje się na was. Gdy będziecie gotowi, dajcie sygnał „Aj” – rzucił w eter.

„Super SeaSpirite” zajął pozycję za belką ogonową Haze, tkwiąc w proceduralnej bezpiecznej separacji od poprzedzającego go statku powietrznego.

Oczekiwali, co zrobi załoga ratowniczego Mi-14.

 

Mi-14PS o sygnale kodowym „Rescuer 011”, w tym samym czasie.

 

Technik wciągnął do wnętrza kosz z poszkodowanym i jakimś marynarzem. Spodziewali się Wojtka, a tu taka niespodzianka.

– A ty to kto, kurwa? – wyrwało się technikowi.

– Sanitariusz z okrętu. To lekarz, jest po zawale, przywrócone krążenie i oddech – odpowiedział mu nieznajomy.

Pokładowy doktor natychmiast przejął poszkodowanego i podłączył do aparatury. Technik zapiął marynarza w fotelu Klaudii.

Hubert obserwował, jak dwa Ka-27 ponownie zbliżają się do nich. W głowie miał to, co przed chwilą usłyszał od pilota SH-2G. Myśli goniły jedna za drugą. Rosjanin dostrzegł, że podjęli chorego. Dawał polskiej maszynie do zrozumienia, że powinna się wycofać.

W pierwszej chwili, Hubert miał zamiar oślepić ruskiego reflektorem, ale uznał, że to niebezpieczne, bo ten mógłby zrobić to samo. Widmo katastrofy w powietrzu wisiało nad nimi.

Myśl, kurwa, myśl! – tłukło mu się w głowie.

Skupił się, jak tylko potrafił. Setki myśli i dziesiątki pomysłów przelatywały przez jego umysł. Każdy z nich był ryzykowny lub nierealny. Niektóre pasowałyby, gdyby pilotował Mi-24, na którym wylatał setki godzin. Ale krowiasty „Haze” to nie „Hind”, ratowniczy Mi-14PS, to nie bojowy Mi-24.

– Mam!!! – krzyknął sam do siebie. – Powiedz Ruskiemu, że oświetlamy rejon akcji bombami oświetlającymi i odlatujemy – krzyczał do Pawła.

Kojtuch momentalnie zrozumiał, o co chodzi. Tak, to był sposób, by ponownie odsunąć ich na większą odległość.

– Rosyjski 056. Zrzucam bomby sygnalizacyjne. Potem odlatuję. Powodzenia – nadał bez namysłu  drugi pilot.

Czekali, co zrobią rosyjscy piloci. Sekundy dłużyły się niemiłosiernie.

– Бросай и иди на хер. (zrzucaj i spierdalaj) – usłyszeli i w tym momencie oba Kamowy odeszły na bok. Jeden w prawo, a drugi w lewo.

Hubert nacisnął przycisk automatu. Nocne sygnalizacyjne bomby zaczęły wylatywać z kasety.

– Aj – nadał umówiony sygnał.

Na niskim pułapie wykonał zwrot i skierował maszynę w stronę lądu.

– Udało im się?! – wrzasnął do technika.

– Koncertowo. Kaman wjebał się na nasze miejsce.

Lecieli w kierunku Gdyni, szczęśliwi, że udało im się wykonać to arcytrudne zadanie, ale wściekli, że pozostawili na pokładzie u-boota dwójkę ratowników.

 

+++

 

Kaman momentalnie zajął miejsce po Mi-14. Przez otwarte drzwi specjalsi wyrzucili liny. To była ostatnia chwila, by dostać się na pokład łodzi podwodnej.

– Kurwa, kurwa, pojebało ich, zbliżają się – wrzasnął pilot, widząc zbliżającego się Kamowa.

– Brysiek, kaem, pilot, ustaw się do niego bokiem!! – komenderował Sebastian, widząc, co się dzieje.

Wkurzony rosyjski pilot zbliżał się na niebezpieczną odległość.

– Ах ты, польский придурок. Отъебись (O ty polski chuju. Spierdalaj) – rzucił Rosjanin.

– Pikor, Olo, w dół. Już!!!! – rozkazywał swoim podwładnym.

Zza rosyjskiego 056 wyszedł 088. Ustawiał się do nich bokiem, wykonując ten sam manewr co Kaman.

– Brysiek, szachuj ich, zostajesz. Jasne?

– Jasne – odparł Brysiek z flegmą, podnosząc pokładowy karabin maszynowy.

Sebastian zjeżdżał po linie w dół. Było już ciemno. Wyrzucone przez „Haze” bomby oświetlające były zbawienne. Nie zważał na to, że lekko oślepiają. Najważniejsze, że rozświetliły teren.

Szybko dołączył do swoich ludzi. Pokład był zalany gdzieś na pół metra. Zatrzymał go ratownik ze śmigłowca, razem z jakimś marynarzem prowadzący dwójkę poparzonych matrosów.

– Nie mamy tratwy, gdzie mam ich ułożyć? – zapytał Sebastiana.

Znał tego chłopaka. Od niedawna latał z Klaudią. Coraz bardziej podziwiał ratowników. Ten młody chłopak nie obawiał się o siebie. Pytał, gdzie wsadzić rannych.

– Góral, dawaj, zaraz się zanurzą – poganiali towarzysze.

– Daj mi minutę, zaraz coś załatwię – zwrócił się do ratownika.

W ostatniej chwili dopadł do drzwi znajdujących się na dole kiosku. Tylko one były jeszcze otwarte. Nie bacząc na to, że wlewa się przez nie woda, ujął w dłoń radio.

– Kaman, zrzućcie tratwę. Natychmiast!!! – wrzasnął i zamknął wodoszczelne drzwi.

Byli na okręcie podwodnym. To, że ten się zanurzał, nie napawało optymizmem.

 

+++

 

Klaudię oblał zimny pot, gdy razem z dwójką poparzonych marynarzy przemieszczała się w kierunku wyjścia, prowadzona przez jednego z podoficerów. Nagle zawyły alarmowe buczki. Już wcześniej czuła, że okręt, jakby bardziej wracał do pionu.

– Uwaga, zanurzenie – ryknęło w głośniku.

Przeraziła się na dobre. Po jaką cholerę się zanurzają? Przecież jeszcze nie zakończyła ewakuować poszkodowanych.

„Co się tu do cholery dzieje?”

Podoficer zatrzymał się.

– Dlaczego nie idziemy? – zapytała głupio.

– Zanurzamy się, nie słyszałaś?

– Dlaczego?

– Nie wiem.

Ułożyła przy wodoszczelnych drzwiach marynarza, którym się opiekowała.

– Prowadź mnie do dowódcy. Już! – krzyknęła na podoficera.

Podobnie jak ona, pozostawił swojego rannego. Była wyższa stopniem. Starszy mat wziął ją za rękę i pociągnął za sobą. Mijali specyficzny labirynt. Gdyby ją tu zostawił, zgubiłaby się jak dwa razy dwa. Gdy jej przewodnik sprawnie pokonywał wodoszczelne drzwi, ona miała z tym problem. Pokonywała je wolniej, z trudem. W końcu dotarli do przedziału dowodzenia. Pomimo tego, że starszy mat ciągnął ją za sobą, stanęła zaskoczona.

„Równaj do cholery!” „Szasuj delikatnie, musimy wyrównać.” „Przyjąłem, wykonuję.” Nieznane jej komendy zlewały się w kakofonię słów. Zrozumiała, że ci ludzie, będący tutaj, za wszelką cenę walczyli z tym stalowym kolosem. Próbowali go ujarzmić, mając ograniczone pole manewru. Komendy „meldować” i „zrozumiałem, wykonuję” były dla niej jasne. Pozostały slang podwodniaków – czarna magia.

Stała i patrzyła. Tkwiła sparaliżowana i bezsilna. Zdała sobie sprawę, że jest zdana na to, co oni zdołają wycisnąć z tego potwora.

Podoficer znów mocno pociągnął ją za rękę. Wyrwała ją z jego uścisku.

– Nie, zostaję tutaj – zaprotestowała.

„Ustabilizowana” „Baterie na wyczerpaniu” „Nie mamy płetw” „Szukaj miejsca” – komendy zlewały się w jedną całość.

– Radek, ratuj mnie – jęknęła.

Choć zdawała sobie sprawę, że on nie żyje już od kilku lat, wzywała jego imię, wierząc, że jej pomoże. Pamiętała tę sytuację, gdy po dwóch tygodniach od jego śmierci stary rybak przekonywał ją, że do czasu jej przybycia pozostawał z nim jakiś mistyczny ratownik. Wychyliła się wtedy i lustrując toń Bałtyku, dostrzegła, jakby ludzką postać, która zanurkowała.

– Radku, błagam cię, zrób to dla naszego dziecka – ponowiła cicho swoją prośbę.

Gdyby nawet się pojawił, w jaki cudowny sposób miałby dostać się na pokład okrętu podwodnego?

Drżała ze strachu. Podoficer gdzieś zniknął. Stała, patrząc na działania tej grupki ludzi.

– Uratuje cię, przysięgam, wrócisz do synka – usłyszała za plecami głos Sebastiana.

Przejdź do kolejnej części – Strażniczka Bałtyku III – „66 metrów”

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tags:
Blog Comments

Piękny kolejny rozdział przygód Klaudii i pozostałych ratowników w Darłowa/Babich Dołów.

Umiejętnie budowane napięcie podczas manewrów „828”, czułem, że coś w końcu rypnie 🙂 Podobało mi się też oddanie relacji polsko-rosyjskich, tej konkurencji na Bałtyku, która mogła się skończyć tragedią.

Dwie rzeczy mnie zastanowiły i nie jestem pewien, czy to by uszło w miejscu i czasie, który opisujesz: nazwanie polskich marynarzy matrosami (zwykło się tak nazywać rosyjskich) i nazwanie polskiej łodzi podwodnej u-bootem (podczas gdy łodzie kilo są okrętami konstrukcji sowieckiej, a polskim podwodniakom raczej nie spodobałoby się porównanie do podwodniaków niemieckich z czasów światowych wojen).

Poza tymi dwoma szczegółami tekst bardzo mi się spodobał. Mam nadzieję, że nie każesz nam długo czekać na rozstrzygnięcie tego cliffhangera!

Pozdrawiam
M.A.

Serdecznie Dziękuje za komentarz i spieszę z wyjaśnieniami;
Powód takiego nazwania ma różne podłoża.
1. PANICZNA obawa o krytykę dotyczącą powtórzeń. O ile z matrosami mogę znaleźć synonimy i tu może nietrafnie to ująłem, to jest dość popularna nazwa pogranicznik (rusycyzm) , która przylgnęła do f-szy SG. Tu akcja toczy się na styku POL-RUS i dlatego (chyba raz) użyłem tego wyrazu w stosunku do marynarzy.
2. Nazwanie polskiego OP „U-bootem. Zamiennik jaki znalazłem to łódź podwodna i nic więcej, jednakże czy aby łódź podwodna pasuje do jednostki uzbrojonej? Rozbijając to na poszczególne człony bardziej pasuje do jednostki przemytniczej lub badawczej oraz „Titana”. Tu mój poziom przerażenia dotyczący ilości powtórzeń wyrazu „podwodny” we wszelakiej odmianie osiągnął poziom powyżej skali. Już czułem jak Tomp liczy je wszystkie i na koniec stwierdzi że było ich w tekście np. 123. Stosowałem w poprzednich opowiadaniach zamiennik śmigłowca -wiertalot i nikomu to nie przeszkadzało. Może powinienem tego U-boot zapisać jako „U-boot”, ale czy to by coś zmieniło, nie wiem.
3. Nazwa U-boot to skrót od Unterseeboot i taka nazwa w Deutsche Marine obowiązuje do dzisiaj. Ostatni zwodowany w Niemczech okręt podwodny nosi nazwę U-32 (podobnie jak te z czasów II WŚ). Wspominam w opowiadaniu że w tych latach gros sił podwodnych stanowiły norweskie Kobbeny ( 4 sztuki) plus ORP „Orzeł III” (identycznej klasy jak mój 828). Norweska nazwa okrętu podwodnego to ubåt” lub „undervannsbåt. Warto zauważyć, że „undervannsbåt” dosłownie tłumaczy się jako „łódź podwodna”, podczas gdy „ubåt” jest bardziej skróconą formą, jak „okręt podwodny. Podobieństwo do niemieckiej nazwy widać gołym okiem. Skoro 80% marynarzy szkoliło się i wszelakie instrukcje czy opisy były w języku norweskim, to wielce prawdopodobne jest że przyjęli że to jest ich U-boot. Fakt jest to okręt konstrukcji radzieckiej – jednakże zastosowanie „Podwodnaja łodka”, dalej daje to nieszczęsne podwodnaja, które jest prawie identyczne jak podwodna, podwodny. Powtórzenia i jeszcze raz powtórzenia.
4. Mogłem użyć angielskiego „submarine”, a nie nieszczęsnego U-boot. Wszak angielski znają wszyscy. Tylko czy owo „Submarine” jest tak często używane w mowie potocznej młodych ludzi i zrozumiałe dla wszystkich. Za wyjątkiem „żółtej łodzi podwodnej” znanej kapeli, dla laika jest to wyraz obcy, w przeciwieństwie do pojęcia U-boot. Nawet najmniej bystry nastolatek, który na lekcjach historii nudził się niezmiernie, dziewczynka po podstawówce dla której karabin maszynowy i pistolet maszynowy to to samo, dojrzały facet i kobieta ma jedno skojarzenie z tym wyrazem – to były okręty podwodne. Podobnie jak i Tobie od razu przyjdą do głowy skojarzenia z II WŚ. Tak, ale czytając tekst zrozumieją (lub nie) że to nie jest jakiś niemiecki okręt z tego okresu, tylko Autora próba ratowania się przed powtórzeniami. Niestety widzę że wyszło nie tak jak chciałem, za co przepraszam.
5. Czy marynarzom by się to spodobało? Skoro policjanci sami siebie nazywają „psami”, a funkcjonariusze ABW, mówią że pracują w Abwerze, to myślę że tak może być. W ramach NATO kwitnie współpraca z niemieckimi U-boot.
„Mam nadzieję, że nie każesz nam długo czekać” -mam mieszane odczucia. Jeżeli Tomp stwierdza, cytuję ” traktuję to jak „polskie obozy zagłady”, to chyba spasuje. Na dodatek od części VI mój stosunek do Rosjan ulega modyfikacji i biorąc pod uwagę wojnę UKR-RUS mogę zostać nazwany „ruską onucą”. Zobaczę co powiedzą inni Czytelnicy.
Jeżeli poczułeś się zniesmaczony tym niefortunnym synonimem -PRZEPRASZAM, nie taki miałem zamiar.
Pozdrawiam.

Kończąc wątek matrosów i u-bootów,

wydaje mi się, że niechęć do powtórzeń czasem musi ustąpić przed wystrzeganiem się ryzykownych synonimów. A „łódź podwodna” jak najbardziej pasuje do jednostki uzbrojonej, choć w języku polskim jest wypierana przez „okręt podwodny”. Nie wydaje mi się jednak błędem użycie łodzi. W najgorszym razie można po prostu zastosować dla „828” termin „KILO” (choć w polskich źródłach pisze się również po prostu Kilo: https://pl.wikipedia.org/wiki/Okr%C4%99ty_podwodne_projektu_877).

Z synonimem marynarza też jest trochę roboty. Podwodniak/podwodnik (też taką pisownię spotkałem: https://sjp.pwn.pl/slowniki/podwodnik.html) to dobry trop, w trudnych chwilach można się też ratować „wilkami morskimi”. Można też spróbować w zależności od kontekstu posługiwać się stopniami konkretnych marynarzy. No, jest z tym trochę słownej akrobatyki, nie przeczę, ale nikt wszak nie mówił, że będzie łatwo 🙂

Pozdrawiam
M.A.

Ciąg dalszy bałtyckiej serii jammera106 długo wyczekiwany przez fanów.
Wojskowa stylizacja tym razem mniej widoczna, ale jej obecność w tle dodaje jammerowego smaczku.
Akcja jak zawsze na wysokim „c”, a opowieść urywa się zręcznym cliffhangerem (tego terminu nauczyła mnie Androidka 🙂 ).Tym razem i autor i redaktor się postarali i tekst ma mniej usterek językowych i edycyjnych. Mniej powtórzeń (ale są!), dialogi są strawniejsze, a komentarze do wypowiedzi bardziej adekwatne i zróżnicowane. Usterek interpunkcyjnych niewiele.
Są niechlujstwa edycji. Wypowiedzi. nie zawsze zaczynają się od kreski dialogowej, a jedna ugrzęzła w środku akapitu narracyjnego. Przed jedną kropką została spacja.
Kilka nieznanych mi sformułowań, co do których mam wątpliwości: złożenie planu lotu, wymiana radiowa, zbierać cumy.
„Współosiowe wirniki”? Nie przeciwbieżne (+współosiowe)? To przeciwbieżność jest cechą istotną.
Największe zastrzeżenia mam do stosowania nazwy „U-boot” przez (jakoby) Polaków wobec polskiego okrętu podwodnego. Pisownia przez małe „b” już jest niczym w porównaniu z tym szokiem, który mnie tu spotkał. Wszystkie źródła podają, że nazwa U-Boot jest używana wyłącznie do niemieckich okrętów podwodnych. Jako że te topiły polskie okręty w II Wojnie Światowej i zabijały polskich marynarzy, traktuję to jak „polskie obozy zagłady”.
Nawet gdyby współcześni polscy marynarze tak rzeczywiście mówili, postawiłbym ich do raportu i pozbawił urlopu. Ja nadkomandor Tomp!

Kilka pytań do autora:
Czy naprawdę szyfrogramy koduje się i dekoduje ręcznie? 90 lat po Enigmie? W dobie komputerów?
Naprawdę aby wyrównać potencjały elektryczne stalowego statku i śmigłowca, trzeba zetknąć je przewodnikiem? Nie wystarczy (prostsze i bezpieczniejsze) wrzucić linkę do wody?
Czy przechył wynurzonego dryfującego okrętu podwodnego niweluje się płetwami, czy trymem (balastem)?
Dlaczego tak szybko rozładowały się akumulatory?

I na koniec uwaga o obcych językach w polskich tekstach beletrystycznych i konsekwencji konwencji w Strażniczce
Wypowiedzi angielskie nie są tłumaczone. OK, współcześnie Polacy znają angielski, zwłaszcza ci, którzy są czytelnikami NE. Ale wypowiedzi rosyjskojęzyczne autor pisze grażdanką i tłumaczy na polski w nawiasach.
Hmmm. To teraz zadam Ci, jammerze106, dwa pytania:
Pierwsze: Wyobraź sobie młodzika, który nie zna rosyjskiego ani grażdanki jak 95% Polaków poniżej 45 roku życia. Ma przeczytać opowiadanie jammera106 komuś (powiedzmy, że wujowi, który nie wziął okularów, albo koledze, który leży w szpitalu po operacji wzroku; może na ognisku, gdy inni już swoje wypili – nie wiem). Jak przeczyta te wypowiedzi grażdanką? Co zrobi, gdy je napotka w tekście? Co byś chciał, by zrobił?
Drugie pytanie: Dlaczego używasz grażdanki, skoro cytujesz wypowiedź SŁYSZANĄ uszami polskimi przez radio? Czy słuchacz pisze sobie to, co słyszy? Bukwami???

Odpowiem: jedynie sensowne jest pisanie w taki sposób, żeby KAŻDY operujący językiem, w jakim jest napisane opowiadanie, umiał odczytać cały tekst. Niekoniecznie zrozumieć; ile zrozumie to sprawa autora i czytelnika/słuchacza, umiejętności stylizacji jednego i znajomości języków obcych oraz inteligencji drugiego.
Tak więc upieram się przy poglądzie, że wypowiedzi rosyjskojęzyczne trzeba transkrybować, by chociaż dały się odczytać, a nie pisać nieznanym alfabetem. Jak byś skomentował, gdyby w polskiej powieści dialogi z Japończykiem były napisane kanji?
Ich tłumaczenie (np. w nawiasach, przypisach) jest sprawą otwartą. Ja jestem przeciw, bo nic tak nie psuje przyjemności czytania i nie rozbija nastroju jak ciągłe przerzucanie czytelniczej uwagi między czytanym tekstem a odnośnikiem.

Szanowny Tompie.
Bez zbędnej rozbiegówki postaram odpowiedzieć Ci na zadane pytania. Co do niektórych podam źródła, gdyż nie mam zamiaru przebić długością komentarza Androidki. Zawsze zapraszam na priv, gdzie możemy wymieniać poglądy i informacje do woli.
Kwestie techniczne:
1. ” złożenie planu lotu” – odsyłam do https://fis.pansa.pl/plany-lotow/. W większości przypadków składa się takowy, ba można go zmieniać podczas wykonywania lotu (co tu zostało uczynione). Owszem, lot Mi-14 jest do poziomu FL95 i można by było takowego nie składać, lecz następuje zmiana FIR. Resztę doczytasz na wskazanej stronie. Stwierdzenie „złożenie planu lotu” jest jak najbardziej właściwe pod względem gramatycznym.
2. „wymiana radiowa” – Wymiana radiowa to proces przesyłania informacji za pomocą fal radiowych, czyli komunikacja za pomocą urządzeń radiowych, takich jak radiostacje czy telefony komórkowe. Polega na nadawaniu i odbieraniu sygnałów radiowych, co umożliwia przekazywanie wiadomości, danych lub poleceń.
3. ” zbierać cumy” – Zbieranie cumy, czyli liny mocującej przód jednostki do nabrzeża lub innego obiektu, to proces, który następuje po zacumowaniu i wymaga skoordynowanych działań załogi. Chodzi o zdjęcie cumy z pachołka lub ucha cumowniczego i zwinięcie jej w odpowiedni sposób.
4. „„Współosiowe wirniki”? Nie przeciwbieżne (+współosiowe)? To przeciwbieżność jest cechą istotną.” – nie, niestety nie. Gdybym napisał „Przeciwbieżne wirniki” – miałbyś w 100%v rację.
Współosiowe wirniki to układ dwóch wirników głównych zamontowanych na jednym maszcie, obracających się w przeciwnych kierunkach wokół tej samej osi – inaczej nazywane jest to układem Kamowa (a z takowym typem śmigłowca mamy tu do czynienia). Z definicji wynika że na jednym maszcie są dwa wirniki (zestaw łopat),to że kręcą się przeciwbieżnie wynika z definicji. Tu nic nie trzeba dodawać. Dlaczego napisanie tylko o przeciwbieżności bez wskazania współosiowości byłoby błędne w stosunku do tego typu śmigłowca i tu posypałbym głowę popiołem i przyznał Ci rację -otóż jest znany i podziwiany Chinook – jego wirniki są przeciwbieżne, ale nie współosiowe. Każdy wirnik na innej osi.
5. Na temat nieszczęsnego U-boot – odsyłam do mojego komentarza pod postem Megasa.
6. „Czy naprawdę szyfrogramy koduje się i dekoduje ręcznie?” – dane z telegramu wprowadza się do maszyny kodującej (to przystawka do emitera), jest kategoryczny zakaz jakichkolwiek pendrive, płyt CD itp. Maszyna koduje i wysyła. Może to być szokujące, ale wojsko „kwitami” stoi. Wszystko jest dublowane, musi być papierowa wersja, pomimo elektronicznej. Tu stwierdzenie ZAFU jest dodatkowo zakodowane jako czas kiedy ma być następny seans łączności (znów slangowe określenie). Przechwycenie maszyny kodującej/urządzenia łączności specjalnej bez tabeli jest połowicznym sukcesem. Prościej jest zmienić tabelę kodową. Być może technika poszła do przodu, od tego czasu gdy ja jeszcze służyłem. Niestety, ale na temat łączności utajnionej/specjalnej nie mogę Ci za dużo odpowiedzieć. W filmie „Karmazynowy Przypływ” szyfrant niesie d-cy wydruk z maszyny. USA to inna bajka, choć może się zdziwisz ale na lotniskowcach US Navy do tego czasu są stosowane bakelitowe toporne aparaty telefoniczne. Sprawdziły się, więc po co je wymieniać na super bajerki. Przypominam jeszcze raz – pomimo faktu że wojsko wydało ci parę skarpet z magazynu i pomimo tego że jest to w systemie, to drukuje się cztery asygnaty, z magazynier wpisuje to w książkę rozchodu i przychodu RĘCZNIE.
7. „Naprawdę aby wyrównać potencjały elektryczne stalowego statku i śmigłowca, trzeba zetknąć je przewodnikiem? Nie wystarczy (prostsze i bezpieczniejsze) wrzucić linkę do wody?” -dwa filmy na Youtube „P002 Static electricity helicopter” i „Coast Guard Florida -Swimmer Shocked” – ten drugi pokazuje jak dostał ładunkiem ratownik . gdy wody nie dotknęła linka. Polecam również kultowy film „Polowanie na Czerwony Październik” – scena desantu głównego bohatera na pokład łodzi podwodnej – to przemawia najbardziej. Tak, można opuścić ratownika/nurka do wody, ale trzeba go znowu podnieść, a jak podnieść to znów dostanie potencjał. Głupiego robota. Pisząc te dwie serie pochłonąłem angielskojęzyczne dwa podręcznik online z CG US ( mogę podesłać) , chyba z trzy filmy ( z tego jeden rosyjskojęzyczny). Wiem że Ty tez analizujesz dzieła by być perfekcyjnym a swoich opowiadaniach. Nie zawsze może mi się uda, ale ocieram się o realizm. Przynajmniej się bardzo staram.
8. „Czy przechył wynurzonego dryfującego okrętu podwodnego niweluje się płetwami, czy trymem (balastem)?” – mógłbym Cię zbyć tym oto fragmentem opowiadania, cytuję: „Jedynym sposobem, by wyrównać łajbę, było powolne napełnianie wodą jednego ze zbiorników balastowych.” -Jest to poniżej dialogu, który jest dla Ciebie niejasny. Odpowiem Ci -tak owe płetwy (jak się fachowo nazywają to musze poszukać, ale w slangu to tak o nich mówią) pomagają, są elementem pomocniczym, który nie gwarantuje wyrównania, ale pomaga, w szczególności, gdyby fala była wysoka. Niwelują kołysanie okrętu. II oficer stwierdza że na dodatek, siadło jeszcze to.
9. „Dlaczego tak szybko rozładowały się akumulatory?” -skoro Marynarki nie stać na czujniki i je nie wymienia, to stać ją na nowe akumulatory? Tompie!! Służyłem w SZRP, przedłużanie resursu w nieskończoność to norma!!! Nie pamiętam w którym to roku marynarze z ORP „Orzeł III” wysłali do MON i do pismaków list, gdzie jasno stwierdzili że boja się o swoje życie, służąc na tym okręcie. MON to olał. Moje opowiadanie to fikcja literacka, jednak karmiona realiami. Pożar w maszynowni, brak odpalenia połowy butli z freonem, potencjalne zwarcie, gwałtowne wynurzenie. Mało Ci?
Kwestie językowe
W oryginale podesłanym do korektora wszelaka korespondencja była zapisana cyrylicą i tłumaczona na polski. Gdy z Hyde poprawiliśmy wszystkie babole, pozostało to. Długo gryzłem w sobie jak to zostawić. Zadecydowałem tak jak jest i wyszło jak wyszło. Tłumaczone były nawet zwroty angielskie.
” Wypowiedzi angielskie nie są tłumaczone. OK” -a dlaczego to angielski ma mieć fory? Jest takim samym językiem nowożytnym jak rosyjski. W szczególności że angielski w tym tekście to specjalistyczne słownictwo lotnicze. Czytelnicy NE. Znasz rosyjski i przeczytanie grażdanką dla Ciebie nie stanowi problemu, ba zmuszeni za socjalizmu nauki języka rosyjskiego siłą rzeczy takie proste stwierdzenia łapiemy bez tłumaczenia (a takowe jest). Społeczeństwo się starzeje, młodzi nie garną się do czytania opowiadań, a jeżeli już to ma być tartaczne ( widzę po wyświetleniach pożal się Boże tych dzieł). Każdy powyżej 50+ zna język rosyjski na poziomie podstawowym, a z angielskim to tak sobie ( jak czarnoskóry z Bronxu) . Czy mogę mieć pretensję do Autora jak napisze w opowiadaniu IMHO ( niedawno doszedłem co to za skrót). Za chwile opowiadania będą pisane skrótowcami Pzdr, OK, OMG i emotkami, nosz cofniemy się do pisma rysunkowego.
” Wyobraź sobie młodzika, który nie zna rosyjskiego ani grażdanki jak 95% Polaków poniżej 45 roku życia. Ma przeczytać opowiadanie jammera106 komuś (powiedzmy, że wujowi, który nie wziął okularów, albo koledze, który leży w szpitalu po operacji wzroku; może na ognisku, gdy inni już swoje wypili – nie wiem). Jak przeczyta te wypowiedzi grażdanką?” – zadam przekorne pytanie. W Twojej serii leci łacina i jakiś mi nie znany język, a pod spodem tłumaczenie. łacina to w tej chwili medycyna i seminaria. Rosyjski bije oba te języki na głowę. Co zrobię, gdy jest tłumaczone tuż obok -przeczytam staruszkowi/ślepemu po polsku. Miałeś w tym jakiś cel, ja tez mam w tych dwujęzycznych miejscach.
Transkrypcja – bardzo fajna, tylko są słowa pułapki. Piąta cześć Strażniczki nosi podtytuł „белка” – na polskie wiewiórka. Transkrypcja tego to belka, a fonetycznie to „biełka”. Widzisz problem?, bo ja tak.
Na to pytanie odpowiedziałeś sobie sam w komentarzu. Tu są tylko moje stwierdzenia.
„Dlaczego używasz grażdanki, skoro cytujesz wypowiedź SŁYSZANĄ uszami polskimi przez radio? Czy słuchacz pisze sobie to, co słyszy? Bukwami???” -a dlaczego angielski mam traktować dobrze. Podam Ci przykład, speelingu angielskiego słyszanego polskimi uszami – sygnał wywoławczy radiostacji ( bo angielski w takiej formie tu występuje) to UJU ( Juniform, Dżuliet, Juniform) – wychodzi JDJ, a nie UJU.
Pozdrawiam , dziękując za komentarz.

Nie wiem, dlaczego o Twoim tekście mam dyskutować na priv., ale spełniam Twoje życzenie.
Niemniej uważam, że czytelnicy na tym tracą.

„Zawsze zapraszam na priv, gdzie możemy wymieniać poglądy i informacje do woli.” -chyba opacznie zrozumiałeś mój wpis. Łasy jestem komentarzy i jeżeli chciałbym przejść na priv to napisałbym jasno „Przejdźmy na priv” . Tu zasugerowałem że prócz konwersacji tutaj, zawsze otwarty jestem na dywagacje prywatne. Źle mnie zrozumiałeś. Jak najbardziej zapraszam do dyskusji i uwag na forum ogólnym.
Pozdrawiam.

W sprawie narratora autor podjął ryzykowną decyzję, by był to nie tylko obserwator i opowiadacz rzeczywistości, lecz żeby też komentował i oceniał tę rzeczywistość subiektywnie i stronniczo. Tym samym by był też niejako uczestnikiem. Takiemu narratorowi wolno więcej niż standardowemu trzecioosobowcu, ale też jego wypowiedzi mogą budzić kontrowersje, czy wręcz sprzeciw czytelnika. Stronniczość bywa niebezpieczna. W tym odcinku na przykład Jammerowy narrator przedstawia oficerów marynarki jak pijaków, nieodpowiedzialnych typków prowadzących pojazd wodny za miliony milionów, uzbrojony i sam z siebie niebezpieczny dla załogi i otoczenia, pod wpływem rumu raczej niebezalkoholowego. Czy to nie oszczerswo pod adresem polskiej armii zakrawające o wrogą propagandę? 😉

Ja myślę, że właśnie taki narrator, emocjonalny i kontrowersyjny, decyduje o tak ciepłym przyjęciu opowiadań jammera106 przez czytelników. Ważne, by narrator był wiarygodny, a jego charakter spójny.

Pełna zgoda. Narrator jest w miarę spójny i nie jest sterylny, dzięki czemu można go lubić — lub nie lubić, a trudno być obojętnym.

Dobry odcinek, od początku do końca trzyma w napięciu. Co dalej z Klaudią i Sebastianem? Przy wszystkich ich umiejętnościach, idąca na dno stara podwodna krypa to jednak bardzo niebezpieczne miejsce pobytu. Mam nadzieję, że wyjdą z tego cało i że mały Radek nie zostanie sierotą, albo że Klaudia nie będzie musiała chować kolejnego ukochanego…

Dziękuje za komentarz i pozdrawiam.

Twoje kolejne historie nieustannie robią wrażenie autentycznościa i znastwem realiów. Zarazem bohaterowie są ciekawi, choć odrobinę jednostronni, rysowani jakby zbyt grubą kreską i przez to pozbawieni niuansów (albo dobrzy-profesjonaliści, albo źli-pozbawieni talentów karierowicze). Może jednak nie ma po prostu więcej miejsca, by ich poznać, bo za dużo się dzieje. W końcu bowiem zawsze przychodzi czas na brawurowo opisaną akcję ratunkową, gdy wszystko inne schodzi na dalszy plan. Nie inaczej jest i tutaj. Liczę na kolejną część niebawem!

Dziękuję za komentarz i pozdrawiam.
Rzeczywiście, moi bohaterowie są albo „biali”, albo „czarni”, brakuje bohaterów w odcieniu szarości. No taka chyba moja przypadłość, walić kontrasty.

Leave a Comment