Gladii et vaginæ – Rozdział VII. Anioł (Tomp)  4.83/5 (8)

43 min. czytania

Ilustracja: Tomp na podstawie prac z pexels.com i pixabay.com

Pociągni mię: zá tobą pobieżemi! Wprowádź mię do komnát swoich / á będziemy rádowáć się y upáiać miłośćą więcéy niż winem.

 

 

(CANTICUM CANTICORUM 1, 4)

 

 

AD MCXXII. III nonas Iunii / g. Erasmi episcopi et martyris. Troyes/Champagne

Rok 1122, 3 czerwca, sobota. Wspomnienie św. Erazma biskupa i męczennika. Troyes/Szampania

 

 

W Troyes się okazało, że hrabiego Lamberta nie ma w zamku. Goara oczywiście też nie było, a Seguin co do miejsca ich pobytu nabrał wody w usta; stwierdził tylko, że hrabia wróci lada dzień. Proste pytanie: „Kiedy ociec Troyes opuścić raczył?” było powodem dziwnego zachowania mayordoma, więc nie ufając odpowiedzi, Raymond wezwał abbé Éloi’ego. Liczył, że kapelanowi sumienie nie pozwoli na krętactwo, ale się zawiódł. „Co też za tajemnica w tym tkwi i co ociec przede mną, swym dziedzicem, kryją?” – zadał sobie pytanie.

Pojawiła się okazja, by wypróbować spryt Rémy’ego, więc w porze komplety zaszedł do stajni. Że ciemno już było, towarzyszył mu Paul z pochodnią, lecz stanął daleko od wchodu. Z rozkazu Seguina za wejście ze światłem lub za zbliżenie się z łuczywem do stajen i spichrzów na kroków mniej niż piętnaście groziła ciężka chłosta. Dalej hrabicz szedł sam.

Just w czeladnej już powinien do snu się sposobić, ale hrabicz liczył, że – podobnie jak onegdaj Marca – miejsce Rémy’ego jest w sianie na stryszku nad Braverem. Nie zawiódł się; więcej – uważny sługa dostrzegł pochodnię przy stajni i stał z cebrzykiem po gotowiu obok wielkiej beczki z wodą ustawionej u wchodu jak przy każdym drewnianym budynku zamkowym. Raymonda rozpoznawszy, powitał:

– Sire…

…nie przestając niespokojnego wzroku kierować ku bliskiej pochodni.

– Do Bravera prowadź. Nowyś, to dopatrzę, zali na tobie polegać można.

Było to tylko dla Paulowych uszu, bo vicehrabia obawiał się, by ten, przez Goara indagowany, nie wygadał się.

Wewnątrz kocich iście oczu było trzeba, by do zagrody Braverowej trafić, ale Raymond nawet się nie starał. Ledwo weszli za pierwszy przedział, ścisnął rękę otroka.

– Stój – szepnął. – Nie po tom tu w oćmie szedł, by ogiera wąchać, skoro i tak prędzej oko tu wykolić, niźli doglądnąć coś można. Zadanie dla cię mam. Słuchaj tedy. Ociec mój, hrabia Lambert, wyjechał. Rozpytasz jutro wśród czeladzi, kiedy hrabia wyruszył, dokąd się udał i kiedy wróci. Pytaj nienatarczywie, byś nie podpadł, że nie jeno ciekawość tobą kieruje. Osobliwie dziewki indaguj, bo one więcej widzą, a i językiem chętniej obracają, kiedy młokos wdały zagaduje. W nonę na przejażdżkę cię wezmę, to sprawę zdasz. O tym poleceniu moim nikomu nie rozpowiadaj, zasię o przejażdżce uprzedź Justa zaraz rano. Niech ci konia pod siodło wyznaczy. Ja na Braverze. Zrozumiałeś?

– Tak, sire.

– To teraz do wrót i światła wiedź; o belki obijać się nie chcę.

 

 

AD MCXXII.  II nonas Iunii / a et nonis Iunii / b. Troyes/Champagne

Rok 1122 4 czerwca, niedziela i 5 czerwca, poniedziałek. Troyes/Szampania

 

 

Raymond, jedząc w świetlicy śniadanie, liczył, kogo brakuje. Oćca i Goara, to już wiedział. Mayeula. Gustin był, Fulbert nie. Kto śpi w kamerze hrabiowskiej pod nieobecność Goara? Kto strzeże jego komnat? Bo z Blois wracając, wymyślił, że musi je przeszukać, tam właśnie spodziewając się odnaleźć Arnouldowe testamentum. Gdzie? Jedyne miejsce, które wydaje się chronione przed okiem sług i myszami, to skrzynia. I to nie jedna z tych, z których pokojowiec odzienie wyciąga. A więc ta jedyna, która jego ciekawość przyciągała od dziecka – żelazna z wyszukanym zamknięciem. Skarbowa. Kto ma do niej klucz?

To, że nosi go ojciec, wyłączył pierwsze. By hrabia z takim żelastwem podróżował, zdawało się wielce niepraktyczne.

Jestli przy Goarze? Równie niemądre, bo w podróży różnie być może. Po napadzie jakimś wpadnie w ręce zwycięzców. Najrozsądniej zostawić go w Troyes.

Mayeulowi ojciec tak ważnego drobiazgu nie powierzyłby, bo ten często poza zamek się udawa. Ot, teraz z ojcem pojechał. Czyli to samo, co z Goarem.

Czy jest ukryty tajnie w pałacu? Nie, bo nieświadomy sługa mógłby go naleźć przypadkiem, komnaty porządkując, przełożyć lubo wyrzucić.

Zatem innej personie ojciec pieczę nad kluczem owym powierzył. Takiej, która zamku nie opuszcza.

Czyli komu?

Eldrada odrzucił, ten nie cieszy się największym zaufaniem. Seguin jeszcze mniejszym. Obaj poza zamek często wyruszają. Pozostali tylko dwaj: abbé Éloi i Aubert.

Zatem tych dwóch sposobem trza podejść, by cel przybliżyć, a wpierw straż komnaty hrabiowskiej sprawdzić.

Jedząc, myślał nad fortelami tak intensywnie, że nie widział dziewek, które przed jego oczami paradowały. Kuprami kręciły; nachylając się, spod niedowiązanych giezeł ukazowały piersi i oczkami strzelały z coraz większym zawodem powodowanym obojętnością hrabicza na ich wdzięki.

Po ostatnim łyku wina wyprawił Paula z jakimś nieważnym poleceniem i udał się na piętro.

Po głównym krużganku jak zwykle przechadzała się straż. Osobna para wartowała przed podwojami komnat hrabiego. Skręcił ku części niewieściej, ku wnijściu do dawniejszego fraucymeru. Sześć niedziel temu ochmistrzowi kazał tę część zamkowego skrzydła wyszykować dla siebie. Naparł na wrota, ale nie ustąpiły.

– Sam tu! – przywołał jednego ze strażujących. – Kto klucz do moich nowych kwater dzierży?

– Nie wiem, sire. Zapytać Eldrada?

– Pytaj.

Wrócił zdyszany po dwóch pacierzach.

– Eldrad takoż nie wie, sire.

Mayeul wziąłby go z sobą?

Odprawił zbrojnego i popadł w namysł. Ochmistrzówki hrabiczowi rewidować nie przystoi, a wiernika, któren by go w tym po cichu wyręczył, wciąż nie ma. Zatwora od dźwierzy fraucymeru wygląda znajomo, ale na oczach straży nie będzie jej gwałcił. W dalszych poczynaniach to może być przeszkodą.

Odstąpił.

W bocznej części piętra za załomem krużganka, gdzie był wchód do pustych komnat po Sophie, straży nie było.

Z nagła naparł na lewar rygla, licząc się z tym, że kogo w środku znajdzie, zgromi, że szczur zeń wybiegł. Nie musiał; wnijście nie było zamknięte, a w środku pusto. Snadź Mayeul skrzydło dziewczęce wypróżnił i otworem zostawił. Z byłej łożnicy Sophie nieużywane od lat podwoje wiodły do sal niegdyś przez mać zajmowanych. W otwór na klucz wraził ostrze sztyletu i począł nim gmerać. Wszystkie rygle hrabiowskiego piętra z tej samej kuźni wyszły, a on, jeszcze jako otrok, próbował sił na swoich dźwierzach, stąd z tą zaporą uporał się w pół pacierza. Zasuwę zawarł za sobą na wypadek, gdyby ktoś zbyt natarczywie miał go tu szukać.

Kontynuował drogę przez amfiladę niewieściego skrzydła. Ostatnie drzwi, łączące alkowy swoich rodziców, takoż sztyletem sforsował.

Ufff…

Skrzynię żelazną nalazł łatwo: stała podle hrabiowskiego posłania.

Zamknięta, co oczywistym było.

Tu już insza była budowa rygli, delikatniejsza, a zarazem nie tak prosta, jako u podwoi. Raymond męczył się sztyletem i przetyczkami spiny oraz klamry pasa, ślinił, stękał w wysiłku palców i umysłu tuzin pacierzy, aż poddać się musiał.

Skutek był żaden; nie wymyślił, jakim narzędziem gwałt zamknięciu zadać. Mus klucza szukać.

Dla pewności przepatrywał insze schowki ojcowych komnat, z każdym pacierzem nabierając pewności, że tu szukanego testamentum nie najdzie.

Przed tercyią musiał odstąpić.

Jako że do nony był jeszcze szmat czasu, hrabicz zaszedł do kancelarii. Znał scriptorium i bibliotekę w Saint-Germain-des-Prés, a bogatszy o wiedzę z kancelarii Baudouinowego pałacu, zapytał Auberta o spis z pozycją dokumentów.

– Nie mamy takowego, monsieur. Po to jestem, by wiedzieć, co gdzie leży – odparł kanclerz.

– A gdy Bóg niemocą cię dotknie, jako twój następca dokument żądany najdzie?

Na odpowiedź długo czekał, bo dodać musiał:

– Nie lepiej to, jako i w Jéruzalem za wzorem Greków czynią, indeks mieć ze wskazaniem skrzyni, policy czy mieśćca, gdzie żądaną rzecz naleźć można?

Nie bez racji wszczął tę rozmowę, bo szukał pozoru dla przepatrzenia zbioru dokumentów, ale po temu potrzebował przewodnika. I tak od słowa do słowa przeszli z lectorium do scriptorium, a zaś dalej. To pomieszczenie nie miało okien, a światło jeno przez drzwi okute, teraz otwarte, wpadało. Pierwsze, co zobaczył, to oczy świecące w mroku.

Koty.

Odpowiadając na syk zdziwienia z ust gościa, kanclerz, który za nim ze świecą postępował, wyjaśnił:

– Gdyby nie one, monsieur, myszy by pergaminy pożarły. Ile starania trza, by jedne od drugich z dala trzymać, to jeno Jean wie.

Komnatka nie była duża, a wszędy widniały police i skrzynie. Niektóre deski spoczywały na kołach wbitych w ściany, insze zaś wisiały na sznurach mocowanych do stropu. Krążąc między nimi w półmroku, Raymond dzielił się wiedzą o tym, jak kancelaria Jéruzalemska jest ułożona. Tu porządku dopatrzeć się nie mógł.

– I wszytkie te dokumenta w oblacie są opisane? – zapytał.

Aubert głową pokręcił.

– Nie wszytkie. W tych skrzyniach, na ten przykład, są dokumenta starożytne, które przed założeniem księgi oblacyjnej w hrabstwie zaistniały. A tam… – Pokazał na deski z boku. – …są dopiero sporządzane, nieistniejące de iure. Gdzie indziej znów są tajne, o których tylko ja i aktualny suzeren Szampanii wiedzą.

– Zali te i dla mnie sekretne są? – zapytał hrabicz, wietrząc, że może tu szukane testamentum Arnouldowe najdzie. Przez całą rozmowę krążył po komnatce ze skrzyniami i piętrami polic i myszkował wzrokiem po leżących na nich kartach i zwojach; uchylał wieka skrzyń, zaglądał do wnętrz. Wszystkiego przepatrzeć i w dzień cały nie sposób, tyle tego było.

Aubert pytanie zmilczał.

„Gdzie też owe tajne być mogą?” – myślał Raymond gorliwie.

Wieko jednej ze skrzyń nie dało się dźwignąć. Okuta była mało, ale miała boczne uchwyty i otwór wiodący do rygli.

– Tu te sekreta chowane są? – zapytał, szarpiąc za wieko. Nie uniosło się; zasuwa trzymała.

Kanclerz nadal milczał. Twarz jego stężała.

– Otwieraj! – rzucił władczo vicehrabia, sam porażkę poniósłszy.

– Nie wolno mi, monsieur.

– Co ci hrabia Lambert nakazał?

– Zaprzysiągłem, sire, nikomu bez pozwoleństwa i obecności suzerena Szampanii dokumentów tych nie wydawać.

– Nie wydasz ich. Jać nie chcę ich wziąć ani czytać, tylko chcę znać, co są. Otwieraj i podaj ich rodzaj. Ręką ich nie tknę ni spoźrzeniem nie skalam.

Cisza trwała. Długo.

W końcu Raymond, odebrawszy od Auberta lichtarzyk ze świecą, usłyszał:

– Odstąpcie, monsieur, na pięć kroków.

Cofnął się posłusznie.

Kanclerz sięgnął pod szyję i pociągnął za taśmę. Kluczyk, który wydobył spod sukni, włożył w otwór skrzyni, przekręcił i uniósł wieko. Nachyliwszy się, wyciągnął pojedynczy zwój opatrzon w pieczęcie, skierował wzrok na odległy płomyk i popadł w konfuzję. Potem nachylił się do skrzyni ponownie, zebrał pęk rulonów i ruszył ku przejściu do scriptorium w poszukiwaniu światła.

Hrabicz postąpił za nim. Gdy mijał otwartą skrzynię, coś na jej dnie zamigotało.

Schyliwszy się, szybkim ruchem sięgnął po tajemniczą błyskotkę. Osłoniwszy dłonią przed Aubertem, podsunął pod świecę.

Kluczyk!!! Wielkością i wygięciem może pasować!…

Pośpieszył i zatrzymał się w odrzwiach.

 – Inwestytura dla Gilberta de Chalon – odczytał kanclerz nagłówek pierwszego dokumentu, po czym spojrzał z niepokojem na vicehrabiego. – Nie zbliżajcie się, monsieur.

Snadź uspokojony postawą gościa, który zastygł w progu, odłożył i wziął drugi. Odwinąwszy skraj, oznajmił:

– Ekskomunika Odona, hrabiego Troyes i Meaux.

Kolejno ogłaszał temata następnych, a było ich sześć.

– To wszystko, monsieur – oświadczył, odłożywszy ostatni dokument. Po czym dodał: – Skorom ciekawość waszą, sire, zaspokoił, dopraszam się, byście o tym oćcu waszemu jako i nikomu inszemu nie napomknęli. Przysięgim nie złamał, ale monsieur hrabia Lambert swoje zdanie mieć mogą.

– Przysięgnieszli, że więcej dokumentów ukrywanych w kancelarii nie masz i że nie ma tu testamentum Arnoulda de Chaumont, a tajemnicy dochowam i o tej wizycie rozpowiadał nie będę.

– Przysięgam, monsieur, na Krzyż Święty, żem wszystkie sekretne dokumenta wymienił i że o owym testamentum wiedzy nie mam.

– Zatem i ja przysięgam na rany Zbawiciela, że co tu dziś było, między nami zostanie – odparł Raymond z ulgą.

Pożegnany ukłonem przeszedł przez scriptorium i, o kota się potknąwszy, przez lectorium wyszedł na krużganek drugiego piętra, skąd podążył ku schodom, unosząc kluczyk, który w skrzyni sekretnej błysnął, jakby sam chciał się w jego ręce oddać.

Popołudniowa przejażdżka wykazała, że Just albo jakąś cherlawą klacz Rémy’emu przydał, albo otrok jest marnym jeźdźcem, bo Braver na pół ligi galopem puszczony nowego stajennego zostawił o sto kroków za sobą.

– Przecz tak słabo? Czego ci nie staje? Rumaka zali sztuki? – zapytał, gdy się zrównali.

– Szkapa to, sire, nie rumak, ot, co! Acz nie wiem, zali jakiś ogier waszemu, sire, Braverowi na pół ligi dorówna. Krok ma długi, bo koń to wielki, ale że ciężki i do boju sposobiony, nie do wyścigu, zgrzeje się łacno. Na dwie, trzy ligi szybszego bym w waszej stajni nalazł.

Przez pamięć na Conquéranta i Fidela oraz opinię Marca przyznał mu rację. Tamte były ściglejsze, bo lżejsze.

– Prawyś! Znajdzieszli w stajniach moich chyżego wierzchowca? Ujeźdź go pod siebie. Przysposabiaj i źrebce dla mnie. Szybkich a wytrzymałych koni mi trzeba. Justowi powiedz, że z mojego rozkazania. Sam mu jeszcze dziś polecenia wydam.

– Tak, sire.

– Teraz mów, czego się o hrabim dowiedziałeś.

– Sire, wyjechał trzy dni temu. Nie wiedzą dokąd ani na jak długo, ale jeden ze straży się wygadał, co poczet, ekwipunek i pora takie, jak łońskiego roku, kiedy do Chaumont jechał. Wtedy dni sześć w podróży był. Inny gadał, co może do Baru jechał, bo cosik tam ugaduje. A wtedy nie wiada, ile dni zejdzie, nim wróci. Ostatnio gościł tam dni trzy.

– Dobrze się sprawiłeś. Teraz na konie się mienimy. Czy rację co do swojej szkapy masz, sprawdzę.

Miał. Rémy na Braverze zostawił Raymonda daleko za sobą.

Była przedwieczerz, więc dotarłszy do stajen i zsiadłszy ze szkapy, wydał polecenia Justowi.

– Opończę daj – nakazał Raymond Paulowi, gdy w porze komplety wrócił do swych komnat. – Ostań. Sam pójdę.

Miał nadzieję, że Paul uzna w swej prostocie, że na schadzkę z dziewką się udawa. Nie mógł się doczekać, gdy zastąpi tego niezbyt lotnego sługę kimś sprytnym a oddanym jeno jemu, jako Goar ojcu. Rémy’ego sprawdzał, aleć to niedorostek jeszcze.

Wyszedł, zarzuciwszy kaptur na głowę. Obszedł straże, obudził jednego śpiącego i kazał mu rano u Eldrada upomnieć się o chłostę, a potem wrócił na piętro. W komnatach po Sofii wyjął hubkę i krzesiwo, zażegł ogień i ze świecą w ręce sztyletem utorował sobie drogę do ojcowej sypialni. Dźwierze za sobą cicho zawarł i postąpił ku zamczystej skrzyni.

Klucz pasował; wieko, uniósłszy się, ukazało zawartość. Stanowiło ją kilkanaście przedmiotów, z których tylko stary miecz, woreczek z typariuszami hrabstwa Szampanii i miedziana rura nie były drogocennymi precjozami. Workami monet wzgardził. Ujął złotą kolię z tak wielkimi kamieniami, że była warta co najmniej dwa tysiące bizantów. Potem godzien królowej kanak z diamentami, zasię broszę, której król mógłby pozazdrościć, i łańcuch złoty co najmniej ośmiolivrowej wagi. Teraz mógł wyjąć tubę. Pominąwszy inne klejnoty, chwycił ją łapczywie, wyjął z niej pergamin, rozwinął i obrócił ku blaskowi świecy. Arkusz pokrywała równa kancelaryjna minuskuła, którą znał, bo taka sama widniała na dokumencie, który przywiózł. Snadź spod tej samej ręki oba wyszły.

Czytał:

 

 

Ia Arnould / gen. dominus Chaumont / enus na Choignes / Luzy / Neuilly / Treix / Ionchery / Vadelancourt i Villers / dogorywáięcy / wolę swę ostátnię spisuię. Oto ona:

Ná successorá moiego CCLL Blánche / cerz moię iedyną wyznáczám.

Edukácyię urodzonéy náleżną y náleziénie mężá godnégo dlá CCLL Blánche / cery moiéy / na seńiorá moiégo MD Lamberta de Champagne ceduię y ná Bogá Wszechmogącégo go zaklinám / by stáráń w téy máterié wszelkich dołożył / á zgodńie z żoną moią postępuięc / wiáno z cáłégo máiątku moiégo mężowi obránému do roku od zámęśćiá Blánche przékazáł.

Do tégó czásu máłżonce moiéy Amelie / cerze Almáda de Ioinville / w pieczę y włádáńie máiętność wszelką oddáię / á po przéięćiu wiáná przez mężá Blánche’owégo / dożywoćie D solidów wypłácáne przezéń w Gody iey będźie.

Gdyby cy moiá Blánche do zákonnego żywotá powołáńie miáłá / tákoż MD Lámbert wiáno iey náléżne do klásztoru / którén sobie obierze / zgodńie z żoną moią przékáże po tém / gdy támże roków pięć przebędźie / chybáby kśienią zostáłá / tédy dwá od ślubów dość będźie. Klásztor tén obowiązuię do wypłácańiá wymienionéy sumy dożywoćiá y goszczeńiá máłżonki moiéy godńie iako rodowi iey przysługuięcych po krés iey żywotá.

 

O modlitwę doprászá sye

/Arnould/

 

Dán AD MCXII. XV kalendas Oktobris u szpitálników w Iéruzálem.

 

In præsentia:

 

Gérard Tonque przeor / – /

Pagan kánclérz / – /

Bardo skrybá záprzyśiężony / – /

Godefroi de Saint-Omer rycerz / – /

Lambert de Champagne hrabia  / – /

 

 

Tak!!! Znalazł!!! Znane pismo skryby, zupełnie inny, drżącą, niewprawną ręką kreślony podpis „Arnould” i różniące się znaki świadków dowodziły prawdziwości dokumentu na równi z pieczęcią zakonną Gérarda i kancelarii króla Baudouina de Boulogne, poprzednika obecnego króla Baudouina de Bourcq.

Co teraz?

Raymond nie wahał się. Wziął lichtarz i pergamin, wycofał się z ojcowych komnat na ganek. Paula wysłał po Eldrada i pośpieszył schodami w górę. Głowicą miecza zabębnił w odrzwia. Za chwilę ponowił i ponaglił:

– Otwierajcież! Ja, Raymond, potrzebuję was pilnie!

Zza drzwi odezwały się jakieś głosy, w których zrozumiał pytanie i potwierdzenie, po czym skrzydło uchyliło się i stanął w nich pachoł w niezasznurowanej sukni. Snadź oblicze przybysza oświetlone płomykiem świecy zostało rozpoznane, bo sługa odsunął się na bok, a w szparze pojawiła się zaniepokojona twarz Auberta. Wnet znikła, dźwierze się roztwarły, a starsza postać w samej jeno tunice cofnęła się, dając wstęp nocnemu gościowi.

– Cóż to, monsieur, za potrzeba nagła was do mnie sprowadza?

– Zbieraj się. Dwóch skrybów i notariusza potrzebował będę. Niech twój pachoł ich obudzi i do scriptorium sprowadzi. Rozkazy wydaj. Extract testamentum, nie mieszkając, sporządzisz, a notariusz i ty zgodność zupełną poświadczycie.

– Dajcie, monsieur, pierwej się odziać! W płótnie mam przed szlachetnymi osobami stawać?

– Odziewaj się, byle szparko. Zanim świt nastanie, ma być po wszystkim.

Jakoż pachoł z suknią już czekał. Nim minęły trzy pacierze, Aubert uznał, że jest gotów do służby.

– A skąd drugi skryba, monsieur?

– Z kurii. Zapłacę.

Kanclerz wydał słudze polecenie.

– Z Eldradem niech idzie – uzupełnił Raymond.

Przed środkiem nocy Jean zaopatrzony w liczne pióra i naczynie z inkaustem czekał przy blasku trzech kaganków i doklejonej do pulpitu scriptorium świecy. Gdy poprzedzany przez dowódcę straży dotarł ściągnięty z kurii notariusz biskupi ze skrybą, wnet pod dyktando kanclerza skrzypiały dwa pióra, a litery czerniły pergaminy. Otulony opończą kurialista przyglądał się nagłej pracy kopistów i przysłuchiwał treści testamentum. Początkowe niezadowolenie iurysty rychło w uśmiech zostało zmienione za sprawą bizanta, którego Raymond dobył z kalety.

Jakoż i grubo przed świtem skrybowie pracę swą skończyli. Obecni świadkowie złożyli podpisy i przysypano karty piaskiem. Czekając na osuszenie inkaustu, Jean ogrzał świecą barwiony wosk, po czym, pacierzy pięć odczekawszy, nakapał go na nacięcia w dole oczyszczonych już pergaminów. Notariusz przyniesionym typariuszem odcisnął na dwóch kartach pieczęć kurii biskupstwa Troyes, a za nim Aubert zrobił to samo z drugą, kancelarii hrabstwa Szampanii.

– Trzymajcie to in secreto – polecił iuryście i skrybom Raymond, prośbę swą monetami wzmacniając. A w kaptur opończy szepnął: – Na łaskawość moją liczyć możesz.

Gdy goście, skłoniwszy się, wyszli odprowadzani przez pachoła ze światłem, jako że przedświt dopiero wschodnie niebo szarzył, hrabicz zwrócił się do kanclerza, na jeden ze świeżo sporządzonych dokumentów wskazując:

– Ten oblatuj natychmiast.

Odczekał do zakończenia kolejnych czynności, a na ich koniec zdjął krzyż ze ściany lectorium i przykazał obu obecnym:

– Na Święty Krzyż przysięgnijcie o wydarzeniach tej nocy do czasu, aż pozwolenie wydam, nie rozpowiadać.

Gdy zaprzysięgli, nagrodził kanclerza bizantem. Zakończył poleceniem:

– Extract ten do skrzyni schowaj i miej w najwyższej pieczy. Gdyby myszy go zżarły lub iskra przypadkiem nań padła i spaliła, gardłem odpowiesz.

Wyszedł, ale Aubertowi przykazał, by pozostał w scriptorium.

Wróciwszy do komnat oćcowych, testamentum verum Arnoulda de Chaumont schował do zamczystej skrzyni, rygle zamknął. Wtóry extract do swojej włożył, a na koniec cofnął się na górne piętro, klucz z kolejnym bizantem kanclerzowi wręczył i palec gestem milczenia do ust przyłożył.

„Tom argumentum nowe w staraniach o Blanche zyskał” – pomyślał Raymond. „Czy to wystarczy?”

W tej chwili dzwonek na wieżyczce kaplicy zamkowej uderzył raz na prymę, więc miast wracać do komnat, udał się Bogu przed ołtarzem dziękować za odnalezienie testamentum Arnaulda.

 

 

AD MCXXII. A V idus Iunii / f at III idus Iunii / a. Sens/Champagne

Rok 1122, od 9 czerwca, piątek, do 11 czerwca, niedziela. Sens/Szampania

 

 

Raymond w paradnej zbroi obok takoż okazale przystrojonych giermków Hervégo i Gustina zjechał z zacnym pocztem do rezydencji arcybiskupa Sens. Metropolia ta nie tylko obejmowała swą jurysdykcją diecezję troyeską i opactwo Saint-Pierre’a, ale i dzierżyła prymat nad całymi Galią i Germanią, a podległa była jedynie Rzymowi.

Mayordomowi arcybiskupa przedstawił prośbę o posłuchanie przez jego ekscelencję Daimberta. Jeszcze wieczorem ucałował pierścień hierarchy.

W niedzielę w katedrze podczas uroczystej mszy koncelebrowanej pod przewodnictwem arcybiskupa uklęknął przed ołtarzem, a jako pielgrzym przybyły z Ziemi Świętej i samego Jéruzalem, oddawszy pokłon Iezusowi w hostii, na ręce celebransa przekazał metropolii swe dary. Pierwszym był podany przez Hervé’go relikwiarz z cierniem z korony Zbawiciela, potem podsunięty przez Gustina drugi z odłamkiem skały z Grobu Bożego. Oba te curiosa przywiózł z Ziemi Świętej – pierwsze dostał w darze pożegnalnym od króla Baudouina, a drugie sam odłupał i w złoto kazał oprawić. Spodziewał się, że obie te relikwie warte były kilka tysięcy bizantów, dla Daimberta jednak dalece większe, bo nieocenione niosły znaczenie. Z uwagą obserwował twarz hierarchy i dostrzegłszy na niej uśmiech zadowolenia, patrzył w przyszłość z rosnącą nadzieją.

Gdy po mszy księża w uroczystej procesji odnieśli do skarbca relikwie z cerificata kancelarii króla Jéruzalem i hrabicza Raymonda de Champagne, vicehrabia poprosił jego ekscelencję o spowiedź. Zostawszy z nim sam na sam, okazał arcybiskupowi dwa pergaminy. Pierwszy zawierał extract testamentum verum Arnoulda de Chaumont sporządzony sześć dni temu. Drugi przywiózł z Outremer:

 

 

My niżey sygnowáni oświádczámy / iże in nostra præsentia PD Arnould de Chaumont umieráięcy wolą swą pismem rozporządził / á ręką włásną owo sygnowáł u szpitálników w Iéruzalem w láto AD MCXII y po tém w dni kilká duchá Bogu oddáł.

Item:

Succesorem cerz swoię Blanche ustánowił / á do czásu iey zamęściá żoná całém máiątkiem zarządzáć miáłá.

Item:

MD Lambert de Champagne poproszon ostáł / by edukacyię y mężá iedynéy cerze Blanche zápewnił.

Testamentum umiéráiącégo wyznáczáło y dożywocie wdowy y przekázáńie wiáná mężowi á téż klásztorowi / gdyby Blanche żywot zákonny obráłá.

 

Godefroi de Saint-Omer rycerz Chrystusá / – /

Bardo skrybá záprzyśiężony / – /

 

Spisáno AD MCXXI. X kalendas Septembris w káncelárii Królestwá w Iéruzálem

 

in præsentiá:

 

Hugues de Payns rycerz Chrystusá / – /

Payen de Montdidier rycerz Chrystusá / – /

Jean de Meymac rycerz Chrystusá / – /

Raymond de Champagne rycerz / – /

 

 

Oba arcybiskupowi Sens odczytał i przedłożył, a dalej pytanie zadał:

– Wasza ekscelencjo, zali wobec tych dokumentów ociec mój, Lambert, jest w prawie in loco patris wobec Blanche de Chaumont występować?

Arcybiskup Daimbert w namysł popadł, zanim sam zapytał:

– Gdzie succesorka pobożnie zmarłego Arnoulda przebywa? Jaki stan jej jest?

– U Saint-Pierre’a w Montiéramey jako rekluza wolą oćca mego bez jej zgody zamknięta, wasza ekscelencjo.

– Stanu jakiego? Wolnego?

– Virgo cælebs, wasza ekcelencjo.

Daimbert z namysłem przeglądał leżące przed nim pergaminy przez kilka pacierzy, by w końcu nowe pytanie zadać:

– Jaka jest twa prośba, synu?

– Dopraszam się łaski waszej ekscelencji, byś Blanche, sierotę po Arnouldzie de Chaumont, w opiekę Kościoła i swoją wziął, z zamknięcia uwolnił i na jej ślub ze mną zgodę dał.

Przez kolejne dwa pacierze hierarcha obracał w rękach pektorał. W końcu wstał i przemówił:

– Pochyl głowę na błogosławieństwo.

Raymond do nóg księcia Kościoła się rzucił, by z początkowym niepokojem, acz ostatecznie w błogą radość przemienionym, wysłuchać:

– In nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti. Ufaj mocy relikwii, któreś Kościołowi ofiarował. Na czwarte idy wrześniowe w mojej katedrze Saint-Étienne gotów bądź Blanche de Chaumont ślubować. Chwal Boga w łaskawości Jego.

Gdy Raymond wciąż w pełnię swej radości nie mogąc uwierzyć, pozostawał na klęczkach i modlił się słowami psalmu dziewięćdziesiątego pierwszego:

 

Dobrze iest wyznawáć ćię / Domine / y śpiéwáć imieniowi twemu / Nawysszy. Aby było opowiádáné ráno miłośierdźié twoie y prawdá twoiá przez noc. Ná instrumencie o dźieśiąći stronách / ná árfie / z śpiéwániem ná citrze. Boś mnie ućieszył / Domine / w stworzeniu twoim y będę śie rádował w uczynkách rąk twoich.

 

… Daimbert zadzwonił i wnet kamerdyner wszedł poleceń wysłuchać.

– Rainarda i notariusza ze skrybą wołaj. Z pergaminem, inkaustem, pieczęcią moją i wszystkim potrzebnym niech się wnet zjawią.

 

 

AD MCXXII. Iunius. Sens/Champagne

Rok 1122, czerwiec. Sens/Szampania

 

 

W następne dni Raymond w opactwie Saint-Guineforta awansem zadbał o gościnę dla Blanche i infirmerkę tamtejszą zobowiązał do pieczy nad nią, gdy tylko wysłannicy jego ekscelencji ją przywiozą. Najął szewców i krawców najprzedniejszych, w tym arcybiskupich, by uszyli jej na ślub godne ciżmy i suknie. Wyznaczył kolory szat. Hervégo zaopatrzył w plenipotencje i ostawił mu dwieście solidów, by zadbał o służki przyszłej żony swego suzerena a rzemieślników doglądał. Dalsze dwa tysiące obiecał mu dosłać, by miał baczenie na jedwabie, ciżmy, zapiny, wisiory jako też na przystrojenie katedry. Doczekawszy się po kilku dniach przyjazdu pocztu z Blanche, upewnił się, że niemal o własnych siłach, bo z niewielką jeno pomocą najętych sług, zeszła z konia, po czym wyruszył do Troyes z radością w sercu.

 

 

AD MCXXII. XI kalendas Iulii / d. Albani martyries. Troyes/Champagne

Rok 1122, 21 czerwca, środa. Wspomnienie św. Albana męczennika. Troyes/Szampania

 

 

W drodze do siedziby rodu Raymond konie pocztu zmuszał do takiego wysiłku, że Just protestował; a to, że popasy zbyt krótkie, a to, że tempo zbyt szybkie. Jednakowoż, pokonawszy 30 lig, dotarł do bram zamku jeszcze przed noną drugiego dnia od wyjazdu z Sens.

Przed główną sienią czekał nań Eldrad.

– Monsieur, ociec wasz, hrabia Lambert, do komnaty narad pilnie proszą.

Paul pobiegł podwoje roztwierać, a wicehrabia lekkim krokiem podążył za nim do prawego skrzydła parteru. Tam zwrócił się do Goara:

– Z oćcem mi się widzieć.

Wiedzion przez sługę wszedł z antykamery do komnaty, w której senior zwykł omawiać polityczne sprawy z wasalami. Ojciec, rozparty na karle, już czekał. Przed nim na intarsjowanym tapecie leżały dwa pergaminy.

– Oćcze, radosną nowinę przynoszę! Oto ekscelencja Daimbert raczył w opiekę swoją i Kościoła Blanche de Chaumont wziąć a ślubu mi z nią w katedrze w Sens osobiście udzielić przyrzekł. Termin na czwarte idy wrześniowe wyznaczył, a to za tuzin niedziel bez mała. Tak więc szaty nam szyć, gości spraszać a uczty i igry weselne gotować, boć przecie nie odmówicie, oćcze, dziedzicowi swemu w tym święcie udziału z całym seniorskim splendorem.

Hrabia Lambert już po pierwszych słowach zerwał się zza stołu, a dalszej przemowy syna słuchał, mieniąc się na twarzy.

– Daimbert moje prawa in loco patris względem Blanche de Chaumont pogwałcił? Do króla się odwołam!

– Nie macie tych praw, oćcze – rzekł Raymond, siadając na karle vis-à-vis ojcowego. – Jego ekscelencja arcybiskup Sens extract testamentum Arnoulda de Chaumont ma, jako i jego potwierdzenie, jakiem przywiózł z Outremer, a które ogółowi zaświadcza. Nawet król przeciw takim dowodom nie wystąpi. Nie plewami Daimbert przekonać się dał. Wasza sprawa legła, oćcze, i dajcie sobie powiedzieć, że do sporu z arcybiskupem o testamentum verum pobożnie zmarłego Arnoulda stawać wam nie warto.

– Jakim testamentum verum? Skąd ono?

– Z waszej skrzyni, oćcze. Obecnie już extrakty notarialnie poświadczone w kancelariach oblatowane zostały, zarówno w naszej, jak i w arcybiskupiej.

Lambert w stół pięścią z mocą uderzył.

– Kto śmiał? Kto wiedział?

– Ja, oćcze.

Hrabia opadł na karło. Milczał chwilę, nim jęknął: „Wody!”. Wnet Goar podał mu puchar, a Lambert opróżnił go duchem.

– Jak?

Na to pytanie Raymond nie odpowiedział, zastąpiwszy słowa uśmiechem tryumfu.

– Zdrada! – skwitował hrabia synowski grymas, skrywając twarz w dłoniach.

– Nie, oćcze. Nikt was nie zdradził; ja jeno błąd wasz naprawiam. Swoje plany względem mnie, Perronelle i Baru porzućcie, bo Gautierowej cerze na wolę oćca czekać trzeba. Nim jego śmierć w niewoli Kościół orzeknie, piętnaście lat minąć musi, a pojmano go lat temu ledwo siedem. Nim osiem minie, do schedy po nim trzech krewnych stanie. Świadectwo Thomasa de Bar, który wyrazicielem woli Gautiera mieni się niegodziwie, w żadnym sądzie się nie ostoi, gdy ja adwersarzem będę. Na nic wasze przekupstwo się zda. Nie chciejcie w procesy się wikłać, bo wtedy i wasze machinacje wobec Blanche i jej dziedziny na jaw wyjdą. Dziś Chaumont pewniejszym kąskiem niźli Bar, bo i sam hrabia Gautier żyć wciąż może. Otrzeźwiejcież, a niegodne postępki wasze w cieniu pozostaną, jako i wy utailiście mój błąd z Sophie. Na jednym wozie jedziemy. Wsparcia od oćca w sprawach pomyślności rodu się dopraszam. I tak innej drogi nie macie.

– Myślisz, żeś wszystkie rozumy pozjadał? Że ja mocy już żadnej nie mam? Przez twoje zauroczenie w tej Blanche Bar nam koło nosa przejdzie, a Chaumont i tak moje już było.

– Pewność macie, zali Lambert de Bassigny okpić by się pozwolił? Za pięć lat brak succesora by ogłosił i schedę po Arnouldzie przejąwszy, na pośmiewisko by was wystawił.

– In loco testamentum mam…

– I myślicie, oćcze, że taki wyga jak biskup Lambert na plewy da się wziąć? Nisko cenicie książęta Kościoła i ich jurystów!

– Nie znasz go.

– Audiencji mi udzielił. O waszym dokumencie lekko się wypowiadał, z czego wniosek pewny – wie, że wart nic nie jest. A i ja wiem, że sfałszowany.

Ojciec popadł w długi namysł.

– Czymżeś Daimberta przekupił? Skrzynię mojęś z kosztowności rodu wypatroszył?

Raymondowi krew napłynęła do twarzy. Teraz on zerwał się i stojąc, krzyknął:

– Goar! Natychmiast po Auberta ślij! Niech z wiadomym kluczykiem tu bieży!

Pokojowiec na hrabiego Lamberta spojrzał, a gestu żadnego odeń się nie doczekawszy, stał, nie wiedząc, co czynić.

Vicehrabia ruszył, dobył miecza i nagłym wyprostem ramienia przyłożył sztych do piersi sługi, aż ten cofnął się pod dźwierze, stale czując nad brzuchem napór głowni.

– Mamli pchnąć? Własny ociec za rabusia mnie ma! Zali dyshonor to nie większy, niźli twój trup na mojej klindze? Wiedz, że jeśli dwa pacierze miną, a kanclerz z kluczem tu nie stanie, krew posadzkę zafarbuje!

Opuścił ostrze, a Goar czym prędzej z komnaty się wymknął.

– Nie zapomnę wam tego, oćcze – rzucił hrabicz, dysząc jak po boju na śmierć i życie.

Hrabia Lambert wciąż milczał, niewidzący wzrok utkwiwszy w ścianie.

Wbiegający Aubert obaczył Raymonda z nagim mieczem w dłoni naprzeciw hrabiego. Pokazywał klucz od zamczystej skrzyni, nie wiedząc, komu go wręczyć.

– Daj go hrabiemu – rozkazał vicehrabia. – Niech skarby policzy, by potem oszczerstwo swe odwołać. Bo jeśli nie, to wyzwę go na sąd Boży, na kondycję oćcowską nie zważając.

Wyciągnięta ręka z kluczem zawisła przed hrabią siedzącym wciąż nieprzytomnie przy tapecie.

Po kilku oddechach Lambert de Champagne potoczył po wszystkich spojrzeniem, a potem nakazał:

– Wracaj do scriptorium, Aubercie. Bóg oceni, zali tylko mej woli się sprzeniewierzyłeś, zali i Jego.

Gdy kanclerz opuścił komnatę, hrabia spoźrzał na syna wciąż stojącego z nagim mieczem w dłoni.

– Schowaj ostrze. Pierwej sam się na nie nadzieję, nim jedynego dziedzica mego, pielgrzyma i rycerza, ku śmierci i hańbie przywiodę. Potwarz niebacznie rzuconą odwołuję. Zgodę oferuję i zgody się dopraszam.

Wstał i ręce roztwarł do uścisku.

Raymond na więcej nie czekał. Miecz schował i rzucił się ojcu w ramiona, równie, jeśli nie mocniej, ściskając go swymi.

– Czy raczycie, oćcze, syna swego za tuzin niedziel uroczyście na stopniach katedry królewskiej pobłogosławić, gdy będzie tam z Blanche de Chaumont wstępował, by sakramentem się z nią złączyć? Chwała dla rodu de Champagne stąd będzie. Nie maszli wszak godniejszego miejsca niźli to, które nad całym północnym chrześcijaństwem prymatem papieskim góruje.

Hrabia prychnął, syna z objęć wypuściwszy.

– Mojać katedra troyeska papieża gościła, o czym wiesz, boś z macią mu się z chóru przyglądał. Ale nie wdawajmy się teraz w kogucie bitewki.

Usiadł, leżące na blacie pergaminy z niechęcią odsunął i ukazał synowi miejsce vis-à-vis. Gdy Raymond je zajął, rzekł:

– Mów, jakieś przygotowania do ślubu poczynił.

 

 

AD MCXXII. IIII nonas Augusti / d. Stephani pape et martyris.Troyes/Champagne

Rok 1122, 2 sierpnia, środa. Wspomnienie św. Stefana papieża i męczennika. Troyes/Szampania

 

 

Na podworzec wpadł koń w galopie. Jeździec, ledwie przybiegłemu pachołowi wodze rzucił, popędził do schodów, spytał wartę tam stojącą o monsieur hrabicza Raymonda, a dalej pobiegł ku komnatom hrabiowskim, przeskakując po dwa stopnie naraz.

Vicehrabia, umówionym sygnałem rogu z wieży wywabion na krużganek, niemal zderzył się z posłańcem.

– Sire!… – Przybysz był tak zdyszany, że tchu mu zabrakło. Jednak wdech wziął i już składnie, acz z przerwami zdawał sprawę: – Mademoiselle baronówna Blanche pyta… kto do ślubu wieść ją będzie… Pyta, czy mogłaby … to być Thérèse… To żona Ermina… intendenta z Chaumont.

– Powód tej prośby podała? – zapytał Raymond zdumiony niezwyczajnością żądania. Z drugiej strony sam odczuwał brak zaufanej krewnej swej wybranki, której mógłby ufnie powierzyć przygotowania do przejścia ze stanu dziewiczego do niewieściego.

– Sire, Hervému powiedziała… – Posłaniec już ochłonął, bo głos mu się nie rwał. – …że macochą i oćczymem jej byli lat dwa, zanim monsieur hrabia Lambert ją z Chaumont do klasztoru zabrał. Kochali ją jak własne potomstwo, w latach chudych różnicy nie czyniąc.

„Hmm…” – pomyślał hrabicz. „Czy to ten Ermin, który o skrzyni z dokumentami mi mówił? Jako intendent człekiem wolnym być powinien. Czy jego niewiasta takoż? Jeśli tak, to przeszkód nie ma; prawych krewnych zastąpić mogą”.

– Odpowiedz Hervému, że jeśli owa Thérèse żyje i stanu wolnego jest, to zgodę wyrażam i podeślę ją z mężem w dwie niedziele. Jak nie, wiadomość szybciej dostanie. A jeśli koń tak zdyszany jako ty, to oddech mu daj. Niech Rémy go doglądnie i owsa sypnie, a i ty do kuchni idź się posilić przed powrotem. Po drodze Eldrada tu wołaj.

 

 

AD MCXXII. Kalendis Septembris / f. Atgidii abbatis et confessoris. Troyes/Champagne

Rok 1122, 1 września, piątek. Wspomnienie św. Atgidiusza, opata i wyznawcy. Troyes/Szampania

 

 

Posłaniec wpadł na przedzamcze, ale uprzedzona straż zawróciła go już sprzed bramy.

– Monsieur hrabicz Raymond z sokołem się zabawia.

– Gdzie?

– Ku Saint-Lié szukaj.

Rychło vicehrabiego znalazł.

– Sire, madame Clémence, ksieni augustianek u Saint-Guineforta, oświadcza, że mademoiselle baronównę Blanche do ślubu wieść chce.

– A kto ona? Rodowa?

– Hervé się wywiedział, co to ille… filia… – zapomniałem, sire, ale wyjaśnił, że to tyle co bękart – Guillaume’a Fière… Fière… jakiegoś tam, hrabiego Poitiers.

– Odpowiedz Hervému, że może iść w orszaku za Thérèse. Niech sam decyduje, czy są godniejsi, co ją poprzedzą.

– Bo, sire, takem sobie przepowiadał tę ille… filia, że mało co byłbym zabył. Hervé prawi, co do katedry mademoiselle baronównę Blanche wieść będzie sam ekscelencja Daimbert.

– A jakoż to? Kto tedy ważność ślubowania ogłosi?

– Hervé klarował, sire, co arcybiskup przywiedzie mademoiselle baronównę Blanche przed wrota katedry, tam z konie zsiędzie, a zaś między biskupami Troyes i Langres stanie, by ślubowania waszego, sire, wysłuchać.

– Toć ich trzech tam będzie? Przecz Hervé wcześniej nie słał z wieścią?

– A bo, sire, monsieur Hervé tyle pracy ma, że musi mu czasu nie stało. No i posłańców. Co dzień układa się z dziesiątkami ludzi: sług mademoiselle baronówny Blanche, krojczych, szwaczek, ciżemników. Co dzień nagabywany jest przez kupców różny towar oferujących.

– Uff… Cóż jeszcze?

– A bo ja wiem, sire…

– Hervé nie miał kogo bystrzejszego od ciebie? Co z tym poprzednim?

– Robert? Ano z konia spadł i połamany u takiej jednej wdowy po pasamoniku się kuruje.

– Festina lente – zamamrotał.

– O, zabyłbym! Festyn takoż będzie! Monsieur Hervé od goliardów, żonglerów, linoskoczków, kuglarzy i trefnisiów opędzić się nie może! Chyba z pięć tuzinów sztuki będzie dokazować, a drugie pięć na instrumentach brzdąkać przy pochodach mademoiselle baronówny Blanche i waszej dostojności, monsieur vicehrabio.

Raymond westchnął. Przypuszczał, że zbyt wiele dzieje się poza nim i wcale nie był pewien, zali wie wszystko, co powinien, i czy jego plenipotent nad każdym szczegółem panuje. Jednak do Sens mógł zjechać najwcześniej w wigilię ślubu. Tak nakazywała tradycja, którą łamać przystawało jeno niewolnym i królom, a on nie był ni jednym, ni drugim.

 

 

AD MCXXII. III nonas Septembris / a. Phoebes. Troyes/Champagne

Rok 1122, 3 września, niedziela. Wspomnienie św. Feby. Troyes/Szampania

 

 

W Troyes w porze nony przez narastający rozgardiasz przygotowań do uczt, polowań, igrców i popisów żonglerów i sztukmistrzów przebił się głos rogu. Melodia dęta z wieży czatownej oznaczała przybyszów w małej liczbie. Zarówno Raymond jak i hrabia Lambert, którzy właśnie w świetlicy słuchali relacji ochmistrza i Seguina o stanie przygotowań, wyszli na dolny krużganek, by obaczyć, któż by to był, bo o żadnych zbliżających się nie mieli uprzedniej wieści. Jakoż wnet przygalopował jakiś otrok, z nieosiodłanego konia przed bramą zeskoczył i straży sprawę z czegoś zdawał. Rychło zbrojny od bramy podbiegł do zamku, a widząc hrabiów w galerii parteru, biegu ku schodom poniechawszy, podle nich się zatrzymał.

– Monsieurs hrabiowie! Monsieur hrabia Thibaud są o dzień drogi. Poczet hrabiego znaczny. Koło Bagneaux ich widziano, jak na zeszłą noc namioty stawiali.

Ociec i syn popatrzyli na się ze zdumieniem.

– A kogo czatownik otrąbiał? Tego otroka? – spytał hrabia Lambert.

– Nie wiem, sire. Na mój rozum kogo innego widzieć musiał.

– Dowiedz się, kogo.

Strażnik rzucił się pędem ku wieży, by ledwo we wchód jej niższy wpadłszy, odskoczyć jak wypchnięty. Jakoż tak być musiało, bo ktoś w aketonie, bez miecza i włóczni wybiegł z trzemu i pobiegł ku schodom, a hrabiów obaczywszy, stanął i meldował:

– Sire… – a poniewczasie reflektując się na widok hrabicza, poprawił się: – Monsieurs… – i żeby dalej w honorach się nie plątać, bo wiedział, że za gamoniowatość hrabia więcej batów wydziela niźli za tytułów niedomiar, wypalił: – Poczet jakowyś w galopie ku nam od Langres bieży.

– Od Langres? To nie Thibauld! Któż to być może? – zadumał się hrabia, a zaś wartownika zapytał:

– Znaki są? Ilu?

– Znaki są, ale jakoweś nieznane, sire. Krzyż czerwony na białym polu. Pół tuzina jeźdźców i kilka jucznych, sire, ale dwóch wysforowało się o pół ligi. Biegną co koń wyskoczy. Są o ligę od Troyes. I Clotowi zdaje się, co dziecię małe przy jednym jeźdźcu widzi.

Hrabiowie, usłyszawszy o nieznanych przybyszach, cofnęli się do komnat przywdziać stroje paradne i opiąć się rycerskimi pasy.

I ledwo zdążyli, bo gdy Raymond z ciekawości płochej miast czekać na posłanie przez mayordoma od gości głoszone, zza kolumny krużganka wyźrzał, pierwszym, co zobaczył, był Conquérant. Wychylił się, na przystojność nie bacząc – tak, to na pewno on! Rumak, na którym jechał przez całą Pamfilię i Cylicję! Na którym walczył przeciw Saracenom! A znaki? Rycerze Chrystusa!

Na nic więcej nie czekając, „Prosić!” krzyknął i zbiegł na dziedziniec. Skoro Conquéranta udało się przywieść, to i Marguerite z mężem zapewne jest wśród przybyszów, a i Fidel!

Na podworcu wnet wpadł w ramiona Godefroya de Saint-Omer. A że obaj rośli byli i sił im nie brakowało, by serdecznej przyjaźni od dwóch lat dzielonej dać wyraz, tak się z Raymondem ściskali, że brunia rycerza aż chrzęściła.

– Jakoż zdążyliśmy, akurat na twój ślub, bracie – wyrzekł przyjezdny, gdy ich ramiona się rozłączyły. – Gdy tylko w Langres usłyszeliśmy o tym, że za dni dziesięć ślubować dziedziczce Chaumont będziesz, konie popędzaliśmy, jakoś i widział.

W tym czasie dalsi pocztowi wjeżdżali, czyniąc zamęt i wzbijając kurz, więc vicehrabia swego druha prosił do świetlicy, oglądając się, kto jeszcze przybył.

– Kogoś przywiódł?

– Conquéranta, oczywiście, i Fidela zgodnie z wolą twoją. Liczę, że nasze bractwo rycerskie złotem godnym tych dwóch zacnych ogierów wspomożesz. A może czymś więcej?

– Radbym, aleć z tym do oćca mego, monsieur Lamberta się zwróć, bo w jego dziedzinie się znajdujesz. Chodź, to mu cię zaprezentuję.

O Margot nie zapytał, choć język go świerzbiał. Tęsknotę za siestrą naturalną, a zarazem sługą najwierniejszą powściągnął. Jeśli tu jest, dowie się wcześniej lub później; o dzień nie chodzi.

 

 

AD MCXXII. II nonas Septembris / b. Bonifati pape et confessor. Troyes/Champagne

Rok 1122, 4 września, poniedziałek. Wspomnienie św. Bonifacego papieża i wyznawcy. Troyes/Szampania

 

 

Podczas śniadania Godefroy zdał relację, jak minęła droga z Jéruzalem. Zapowiedział hrabiemu zabiegi o wspomożenie bractwa Rycerzy Chrystusa, zgodnie z poleceniem swego przeora, Huguesa De Puy, ale rozumiał, że lepszy na to czas nastanie po zaślubinach dziedzica Szampanii. Wszak na ucztach pół królestwa się zgromadzi!

– No i żal mi przyjdzie z Conquérantem się rozstać, bracie! – oznajmił. – Takiego rumaka w całym Królestwie nie znajdziesz, a i po inszych ze świecą szukać!

– A Fidel? Jako ci się patrzył?

– Na Fidelu Marguerite jechała, na wolę twą się powołując, tom go nie dosiadł.

Raymond ulgę w sercu poczuł.

– Przybyłaż z tobą, Godefroyu?

– I z mężem, i z przychówkiem. Drugie swe dziecię w Hungarii powiła; tamże dwa tygodnie zmitężyliśmy, zanim w połogu w drogę ruszyć mogła, a i to początkowo w kolebce, co podróż o dalszy tydzień spowolniło. Ale, chwalić Boga, dotarliśmy przed twoim matrimonium.

Dziecko! Według wszystkiego, co wiedział, to jego – już drugi – siestrzeniec… a może siestrzenica?

– Co urodziła? Syna?

– A jakże! Tak dzielna niewiasta synów rodzi. Nie inaczej!

Hrabicz mógłby do wieczerzy z druhem rozmawiać, ale ostatnie dni przed wyprawą po żonę wymagały od niego udziału w przygotowaniach. Pozwolił sobie tylko Margot z mężem wezwać i syna winszować. Przypomniał Matthiasowi, że o umowie pamięta. Spytał, czy ich dziecko już jest ochrzczone, a potem zaofiarował się jako ojciec chrzestny. Po tej deklaracji Matthias i Marguerite rzucili mu się do nóg, w wyniesienie takie nie mogąc uwierzyć, ale Raymond powodu nie wyjaśnił. Śpieszyło mu się, by Conquéranta do Sens odesłać. Niech Blanche ma przedniego rumaka, by w godności występu od najważniejszych w orszaku nie odstawać. Odpowiedzialnym za to Rémy’ego uczynił i kazał mu mieć oczy i uszy otwarte, by o wszystkim, co Hervému umknie, donieść.

 

 

AD MCXXII. V idus Septembris / g. Dorothea et Gorgonia martyries. Sens/Champagne

Rok 1122, 9 września, sobota. Wspomnienie św. męczennic Dorotei i Gorgonii. Sens/Szampania

 

 

Raymond, przybywszy przed sekstą z całym wielkim korowodem, którego trzon stanowiły dwie setki wasali hrabiego Szampanii z nim samym na czele, zatrzymał się obozem na rżyskach pod Sens. Z ust Hervégo wysłuchał sprawozdania i zapoznał się z ostatnimi uzgodnieniami co do uroczystości. Z hojnymi darami złożył uszanowanie jego ekscelencji Daimbertowi, zasię w szerokim gronie znamienitych gości ze swego orszaku spożył wieczerzę. Potem w namiocie, gdzie miał spać, Paulowi nakazał:

– Rémy’ego wołaj.

Sługa nie zawiódł, bo syn Célestine stanął przed nim w dwa pacierze.

– Mów, co wiesz, a Hervé nie. Zali wszytko będzie jutro tak, jako on z oćcem mym planują?

– Sire, nie wiem, co wasz ociec planują. Nie mnie w jego głowę zaglądać. O żadnym spisku lubo planach wrogich nie wiem. Z Baru nie przybył pono nikt, ale inszego luda bezlik nieprzebrany! Katedra ustrojona. W klasztorze Saint-Guineforta wasza, monsieur hrabio, wybranka stroje przymierzała. Wiem to od służek, boć tam wstępu nie mam. Trzy dni temu, ledwie Conquéranta jej przywiodłem, oczy jej się rozjarzyły. Wnet go dosiąść chciała, ale ogier wasz odsunął się, prychając. Przy drugiej próbie rzucił się w lewadzie, ale nie w gniewie, a raczej w popłochu. Mademoiselle baronówna Blanche jednak bez strachu z łagodnością wielką doń podeszła i do szyi jego przywarła, jakby do ucha mu szepcząc, czym udobruchany został. Pierwszy raz takie czary widziałem, sire. Potem przejażdżkę na nim odbyła, a powolny jej był i łagodny jak baranek. Dziś rano w pełnym stroju bocznie się nań usadowiła i takoż jakby nie rumaka pełnej krwi dosiadała, a starej chabety. Z Erminem i Thérèse turę wokół klasztoru odbyli i wyglądali tak godnie, jak królowa z dworem.

– A żonglerzy, trefnisie i sztukmistrze? Nie wystrasząli koni?

– Waszych, sire?! Zaśby!

– Cóż jeszcze?

– Sire… Będzie dobrze. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu, a Raymundowi głupio się zrobiło, że młokos niskiego stanu musi jego niepokój uśmierzać.

 

 

AD MCXXII. IIII idus Septembris / a. Sosthenis et Victor martyris. Sens/Champagne

Rok 1122, 10 września, niedziela. Wspomnienie św. męczenników Sostenesa i Wiktora. Sens/Szampania

 

 

Skoro świt Raymond w modlitwie gorliwej polecił siebie i Blanche Bogu, do swego anioła westchnął o wsparcie, spożył lekki posiłek i nakazał się stroić. Nie minęła tercyia, gdy dosiadł pięknie wyczesanego Brawera z grzywą uplecioną w warkoczyki, a zaś podjechał pół ligi ku klasztorowi Saint-Guineforta, by za sobą dać pole dla sformowania orszaku. Jako też wnet korowód towarzyszący vicehrabiemu Szampanii począł się wydłużać i puchnąć. Wszyscy odziani byli przebogato, z jednej strony uroczystość pragnąc strojem uświetnić i oddać honor przyszłemu hrabiemu, z drugiej – pokazać innym swoją zamożność i znaczenie. Niebawem wszyscy pospołu ruszyli pod klasztor.

Tu, ledwie pochód strojny a gwarny się przybliżył, ksieni, sama w środku zostawszy, dwuszereg mniszek przed bramę wypędzać poczęła. Każda z nich trzymała inny pęk ziela czy kwiecia. Rychło też się okazało, że na jego ekscelencję Daimberta trzeba jeszcze czekać.

Gdy arcybiskup przybył na czele iście książęcego pocztu, samoczwart podjechał po Blanche do bramy klasztornej, a madame Clémence wyszła przed nią, wiodąc baronównę za rękę.

Raymond zobaczył swoją ukochaną po długiej rozłące, bo owego ukradkowego mgnienia, gdy do Saint-Guineforta ją przywieziono, liczyć nie było można.

Jakże się zmieniła! Kroczyła w jedwabnej sukni w kolorze błękitnym z żółtymi wszywkami w rękawy. Jej dół i gors były obficie haftowane, choć góra była słabo widoczna z powodu zasłaniającej ją pelerynki dekorowanej perłami, które na granacie matowego aksamitu przywoływały skojarzenie z nocnym niebem. Włosy upięte nową modą tylko domyślnemu oku ukazowały się spod pajęczego welonu okrywającego głowę z szyją i uchwyconego złotą przepaską. Kibić miała prostą, a idąc ku Conquérantowi, szła sztywno i majestatycznie. Rozglądała się, nieznacznie obracając głową, i Raymond domyślił się, że chyba jego w tłumie znaleźć się stara. Wiele wysiłku w to włożyć nie musiała; stał oto o tuzin kroków zaledwie na najroślejszym i najokazalszym obok ojcowego wierzchowcu. Odświętnie przybrany Rémy podstawił swój grzbiet, aby stanąwszy na nim jedną stopą, drugą sięgnęła deszczułki i mogła dosiąść Conquéranta. Wnet zajęła miejsce na bocznym siodle i wtedy Daimbert ogierem swym stanął przy niej, a za nimi Thérèse z Erminem. Oboje pękali z dumy, że wyznaczono im tak zaszczytne miejsca.

Odtąd dwa orszaki szły podle siebie, wolno, bo mniszki musiały pieszo nadążyć, a i konie dam, arcybiskupa i wielu księży siedzących bocznie piesi koniuchowie prowadzili za uzdy.

Przed bramą miasta, od której było dwieście kroków do katedry, Raymond z ojcem i książętami oraz seneszalem królewskim wyprzedził pochód Blanche, by arcybiskup nie musiał nań czekać z przekazaniem swej podopiecznej. Dzwony kościołów biły, muzykanci hałas czynili nie mniejszy, a okna i dachy przepełniali gapie. Orszak dziewiczy też wnet przybył i po krótkim zamieszaniu, bo to i z koni wielu zsiąść musiało, i mniszki przepuścić trza było, i wierzchowce na bok na czas ceremonii odprowadzić, Daimbert, przywiódłszy Blanche, przybliżył się do Raymonda i oznajmił:

– Raymondzie de Champagne, oto Blanche de Chaumont. Podejdź z nią, by w obliczu Kościoła wspólnie wierność sobie ślubować.

Sam obrzęd był krótki. Portal katedry rzeźbionym łukiem nachylał się nad biskupami, vicehrabia stał przed nimi z wybranką przy lewym ramieniu na znak, że Ewa ród swój wywiodła z lewego żebra Adama, a goście, gapie, goliardzi i żonglerzy ucichli, by każdy mógł usłyszeć pytania o przeszkody i zgodę, a zaś słowa przysięgi wierności dozgonnej i posłuszeństwa mężowi. Potem, gdy Blanche z pierścieniem małżeńskim na palcu, a Raymondem u boku wchodziła z książętami i hrabiami do katedry na nabożeństwo, wiwaty tłumu i harmider powszechny na chwilę zagłuszyły nawet głos dzwonów.

Przy nieobecności na placu najświetniejszych gości tumult osłabł, ale i tak utrzymywał się przez cały czas pobytu nowożeńców w katedrze.

Gdy jazgotliwe dzwonki z wnętrza świątyni i dzwony z wież zapowiedziały koniec ceremonii, hałas przez gawiedź czyniony wzmógł się na powrót. Wnet dostojnicy poczęli wychodzić. Młoda żona ramionami męża została podsadzona na Conquéranta, a za nią insi dosiadali koni, by sformować pochód – już jeden – który otoczony radosnym hałasem powoli zmierzał ku bramie miasta, a potem ku Troyes.

Stanęli trzy ligi dalej, obok źródła i małego klasztoru, z którego ochmistrz Mayeul skorzystał dla przygotowań do pierwszej uczty, która miała się odbyć na polach, pustych o tej porze roku. W przygotowanym zawczasu namiocie, w który tu aż dziewięć największych połączono, stał pierwszy stół dla najgodniejszych, których była z górą setka, a każdemu towarzyszył co najmniej jeden sługa. Dla mniej dostojnych ławy rozstawiono obok, a najęta służba roznosiła kubki i dzbany. Inni słudzy pod okiem Seguina wskazywali im miejsca. Z płonących już od rana na całym terenie ognisk zaczęto donosić polewkę i pieczyste, z klasztorka chleby.

Bardziej różnorodne i smakowitsze potrawy stawiano na pierwszy stół obok dzbanów win najprzedniejszych. Wprawdzie sztuka kucharzy północnych królestw i przyprawy, które znali i umieli stosować, odbiegały od tego, co Raymond i niektórzy znali z Outremer, Akwitanii czy od Maurów, ale i tak od dwóch tuzinów kucharzy najętych i użyczonych z klasztorów, pałaców biskupich i pobliskich zamków podawano w ustalonym porządku: polewkę winną cebulową z chlebem, później zasię w wawrzynach gotowane ryby z masłem, miętą i octem. Dalej biesiadujący brali z mis a na chlebach kładli pieczone przepiórki, kuropatwy, bażanty, kaczki, gęsi, kapłony i pulardy. Placki te służba wymieniała po każdej potrawie, racząc się nimi i ciesząc resztkami mięs i tłuszczem w nich uwięzionym, bo rzadko trafiała się jej taka wykwintność pożywienia. Gdy pojawiła się musztarda z Dijon, poczęto nosić pieczenie wołowe, dzicze, wieprzowe i sarnie, co zaspokoiło pierwszy głód szlachetnych gości. Na koniec, przed serami, podano kiełbasy, nowość podpatrzoną u Normanów, a przysmak okazał się to tak wielki, że z czterech cebrów, z których każdy dwóch pachołów od klasztorka niosło, do krańców stołu ledwie co dotarło.

Za płachtami namiotu popisywali się sprowadzeni z Akwitanii żonglerzy, a miejscowi goliardzi starali się im nieudolnie dorównać, stając się powodem dysharmonii.

Gdy zmrok zaczął zapadać, pola i ugory prócz ognisk gorzały światłem pochodni wbitych wprost w ziemię, a między ławy noszono frukta w miodzie. W namiocie zapalono świece klejone łojem do stołów, a obok Raymonda i Lamberta, przy których siedzieli sami książęta, biskupi i najbogatsi hrabiowie, nawet woskowe w srebrnych lichtarzach zwiezionych z Troyes. Oświetlać miały też co więcej niż łuczywa na zewnątrz: oprócz fig, orzechów, gruszek i daktyli smażonych w miodach podawano tam owoce zapiekane w ciastach i wafle. Damy w swojej części stołu sączyły lekkie, słodkie wina z Italii, a mężowie, którzy liczbą przeważali i stąd zajmowali całą jedną stronę i część drugiej, częściej wybierali ciężkie małmazje z Perpignan lub, przez Genueńczyków przywiezioną z Malakki, najsłodszą i tak wonną, że sama łacno zastępowała frukta w miodzie. Mocna i droga zaś była, że i na książęcych stołach nie co dzień się pojawiała, stąd i niedziwne było, że niektórzy stracili umiar w raczeniu się nią i poczęli się chwiać, a wnet odprowadzani przez sługi do własnych obozów absencją swą oznajmiali koniec pierwszej uczty.

Wtedy jednak Raymonda i Blanche przy stole już nie było.

Za szeptem Hervégo i aprobującym skinieniem męża Blanche dała się paziowi poprowadzić do nocnego namiotu. Stał poza terenem zajętym przez ogniska, ławy i stoły, acz na tyle blisko, że tylko szereg straży Troyeskiej, który okalał go na dwadzieścia kroków, przystępu podpitym i ciekawskim bronił. Jeno trupa grajków stała między strażą a ścianą płócien, by muzyką i śpiewem umilać nowożeńcom czas pierwszej wspólnej nocy.

Jeszcze dziewica, a już niewiasta przestąpiła wejście oświetlonego licznymi świecami wnętrza, by zacząć przygotowanie do pokładzin. Thérèse i cztery służki w obecności Hervégo poczęły z niej zdejmować strój paradny od welonu i pelerynki do ciżem, aż została w samym spodnim gieźle. Włosy rozpięto i rozczesano.

– Nie jest to rolą matki, w zastępstwie której tu dziś występuję, mademoiselle, lecz sługi zaufanej, którąć dla ciebie jestem. Czy mam u łoża twego lec, by i świadkiem, i pomocą ci w tę noc być? – usłyszała Blanche pytanie wypowiedziane przez żonę intendenta z Chaumont.

– Zaszczyt mi uczynisz.

Matrona zlustrowała ją z troską, po czym skinęła na pazia męża wychowanicy.

Ten, poznawszy, że Blanche jest gotowa, wyźrzał przed namiot i przykazał powiadomić monsieur Raymonda.

Teraz wypadało już tylko czekać na męża.

Vicehrabia wszedł za Paulem do namiotu, w którym miał dopełnić aktu małżeńskiego. Uźrzawszy w blasku świec swoją ukochaną, o której trzy lata myślał, do której tęsknił i modlił się nieledwie, chciał się rzucić i porwać ją w ramiona, ale nagle wróciła doń nieśmiałość, jaką czuł wobec niej w Troyes, i przepełniło poczucie niegodności. Zatrzymał się w pół kroku.

Pierwszy raz tak bezpośrednio spoźrzał w jej oczy. Tym razem wzroku nie odwróciła; owszem, rumieniec zabarwił jej lica, ale radość i oczekiwanie, które w niej dostrzegł, były nie tyle zaprzeczeniem, ile dopełnieniem dawniejszej wstydliwości.

Jakże ją kocha! Jakże tęsknił do tej chwili! Ale przecie nie weźmie jej jak Alys, jak Biet, jak tych innych, których używał dla zaspokojenia chuci! Mus mu najsampierw przebaczenie od niej otrzymać.

– Zali wybaczysz mi to, czegoś świadkiem była w troyeskiej kaplicy lat temu trzy? Mój czyn niegodny, choć niezamierzony? Postępek, który z woli mego oćca rekluzą cię uczynił? Cóż mi spełnić, by absolucję Twą wyjednać?

Uśmiechnęła się pobłażliwie.

– Raymondzie, mężu mój! Jakżebym mogła grzech ci pamiętać, skoro Bóg ci wybaczył! Wierę, co w nieświadomości byłeś, bom sama to doźrzała. Nie mówmy o tym więcej. Niech przeszłość odejdzie, radości dzisiejszej nie ćmi.

Pełen podziwu dla słów jej mądrych i uleczony nimi cudownie z niepokoju zastygł w zachwycie.

 

Ośmdźieśiąt iest nałożnic / á dziéwek niémász liczby, lecz iedná iest gołębicá moiá, doskonáła moiá, iedynaczká iest mátki swoiéy.

 

Jak ma ją uszanować? Świętą figurą mu jest jak Notre-Dame-la-Blanche w jej rodowej katedrze…

 

Poprzyśięgam was / ábyście nie budźiły áni płoszyły miłośći, dokąd sámá nie zechce.

 

Blanche, iście biała w lnianym gieźle jak imię jej głosiło, wyciągnęła ku niemu ręce.

 

Prziydźi wietrze z południá / przewiéy ogród móy á niech płyną wonnośći iego.

 

– Chodź, mężu…

 

Niech przyydźie miły mój do ogrodá swégo / á niech ie owoce iego.

 

Postąpił ku niej.

Gdy znalazł się w zasięgu jej ramion, przyciągnęła go. Szepnęła mu do ucha:

– Nie turbuj się o mnie. Wiem, że mnie nie skrzywdzisz, a Thérèse zapewniała, że ból, jaki za pierwszym razem mi zadasz, później w rozkosz się przerodzi. Daj mi ją jak najprędzej! Chcę w pełni być twoją żoną. Tak długo cię czekałam…

 

O iako nádobné są miłośći twoié / oblubienico moiá / y iako są smácznieiszé miłośći twoié niźli wino.

 

Na Raymonda takie ognie przyszły, że aby życzenie Blanche jak najrychlej spełnić, zaczął się szarpać z odzieniem. Paul i Hervé, którzy poleceń u wejścia czekali, wnet doskoczyli i poczęli współdziałać z palcami hrabicza, rozpinając, rozwiązując i zdejmując jedne po drugim: a to pelerynkę w barwach rodu, a to złotą obręcz na włosy, a to kubrak takoż złotem szamerowany, a to suknię aksamitną granatową w meandry jako herb Szampanii wyszywaną z jedwabnymi pasami bieli i złota. Na koniec Paul, zdjąwszy mu ciżmy i udones, ostawił Raymonda w samej tunice. W tym czasie Blanche weszła do łoża, a gdy mąż do niej dołączył, Hervé z jednej strony, a Thérèse z drugiej opuścili zasłony.

Nazajutrz w zastępstwie krewnych świeżo poślubionej intendent Chaumont z żoną wywiesili przed namiotem pokładzin zakrwawione obleczenie siennika, a zebrani wokół goście, którzy czekali na to oficjalne potwierdzenie utraconego dziewictwa młodej żony i sprawności męża, przywitali je sprośnymi okrzykami i wiwatami.

 

 

AD MCXXII. A II idus Septembris ad XV kalendas Oktobris. Troyes/Champagne

Rok 1122, od 11 września do 17 września. Troyes/Szampania

 

 

Pochód weselny szedł do Troyes jeszcze trzy dni. Drugi i trzeci skończyły się podobną ucztą jak pierwszy, ale czwartego biesiadowano już w Troyes i tu kucharze i piekarze mogli popisać się całym swoim kunsztem, bo kuchnia zamkowa była duża, wyposażona należycie w piece, paleniska odpowiednie, kotły, garnki, patelnie i rożny.

Następnego dnia na błoniach przy Sekwanie odbyły się igry rycerskie. Vicehrabia Szampanii w trzech spotkaniach tryumfował, by innym tylko się przypatrywać i zwycięzcom wręczać nagrody. Blanche nową modą przypinała tryumfatorom pojedynków wstążki w barwach swej sukni i zarazem dziedziny męża.

Po turnieju Raymond odbierał przysięgi lenne od swoich pierwszych wasali.

W wieczór ten i następny jeszcze ucztowano, ale że książęta i biskupi, a za nimi inni dostojni goście zaczęli się rozjeżdżać, więc siódmego dnia otrąbiono koniec świętowania. Życie w Troyes powoli wracało w stare koleiny. Z jedną zmianą – w zamku była nowa madame, która całą służbę z miejsca ujęła za serce. Nawet Goar się wygadał, że przypomina mu Constance, pierwszą żonę monsieur hrabiego. Chyba sire Lamberta do synowej przekonał, bo ten ujęty jej skromnością i ogładą przestał na nią krzywo patrzeć jako na tę, która legła w poprzek jego planów.

W pierwszy dzień bez obowiązków politycznych i towarzyskich Raymond dosiadł Fidela, dla żony kazał osiodłać Conquéranta i wziął ją na przejażdżkę po okolicy. Jechali nieśpiesznie i bez asysty, a vicehrabia obserwował z podziwem, jak jego żona radzi sobie z ogierem pełnej krwi. Dziś miała męskie siodło, więc nic jej nie przeszkadzało dorównać mężowi kłusującemu podle. Dla Raymonda stawało się powoli widoczne jakieś tajemne złączenie rumaka i dosiadającej go Blanche, bo nie używała wodzy, a wierzchowiec podążał tam – gdzie, i tak – jak chciała.

– Radzisz sobie z nim lepiej niż Amazonka – rzekł z podziwem.

– Znamy się ze snu – odpowiedziała tajemniczo, a gdy nie zrozumiał, dorzuciła: – W Montiéramey śniłam o nim. Że go dosiadam i chronię cię przed poganami. Widziałam jego duszę, rozmawiałam z nią, a on mnie słuchał. Może wtedy nauczył się widzieć moją…

– I dlatego przed ślubem tak się spłoszył, gdy cię poczuł?

– Jak ty dużo wiesz – zauważyła z podziwem. – Może śniliśmy obaj? Może przypomniał mu się tamten omam? Nie było to miłe wspomnienie; na pewno wstrząsnął się z obawą. Ale odwaga, którą tam się wykazał, w Sens potrzebna nie była; łagodności oczekiwałam. Powiedziałam mu to i uspokoił się.

– Opowiedz mi to widzenie.

– Cóż, marzyłam wtedy często o tobie, mężu. Te sny pomagały mi przetrwać. O czym miałam tam myśleć? W celi nie było nic, jeno cztery ściany, krzyż, klęcznik, kubeł, wiązka siana i pożywienie spuszczane z powały. Nic poza Bogiem w modlitwach i tobą we snach. Nie pamiętam ich wszystkich. Często jawiłeś się w nich w niebezpieczeństwie dla ciała i duszy, a ja robiłam wszystko, by ci pomóc.

– I ja miałem swojego anioła, któren mnie w ciężkich terminach wspierał. Czasem ciebie przypominał. Nieraz cudów przezeń doznawałem i dzięki jego pomocy żyję. Ot, gdy osłabłem z głodu i umierałem z pragnienia w malignie, dwadzieścia lig przed Jéruzalem utraciwszy wierzchowca, on mnie nakarmił, napoił, twarz wodą ochłodził.

Blanche popatrzyła na niego ze zdumieniem.

– Czy śniłeś wtedy wilka?

– Wilka? Nie, potem widziałem tylko krew jakiegoś zwierza. Mógł to być wilk.

– A woda? Byłażli w dzbanie? A chleb?

– Chleb w szmatę zawinięty. Woda w dzbanie, prawdę mówisz…

Wstrzymała Conquéranta. Tak nagle, że ogier zarył tylnymi kopytami w miękką ziemię.

– Jak znalazłeś drogę?

Zatoczył koło i podjechał do niej.

– Po śladach szedłem. Stóp i krwi.

– Kamienie jeden na drugim poukładane widziałeś?

Raymonda opanowało napięcie jak przed burzą, gdy unoszą się włosy, w całej przyrodzie zapada cisza i stworzenie chowa się w strachu przed mocą żywiołów. Spoźrzeniem objął Blanche i wierzchowca, którego dosiadała. Jej włosy sterczały jak wiedźmie, a oczy Conquéranta płonęły szaleństwem, choć sam rumak stał jak wykuty w kamieniu.

Pamięć podsunęła mu scenę z mglistym aniołem na szalejącym, lewadującym, a później odciągającym pogoń Conquérancie. Poleciały strzały, a na białej szacie jeźdźca rozkwitła plama krwi.

– Prawe twe ramię obaczyć muszę. Obnaż się.

Bez protestów odrzuciła pelerynę, spowodowała, że suknia uniosła się nad siodło, a potem poluźniła ją i zdjęła przez głowę. Następnie to samo zrobiła z koszulką i giezłem.

Tylko kolia i złote naszyjniki dzwoniły na jej szyi, zwieszając się na odsłonięte piersi.

Dawniej, gdyby Raymond uźrzał nagą dziewkę siedzącą okrakiem na koniu, chuć spowodowałaby natychmiastowy wzwód, a on nie dałby kpowi ani trzech oddechów na rychtunek. Zdjąłby ją i rzuciłby na trawę, wbiłby się między nogi i zaspokoiłby żądzę członka, na nic innego się nie oglądając. Teraz obraz, który widział, chciał zachować w pamięci do końca życia. Podziwiał go, odmawiając Salomonowe akty strzeliste do oczu, lic, warg, szyi, piersi, kibici; do pośladków, do wzgórka Wenery, do ud, do rąk:

 

O iákóżeś piękna / przyiaćiółko moiá / o iákóżeś piękna.

Włosy twoie iáko stádá kóz / któré zstąpiły z góry Gáláád.

Oczy twoie gołębié oprócz tego co się we wnątrz tái.

Iako ułómek iábłká gránatowégo / ták iágody twoi.,

Iáko tkánica kármázynowa wárgi twoie / á wymowá twoiá wdźięczna.

Plastr miodu płynący wárgi twoie oblubienico / miód y mleko pod ięzykiem twoim.

Zęby twoie iáko trzódy owiec postrzyżonych / które wyszły z kąpiel / káżda máiąc po dwoygu iágniąt / á niepłodney niémász między nimi.

Iáko wieżá Dawidowá szyiá twoiá / którą zbudowano zobronámi: tyśiąc tarcz wiszą ná niéy / wszytká bróń mocarzów.

Dwie pierśi twoie iáko dwoie bliźniątek u sárny / które sie pásą między liliámi.

Iáko piękné są pierśi twoie / śiostro moia oblubienico: pięknieyszé są pierśi twé niż wino / á wonność oleyków twoich niż wszytkie wonnośći.

Pępek twóy iáko czászá toczona / która nigdy nie iest bez napoiu. Brzuch twóy iáko bróg pszenice osádzony liliámi.

Stáwy w udách twoich są iako klenoty robotą misternego rzemieśniká urobioné.

Wszytká iesteś piękna przyiaćiółko moiá / a niémász w tobie zmázy.

 

Ledwo przypomniał sobie cel, dla którego kazał jej nagość okazać, i skierował swą uwagę na ramię.

– Skąd ta blizna?

Odpowiedziała po chwili:

– Nie wiem, mężu. Pewnego ranka obudziłam się w mojej celi, krwawiąc.

– Czy to było po śnie o Conquérancie?

Wzięła głęboki wdech.

– Tak – odparła cicho.

Ziemię porastała bujna, jesienna trawa. Przykrył ją giezłem.

Zdjął żonę z siodła, położył na lnianej materii delikatnie jak świętość.

 

Łoże násze kwiéćia pełné, bálki domów nászych cedrowé, stropy nászé cyprysowé.

 

Nie skala jej. Sam wtedy jej anielską interwencją ocalony, a przez to uświęcony, teraz poczuł się święty w mężowym obowiązku zapłodnienia i dania radości żonie naznaczonej mu od Boga. Szczęście w sobie odczuwał takie, że gdy się nim podzieli, zostanie mu jeszcze więcej, jak owych ułomków chleba po uczcie nad Jeziorem Galilejskim. Przepełniało go, jak u Eliasza oliwa wdowia, że tuziny garnców z jednego by napełnił, a nic by nie ubyło.

Zdjął z siebie odzież i legł przy Blanche. Całując białe czoło i policzki, potem wargi karminowe, pieszcząc szyję, powoli postępował ku dołowi. Przez dwa pacierze zatrzymał się na jej piersiach, dotykając ich z początku delikatnie, a gdy odpowiedziały obrzmieniem, począł sobie z nimi śmielej. Wnet ręką zbłądził na brzuch, a pod nim…

Odpowiedziała głębokim westchnieniem.

Rozchyliła uda, lecz on nie od razu między nie wszedł. Zaczął od pocierania w sposób, którym Anne tak rozpalił. Szybko zauważył mokrość wokół żoninego sromu, ale głaskał wytrwale, bo i jemu oczekiwanie i obserwowanie, jak przeciąga się i kolana unosi a vulvę ku niemu podsuwa, bezgłośnie prosząc o więcej, sprawiało rozkosz. Jakoż po kilku pacierzach ułożył się między jej nogami, ale piczy wciąż niechał. Całował piersi, a otoczki brodawek nabrały koloru burgunda i zmarszczyły się jako jądra orzechów. Wnet docisnęła doń łono, a poczuwszy członka ułożonego wzdłuż szpary, nabrzmiałego jak u ogiera przy klaczy w rui, stęknęła pożądliwie. On zaś, przyjemność swą przedłużając jako z Carol, suwał nim, wciąż nie dobierając się do wnętrza.

Blanche wyginała się rozkosznie, coraz szybszymi ruchami masując mu przyrodzenie.

– Wejdź! – jęknęła pożądliwie. – Chcę cię…

Gdy ją wypełnił, nie skrzywiła się jak pierwszej wspólnej nocy, lecz uśmiechnęła tryumfalnie i przywarła do niego, że puścił jej piersi, a z pocałunkami wrócił na usta, czoło i włosy. Siłą rzeczy pocieranie odczuwane na członku osłabło, bo i ruchy wewnątrz kpa nie mogły w takim zwarciu właściwej pracy wykonać. By temu zaradzić, Raymond odchylił się, wsparłszy tors na rękach, a kąt uzyskawszy, zaparł się nosami skórzni o ziemię i zwiększył głębokość sztychów.

Chwyciła go niżej talii, przyciągnęła. Po chwili wygięła się w kabłąk, rzyć nad ziemię uniósłszy, i krzyknęła.

Raymond, że już z ust niejednej taki śpiew słyszał, zrozumiał, że dał rozkosz leżącej pod nim żonie, co potwierdzały rytmiczne skurcze jej wnętrza. A że krzyki w parze z ruchami kibici się powtarzały, w pieśń miłosnego uniesienia przechodząc, odpowiedział strzykami nasienia i pulsowaniem męskości.

Po wszystkim długo leżeli wtuleni w siebie, aż zimno im się zrobiło. Odziali się, jedno drugiemu pomagając, by wrócić do Troyes.

W zamku vicehrabia odprowadził żonę do jej komnat.

– Trzy lata temu widywałem cię z pasem i pochwą. Maszli je jeszcze?

– Tak. To prezent od oćca. W siódmej wiośnie życia mać mi go wręczyła, bo on… Potem się okazało, że wtedy już nie żył. Dar zza grobu… Dumna byłam niemożebnie; bracia, lat siedem kończąc, mieczyki dostawali, a ja sztylet.

– Miałaśli go w celi?

– Oczywiście! Nie rozstawałam się z nim nigdy aż do ślubu. Rodową byłam; przeorysza zatrzymać zwoliła.

– Pokaż.

– Mad! – zawołała służkę. – Pas mój orężny podaj.

Raymond do rąk go wziął jak relikwię. Zwolnił zapięcie i wysunął sztylet – raczej sztylecik, bo klinga nie była dłuższa nad 2/3 stopy. Na brzeszczocie wyryto napis. Przybliżył go do oczu, bo wyżłobienia były w części zatarte.

W miarę jak składał kolejne znaki w treść głoszącą: „DEFENSOR INOCENTIÆ”, serce jego przyśpieszało swój bieg. Jak wtedy, na uczcie szatańskiej, gorzały litery, tak teraz płonęły jego lica, a dusza śpiewała za królem Salomonem:

 

Przyłóż mię iáko pieczęć do sercá twégo / iáko pieczęć do rámieniá twégo: bo mocna iest iako śmierć miłość / twárdá iáko piekło iéy zázdrosność / lámpy iéy pochodńie ogniá y płomieniów.

 

Blanche i służąca zamarły, gdy Raymond upadł do nóg swego i siestry anioła wybawiciela i żoniną stopę całował ze czcią.

 

KONIEC

 

 

 

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tags:
Blog Comments

Dobry wieczór!

Z niepokojem obserwuję, jak kończą się kolejne opowieści historyczne na Najlepszej Erotyce. Ledwie dwa tygodnie temu pożegnaliśmy piękną i smutną Sofonisbę Nefera, a oto pora powiedzieć „adieu!” Mieczom i Pochwom, tudzież Gladiusom i Waginom. Wielka to szkoda, bo materiału było wiele i starczyłoby na jeszcze niejeden rozdział. No, ale Autor tak zdecydował, więc cóż poradzić. Można tylko przekonać się, czy finał w istocie zwieńczył dzieło.

Raymond zdecydowanie odmienił się po swej wyprawie do Ziemi Świętej i z powrotem. Nie tylko jest mniej skory do okazjonalnego seksu, ale przede wszystkim stał się dojrzalszy, bardziej wyrachowany i potrafiący planować swoje działania na parę ruchów naprzód. Do swojego celu, jakim jest Blanche dąży twardo i konsekwentnie, usuwając z drogi kolejne przeszkody. Trudno się zatem dziwić, że na końcu tej drogi czeka go nagroda. Bez wątpienia sobie na nią zasłużył. Pokonał tysiące mil, Saracenów, a nawet samego Szatana. Jakimż więc jest dla niego przeciwnikiem nadmiernie chciwy ojciec?

Cała historia jest do końca wyśmienicie napisana, z dobrą stylizacją językową, która pozwala poczuć się w epoce, lecz nie czyni tekstu niezrozumiałym. Gorzej nieco jest z kompozycją fabularną i rozłożeniem jej akcentów – ale to wypominałem przy poprzednich rozdziałach, więc tu nie będę się powtarzał. Powiem tylko, że w finale trudno było przebić epickie starcie z samym Księciem Piekieł z rozdziału IV. Dlatego pewnie konfrontacja z rodzicem, któremu przecież Raymond okazał jawne nieposłuszeństwo, wykradł arcyważny dokument, pokrzyżował plany i zapewne wystawił na pośmiewisko wśród parów królestwa – wypadła tak blado. Co jak co, ale po hrabim Szampanii spodziewałem się większych fajerwerków.

Przez to może się zdawać, że Blanche przypadła Raymondowi po prostu zbyt łatwo. Autor nie zdecydował się postawić swego bohatera przed ostatecznym wyzwaniem, które pozwoliłoby mu zawalczyć – być może z naruszeniem życia, a przynajmniej zdrowia – o swoją miłość. Można wprawdzie uznać, że cała jego wyprawa była właśnie takim wyzwaniem. Ale jednak przydałby się bardziej wyrazisty konflikt po powrocie do domu – takie, mówiąc Tolkienem, „Porządki w Shire”.

Jednak mimo pewnych fabularnych (czy może raczej: kompozycyjnych) mankamentów Miecze i Pochwy to wciąż jedna z najlepszych opowieści, jakie ukazały się na naszych łamach. Szczególnie w bliskim mi, historycznym entourage’u. Bardzo ubolewam nad tym, że się kończy i trochę się obawiam, że znów na tym poletku pozostanę samopas.

Pozdrawiam
M.A.

Konfrontacja z rodzicem wypadła blado? Chyba typowo, jak na tamte czasy. W historii Polski tamtych wieków brat oślepiał brata, trzymał go w lochach, truto konkurentów, ale suwerena nie mordował następca, a usuwali go spiskujący poplecznicy pretendenta albo umierał w bitwie bądź naturalną śmiercią.
W rzeczywistej historii ten hrabia Szampanii (nie Lambert a Hugon) wstąpił do zakonu Ubogich Rycerzy Chrystusa w połowie lat 20. Hrabstwo zostawił krewnemu z Blois.
Główny fałsz faktograficzny Gladii et vaginae polega na tym, że teatr frankoński został przedstawiony jako oaza spokoju, tymczasem walczył wtedy każdy z każdym. Na terenie Szampanii nie było roku bez wojny, a wasale różnych stron walczyli pod ich sztandarami (wasal miał zwykle kilku suwerenów, w których sprawach musiał zbrojnie stawać) kilkakroć każdego roku.
Rozdział IV i walka z Szatanem mi też wydaje się najlepszym fragmentem całości, ale czytelnicy ocenili inaczej. Bardziej podoba im się proste bara-bara Marguerite z Matthiasem, niż scholastyczny pojedynek w noc Odkupienia. De gustibus non est disputandum.
Na koniec zadam fanom historii zagadkę: w tekście rozdziału finałowego jest dowcipny fałsz historyczno-religijny. Popełniłem go świadomie i jestem ciekaw, czy ktoś go znajdzie. Nagród nie przewiduję, ale dociekliwemu zwycięzcy będę bił brawa.

Bynajmniej nie sądziłem, że Raymond zamorduje swojego ojca. Dlaczego miałby to zresztą czynić?

Wręcz przeciwnie – myślałem, że to Lambert zareaguje ostrzej na próbę pokrzyżowania mu planów. I albo wtrąci syna do lochu (żeby sobie parę spraw przemyślał i zmądrzał), albo zabierze Blanche z klasztoru gdzie była przetrzymywana i wywiezie ją w nieznanym kierunku, poza zasięg Raymonda i arcybiskupa Daimberta.

Swoją drogą, zaskoczyło mnie, jak łatwo ten ostatni dał się przekonać Raymondowi do jego planu. Musiał wszak przeczuwać, że grozi mu to konfliktem z najpotężniejszym feudałem Szampanii. I po co arcybiskupowi takie kłopoty? Rozumiałbym jeszcze, gdyby Raymond poparł swoje argumenty sowitą łapówką. Ale tak po prostu?

No i taka ostatnia komplikacja dałaby może okazję do wykazania się Margot, której wątek został zamknięty zupełnie po macoszemu. Świetnie by było, gdyby kolejna siostra (i zarazem była kochanka) wyratowała jakoś Raymonda z tej opresji i pomogła mu zjednoczyć się z Blanche.

O to mi chodzi: za łatwo to wszystko na sam koniec się Raymondowi udaje. Końcowa komplikacja podbiłaby stawkę i sprawiła, że hrabicz musiałby raz jeszcze postawić wszystko na szalę dla swojej miłości. To zbudowałoby napięcie oraz kulminację akcji, których w tym rozdziale jakby zabrakło.

Pozdrawiam
M.A.

P.S. I czemu, ach czemu kazałeś Blanche rozbierać się bez zsiadania z konia? Czy to w ogóle możliwe, biorąc pod uwagę mnogość warstw średniowiecznych ubrań i komplikacje w ich ściąganiu?

Lambert nie miał czasu ni możliwości, by zareagować. Gdy się dowiedział, że przywieziony z Baru kontrakt małżeński (niezaprzysiężony, bo w tamtych czasach sam podpis nie ważył, no i podpisu Raymonda też na nim nie było, to się miało dopiero dokonać) jest bezużyteczny, Blanche już była pod opieką Daimberta, czyli zwierzchnika wszystkich biskupów i arcybiskupów Zachodniej Frankonii i Cesarstwa Niemieckiego. Za wysokie progi, nawet dla najbogatszego hrabiego, ba – i dla króla!
Przypominam, że były to czasy, gdy cesarz Rzeszy stał w samej tunice kilka dni boso w śniegu u wrót Canossy, aż papież zdejmie zeń ekskomunikę.
Ekskomunikę rzucali nie tylko papieże. Biskupi też mogli, a za sprzeciw Kościołowi (czyli im) robili to chętnie. To była wtedy „broń atomowa”.
Jakoś jedynych synów nie wtrącano do lochu, a przynajmniej nic o tym nie czytałem. Po co?
Opisuję, że Daimbert dał się nie tyle przekonać, co przekupić. Relikwie to był wtedy towar cenniejszy od złota. Ludwik VII za pięćdziesiąt lat koronę cierniową Chrystusa zastawi za 7 tys. bizantów. Nawet hrabia Lambert nie miał nic równie z punktu widzenia arcybiskupa Sens cennego. Za takie relikwie arcybiskup Sens nie bałby się konfliktu nawet z królem.

W życiu jestem przewidującym pesymistą i może dlatego chcę, by moim postaciom się wszystko udawało? 🙂 Acz zauważ, że znalezienie testamentum Raymond zawdzięcza swojej dociekliwości, wytrwałości i intelektowi. I może błogosławieństwu swojego anioła, dzięki któremu kluczyk w skrzyni Auberta błysnął, choć dziś wszyscy nazwaliby to szczęśliwym przypadkiem.

Uwaga techniczna: Co dziwnego w zdejmowaniu halki i giezła przez głowę? Majtek (ani nawet spodni czy innego odzienia ze zszytym krokiem) jeszcze wtedy nie wynaleziono. Wszyscy ówcześnie (mężczyźni też) zakładali i zdejmowali odzież górą. Jeździec nie siedział na suknu (bo mu było jej szkoda i krępowałby sobie ruchy, jej krój był taki, że obwisała bokami [do dziś męskie marynarki mają tego ślad w postaci szlicu/szliców]), zostawało tylko poderwanie na moment zadka, by wyjąć spod niego płótno tuniki czy giezła. Komplikacja znikoma.
Uwaga kulturowa: Mąż (uwielbiany zresztą, ale to tu nieważne) każe, żona musi. Mówi: „rozdziej się”, to ona się rozdziewa. Nie rzekł: „zsiądź z konia”, bo mu się śpieszyło zobaczyć ramię; tylko to miał w głowie.
Wtedy pantoflarzy ani równości małżeńskiej nie było. Przypominam, że aż do połowy XX w. żona przysięgała mężowi posłuszeństwo.

Odpowiedz

Wareski Gwardzista

A zatem tak kończy się ta historia. Happy endem, lecz niestety bez finalnego 'pierdolnięcia’ które jeszcze raz sprawiłoby, że drżałbym o los Raymonda i jego bliskich.

Po pasjonujących rozdziałach I-IV przyszłedł kompletnie zmarnotrawiony V, a następnie dwa, co tu dużo mówić, przynudzające. W moim komentarzu po VI wyraziłem nadzieję, że VII trochę naprostuje błędy tamtego. Niestety okazałem się nadmiernym optymistą.

Ta opowieść osiągnęła kulminację podczas starcia Raymonda z Messerem. A następnie po prostu się rozpadła przez niezrozumiałą skłonność twórcy do pomijania tego, co ciekawe, a skupianiu się na mało istotnych detalach. Nie wiem, może kogoś pasjonowały dyskusje z jurystami o testamentach, ale mi było coraz trudniej stłumić ziewanie.

Teraz w dodatku czytam, że Tomp zmyślił tą pokojową, nudną Szampanię i że w istocie powinno dziać się tam znacznie więcej i ciekawiej. Dlaczego? To kompletnie niezrozumiałe. Wyobraźmy sobie, że ktoś pisze historię o II Wojnie Światowej, a we fragmentach rozgrywających się w Polsce otrzymujemy sielankowy obraz koabitacji Niemców, Polaków i Żydów w Generalnym Gunernatorstwie. Jak mówi młode pokolenie, wtf? Ani to ciekawe, ani wierne faktom.

A mogło być tak pięknie: po rozdziale IV jeszcze trzy, cztery w Ziemi Świętej, opisujące przygody Raymonda na dworach i polach bitew. W tle rozwijający się romans Margot zamknięty ślubem i ciążą, która tu wspominana jest tylko mimochodem. Potem cały rozdział opisujący powrot i kolejne, dajmy na to, trzy na wielki finał w Szampanii, może siłowe odbijanie Blanche, a następnie konfrontację z panem i władcą Lambertem, może uwieńczone jego uznaniem własnej przegranej i usunięciem się do klasztoru.

Wyszedłby z tego solidny romans rycerski. Tymczasem tego, co ostatecznie otrzymaliśmy trudno uznać za pomyślnie zwieńczoną opowieść.

Ale ja nie piszę historii żadnej wojny. Ja w ogóle nie piszę historii niczego, tylko romans, którego akcja dzieje się w XII w. To wszystko fikcja, Krytykancie.
Uwzględnienie wpływu wojen we Frankonii na akcję Gladii et vaginae spowodowałoby, że rycerzy nie byłoby w zamkach Blois i Troyes, a uroczysty (i w ogóle żaden) ślub nie mógłby się odbyć, co dla romansu stwarzałoby problem. Damom trudno romansować, gdy mężczyzn brak. Można jednak bez większego odstępstwa od prawdy ogólnej przyjąć, że akurat tego lata był spokój. Takie okresy w XII w. też się zdarzały.

A mi dla odmiany podoba się takie zakończenie. Spokojniejsze domknięcie watków i finalny, paranormalny element związany z Blanche.

Myślę, że Raymond dość już przeżył trudów na drodze do ukochanej. Zasłużył na to, by cieszyć się małżeńskim szczęściem.

Szkoda tylko, że kolejna powieść historyczna na łamach Najlepszej dobiega końca. Boję się, że niebawem nie będę miała co czytać!

Czy moja najwierniejsza komentatorka czytuje tylko opowieści historyczne? 🙂

Przede wszystkim. Zdarza mi się czytać inne rzeczy, ale bardzo lubię umiejscowienie fabuły w przeszłości. To właśnie przyciągnęło mnie do Twojego tekstu.

A terytorium? Czy jest obojętne? Czy to musi być Polska? Europa?
A cywilizacja? Religia?
Jeśli „nie” na wszystko, zbliżasz się do fantasy.

Wpadłam na imprezę spóźniona, ale co mi tam — zdążyłam jeszcze na resztki tortu i kieliszek szaleństwa. I dobrze, bo ten cykl, od pierwszych stron, bije gdzieś pomiędzy mocno stylizowanym językowo „Shogunem” a czymś rzeczywiście wykradzionym z watykańskich archiwów — jako przypowieść o niejednoznacznym bohaterze. Gdybym dostała to w twardej okładce, na papierze szorstkim jak zakonny habit, miałoby szczególne miejsce na moim regale. Jako jedna z tych opowieści, które nie tylko się czyta — ale które sprawiają przyjemność z samego bycia w nich.

Na wstępie: moje zdanie z pierwszego komentarza zostaje. To rzecz dobra. Momentami bardzo dobra. Estetyka, klimat, język — robią swoje.

Ale.

Nie byłabym sobą, gdybym nie podważyła kilku elementów z końca cyklu. Przede wszystkim zaskoczyło mnie, jak bardzo RaymOnd — który w poprzednich częściach przeszedł wyraźną zmianę — w ostatnich odsłonach wraca do dawnych nawyków. Znów jest tym samym pewnym siebie hrabiszczem, który wkłada kuśkę w służki i podważa wolę ojca z takim przekonaniem, jakby nigdy nie dostał po łbie. Pierwsza połowa części siódmej dawała nadzieję na innego RaymOnda — dojrzalszego, może nawet skruszonego. Ale nadzieja szybko zostaje zgaszona. Intrygi wracają. A przemiana? Jakby nigdy jej nie było.

I to nie jedyne „gaszenie”. Ogrom wątków, które przez cały cykl były rozpalane — wygasa zbyt łatwo, jakby autor zgasił je świeżką wodą i ruszył dalej. Bez iskier. Bez eskalacji. Za gładko. Nawet motyw pokrewieństwa Margot i RaymOnda — który aż prosił się o dramatyczne rozważania — znika, jakby ktoś machnął ręką: „a, nieistotne”. A przecież to było istotne.

Wciąż, muszę to przyznać: kilka scen jest świetnych. Wątek z leczeniem stulejki rozbawił mnie do łez, a scena, gdy RaymOnd odkrywa, że jego ukochana była anielskim Stróżem — napisana pięknie, bez kiczu. Brawo, Tompie. Ale przy tym wszystkim autor nie wykorzystał potencjału groteski tam, gdzie aż się o to prosiło. Wątek sadomasochistycznych skłonności żony aż błagał o dociągnięcie do końca. W mojej głowie do dziś brzmi zdanie, którego nigdy nie padło:
„Tak, Diaboł jo opętał! Najpierw kazał spółkować z bratem, teraz służki rózgo bez powodu traktuje, mężowi swemu kuśkę przekształciła!”

Ale może właśnie na tym polega urok tego cyklu: balansuje na granicy. Między powagą a absurdem. Między rycerską epopeją a erotycznym kabaretem. I choć bliżej mu do „drogi bohatera RaymOnda” niż do traktatu o wielkich bitwach — to jako eskapizm od współczesnego, zabieganego świata, sprawdza się znakomicie.

Na koniec: jeśli Tompie kiedyś postanowi znów sięgnąć po pióro i opowiedzieć romans rycerski, będę czekać. Tylko tym razem — niech kuśka albo zostanie do końca, albo niech ją sam Diaboł w glorii przywróci.
Bo jak mówią dzisiaj młodzi: „Skoro »Gladii et vaginae« było tak dobre, to czemu nie powstało »Gladii et vaginae 2«?”

Dziękuję za kanapkę – serię wytyków w pajdzie pochwał.
Chleb lubię, więc skonsumowałem, ale nadzienie jest miejscami niestrawne.
Jak to, że „przemiany nie było”? Właśnie intrygi, a dokładniej polityczne podejście do budowania zarówno własnego szczęścia jak i pomyślności rodu nawet wbrew ogłupałemu (wiek? chciwość?) ojcu są jej dowodem i przejawem. Zauważ, że podwaliny pod sukces we Frankonii Raymond położył już w Ziemi Świętej: rozeznał się w testamencie ojca Blanche, spisał „zeznania” świadków obecnych przy jego sporządzeniu i przywiózł relikwie, wiedząc, że dla każdego biskupa są walutą najcenniejszą.
„Gaszenia” wątków nie skomentuję (bo to moja maniera, a każdy ma swoją), z jednym wyjątkiem: Margot jako naturalna siostra Raymonda.
W momencie, gdy zgadzał się na jej małżeństwo z cieślą w Jerozolimie, Raymond nie przypuszczał, że to siostra. W zasadzie uważał, że to przemieniony chłopak, a więc jakiś nieboski stwór.
Gdy się dowiedział (a chciał dociec, kto jest jego drugą siostrą i włożył w to trochę sprytu i wysiłku), nie mógł w zasadzie wiele zrobić:
– Z przyczyn psychologicznych ze względu na Margot, bo świadomość pokrewieństwa wywróciłaby jej świat do góry nogami i prawdopodobnie przyniosłoby złe skutki długofalowe.
– Z powodów dynastycznych dyktowanych interesem rodu i ojca.
Ale – UWAGA! – zrobił bardzo dużo. Stał się ojcem chrzestnym syna Margot.
Dla dzisiejszych Polaków wydaje się, że to nic nieznaczący szczegół. Jednak wtedy ojciec chrzestny był istotnym protektorem. Rodzina (Margot, Matthias i synowie) zyskując w rodzinie (TAK!, ojciec chrzestny wchodził w zasadzie do najbliższej rodziny) tak znacznego hrabiego, awansowała w społeczności nieledwie do jego (Raymonda) poziomu. A przy tym postronni, nie znając realnego pokrewieństwa, nie mogli szkodzić. Ani rodzinie Margot, ani rodowi de Champagne.
Niczyj świat się nie zachwiał, a Margot dużo zyskała.
Ponieważ nic tak nie wyjaśnia sprawy znaczenia ojca chrzestnego jak żywy (?) przykład, polecam ponowne obejrzenie Ojca chrzestnego Coppoli. W średniowieczu było podobnie, tylko bardziej.
Tak więc sprawa Margot nie została wygaszona, a rozwiązana ostatecznie dla dobra Margot (i przy okazji Matthiasa).

„…balansuje między […] a erotycznym kabaretem”?
„Start by admitting
From cradle to tomb
It isn’t that long a stay.
Life is a cabaret, old chum,
Only a cabaret, old chum
And I love a cabaret”.
😉

I jeszcze co do błędnie przedstawianych faktów:
Nigdzie nie napisałem, że Sophie jest sadystką i że chłoszcze służki. Jest spragnioną seksu młódką z tendencjami masochistycznymi, która z braku innych możliwości zaspokaja się sama i w duecie z Emilie. Sadystką jest Emilie, to ona maltretuje służki, co już wspomniałem w Rozdziale I, i chłoszcze Sophie (Rozdział VI) za jej zgodą. Poznanie skutków groźnej i grzesznej cechy charakteru Emilie przez Sophie w Rozdziale VI jest dla hrabiny Blois wstrząsem.
Reasumując: Sophie nie jest sadystką i nie gnębi służek. Nikt jej nie kazał spółkować z bratem; akt kazirodczy w troyeskiej kaplicy wynikł z pomyłki Raymonda, a Sophie umożliwiła go przypadkowo przez głupotę.
Pojęcia „sadyzm” i „masochizm” powstały dopiero w XIX w., więc nie mogły się w Gladii et vaginae znaleźć.

Leave a Comment