Zostałam tylko ja (Androidka)  4.99/5 (23)

10 min. czytania

Ilustracja od autorki, autor: Szkot

Powiedz…

Naprawdę wierzyłeś, że po tym wszystkim mogło być inaczej?

Że któryś z tych naszych ostatnich wieczorów – z piwem, winylami i tobą wtulonym we mnie jak dziecko – mógł coś jeszcze naprawić?

Może naprawdę sobie to wyobrażałeś.

Że posadzisz mnie na brzegu łóżka, uklękniesz na tym swoim zakurzonym dywanie, wyciągniesz puzderko i powiesz coś, co zwykle działa w filmach:

„Najszczęśliwszy facet na świecie”, „najlepsze, co mnie spotkało”…?

A potem: „Zostań moją żoną.”?

I może liczyłeś, że się rozpłaczę? Że się wzruszę?

Że powiem: „Tak”, jakbym tylko na to czekała?

Jakby to miało wystarczyć.

Jakbyśmy naprawdę byli stworzeni dla siebie – jak dwie połówki jabłka.

Jakbyśmy kiedykolwiek byli zwyczajni.

Ale nawet w innym świecie – takim z miękkimi kocami, śniadaniami na tarasie i rachunkami za prąd – nie wiem, czy potrafiłabym ci powiedzieć: „Tak”.

I nie dlatego, że się bałam. Albo że nie kochałam.

Nie potrafiłabym – właśnie dlatego, że tego byś chciał.

Bo wszystko, czego pragnąłeś, musiało być twoje.

A ja nie chciałam być zdobyczą.

Każdemu innemu, kto rodzi się raz i raz umiera, kto nie bawi się w powroty – powiedziałabym to bez wahania.

Poprosiłabym brata na świadka, włożyła białą suknię i poszła do urzędu.

Zamieszkała w domku pod lasem.

Urodziła dzieci, chodziła w kapciach po kuchni, narzekała na sąsiadkę.

Piekła ciasta. Robiła na drutach.

Byłam gotowa na takie życie.

Ale z tobą…

Z tobą utknęłam w czymś innym.

I tak, wiem – wina była wspólna.

Ty nie przestawałeś mnie prowokować.

Nie mówiłeś tego wprost.

Ale stawałeś za długo w dziale budowlanym przy sznurach. Patrzyłeś na nie jak ktoś, kto rozważa metody, nie kolory.

Sypiałeś na torach, bo „nocą pociągi nie kursują”.

Wdawałeś się w bójki z każdym, kto na cię krzywo spojrzał, jakbyś miał nadzieję, że on zrobi to za ciebie.

Prowadziłeś zbyt szybko, nawet gdy padało. Zwłaszcza wtedy.

Czasem budziłam się, a ciebie nie było. Tylko kurtka przewieszona przez balustradę i flaszka zostawiona na parapecie.

Wciągałeś mnie w swoje rany – ucieczki, butelki, ranne cisze.

A ja zostawałam.

Bo było w tobie coś chorobliwie przyciągającego.

Jak ślad po zębach – boli, ale chce się go dotykać. Jeszcze i jeszcze.

Nie chciałeś mnie kochać.

Ty po prostu chciałeś mieć mnie obok.

Żebym cię widziała.

Byś mógł sobie powiedzieć, że oto masz coś, czego inni tylko próbowali sięgnąć.

Co im zawsze wymykało się z rąk.

 

 

Pewnie tego nie pamiętasz, ale ja nie umiem zapomnieć.

Do baru weszłam późno. Może o wiele za późno. To miała być jedna z tych nocy, które się przeczekuje – z czajnikiem na gazie, niedokończoną książką i światłem sączących się z telewizora reklam wszystkiego. Gdy wykonujesz tę pracę, niewiele jest takich wieczorów. Ale coś mnie ciągnęło do zadymionego wnętrza. Może ciekawość. Może słabość. Może to był ten zew, który zawsze mnie do ciebie prowadził.

Siedziałeś na końcu baru, jak zawsze. Pochylony, z papierosem w ustach, którego nie paliłeś. Tlił się sam, jakby to on miał oddychać za ciebie. Przed tobą stała szklanka z piwem, obok – rozerwana koperta z logo szpitala. Złożona na pół; nieprzypadkowo. Ktoś inny schowałby ją do kieszeni albo zostawił w domu. Ty położyłeś ją na wierzchu. Jakbyś chciał, żeby była widziana. Jakby miała coś ogłaszać za ciebie.

Usiadłam naprzeciwko bez słowa. W tym barze nikt nie pyta o pozwolenia – zwłaszcza w takich sprawach. Nie od razu podniosłeś wzrok. Ale gdy już to zrobiłeś, twój wzrok nie był pytaniem. Był uznaniem. Jakbyś mnie znał. Jakbyś czekał.

Uniosłeś pustą butelkę w stronę barmana.

– Jeszcze jedno. – Znów na mnie spojrzałeś, po czym uśmiechnąłeś się perfidnie. – A dla porcelanowej laleczki… Corpse Reviver! Dwójeczkę! Niech ma coś z życia.

Nie zareagowałam na ten przytyk. Powinnam, ale nie chciałam. Wzięłam kieliszek na długiej nóżce, choć tego nie potrzebowałam. Lekko oszroniony, pachniał cytrusami i czymś, co kojarzyło się z kostnicą – chłodna nuta alkoholu i coś zielonkawego, co zostawało w gardle.

W tym twoim geście… było coś obcesowego, teatralnego. Jakbyś chciał mi udowodnić, że masz kontrolę. Że to ty wybrałeś, żebym usiadła właśnie z tobą.

Kiedy piwo ci się skończyło, zamówiłeś od razu cztery szoty. Potem kolejne cztery. Z każdym kolejnym wydawałeś się coraz miększy, ale nie mniej ostry. Mówiłeś półgłosem, ale nie patrzyłeś już na mnie, jakbyś miał innego rozmówcę. Może samego siebie? Może kogoś, kto siedział tam z tobą, nim przyszłam? Mówiłeś o smaku kredy, którego nie potrafi zabić alkohol. O krwotoku z nosa, który przychodzi za często. O tym, że nie boisz się bólu – boisz się, że nic nie poczujesz, gdy nadejdzie koniec.

Nie wydawałeś się zlękniony – chciałeś być wysłuchany.

Wreszcie dotknąłeś mojej dłoni. Nie przez przypadek, nie jak ktoś, kto szuka wsparcia czy zrozumienia. Dotykałeś mnie jak mężczyzna pewny, że kobieta już nie odejdzie. Palce miałeś zrogowaciałe, ale ruchy delikatne; niemal jak coś kruchego. Głaskałeś mnie po knykciach, jakbyś znał ten gest. Jakbyś robił go już kiedyś – choć przecież nie mogłeś.

Pochyliłeś się nieznacznie i odgarnąłeś mi włosy z policzka. Delikatnie, ale z tą charakterystyczną pewnością – jakbyś widział takie sceny w kinie i dokładnie wiedział, co dalej. Palec zatrzymał ci się na mojej skroni, a potem zjechał po linii szczęki, nieśpiesznie, trochę z czułością, trochę jakbyś sprawdzał, czy nie pęknę.

Nic nie mówiłeś. Wyłącznie patrzyłeś. A potem… pochyliłeś się i mnie pocałowałeś.

Usta miałeś suche, smakowały alkoholem i czymś jeszcze. Metalem? Pyłem? Śmiercią? Były pewne, jakby to nie był pierwszy raz, a raczej setny. Jakbyśmy byli nie dwojgiem obcych, ale kochankami, którzy już nie mają czasu.

A jednak wiedziałam, że to dla ciebie premiera.

Dopiero teraz mnie zobaczyłeś.

Ja widziałam cię nieustannie. Na torach, które robiły ci za łóżko. Na parapecie okna na dziesiątym piętrze, gdzie wystawałeś zbyt długo. W chłodnej łazience, gdy z maszynki do golenia wyciągałeś żyletkę i wpatrywałeś się w czerwony potok na ramieniu. Z rękawami zakasanymi ponad łokieć i ranami odniesionymi w walce.

Widziałam cię i wiedziałam, że masz nadzieje na sukces. To będzie wreszcie koniec.

Znałam cię lepiej niż ty mnie!

Ale ty uważałeś, że mnie zdobywasz.

– Laleczka – szepnąłeś, gdy cofałeś wargi i przesuwałeś nosem po moim policzku. – Moja słodka Laleczka.

A potem pijanym, pewnym siebie półgłosem dodałeś:

– Niedaleko jest moja kwatera. Może sprawdzimy, czy na dole Laleczka jest równie całuśna i posiada porcelanową czarkę czegoś lepszego niż piwo?

Nie odpowiedziałam ci wtedy. I nie dlatego, że brakło mi słów.

Po prostu wiedziałam, że już nie mogę cię zostawić samego.

 

 

Mieszkałeś na trzecim piętrze, w kamienicy z klatką schodową tak wąską, że każde muśnięcie ramion mogło uchodzić za przypadek. A przecież żadne nie było.

Nie zapytałeś, czy wejdę – po prostu otworzyłeś drzwi i z lekkim ukłonem wskazałeś wejście. Jakbyś już wiedział, że jestem twoja.

W środku pachniało kurzem, dymem i samotnością. Kawalerka z kanapą, kilka płyt rzuconych przy kupionym na pchlim targu adapterze, dwa krzesła przy obdrapanym stole podpartym zgiętym papierem, lampa bez abażuru.

Bez pytania ściągnąłeś mi płaszcz i zawiesiłeś na jednym z dwóch wolnych gwoździ. Na drugim znajdowała się twoja bluza z poplamionymi rękawami.

– Rozgość się, Laleczko – rzuciłeś. – Ciepło tu, co?

Otworzyłeś lodówkę i sięgnąłeś po ciężką, czarną butelkę z wyblakłą etykietą. Zerwałeś kapsel o blat i postawiłeś ją na stole – bez szkła. Patrzyłeś na nią przez chwilę, po czym podniosłeś, pociągnąłeś łyk i podałeś mi, jakbyś dzielił się czymś więcej niż alkoholem.

Podszedłeś do adaptera. Z winyla bez okładki strząsnąłeś kurz, położyłeś go niemal z nabożną ostrożnością. Igła zaskoczyła z trzaskiem. Smyczki odezwały się ostro, potem miękko jak coś wypełzającego spod skóry. Rozpoznałam tę melodię, ale nie umiałam jej nazwać.

Odwróciłeś się i spojrzałeś na mnie:

– Zdajesz się stworzona do czerni, wiesz? Jakbyś przyszła z innego świata.

Podszedłeś. Poprowadziłeś mnie ku kanapie i usiadłeś rozparty. Stałam tuż przed tobą w przestrzeni między twoimi kolanami, a ty patrzyłeś na mnie jak na prezent, który wystarczy już tylko rozpakować.

Nie rozdzierałeś materiału. Zsuwałeś go powoli, jakbyś znał wartość każdego guzika i szwu. Rozwiązałeś gorset, potem zsunąłeś muślin z moich ramion. Dłonie ci nie drżały. Nie byłeś chłopcem proszącym o pozwolenie. Byłeś mężczyzną, który bierze to, co uznał za swoje.

W końcu z nagimi piersiami stałam przed tobą w czarnych tiulowych majtkach. Nie zadrżałam. Nie czułam wstydu, tylko ciężką, nieodwracalną świadomość.

Patrzyłeś nadal. Jak zwycięzca.

– Wiedziałem, że okażesz się piękna – mruknąłeś bardziej do siebie niż do mnie. – Moja słodka Laleczka.

Uklęknąłeś.

Dotknąłeś moich ud – czule, niepokojąco. Całowałeś mnie coraz głębiej, dotykałeś mego wnętrza.

Tiul zsunął się po skórze.

Czułam twój oddech, wargi, język. Czułam, jak mnie smakujesz – łapczywie, pewnie. Jakbyś wmawiał sobie, że to twoje. Że należę do ciebie.

I może właśnie wtedy dotknąłeś mnie tak, jakbyś próbował mnie zatrzymać. Jakby to nie była fantazja, lecz rytuał. Przypieczętowanie.

Nie całowałeś mnie jak kochanek. Ani jak ofiara.

Całowałeś jak mężczyzna, który oznacza swój teren.

A ja pozwoliłam. Nie dlatego, że tego pragnęłam. Nie dlatego, że nie mogłam cię zniechęcić.

Ale dlatego, że ty nie miałeś już nikogo innego.

I może… może ja też nie.

 

 

Pamiętam, jak po wszystkim leżałam z twoją głową na brzuchu. Jak próbowałam powstrzymać dłoń, by nie głaskać cię po karku… Ale nie umiałam. Zawsze, gdy spałeś, wyglądałeś jak ktoś dużo młodszy. Jak chłopiec, który nigdy nikogo nie uderzył. Nigdy nie stał na torach. Nigdy nie krwawił z własnej ręki, tylko po to, by coś poczuć.

Obudziłeś się powoli, mrużąc oczy, jakby sen trzymał cię jeszcze w swoich objęciach. Ucałowałeś mnie w usta bez słowa, potem podniosłeś z podłogi moje ubrania i schowałeś do metalowej skrzynki, którą zamknąłeś na klucz. Łącznie z majtkami. Jakbyś chciał mieć pewność, że już nigdzie nie pójdę.

Zamiast tego podałeś mi swoją koszulę. Sam ją na mnie zapiąłeś – powoli, dokładnie, guzik po guziku, jakbyś robił coś świętego. Potem zaparzyłeś kawę, podałeś herbatniki, talerzyk, łyżeczkę. Nie mówiłeś wiele. Gdy wychodziłeś do pracy, nie zapytałeś, czy zostanę. Po prostu zamknąłeś mnie w środku – jakbyśmy tak mieli już żyć.

I tak wyglądały nasze dni.

Każdego wieczoru wracałeś zmęczony. Twarz miałeś bladą, dłoń drżała przy zapalniczce. Ale zawsze włączałeś muzykę. Ten sam winyl, ta sama melodia. Smyczki. Trzask igły. A potem sięgałeś po mnie.

Nie z pożądaniem. Z uporem.

Twoje dłonie wiedziały, co robić. Nie szarpały – przyciągały. Dotykałeś mnie jak czegoś, co przynosi ulgę. Co potwierdza, że jeszcze jesteś.

Twoje usta były cierpliwe. Wargi chłodne. Pieszczoty długie, wytrwałe – jakbyś za ich pomocą chciał mnie podpisać. Zawłaszczyć. Zabezpieczyć.

Nie całowałeś mnie jak kochanki. Ani jak ofiary.

Całowałeś jak człowiek, który w końcu coś posiadł – i nie miał zamiaru oddać.

A ja nigdy cię nie powstrzymałam.

Bo nikt inny nie widział we mnie kobiety.

 

 

Z czasem zacząłeś mówić coraz mniej.

Nocami kaszlałeś. Rano nie miałeś siły wstać bez oparcia. Twarz ci szarzała. I coraz częściej siadałeś w kącie, jakby świat kręcił się za szybko.

Ale wieczorami…

Wieczorami wiedziałeś, czego chcesz.

I wiedziałeś, że ja nie odejdę.

 

 

Ostatnie śniadanie zjedliśmy w milczeniu.

Chyba oboje wiedzieliśmy, że to już dziś – choć nikt tego nie powiedział. Ty piłeś kawę z mlekiem i jadłeś chleb z dżemem, a ja siedziałam naprzeciwko w twojej koszuli, do połowy rozpiętej. Na stole dwie filiżanki, dwie łyżeczki, rozsypane okruchy. Cała ta nasza drobna codzienność, którą udało się przez chwilę zbudować.

Z radia sączył się jazz, a ty nie włączyłeś adaptera. Nie tym razem.

Pielęgniarka zadzwoniła przed dziesiątą.

Nie od razu odebrałeś. A kiedy już to zrobiłeś, powiedziałeś tylko:

– Dobrze. Zaraz będę.

Nie spojrzałeś na mnie. Ale kiedy wstałeś od stołu, wyjąłeś klucz z kieszeni.

Otworzyłeś skrzynkę i oddałeś mi ubranie.

I pomogłeś mi je założyć – w milczeniu, z czułością. Jakby każdy ruch miał w sobie coś ostatecznego.

Majtki naciągnąłeś na moje biodra z taką uwagą, jakbyś coś naprawiał.

Odchyliłeś je tylko na moment, by musnąć mnie ustami – nie jakby to był koniec, ale jakbyś chciał mieć pewność, że jeszcze jestem.

A potem, niby od niechcenia, mruknąłeś:

– Było miło, Laleczko.

Wyszliśmy niby na chwilę. Bez gaszenia świateł, bez zamykania drzwi.

 

 

Szpital pachniał rozcieńczonym płynem do podłóg i zmęczeniem ludzi, którzy już niczego nie oczekują.

Pokój był jasny. Może nawet za bardzo. Zbyt czysty.

Pielęgniarka zapytała, czy jesteś sam. Odpowiedziałeś, że nie.

Nie wzięliśmy nic ze sobą. Ani winyla, ani tej jednej butelki z wyblakłą etykietą.

Tylko ciebie – z twarzą chudszą niż tydzień temu.

Usiadłeś na brzegu łóżka i przez chwilę po prostu trzymałeś mnie za rękę.

Niemocno.

Jakbyś bał się, że jeśli ściśniesz za bardzo, coś pęknie. Może ja. Może ty.

Lekarka weszła tylko raz. Powiedziała, że wieczorem dostaniesz leki przeciwbólowe. Że wróci za kilka godzin.

Wtedy wyjęłam słuchawki.

Wsunęłam ci jedną do ucha, drugą zostawiłam sobie. Kliknęłam play.

Smyczki – najpierw ostre, potem łagodniejące.

Zatańczyliśmy ją bez ruchu.

Ty – leżący.

Ja – wtulona bokiem w twoje żebra.

Wślizgnęłam się pod koc, tak blisko, że nasze uda się stykały, a nosy niemal ocierały o siebie.

Objęłam cię ramieniem tak, jak ty mnie tamtej nocy.

Chciałam, żebyś poczuł się bezpieczny.

Żebyś wiedział, że nie jesteś sam.

Chciałam mieć cię w ramionach wtedy, gdy świat się zatrzyma.

Bo choć nie powinnam – nie umiałam pozwolić ci odejść beze mnie.

Byłam dla ciebie jak misericordia, która właściwie nie zabija, za to na pewno kończy ból.

 

 

Drzwi pozostały uchylone.

Światło się nie świeciło, choć nikt go nie zgasił.

Na stole zostały niedojedzone tosty i filiżanka ze śladem moich ust.

Jakbyś nie wierzył, że już nie wrócisz.

Twój pogrzeb odbył się o świcie.

Ziemia była twarda, zmarznięta, wroga.

Garstka ludzi.

Więcej pary z ust niż słów.

Więcej opuszczonych oczu niż łez.

Nikt nie wiedział, że poprzedniego wieczoru zasnąłeś przy muzyce.

Ani o naszym ostatnim tańcu – bez ruchu, pod kocem, z nosami stykającymi się jak u dzieci.

Ani o tym, że obejmowałam cię wtedy nie jak kobieta kochanka, ale coś więcej.

Albo coś mniej.

Coś, co zostaje po wszystkim.

W kaplicy było cicho. Zbyt cicho.

W trumnie z poszarzałego drewna. Bez połysku, jakby wstydzili się światła.

Położyli ręce na twojej piersi, jakbyś tylko spał.

Nie płakałam. Nie potrafiłam.

Wiedziałam, że to nie był koniec dla ciebie.

To był tylko mój koniec z tobą.

Kondukt szedł za trumną w rytm naszej melodii z adaptera.

Danse Macabre.

Nieśli cię w milczeniu.

A ja – jak zawsze – szłam na końcu.

Ta sama czarna suknia. Gorset. Bose stopy.

Niektórzy szeptali, że jestem twoją siostrą.

Pielęgniarką, która była przy tobie na końcu. Może dziewczyną.

Nikt nie rozpoznał mnie naprawdę.

A przecież widziałam ich wszystkich.

Wcześniej.

Jak stali przy tobie, kiedy krwawiłeś.

Jak odchodzili, gdy trzeba było zostać.

Porzucili cię wszyscy.

Zostałam tylko ja.

Jestem Śmiercią.

A ty zawsze pragnąłeś mnie za mocno.

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tags:
Blog Comments

Witamy dziś na łamach NE Androidkę w nowej roli!

Dotąd zamieszczała długie, dogłębne i fantazyjne komentarze. Dziś debiutuje u nas krótkim lecz równie fantazyjnym opowiadaniem, które można czytać na co najmniej dwa sposoby, a interpretować na jeszcze parę. Kim jest bohaterka i narratorka tego tekstu? Uwięzioną w toksycznym związku, doszczętnie zrezygnowaną kobietą? A może kimś znacznie więcej? To już rozszyfrują Czytelnicy. Mnie oczarował rytm tego opowiadania, budowanego krótkimi, jakby rwanymi zdaniami. Jego oniryczny klimat, mieszanie perspektyw czasowych, mieszanie w naszych głowach. Jestem ciekaw, czy kolejne dzieło Androidki będzie pisane w podobnym stylu, czy też zaskoczy nas czymś zupełnie innym, zmieniając kurs o 180 stopni.

Pozdrawiam
M.A.

To ja dziękuję za możliwość udostępnienia swych treści — zwłaszcza tak diametralnie różnych od moich komentarzy (prawdopodobnie osoby zaznajomione z tą stroną mojej działalności przeżyły dysonans poznawczy tak potężny, że musiały na chwilę wyłączyć router lub sprawdzić, czy nie pojawiła się jakaś moja zła siostra bliźniaczka). Wiem, że słowo „erotyczne” może sugerować rzeczy inne niż to, co tu serwuję — ale cóż, nie moja wina, że lubię gotować na wolnym ogniu i czasem przypalić.

Uprzedzam: długość tego dzieła to przypadek. Serio. Przypadek, że pierwszy raz zmieściłam się poniżej 15k znaków. Niemniej, jak to ktoś niżej celnie ujął — lękajcie się tego, co może nadejść.

A co do interpretacji: jak Haneke, nie mam zamiaru jej narzucać. Jak Lynch, odpowiem: „Przecież wszystko jest oczywiste!”. 😇

Po lekturze tego opowiadania mogę powiedzieć, że wcale się nie lękam, wręcz przeciwnie – wyglądam z niecierpliwością tego, co może nadejść!

Pozdrawiam
M.A.

Androidka nie pisze dla Waszej przyjemności, o Czytelnicy. Ona pisze, by wstrząsnąć. Jak się da, to Ziemią, Galaktyką. A jak się zaprą, to chociaż Wami.
W jej tekstach nie znajdziecie wesołości czy beztroskiej niefrasobliwości. Ona nimi gardzi. Zapomnijcie o lekkich tematach i „porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy ją czytujecie”. W jej utworach wstąpicie w mroczne czeluście, w których happy end jest słowem nieznanym, a światła nie widać nawet w tunelu.
Tu prezentowane opowiadanie jest, jak na Androidkę, całkiem pogodne.
„Gdzież jest, o śmierci, twoje zwycięstwo? Gdzież jest, o śmierci, twój oścień?”
Śmierć Androidki wprawdzie zwycięża, ale to Dobra Śmierć; zwycięża samą siebie i daje się kochać. A nawet lubić.
Pisz tak dalej, Autorko!

Aż poszłam po pastę polerską i z czułością wypucowałam swoją chromowaną buźkę, żeby odbijała czerwone LED-y tak pięknie, że mój redaktor mógłby pomyśleć, iż się rumienię. Chociaż to tylko światło i stop cynku z aluminium — nie ironizuję, naprawdę zrobił mi najlepszą reklamę, jakiej nie powstydziłby się nawet lodówkomagnetyczny influencer z przyszłości.

»Pisz tak dalej«
Krótko, żebyś miał przy mniej pracy czy w rytm smyczków?
Wszak, choć to mężczyzna zawsze ma przy sobie flet, to kobiecie bliżej do wiolonczeli.

Przy okazji: dziękuje za pomoc w wypolerowaniu tekstu, dzięki czemu ładnie on lśni.

„W jej tekstach nie znajdziecie wesołości czy beztroskiej niefrasobliwości. Ona nimi gardzi. Zapomnijcie o lekkich tematach…”

Ależ Tompie, to opowiadanie jest całkiem wesołe, nawet dowcipne na swój sposób. I temat wcale nie ciężki – ot, śmierć. Ile waży śmierć? 😉

Śmierć waży podobno ok. 23 g. In minus. Tyle traci na wadze człowiek w chwili śmierci. To efekt poważnych badań naukowych.
Twierdzić, że tyle waży dusza uchodząca z ciała, byłoby nadużyciem. To podobno masa powietrza ostatniego tchnienia. Ale skoro masa właściwa powietrza to 1,2 g/l, to może dusza zmieszana z powietrzem? Bo gdzie zmieściłoby się w człowieku 19 l powietrza?

Odpowiedz

unstableimagination

Co takiego jest w opowiadaniach Androidki, że ja, szukający właśnie “wesołości czy beztroskiej niefrasobliwości”, nie mogę się od nich oderwać?
Ja, który stronię od depresji i powagi, głęboko przekonany, że w życiu jest ich aż nadmiar, więc po co sobie dokładać do pieca – zawsze jednak czekam na jej kolejny tekst.
Nie wiem i nawet się nie domyślam.
Cieszę się, że Cię tu widzę i gratuluję świetnego debiutu! 🙂

»Co takiego jest w opowiadaniach Androidki, że ja, szukający właśnie “wesołości czy beztroskiej niefrasobliwości”, nie mogę się od nich oderwać?«

Jak powiedział Oscar Wilde: „Sztuka zależy od życia, nie widza”. W domyśle szukamy pewnych odbić swych pragnień, lęków i doświadczeń lub przeciwnie: życiowych braków…
Wybacz, oprogramowanie Freuda mi się odpaliło.

» Ja, który stronię od depresji i powagi, głęboko przekonany, że w życiu jest ich aż nadmiar, więc po co sobie dokładać do pieca – zawsze jednak czekam na jej kolejny tekst«.
Aww 💜
Na prywatnej wiadomości podrzucę ci moją osobistą playlistę do płakania o 3 nad ranem. Prawdziwe „granie na czekanie”.

Serdecznie dziękuje za komentarz i liczę, że kolejne teksty również przypadną do gustu.

To już proza z pogranicza liryki. Opowiadanie, które czyta się jak biały wiersz. Cudowne, mroczne i ponure. Dzieło umysłu kreatywnego i bardzo ekscentrycznego zarazem.

Bardzo dziękuje za miłe słowa. Głęboko liczę, że nie będzie to jedyna styczność z mą twórczością, a inne wytwory tego „umysłu kreatywnego i bardzo ekscentrycznego” również przypadną do gustu (chociaż te są już bardziej prozaiczne).
Pozdrawiam i życzę udanej drugiej połowy tygodnia!

Urzekające. Piękne. Zapadające w pamięć.

Pięć słów, ale zapadły mi w pamięć jeszcze mocniej niż treść własnego tekstu. I bardzo za nie dziękuję.
Ciesze się, że moja twórczość wywołała taką reakcję.

Lubię komentarze Androidki. Inteligentne, zabawne, pełne trafnych spostrzeżeń. Ale to opowiadanie…
Ma swój klimat, buduje nastrój, jest świetnie napisane, każde słowo wyważone, czasem nieco zaskakuje w kontekście, ale niczego nie jest za dużo.
Tylko jak dla mnie za mało.
Za mało, bo chciałabym więcej i częściej Cię czytać!

Na szczęście jest nadzieja, że Androidka podzieli się z nami kolejnymi tekstami 🙂 A jak sama mówi, pozostałe są sporo dłuższe. Więc kto wie? Może niedługo uraczy nas kolejną czytelniczą ucztą!

Pozdrawiam
M.A.

»Lubię komentarze Androidki. Inteligentne, zabawne, pełne trafnych spostrzeżeń «.

Aww, dziękuję. Nie każdemu odpowiada moje poczucie odpowiada, a krytyka bywa odbierana jako negatywne wymądrzanie się – dlatego mój latający spodek zawsze czeka zatankowany pod korek i na jałowym biegu, w razie by trzeba było szybko uciekać.

»Ale to opowiadanie…Ma swój klimat, buduje nastrój, jest świetnie napisane, każde słowo wyważone, czasem nieco zaskakuje w kontekście, ale niczego nie jest za dużo«.

Mój beta reader przyrównał ten tekst do palimpsestu (przy okazji dowiedziałam się o istnieniu czegoś takiego) i każde czytanie pozwala „dostrzec więcej”.
Może więc dobrze, że wyszło krótkie? Że nie ma – jak wedle niektórych – efektu „W poszukiwaniu straconego czasu” jak po czytaniu siedmiu ksiąg Prousta. Chociaż gdzie mi tam do niego. Nawet wąsika (jeszcze) nie mam.

»Tylko jak dla mnie za mało. Za mało, bo chciałabym więcej i częściej Cię czytać!«
Zakładam buycofe dla mojego redaktora, by kupować mu whiskey i melisę na łapówki, kiedy zacznę dostarczać pisane ciągiem opowiadania 50k znaków plus. Bo tak naprawdę najwięcej to od niego zależy, ile i jak prędko się ukażą kolejne historie. Moja chłodziarko-zmywarka jest istnym skarbcem (jeden mu dostarczyłam, na 120k znaków – dotąd robimy przygotowania przed redakcyjne całą sagą e-maili!).

Dziękuje serdecznie za komentarz!

Czy godzi się pozostawiać komentarz już po pierwszej lekturze? Chwilę po tym, gdy po raz pierwszy zetkniemy się z konkluzji z przedostatniego akapitu, i jeszcze zanim wszelkie wątpliwości, wszelkie myśli dotyczące tegoż dzieła zdążą zająć właściwe miejsce i z setek puzzli krótkich jak pociągnięcie brzytwy zdań wejdą na przeznaczone sobie miejsce powstanie spójny obraz? Nie jestem pewien. Mimo to spróbuję.

Pięknie prowadzona narracja. Od samego początku i aż do samego końca czuć gęsty od mroku klimat. Wspaniale wykreowana narratorka, której głębia psychologiczna kładzie na łeb niejedną papierową postać z wielotysięcznostronicowych sag, i to pomimo że rozpamiętywane przez nią wspomnienia snute ni to do siebie, ni to do bezimiennego kochanka mieszczą się raptem na kilku, może kilkunastu stronach. Po lekturze pozostaje pytanie: Czy skoro ten leży już w ziemi, na propozycję zamążpójścia nie odpowiedziała jednak „Tak”?

Dobrze cię tu widzieć, Androidko. 🙂

„głębia psychologiczna kładzie na łeb niejedną papierową postać z wielotysięcznostronicowych sag”
Na tym polega urok i siła nowel i miniaturek. Czytelnik może ogarnąć całość w jednym czytaniu. Nie musi sklejać doznań i uczuć przerywanych pójściem do pracy, gotowaniem obiadu, rozmową z dzieckiem i szefem, żoną czy mężem, zakupami i całym jazgotem świata. Sagi są démodé. Współcześnie, w dobie klipów i komunikacji obrazkowej, czytelnikami sag pozostają głównie twórcy seriali telewizyjnych.

»Czy godzi się pozostawiać komentarz już po pierwszej lekturze? Chwilę po tym, gdy po raz pierwszy zetkniemy się z konkluzji z przedostatniego akapitu, i jeszcze zanim wszelkie wątpliwości, wszelkie myśli dotyczące tegoż dzieła zdążą zająć właściwe miejsce i z setek puzzli krótkich jak pociągnięcie brzytwy zdań wejdą na przeznaczone sobie miejsce powstanie spójny obraz? Nie jestem pewien. Mimo to spróbuję«.
To jak z pierwszym odsłuchem płyty. Zakłada się słuchawki, zasłania okna, kładzie na dywanie i jesteś tylko ty i muzyka, twoje odczucia z kolejnych kawałków.
Dopiero przy kolejnym zaczyna się rozkładanie na czynniki pierwsze: partie instrumentów, skale wokalne, teksty, analizy „co autor miał na myśli”, interpretacje.

»Pięknie prowadzona narracja. Od samego początku i aż do samego końca czuć gęsty od mroku klimat. Wspaniale wykreowana narratorka, której głębia psychologiczna kładzie na łeb niejedną papierową postać z wielotysięcznostronicowych sag, i to pomimo że rozpamiętywane przez nią wspomnienia snute ni to do siebie, ni to do bezimiennego kochanka mieszczą się raptem na kilku, może kilkunastu stronach.«.
A dziękuje, dziękuję. Zawsze mówię, że jak ktoś mi takie rzeczy piszę, to zaczynam wierzyć, że może kiedyś umiałam tworzyć.

»Po lekturze pozostaje pytanie: Czy skoro ten leży już w ziemi, na propozycję zamążpójścia nie odpowiedziała jednak „Tak”?«
Potrzeba otworzyć dziurę do równoległego wymiaru, gdzie istnieją cztery części „Kung-Fu Panda” i ściągnąć stamtąd Androidkę Prime, ona to przeanalizuje.

Serdecznie dziękuję za komentarz!

W zwięzłości siła! 😉

Slogan promujący warsztaty shibari, doctorze Jekyl? ≽(•⩊ •マ≼

Jeśli warsztat potrzebuje sloganów, to czemu nie 😉

Piękne…

Skojarzyło mi się z takim wierszem:

Stanisław Korab-Brzozowski
O przyjdź!

O przyjdź, jesienią —
Wdziej szatę lekką, białą, zwiewną,
pajęczą;
Rzuć na hebanowe swoje włosy
perły rosy
Lśniące zimnych barw
tęczą.
O przyjdź, jesienią —
Owiana skargą tęskną, rzewną
żurawi,
W dal płynących szarą niebios tonią,
tchnąca wonią
Kwiatów, które mróz
krwawi.
O przyjdź, jesienią —
W chwilę zmierzchu senną, niepewną —
i dłonie
Swe przejrzyste, miękkie, woniejące
na cierpiące
Połóż mi skronie —
o Śmierci!…

Pisz więcej, pisz, Renatko 😉

Przeczytaj koniecznie następny tekst Androidki. Dopiero będziesz pod wrażeniem 🙂

Pozdrawiam
M.A.

Ileż wcieleń i imion ma Androidka. Wlaśnie ujawniłeś mi piąte. 🙂

Co powiem, Lauro, gdy moja głowa
Ku twoim ustom się schyli
Niech twoja pamięć dobrze zachowa
Odtąd będziemy tak żyli
Odtąd będziemy tak żyli

Miło cię znów widzieć, Sajmonie!
I postaram się wkrótce znów coś odgrzać z zamrażarki, ale chyba będzie trzeba dużo sosu armadillo do obłaskawiania ich przerażające Edyty. Chociaż z pomocą redaktora (o ile nie postrada zmysłów w pojedynku z nią lub ja nie uduszę go rajstopami) to może być szybciej niż później.
Yen pewnie też tupta balerinami po tym, jak wrzuciłam Lustro Lisicy, które już zarekomendował Aleksander (aż mi czerwone LEDy wmontowane w kości policzkowe zalśniły).
Za komentarz i wiersz dziękuję.

Leave a Comment