Gladii et vaginæ – Rozdział VI. Powrót (Tomp)  4.78/5 (15)

60 min. czytania

Ilustracja: Tomp na podstawie prac z pexels.com i pixabay.com

Głos miłégo mego! Oto ten idźie skacząc po górách / przeskákuiąc págórki.

(CANTICUM CANTICORUM 2, 8)

 

 

AD MCXXII. Januaris et Februaris. Mare Internum et Venetia

Rok 1122, styczeń i luty. Morze Śródziemne i Wenecja

 

 

W końcu AD MCXXI Raymond miał już dość złota, by planować powrót. W Gody, poleciwszy w Betlehem Chrystusowi w opiekę siebie, a Godefroy’owi de Saint-Omer swoje ukochane ogiery – Conquéranta i Fidela – ruszył ku Jaffie. Tam wszedł na wenecjański dromon.

Wiatry, które Fokas przed dwoma laty podawał jako przeszkodę, w drodze powrotnej sprzyjały. Venetia, Res Publica kupców, wydała się hrabiczowi przeciwna porządkowi Bożemu, który – jak wiadomo – na hierarchii władzy się opiera, ale opuściwszy statek w stolicy dożów, rychło się przekonał, że za jedno, czy kupiec, czy książę zwierzchność sprawuje – poddani takiż sam czują mores, a władza wszędy jednakimi metodami się posługuje, jako to wojną, złotem i katowskim toporem. Oznak rządów ludu nie uźrzał i to go ucieszyło.

Mszy niedzielnej wysłuchał w ledwie co odbudowanej bazylice św. Marka. Przypominała mu kościoły Konstantynopola, od których odbiegała nowością i surowością wystroju. Mozaiki dopiero tworzono, a w ich zaczątkach porównania z Hagią Sophią nie znalazł.

Nie mieszkając, w tydzień sformował niewielki poczet i podążył ku Troyes, tym razem góry omijając od południa. Ilekroć pomyślał, że ukochana za jego grzech cierpi zamurowana w samotniczej celi, ręce same poganiały wierzchowca ku północy.

Oprócz złota wiózł i cenniejsze nabytki, a wśród nich doświadczenie pozyskane na dworach króla Baudouina i hrabiego Edessy, Joscelina de Courtenay, jako i w nieustannych wojnach, które przy ich boku toczył z wrogami chrześcijaństwa.

 

 

AD MCXXII. Marcus. Royaume de Bourgogne et Duché de Bourgogne

Rok 1122, marzec. Królestwo Burgundii i Księstwo Burgundii

 

 

Wieść o powrocie Lambertowego syna z pielgrzymki do Ziemi Świętej biegła przed Raymondem jako błyskawica wyprzedza grzmot. Ledwie minął Lombardię, wszyscy po zameczkach, zamkach i pałacach czekali go i witali z honorami. Przy wielu stołach córy rycerskie nalewały mu wino i w miejsce służby podsuwały misy z jadłem, co odczytywał jako rajenie. Zawsze takim prezentacjom towarzyszyła opowieść o posagu. Na niektóre w roli synowej ojciec pewnie by łaskawie poźrzał, zwłaszcza na te, których bracia i stryjowie poginęli w wojnach, czyniąc je jedynymi spadkobierczyniami rodowych ziem. Inne dwornym zachowaniem i gładkim licem wpadłyby vicehrabiemu w oko, gdyby nie podążał do jasno powziętego w Jéruzalem celu.

Od Dijon podróżował już z pocztem przysłanym przez ojca, a był on nie mniejszy niż ten, z którym lat temu półtrzecia opuszczał dziedzinę. Snadź dowiedziawszy się, że syn dosiada podłego wierzchowca, hrabia Lambert podesłał Bravera, a z nim Justa i Paula z dwudziestką jucznych koni z namiotami, tuzinem sakw odzienia, zbroją paradną przez Maurów z pełnych blach wykutą i z półwtórą tuzina sług i zbrojnych prowadzonych przez Hervégo, któren przez minione dwa z okładem lata przemienił się w męża. Dosiadłszy ulubionego rumaka i widząc obok siebie znane twarze, Raymond poczuł, że istno wrócił do domu.

Tylko zbroja okazała się przyciasna; ojciec nie przewidział, że przez boje w Outremer toczone jego syn tak się w barach rozrośnie.

 

 

AD MCXXII. Idibus Aprilis / e. Eufemie virginis. Troyes/Champagne

Rok 1122, 13 kwietnia, czwartek. Wspomnienie św. Eufemii dziewicy. Troyes/Szampania

 

 

Hrabia Lambert z dwakroć większym pocztem witał go trzy ligi przed Troyes, a że obaj w zbrojach byli, blachy chrzęściły, gdy tulił z dawna wyczekiwanego syna do ryngrafu ze św. Piotrem na swym napierśniku. O tym, że z rycerzem pasowanym ma rzecz, już mu doniesiono, bo o to nie pytał, pas widząc, i jeno radosnym obliczem okazował uznanie.

W bramy Troyes wjeżdżali z takim splendorem, jakby wracali ze zwycięskiej wojny. Fanfary grały, proporce konnych furczały, a gonfanon Szampanii, granatowy ze skośnym białym pasem okolonym złotymi, doprowadził ich pod samą główną sień hrabiowskiego zamku. Seguin spod wąsów świecił uśmiechem, a Mayeul, gnąc się w ukłonie, wskazywał drogę do świetlicy, gdzie czekały zastawione stoły.

– Oćcze, przed ołtarz pierwsze kroki skierować pragnę, za błogosławieństwo Boże w drodze dziękować.

Hrabia Lambert tego snadź w planach nie miał, ale nie protestował. Ochmistrzowi rozkazał:

– Abbé Éloiego do kaplicy wołaj. Duchem! Te Deum odśpiewamy!

…po czym, dźwięcząc blachami, ruszył za synem z Seguinem, ośmioma wasalami i giermkami.

Zaczęli bez księdza, mury niewielkiej kaplicy niemal rozsadzając mocnymi męskimi głosy. Nim pojawił się abbé Éloi w albie i kapie, śpiewano już „Tu ad dexteram Dei sedes…”. Skończyli dwa pacierze później i żegnani błogosławieństwem od ołtarza, wyszli zasiąść do uroczystej wieczerzy.

Pierwsze, co vicechrabia, zająwszy miejsce po prawicy ojca, zauważył, to brak Sophie. Już w drodze usłyszał od Hervégo o jej zamęściu. Ślub siestry z Thibaudem de Blois odbył się półtora roku temu. „Szybko się ociec uwinęli” – pomyślał wtedy. W tej chwili umysł zajmowały mu dwa tematy. „Komnatami trza się zainteresować, bo nie w chłopięcych mi teraz stać. Ale to nie dziś. Teraz pilniejsza sprawa”.

Skinął na Goara, który z racji takiej uroczystości poniechał miejsca przy niższym stole i stał za plecami hrabiego Lamberta, dbając o jego puchar i misę.

– A gdzie Paul? Przecz za mną nie stoi?

Goar zdumiał się wyraźnie, a zwróciwszy się do hrabiego, coś mu rzekł do ucha. Ojciec przyjrzał się synowi z uwagą i skinął głową. Pokojowiec przywołał najbliższą dziewkę od posługi kuchennej, szepnął słówko; ta wypadła ze świetlicy i już za pół pacierza przybiegł Paul. Nie od razu jednak stanął za Raymondem. Wpierw wysłuchał pouczeń udzielanych przez Goara na ucho, potem gdzieś zniknął. Gdy po dłuższej chwili się ukazał i zaczął usługiwać za vicehrabiowskim miejscem na ławie, zmieniony był nie do poznania. W liberii, ciżmach i białych rękawiczkach zdawał się wyższy niż przódy, a uśmiech go nie opuszczał, gdy baczył na wszystko, podawał, dolewał i pilnie słuchał poleceń hrabicza jako i rozmów.

Raymond nagabywany zewsząd o relacje nie mógł się od nich wymigać. Wiadome jednak było, że gremium skupione przy winie, pieczystym, serach, ciastach i fruktach w miodzie nie dla facecyj tu ucha nadstawia ani dla wszelakich lekcyj, których udzieliła hrabiczowi pielgrzymka do Grobu Bożego. Mówił więc o tym, jak wygląda bazylika będąca w ciągłej przebudowie, o polityce nowego króla Baudouina, drugiego tego imienia, i o patriarsze Gormondzie de Picquigny, o których jeszcze w Szampanii nie wszyscy wiedzieli, bo tron i pastorał objęli dopiero przed trzema laty. O nowym prawie, które spisano w Nablusie dla całego Outremer, o zakonie szpitalników i jego dopiero co ustanowionym przeorze, Raymondzie de Puy, który nakazał się zwać Wielkim Mistrzem.

Zadrżał na wspomnienie nocnej uczty u Szatana, który to przepowiedział; ba – obiecał!

Największą ciekawość wzbudziła wieść o bractwie rycerskim, które założył znany większości tu obecnych ojcowy wasal, Hugues de Payns, i że właśnie w zakon się ono zmienia. Szczególnie hrabia Lambert wypytywał Raymonda o regułę przyjętą przez rycerzy, a usłyszawszy, że jej rudymenty podał abbé Bernard, przypomniał ucztującym, że to jego siestrzeniec, i potakiwał słowom syna z powagą i ukontentowaniem, rozglądając się po wszystkich, czy doceniają znaczenie jego rodu.

– A przecz nie ostałeś tam, przy Huguesie i przyjaciołach jego zacnych, by wiarę chrześcijańską krzewić i pątników w bezpieczności do Jéruzalem prowadzić? – zapytał syna.

– Insze powołanie Dominus Iesus mi przydzielił. I wy, oćcze, radować się z niego powinniście, bo odrodzenie rodu ono wróży. Wszak męskiego potomka poza mną nie macie. Jeśli ród zachować chcecie, we mnie wasza, oćcze, nadzieja. I w tej, którą za żonę pojmę.

Hrabia Lambert obrzucił syna dziwnym spojrzeniem i rozmowy o matrimonium nie kontynuował. Inni obecni też woleli o Outremer się wypytywać i rozmawiać o sile Saracenów, Asasynów i Seldżuków, rozprawiać o toczonych przez króla Baudouina i hrabiego Joscelina de Courtenay wojnach, o bogactwach czekających zwycięzców, dywagować o znajomych rycerzach bractwa Ubogich Rycerzy Chrystusa i wychwalać ich dzielność.

Uczta powitalna skończyła się raczej przed jutrznią niż po komplecie, więc tej nocy Raymond wyspać się nie zdążył, bo niepodobna było zlekceważyć śniadanie z ojcem, całym dworem i zaproszonymi gośćmi.

Jednakowoż przechodzących służek nie klepał ani nie podszczypywał, co podkuchenne i pokojowe komentowały między sobą ze zdziwieniem.

 

 

AD MCXXII. Aprilis. Troyes/Champagne

Rok 1122, kwiecień. Troyes/Szampania

 

 

Kolejne uczty, opowieści i polowania na kilka dni przedłużyły świętowanie i absorbowały uwagę Raymonda, a i ojciec omawiał z wasalami swoje sprawy, skrzętnie korzystając z okazji. W końcu goście się rozjechali. Raymond się wyspał i odwiedził puste komnaty po matce i siestrze. Wyszedłszy, nakazał ochmistrzowi je uprzątnąć. Potem zaszedł do kancelarii, gdzie polecił okazać sobie kontrakt ślubny Sophie z Thibaudem de Blois. Rychło też wydano mu extract. Stanął przy pulpicie w lectorium i czytał, co napisano. Znalazł, że głównie skończyło się na obietnicach dziedziczenia dla potomstwa siestry, gdyby on, Raymond, zmarł, nie spłodziwszy prawego męskiego następcy. Uśmiechnął się z zadowoleniem – ojciec o jego, dziedzica swego, prawa zadbał i ziemi nie roztrwonił. O wianie w naturze jako to jedwabne i bisiorowe stroje, srebrne zastawy, złote zapiny, wisiory, pościele i lustro mauryjskie oraz o pięćdziesięciu tysiącach solidów wypłacanych w ratach nie było co myśleć, bo to były drobiazgi.

Potem zażądał zapisów o Blanche de Chaumont. Gdy kanclerz przyniósł mu kartę pergaminu z pieczęciami przeora Bazyliki Grobu Bożego i Kapituły Bazyliki Grobu, ojcową oraz kancelaryjną Troyes, wczytał się w tekst uważnie.

 

 

In loco testámentum wolę pobóżńie zmárłégo Arnoulda de Chaumont na łożu śmierći in nostra praesentia wyráżoną zgodńie y práwie powtárzámy:

 

PD G Arnould umiéráięcy seńiorá swégo IMD Lamberta de Champagne błágáł / by in loco patris wobéc CCLL Blanche wstąpił / na co zgodę iego uzyskáł. Dáléy PD Arnould rzeczonégo IMD Lamberta na Bogá Wszechmogącégo záklináł / by tén stáráń dołożył á mężá godnégo dlá CCLL Blanche nálázł / ná co przyśięgę od ńiego odebráł. Dáléy wolą PD Arnoulda było, by IMD Lambert wiáno z cáłégo máiątku / iáko to Chaumont item Choignes / Luzy / Neuilly / Treix / Ionchery / Vadelancourt i Villers mężowi iey do roku od zámęśćiá przekázáł / do tego czásu dobrámi témi godnie záwiáduięc.

 

Świádczą:

Aymardus kánonik świątyni Grobu Bożego / – /

Harduin de Bar / tákoż  / – /

Étiene de Louvain  marguise / – /

 

in præsentia:

Lambert de Champagne  hrabia / – /

Bardo skrybá zaprzyśiężony / – /

 

Spisáno AD MCXII pridie nonas Novembris w Kánonii Grobu Páńskiego w Ieruzalem

 

 

– Zali o testamentum verum Arnoulda de Chaumont coś wiesz? Jestli tu? – spytał kanclerza.

– Nic mi o takowym nie wiadomo, monsieur.

– Zali o majątku Chaumont albo o inszych włościach pobożnie zmarłego Arnoulda coś zapisano?

Aubert zaprzeczył:

– Nic ponad to, co macie na pulpicie.

Raymond popadł w namysł.

– Zali o inszych dziedzicach Szampanii niźli ja i potomstwo Sophie widnieje coś w dokumentach?

Kanclerz zdziwienie okazał, ale ponownie zaprzeczył.

Już vicehrabia chciał opuścić lectorium, gdy ręka Auberta położyła przed nim kolejny pergamin. Bez pieczęci.

– Może to was zainteresuje, monsieur… Jeszcze nie oblatowane, rzecz jasna, bo in statu nascendi. Monsieur hrabia Lambert z Thomasem de Bar debatuje i zapisy wciąż zmienia.

Nazajutrz Raymond poprosił ojca o posłuchanie.

Do stóp mu, jak lat temu trzy bez mała, nie padł. Skłonił się dwornie, ucałował rękę rodzica i zajął miejsce siedzące vis-á-vis hrabiego Lamberta. Przed królem Jéruzalem, książętami i inszymi hrabiami siedział, to i tu jego miejsce na zydlu, a nie w prochu pawimentu, choćby tak zdobnego, jak w prywatnych komnatach hrabiego Szampanii. Przestał być otrokiem; ma pas rycerski i dumę dziedziców bogatego hrabstwa.

– Jako żem rycerz i twój, oćcze, pełnoprawny dziedzic, do przyszłego rządzenia Szampanią rad bym się sposobić. Czy zechcecie mnie w dziedzinę wdrażać? Do rady swej wołać? W polityki arkana wprowadzać?

Gdy sire Lambert łacno wyraził zgodę, Raymond kontynuował:

– Skoro moja kondycja rycerska i hrabiowska jest, paziów będę miał, sług więcej, to i komnat mi więcej trzeba. Te po maci zająć zamiaruję. Do męskich potrzeb przystosować je czas. Komnatki po Sophie wysprzątać, pobielić i draperie nowe dać, by na moją połowicę godnie czekały. Mayeulowi polecę, by tym się zajął.

Hrabia Lambert sapnął groźnie, że syn mu się w zamku szarogęsi. Pojął, że pisklę nie tylko z gniazda wyfrunęło, ale orlikiem wróciło i puszy się a podgardle wypina, starego prowokując do boju, w którym młodość i zapał mają wygrać z doświadczeniem i mądrością. A że był wygą w takiej rozgrywce, pofolgował. Im więcej teraz stary orzeł piórek odda, tym więcej mięsa w szponach zachowa. Niech młodzik je wydrze, kiej zdoła.

Powoli skinął głową na zgodę. Widział, że i Raymond politycznie rozmowę układa; wpierw żąda zgody na drobiazgi, by ojca urobić, a zaś coraz to więcej zagarniać drobnymi szarpnięciami. Różnili się doświadczeniem, ale nie charakterem. Krew z krwi, jak dwie pieczęcie jednym sygnetem odbite; tyle że jedna kruszyć się zacznie, gdy druga jeszcze nie zaschnie.

Lambert poczuł dumę z syna. Uległszy w drobiazgach, podniósł ważną sprawę:

– Skoroś do ożenku wolę Bożą poczuł, rad jestem, bom i jam gruszek w popiele względem matrimonium twego z Perronelle nie zasypiał. Z Thomasem de Bar warunki kontraktu uzgodniłem i tylkom na twój powrót szczęśliwy czekał, by go zaprzysiąc i opieczętować.

Raymond poczuł się jak dwa lata temu na uczcie w Noc Odkupienia. Wobec ojca, inaczej niż tam, wygody odstąpienia i rejterady nie ma i srogi atak musi odeprzeć. Dziś jest mądrzejszy; pobyt na królewskim dworze przygotował go do stawienia czoła przeciwnikowi w politycznej rozgrywce. Na dodatek kanclerz Aubert, snadź mu przychylny lubo zmianę bliską na senioralnym stolcu węszący, do pertraktacyj go przysposobił, okazawszy projekt kontraktu.

No i ojciec to nie demon, w duszę mu nie zagląda. Bies o drugiej siestrze powiedział i to może w tym barowaniu wykorzystać.

– Oćcze, Fama różne nieprawdy głosi, więc nie unoście się gniewem, ale zaprzysięgnijcie, że jeno ja i Sophie z twoich lędźwi pochodzimy, a inszych pretendentów do dziedzictwa Szampanii nie ma.

Lambert aż wstał z oburzenia.

– Jak śmiesz! Zali pomawiasz mnie, że Perronelle faworyzuję, bo to moja illegitima filia?

– A języki owe kłamią?

– Które to? Wnet je wyrwę!

– Trudno wam będzie do Jéruzalem szczypcami katowskimi sięgnąć. Łacniej dowód dajcie, sami się z Perronelle żeniąc, tedy, jako planujecie, do ziem Baru po śmierci Gautiera tytuł wam przypadnie. On, powiadają, w niewoli u Seldżuków trzyman, ale pewności nie ma, bo o okupie nikt nie słyszał.

Liczył, że wiadomość o wasalu bardziej ojca zainteresuje, niż jego obcesowa odmowa i rajenie sobie macochy. Wszak o losie Gautiera wieści miał najświeższe.

Przeliczył się.

– Basta! – wyrzucił hrabia podniesionym głosem. – Skoroś wrócił, termin na idy wrześniowe wyznaczę i gości sproszę, a przed świętem Mateusza Ewangelisty pokładziny odbędziesz.

– Odmawiam – rzekł Raymond twardo. – Nie dziewkam, byście połowicę siłą mi sposobili. Rozsądek prawa nasze do Chaumont wzmocnić nakazuje. Ziemie te na wschód między księstwo Górnej Lotaryngii a królestwo Burgundii się wbijają i pożytek większy nam przyniosą, niźli bliższe, do Baru należące. Tym bardziej, że Gautier waszym wasalem i tak jest, a Chaumont po śmierci Arnoulda na chciwość jego ekscelencji biskupa Lamberta de Bassigny wystawione.

Nie przyznał się, że powodem dlań istotnym jest baronówna. Tylko myśl o Blanche i modlitwy ku niej słane, jak wierzył głęboko, w ciężkich terminach utrzymały go przy życiu. Nie ostawi jej w rekluzji.

Argument ten na hrabim Lambercie nie wywarł wrażenia.

– Kiedy i kogo owa Blanche poślubi, ode mnie zależy, bo ja in loco patris jej stoję – odparł z ręki machnięciem.

„Dziwne” – pomyślał Raymond zbity z tropu. „Ociec tak ważką sprawę lekce sobie waży?” Jego konsternacja wzrosła. Ma pismo w pieczęcie kancelarii króla Baudouina zaopatrzone, które potwierdza istnienie testamentum Arnoulda de Chaumont i opisuje, co w nim jest, zeznaniami dwóch wiarygodnych świadków się wspierając. Ten dokument inaczej wolę pobożnie zmarłego Arnoulda przedstawia niźli in loco testamentum z oćcowej kancelarii. To niemożliwe, by testamentum verum zaginęło. Godefroi de Saint-Omer prawił, co hrabia Lambert miał je w rękach, i suponował, że ów je uwiózł, wracając do Szampanii.

Rzecz była zawikłana i uźrzał, iż przeciw ojcu przyjdzie mu dochodzić praw Blanche, a za nią swoich. I kto jest jego drugą siestrą, skoro ojciec z taką mocą zaprzecza?

Kwestię tę politycznie zmilczał.

Sprawę sam musi zbadać, a teraz spór z ojcem załagodzić. Do biskupa, do Chaumont mu jechać; na miejscu wywiedzieć się o wszystko, poznać dokumenty rodu Arnoulda. I to w tajemnicy, osobliwie przed ojcem. Zatem…

– Sophie rad bym odwiedzić. Szwagra poznać, upominkami obdarować, skorom na ślubowaniu siestry nie był.

Hrabia Lambert, uspokoiwszy się, uśmiechnął się z zadowoleniem. Uznał, że potomek jeszcze zgody na ożenek z Perronelle nie wyraził, bo duma nie pozwala mu na ustępstwo, ale sprawy idą w dobrą stronę. Jeszcze się syn z wolą i uznaniem mądrości ojca nie pogodził, ale obowiązek rodowy już zrozumiał.

– Jedź! Poczet godny weź; wszak nie jako braciszek do siestry jedziesz, a do Thibauda jako rycerz bywały i mój dziedzic. Odbytą pielgrzymką w szwagrze szacunek wzniecisz, o świecie opowiesz, rodowi chwały przysporzysz.

Raymond wstał i przed opuszczeniem komnaty pokłonił się dwornie.

Nim seksta nastała, w kurii biskupa troyeskiego, Mainarda, pytał o testamentum pobożnie zmarłego Arnoulda de Chaumont.

Kanclerz kurii biskupiej odczytał mu wzmiankę w kronice, że in loco testamentum PD Arnoulda można naleźć w kancelarii seniora Szampanii, i zaprzeczył istnieniu innych zapisów.

 

 

AD MCXXII. X kalendas Maii / g. Soteris, papa et martyris. Troyes/Champagne

Rok 1122, 22 kwietnia, sobota. Wspomnienie św. Sotera, papieża i męczennika. Troyes/Szampania

 

 

W dwa dni Raymond nie tylko wydał Mayeulowi dyspozycje w sprawie wystroju swoich nowych komnat, sprzętów i przeprowadzki, ale i sformował wyprawę w trzydzieści koni i cztery wozy. Hrabia Lambert przyglądał się poczynaniom syna i pojął, że przybył mu w Troyes silny konkurent. Na ten czas nie wiedział jeszcze, zali radować się zmężniałym potomkiem, zali frasować, że ten kontruje jego plany.

Tymczasem, ledwie korony drzew przesłoniły czatownikom z wieży zamkowej Raymondowy poczet, hrabicz woły z wozami i główną część orszaku z Hervém na czele zostawił w drodze ku Blois, przykazując wolny pochód, a sam z kilkoma sługami cofnął się, by, ominąwszy Troyes, podążyć ku Chaumont.

Zagadka zaginionego testamentum domagała się wyjaśnienia na miejscu.

 

 

AD MCXXII. VIII kalendas Mayi / b. Bovae et Dodae virginum. Chaumont/Burgogne

Rok 1122, 24 kwietnia, poniedziałek. Wspomnienie św. dziewic Bovy i Dody. Chaumont/Burgundia

 

 

Raymond spodziewał się raczej zastać gospodarkę Arnouldową upadłą skutkiem nieobecności włodarza, a co najwyżej w marazmie trwania w oczekiwaniu na powrót prawego dziedzica, ale co na miejscu uźrzał, stanowiło jawny kontrast z oczekiwaniami. Wsie, przez które przejeżdżał, były w znakomitym stanie: chaty zadbane, lud liczny, pola płodne, strumyki nawadniające drożne. Trzeciego dnia po nonie vicehrabia stanął pod zamkiem Chaumont, gdzie został przez straże otrąbiony, a w bramie witał go ochmistrz z kilkorgiem służby. Konie jego, Paula i pozostałych dwóch sług koniuchowie wnet przejęli i odprowadzili do stajni. Pachołom wskazano izbę czeladną, a vicehrabia został zaproszony do świetlicy; skromnej, ale czystej i sposobionej w ławy ścielone barwionym suknem. Remedius, plenipotent gospodarza, sumitował się, że nie został uprzedzon o wizycie i zaniepokojony zapytywał, cóż za tym stać może.

Vicehrabia, kosztując wino, czekał na wieczerzę, a czas ten umilał sobie rozmową z Remediusem, chwaląc stan majątku Chaumont i dopytując o szczegóły. Okazało się, że posiadłości po Arnouldzie podlegają szczególnej kurateli Lamberta, Raymondowego ojca, i to on stanu gospodarki dogląda najrzadziej raz w roku. Wizyta hrabicza była traktowana jako element tej pieczy.

Po początkowym zamęcie w głowie Raymond zorientował się, że może wykorzystać swą pozycję Lambertowego dziedzica. Wywiadywał się więc o liczby dotyczące majątku, a wszystkie zaświadczały o jego znakomitym stanie. Rano ksiąg zażądał, które potwierdziły rozkwit gospodarki. Suma dochodów przekazana do skarbca w Troyes za ostatnie dwa lata przekraczała 8 400 solidów. Zaiste, majątek godzien hrabiego!

Zapytał o testamentum pobożnie zmarłego Arnoulda i zapisy własności.

– Tu nic nie ma, monsieur. Ale intendenta zapytam. To jedyny z tych, którzy jeszcze Arnouldowi służyli. Może on wiedzieć będzie.

– Przywołajcie go.

Ermin, pojawiwszy się przed obliczem Raymonda, skłonił się głęboko, ale na pytanie o dokumenty rodziny właścicieli rozłożył ręce.

– Sire, skrzynię kancelaryjną przewielebny proboszcz Fulkran zabrali, gdy tylko madame Amélie, małżonka barona Arnoulda, AD MCXIII świat nasz opuściła. Było to dwa lata przed tym, zanim monsieur hrabia Lambert włości i zamek przejęli i twardą, ale sprawiedliwą ręką dobrami Chaumont zarządzać poczęli, a mnie tu w łaskawości swojej ostać pozwolili.

„Przejęli?”

W probostwie wśród dokumentów zabranych ze skrzynią były nadania i zatwierdzenia własności dla przodków Arnoulda, a także intercyzy kolejnych właścicieli zamku. Na koniec Raymond obeźrzał wpisy metrykalne narodzin i chrztów Blanche i jej braci. Przy tych, które dotyczyły męskich potomków, były dopiski Fulkranową ręką czynione, że zmarli bądź zginęli.

– Macieli testamentum pobożnie zmarłego monsieur Arnoulda? – spytał.

– Nie, monsieur hrabio. Monsieur baron Arnould zmarł w Ziemi Świętej. Przed wyjazdem testamentum nie sporządził.

– A w Outremer?

W odpowiedzi abbé Fulkran głową smętnie pokiwał.

– Monsieur hrabia Lambert de Champagne, gdy ze smutną wieścią przybywszy, oświadczył, że monsieur Arnould z synami w obronie wiary Chrystusowej poległ, o testamentum nie mówił. Wspomniał jeno, że on na skutek constitutum pobożnie zmarłego in loco patris wobec ostatniej z rodu wstąpił, a nazajutrz Blanche zabrał. Po tym do jego ekscelencji biskupa Langres słałem, a on prawa monsieur Lamberta potwierdził.

Zatem nadzieje Raymonda związane z kancelarią kurialną Langres mogą się ziścić. Skoro biskup nie protestował, wiadomość o prawach Lambertowych do Blanche miał pewną.

– Tedy kto sukcesorem monsieur Arnoulda ostał?

Fulkran ponownie smutek okazał.

– Ja o żadnych męskich krewnych nie wiem. Jeśli testamentum nie ma, coby spadkobiercę wskazało, piętnaście roków prawo czekać nakazuje, by krewny tytuły swe do majętności wykazał. Potem biskup schedę przejmie w imieniu Kościoła.

Raymond przypomniał sobie, że w dokumencie, który przywiózł z Jéruzalem, świadkowie podali, że Arnould de Chaumont testamentum sporządzał na łożu śmierci latem AD MCXII. Termin przejęcia ziem prawem wyznaczony minie za lat pięć. Przywiezione oświadczenie ma słabą moc i przed sądem królewskim długo i niepewnie praw Blanche do dziedziny trzeba by dowodzić.

Chyba że testamentum verum się znajdzie i dziedzica jednoznacznie wskaże.

Prosto z probostwa Raymond udał się do pałacu biskupiego. Choć siedzibą tytularną biskupa Lamberta de Bassigny było Langres, pałac jego mieścił się w Chaumont obok katedry. Jego ekscelencja dziedzicowi Szampanii audiencji udzielił, nie mieszkając. Na pytanie o status majątku po pobożnie zmarłym Arnouldzie hierarcha oświadczył lekkim głosem, że ma rozporządzenie ostatniej woli testatora i ono majątek na Magnificæ Domini Lamberta de Champagne ceduje. Pora była niepóźna, więc kanclerzowi kurii polecił cesję ową vicehrabiemu okazać.

Położono mu na pulpicie extract in loco testámentum Arnoulda de Chaumont, nie wiedzieć czemu nazwany secundum testámentum.

 

Secundum testámentum PD Arnoulde przez MD Lamberta de Champagne ad inspectionem przedstáwionégo.

 

In loco testámentum wolę pobóżńie zmárłégo Arnoulda de Chaumont na łożu śmierći in nostra praesentia wyráżoną zgodńie y práwie powtárzámy:

 

etc., etc.

 

Wypisano składających oświadczenie i świadków czynności.

Ci sami. Wszyscy, poza ojcem i owym skrybą, nieznani. Trzech na pewno w Outremer bawi. Tyle że w aspekcie innego przywiezionego oświadczenia ów dokument dziedziczenia nie rozstrzyga.

Tym bardziej, że jako odpis sporządzający nie podpisał się nikt, a pieczęć była jedna – kancelarii kurii w Langres.

Biskup ową błahość dokumentu w tak ważnej sprawie lekceważąco zbywa?

Dziwne…

Jednak co się stało z testamentum verum? Jeśli prawdą jest, że ojciec je z Outremer przywiózł, co z nim zrobił? Czy trzyma w zamku Troyes? Gdzie? W kancelarii? Dlaczego tedy Aubert zaprzeczył? Musiałby je wszak oblatować…

Znaczy, nie w kancelarii Troyes. Więc gdzie? Popadł w głęboki namysł, starając się zgłębić rozwiązanie tej zagadki. Uznał, że skupienie najłacniej w ciszy świątyni osiągnie, zszedł więc do katedry i w bocznej kaplicy św. Krzyża zaszył się na modlitwie. A modląc się, pomocy Ducha Świętego wołał.

Wzrok jego zsunął się z krzyża i zatrzymał na figurze niewieściej wykutej w białym marmurze.

Znienacka olśniła go jasność planów ojca i biskupa Langres. Zaiste przewrotnych i przeciw sobie idących, jakby i sam dyabeł nie zdolił wymyślić nic bardziej pokrętnego. Uderzyły nań poty. Z własnym ojcem jako z Szatanem mu walczyć? Przewrotność jego przed przewrotnością Lamberta de Bassigny mu chronić?

Nie! Na żadne targi z dyabłem, nieważne zali w ornacie, zali za ojca przebranym, nie pójdzie! W Jéruzalem wsparł go Duch Święty…

 

 

Obrońcá móy y ućieczká moiá jesteś ty Bóg móy / w nim będę miał nádźieię.

Abowiem ón mię wyrwał z śidłá łowiących / y od ziádliwégo słowá.

Plecámi swémi okryie ćię: á pod skrzydłámi iego nádzieię mieć będziesz.

Tarczą ogárnie ćię prawdá iego, nie ulękniesz się od stráchu nocnégo.

Od strzały lecącey we dnie…

 

 

Tu mimowolnie myśl zwrócił ku aniołowi, który go przed strzałami Asasynów ocalił.

Topiąc wzrok w marmurowej postaci, na piersi nakreślił znak krzyża. Opuścił kaplicę i sługę oprawiającego świece w nawie zapytał o białą figurę niewiasty.

– Jakże to? Toć Notre-Dame-la-Blanche – ten odparł.

„Blanche!” – rozbrzmiało w głowie Raymonda niemym krzykiem, przywołując przed oczy córkę Arnoulda. Wrócił do kaplicy i uklęknąwszy przed białą statuą, wrócił modlić się kolejnymi wersami psalmu dziewięćdziesiątego:

 

 

Nie przystąpi do ćiebie złé: y nie przybliży się bicz do przybytku twego.

Abowiem Aniołóm swoim rozkazał o tobie, áby ćię strzegli ná wszytkich drogách twoich.

Ná ręku będą ćię nośić: byś snać nie obráźił o kámień nogi twoiéy.

Po źmiiey y po bázyliszku chodźić będźiesz: y podepcesz lwá y smoká.

Iż we mnie nádźieię miał / wybáwię go / obronię go / że poznał imię moie.

 

 

Bóg pomoże. Nie wyprze się Blanche. Tak umocniony w postanowieniu udał się na nocleg. Nazajutrz o świcie był już w drodze ku Blois.

 

 

AD MCXXII. Maius. Blois/Comté de Blois

Rok 1122, maj. Blois/Hrabstwo Blois

 

 

Ledwie pod Gien Raymond dołączył do swojego orszaku, już został wciągnięty w rutynę celebry podejmowania dostojnego gościa, jakim był dziedzic Szampanii. Odtąd w każdym zamku przymuszano go, by nie tylko noc spędził, ale i za dnia brał udział w polowaniu czy też igrcach w szrankach, więc wymówić się częstokroć było trudno. Koniec końców poczet Raymonda przejechał po nowo zbudowanym moście na prawy brzeg Loary i stanął przed bramą zamku zaprzyjaźnionej gałęzi rodu. Rządził w niej spłodzony jeszcze na długo przed krucjatą potomek Étienne’a de Blois – Thibaud.

Wieść o odwiedzinach jak zwykle wyprzedziła orszak z Troyes. Vicehrabiego Szampanii witano uśmiechami, sztandarami, biciem w kotły i dęciem w trąby. Wśród służebnych i dziewcząt z ludu zgromadzonych przed bramą było wiele nadobnych twarzyczek i zaczerwienionych liczek.

Na podjeździe uśmiechała się do hrabicza białogłowa, której wygląd przywołał wspomnienie. Ależ tak! To ta niewiasta, która przyglądała się jemu, dwunastolatkowi pływającemu w rzece, a potem pokazała mu, jak używać przyrodzenia. Męskiego i niewieściego. Zapewne ona zrobiła z niego mężczyznę, bo pokierowała nim, by wszedł między jej uda i to był jego pierwszy raz… Jak miała na imię?… Ach, no przecież Célestine! Lata obeszły się z nią łaskawie; wciąż była czerstwa i trzymała się prosto.

Odgonił wspomnienia. Oddał Bravera koniuchom i pośpieszył do świetlicy złożyć uszanowanie hrabiemu Thibaudowi i wziąć w ramiona Sophie. Nie jak wtedy… Niewiastą jest. O siestrzeńców trza zapytać; jeśli nie w kolebce już któryś, to pewno w drodze…

Siestra brzuch miała plaski, a pytanie o przychówek zbyła kwaśnym grymasem.

Po uczcie powitalnej, która przeciągnęła się do połowy nocy, po krótkim śnie i wczesnym śniadaniu w siodle nastał czas polowania. Hrabicz nie spisał się najlepiej; byk ósmak przemknął podle niego i dał się przebić oszczepowi Thibauda, kontentując go tym wielce. Łanie też innym przypadły – znów szwagier i jego wasale nad Raymondem górowali. Może dlatego, że Sophie na Gitane trzymała się tak blisko, że w łowach tylko przeszkadzała… Rozgorączkowany polowaniem i rozgoryczony niepowodzeniem ledwie zauważył, że siestra lgnie do niego, snadź by go wciągnąć do poufnej rozmowy. Ważna rzecz to być musiała, ale zapał pościgu za zwierzyną odsunął okazję do niej na inne termina.

Te zdarzyły się nazajutrz. Podczas śniadania Sophie napomknęła o kapie, którą z dwórkami haftuje dla ekscelencji Gilberta de Maillé’a, arcybiskupa Tours. Na kapie ma widnieć Grób Pański i tu potrzebne były bratowe uwagi, zatem Raymond, od stołu wstawszy, udał się za siestrą do fraucymeru.

U wejścia Sophie szepnęła coś na ucho Emilie. Stara widać przekazała polecenie pannom i matronom, bo nie minął pacierz, jak wszystkie jedna po drugiej poodkładały robótki i hafty, skłoniły się hrabinie i gościowi i opuściły komnatę. Raymond został z siestrą samowtór.

Sophie, spłoniwszy lica, okręciła się przed bratem jak dziewczę nieletnie; snadź nie wiedziała, jak się wobec niego, jakże odmienionego pasowaniem i doświadczeniami długiej pielgrzymki, zachować. Wskazała taboret obity brokatem; sama usiadła naprzeciw na podobnym.

– Nie turbujże się, bracie, tamtym występkiem swoim… Wtedy, w kaplicy oćcowego zamku, wina moja nie mniejsza twojej była. Wiedz, żem ci wybaczyła zaraz, a nawet nigdym winowatym cię nie miała. I wedle tego nic bym ci nie mówiła, jeno że teraz istno Bóg cię zesłał. Potrzebę wielką i prośbę mam… – Lica jej płoniły się teraz czerwienią większą niźli u początku tej rozmowy, a wzrok uciekł w dół. – Wiem, co mąż robić musi, by dziecię we mnie wzbudzić. Nie wiem, zali jednak hrabia Thibaud, małżonek mój, wie… Nigdy się z tym nie zdradził. Do mnie nie przystępuje. Na zachęty moje głuchy i ślepy.

– Może odrazę do ciebie czuje i z innymi sobie folguje? – wyrzekł hrabicz pierwsze, co mu do głowy przyszło, postawiony przed tak niezwyczajną zagadką. – Zna ową sprawę z troyeskiej kaplicy?

– Nigdy aluzyi żadnej nie poczynił. Emilie dziewki pytać kazałam. Pono z żadną go nie widziano; wszystkie służki i dworki zaprzysięgają się, że z niktórą nie figlował.

Raymond popadł w głęboki namysł. Sprawa mogła mieć trojaką przyczynę. Szwagier może woli Bożej do chędożenia nie czuć i obowiązek małżeński odkłada ad calendas græcas. Może męskość ma niepełną, w boju uszkodzoną. Może zaś sodomitą jest i grecką miłość wynosi nad przyrodzoną. W tych przypadkach siestrę nic dobrego od męża nie spotka.

– Sophie, wieszli, że są mężowie, co ich nie do dziewek chuć ciągnie, a do pacholąt? – spytał bez ogródek.

Podniosła oczy z jakimś błyskiem, który przypisał nagłemu zrozumieniu. Jakoż i potwierdziła to słowami:

– A więc wy też?… – Zapewne naszła ją refleksyja, że powiedziała za dużo, bo oczy znów spuściła, fałdę sukni mnąc niespokojnie. – Przecz, skoro dziewek macie tyle i chętne wszystkie a powolne?

– Czasem dziewek nie ma, jako to na wyprawie wojennej lubo w klasztorze. Wtedy przyrodzenie nas swędzi, dokucza i ulgi się domaga w sposób choćby i przez Kościół ganiony. Insi, dyabelską siłą przeinaczeni, chłopców nad dziewki przedkładają.

Tematu chuci greckiej nie rozwijał; nie jest on dla dziewek i dam. Z drugiej strony, żadnego takiego, co by mu chłopięta miłe były, w królestwie Franków nie spotkał. Jeno w Outremer… Tam dziewek niedostatek wielki, a odkąd w Nablusie zabroniono chrześcijanom folgować chuciom z dziewkami innej wiary, o piczę do chędożenia trudno. Ale i tam, poza Grekami i Saracenami, tylko golone głowy…

Nie wiedział, że ten rodzaj żądzy wśród fraucymeru nierzadki wcale i siestra mogłaby o nim więcej bratu powiedzieć, niźli on jej.

– To co mam czynić, nieboga? Bez dzieci, bez męża w łożu?

– Nie turbuj się, zanim sprawy nie rozeznam. Z Thibaudem rozmowę odbędę. Suponuję, że zwodzić mnie nie zechce. Jak twój małżonek czas spędza? Przy czym go na zwierzenia wyciągnąć najpolityczniej? Przejażdżki lubi? Polowania? Gdzie i kiedy bez towarzystwa zdybać go najłacniej?

– Nie wiem, bracie. Mnie w jego upodobania nie wchodzić. Nie zwoliłby, a jam powolną mu.

W takim razie posłuży się inszą sztuką.

– Emma wierną ci służką? – Pamiętał, jak trzy zimy temu Sophie przysięgą ją spętała.

– Bezgranicznie.

– Nakaż jej, niech odszuka Célestine i każe jej w sekstę w kaplicy na mnie czekać.

– Célestine? Nie wiem, kto to. Nie znam żadnej Célestine!

– To nieważne. Zrób, com nakazał.

Wstał i skłoniwszy się z nieprzesadną rewerencją równie jak on powstałej siestrze, odszedł. Sophie, dłużej od brata w dworskim ukłonie pozostając, z racji spuszczonych oczu przesłoniętych długimi rzęsami nie odprowadziła go wzrokiem. Zasię, uniósłszy powieki, głowę i kibić, klasnęła w ręce, pokojową przywołując. Miast niej, weszła Emma.

– Madame…

 

Raymond prowadzon przez jakiegoś sługusa w liberii postępował galerią zamkowego piętra. W Blois, inaczej niż w Troyes, wejście do kaplicy prowadziło nie z podworca, a ze skrzydła komnat hrabiego. „To nawet lepiej” – pomyślał hrabicz. Nikt ze służby nie będzie tu się pętać, a Thibaud z wasalami w świetlicy do wina i kości zasiadł ledwo co. Namawiano i jego, ale wymówił się chęcią południowej modlitwy. Przydało się miano pątnika; nikt się temu wyborowi nie dziwował.

Mimo że kaplica zamkowa przez okna większe była jaśniejsza niż troyeska, wszedłszy, nikogo nie dostrzegł. Rozejrzał się uważnie i wybrał ławę za filarem, która od wchodu była zasłonięta. Ruszył ku niej.

Siedziała tam, spowita szarą opończą. Twarz osłaniał kaptur, więc pewności, kto zacz, nie miał. Przysiadł się jednak blisko. Po mowie rozpozna.

Jakoż rozpoznał, ale nie Célestine to była, a Emma.

– Monsieur, Célestine tu nie wpuszczą. Kaplica zamkowa nie dla takich jak ona. Wszak wie, że sprawę do niej macie. Przed nieszporami w stajniach na was, sire, czekać będzie. Stajenni na wieczerzę się udadzą, to sami tam będziecie. Podle Bravera stańcie.

Odsunęła na chwilkę kaptur, by oblicze ukazać, coby nie miał wątpliwości, kto jest emisariuszem i, schyliwszy głowę, zatonęła w modlitwie.

Raymond w lot pochwycił niespodziewaną okazję.

– Wiem, iż oddana Sophie, siestrze mojej, jesteś i przysięgą związana. Odpowiedz mi przeto z namysłem i prawdziwie, bo inaczej ku dominie twojej się zwrócę i posłuszeństwo twe ona wymusi. Z kim ociec mój przed laty drugą cerz spłodził? Jakie jej imię i ród? Wieszli?

Na dwa oddechy zapadła cisza, po której odrzekła:

– Monsieur, po narodzinach Sophie monsieur hrabia Lambert męską zażyłość miał z Ermine. Pół roku trwało, nim oną z Troyes oddalił. Maci waszej nie mógł wtedy użyć, bo słabowała, iże italski cyrulik krew jej puszczał, zgon rychły wróżąc, ale dzięki modlitwom za wstawiennictwem świętej Agathe dziewicy wydobrzała. Cud był to tym większy, że w jej dzień z łoża się uniosła. Tedy Ermine zniknęła.

– Urodziła co?

– Nie wiem, Bóg mi świadkiem.

– Jedna taka była, zali więcej?

– O tej jednej tylko wiem, a i to z pomówień, bom sama nie widziała.

– Wieli kto, co z nią się stało?

– O Blois przebąkiwali. Że tu ją z brzuchem wieziono.

– A tu, w Blois, ktoś o niej wie? I o dziecku?

Po chwili ciszy przyznała:

– Matrony oględnie pytałam, ale wtedy skład fraucymeru inny był. Ponad mendel lat minęło; tylko starsi pamiętać coś mogą. Zdanie moje takie: na zamku jej nie widziano.

Wieczorem poszedł do stajni doglądnąć swego ogiera. Czyżby poza końmi nikogo w niej nie było? Nie! Ledwie wierzchowiec parsknął na powitanie, zza przegrody dobiegł Raymonda głos:

– Witajcie, monsieur hrabio. Wielki wyrosłeś, jakom wam, sire, onegdaj przepowiedziała. Czego wam trzeba, sire? Mówcie!

Przypomniała mu, chcący zali niechcący, jego pierwszy raz. Cofnął się myślą o lata. Wiosna, łąka, Loara…

 

*****

 

– O, jakie pacholę dorodne! Dobrze pływasz. A ktoś ty?

Przedstawił się jako Raymond de Champagne.

– Aaa, to tyś ten hrabicz, który do zamku zjechał. Podejdź, to cię z wody obetrę. Po kąpieli zawdy zimno.

Podszedł, bo w istocie zrobiła mu się gęsia skórka. Spodobało mu się, iż zauważyła, że dobrze pływa. Ojciec też go za to chwalił. Wprawdzie Sekwana przy Troyes jest węższa, choć prąd ma podobny, ale i tu, z Loarą, sobie poradził i rozpierała go duma.

Tarty płótnem, co mile rozgrzewało, do tego stopnia, że członek mu trochę nabrzmiał, mówił, że z Troyes z macią przyjechał żonę kuzyna oćcowego odwiedzić.

Nie przestawała go trzeć.

– Dzielnyś! Z miastowych to mało kto na drugi brzeg przepłynie. Z naszych hrabiczów tylko Guillaume’owi to się udało, ale był wtedy większy. A ty? Ile wiosen sobie liczysz?

Przyznał się, że dwanaście.

– Dużyś! Mąż z ciebie rosły będzie. I on też rosły. – Dotykiem dała znać, że o członku jego mówi. – Jestżeś z niego dumny? Dokazał już czegoś?

Nie zrozumiał. Widocznie wiedziała o tym, bo kontynuowała:

– Ten ogon jest dumą mężczyzn. Dokazują nim wielkich rzeczy, jako rycerze mieczem, jeno nie grozę i śmierć nim niosą, a uciechę i życie. Jeśli jeszcze nie wiesz jak, mogęć pokazać.

To powiedziawszy, usiadła na łagodnie opadającej skarpie i odłożyła płótno. Jego przyrodzenie miała dokładnie przed twarzą. Splunęła na dłonie i zaczęła je po nim suwać.

Wnet mu się przyjemnie zrobiło, jako czasem w nocy, gdy moczył się w łożu, czym się tak sromał, że krył się z tym przed wszystkimi, nieświadom w swej naiwności, że pokojowe i praczki i tak muszą o tym wiedzieć.

Tu się nie wstydził. Nie wiedział dlaczego. Może zdziałały to przyjacielska mowa tej niewiasty i podziw dla jego pływania i męskości? Może to, że jej nie znał? Że nie była sługą ani ojca, ani maci?

Ona tymczasem robiła swoje, a penis mu rósł i prężył się.

Przerwała.

– A wiesz ty, hrabiczu, co za sztychy tym mieczykiem się robi?

Odruchowo zaprzeczył. Nie zagadki mu teraz w głowie były, bo marzył tylko o tym, by kontynuowała te swoje głaskania. Tymczasem ona puściła go i, zadarłszy suknię, odsłoniła krocze. Położyła się i roztwarła nogi. Patrzył między nie zafrapowany, bo pierwszy raz dorosła przedstawicielka rodu niewieściego zwoliła mu tam zajrzeć. A było na co patrzeć! Ukazały się mu fałdy rozliczne, włosem okolone, ale dobrze widoczne. Ona zaś pokazywała palcami i mówiła:

– Te włosy rosną na wzgórku cielesnym, łonie, który za Rzymiany niektórzy wzgórkiem Wenery nazywają. Poniżej, w kierunku ud, okalają wejście do jaskini miłości. O, widzisz? Tu jej wejście. – Rozsunęła dwie fałdy palcami i ukazała różowość prześliczną, a Raymondowi członek od tych widoków zrobił się jeszcze większy i w słońce, południowe tą porą, celował. – To właśnie tu swoimi mieczami przyrodzonymi, jako twój… – Popatrzyła na jego męskość z podziwem, co w dumę Raymonda wbiło nietajoną. – …męże sztychy wbijają. Chceszli spróbować? Przyjemność dostać i dać zarazem? Taka to tajemnica męskiego ogona, a zarazem zwyczajna dla niego rzecz.

Przyciągnęła go do siebie, ręką naprowadziła do wejścia. Trysnął, gdy tylko poczuł jego gorącą śliskość. Odruchowo suwał prąciem, znajdując w tych ruchach niewysłowioną przyjemność. Dalece większą niż powstrzymywane i wstydliwe nocne polucje.

– To moje wnętrze, które właśnie teraz zwiedzasz, vulvą, vaginą lubo po naszemu sromem, kpem a też piczą jest zwane. A to, co zrobiłeś, przyjemność daje nie tylko mężom, ale i dziewkom, damom i matronom, choć u nas nieco dłużej to trwa, nim się zacznie. Dziś w zapale swym byłeś bardzo szybki i męski. Jak chcesz, poczekamy chwilę; ochota do kolejnych sztychów ci wróci, a wtedy i mnie przyjemnością obdarzysz.

W istocie, było, jak mówiła. Tego dnia tryskał jeszcze dwakroć, badając nowo poznaną przyjemność i zgłębiając niewieście krocze, bo leżącej na stoku dziewką już nie sposób było nazwać. Przy trzeciej serii sztychów wyginała się pod nim, stękała, jęczała i ściskała go. Sam też stękał i przy wytrysku ryknął gromko, w cwał na tej nowo ujeżdżanej klaczy wchodząc, czym na kolejną pochwałę zasłużył.

Że ma na imię Célestine, powiedziała mu dopiero przy drugim spotkaniu. Wkrótce okazało się, że jest zielarką. Że i w porodach pomaga, dowiedział się przypadkiem, podsłuchawszy rozmowę służek.

 

*****

 

– Siestra moja w dziewictwie dotąd pozostaje.

Wzięła nagły wdech, który usłyszał mimo dzielących ich bierwion. Nie powiedział całej prawdy, ale rzecz nie w prawdzie rzeczywistej, a w należnej, jako Kościół naucza. Célestine ma zrozumieć istotę, a nie zgłębiać tajemnice rodowe. Zapytał:

– Zali hrabia Thibaud sodomitą jest? Może męskości w potyczce pozbawion, przed żoną się sroma? Powiedzcież!

– Trudna to sprawa, sire… Zaiste nic o jego podbojach męskim mieczem czynionych nie wiem. Rozpytać muszę, zali która przyrodzenie jego widziała lubo macała. Przyjdźcie, sire, jutro w to samo miejsce; może czegoś się dowiem. Ale i wy, sire, wywiedzieć się możecie. Wszak to wasz szwagier. Równi jesteście. Podejdźcie hrabiego mądrze a okrężnie.

– Tak zrobię. A ty pytaj po swojemu.

Ba, „mądrze a okrężnie”! Jak tego dokonać, skoro tak mało o nim wie…

Wieczerza przeciągnęła się do komplety, a jak podejść Thibauda, nie wymyślił. Kładąc się w pościel, już się bał, że przyjdzie mu chyba wprost pytać, jeśli Célestine nic wśród dziewek nie zdziała, gdy naszła go prosta myśl.

Zasnął spokojnie.

Następnego ranka kazał Paulowi przywołać tutejszego pokojowca.

– Kąpiel radem wziąć. Powiedzcież, jaki tu zwyczaj rządzi w tym względzie.

Dowiedziawszy się o specjalnym słudze sprawiającym hrabiemu łaźnię, Raymond zażądał, by ten zgotował mu kadź z kąpielą. Potem, gdy siedział w balii pełnej ciepłej wody, skierował rozmowę na męskie przyrodzenie, a osobliwie na Thibaudowe. Łaziebny nic ciekawego nie rzekł; całe było i od inszych nie odbiegało. Sługa przyznał, że nie zauważył u hrabiego gotowości do chędożenia.

Raymonda kosztowało to denara.

Zatem jedna z możliwych przyczyn siestrzanych kłopotów – okaleczenie przyrodzenia – odrzucona. Aliści skutkiem swej dociekliwości hrabicz, siedząc w kadzi z wodą, uznał, że mu trza przepowiedzieć psalmy przebłagalne, a osobliwie pięćdziesiąty o obmywaniu z win. Kościół, jak wiadomo, zbyt częste ablucje za grzech poczytuje.

Gdy na koniec łaziebny osuszał go płótnem, Raymond wprost zagadnął go o sodomię, ale z przerażonej i pełnej odrazy reakcji sługi wniósł, że ten z tą perwersyją nie miał do czynienia. Jako że ta najłacniej dokonuje się w łaźni, i druga możliwość nie zachodzi. Więc co? Co stoi za niedopełnianiem przez szwagra powinności przedłużenia rodu?

Na podworcu u studni wypatrzył dziewkę, która zdała mu się chętna. Liczył, że nie jemu jeno.

Nie przeliczył się. Poszła za nim ochoczo, po drodze luzując zapaskę. Potem w pierwszej sieni, indagowana jeno, dziwowała się, że możny rycerz miast chędożenia o hrabiego tylko się wywiaduje i że obola za to dał. Wyglądała, jakby żałowała, że za to tylko, bo snadź tak jej się udał, że i bez tego by go wpuściła między nogi. Przez jej małomówność, rumieńce i odwracanie wzroku domyślił się jakiejś tajemnicy. Wyczuł, że coś wie, ale powiedzieć się wzdraga, a to było niepokojące.

Okazja do pociągnięcia szwagra za język nadarzyła się rychło. Gdy w porze nony wszedł do świetlicy, zastał przy kościach to samo co wczoraj towarzystwo. Jako że w grze nie gustował, wymówił się zakazem Kościoła, ale do stołu przysiadł się ochoczo. Opinia świątobliwego pielgrzyma, która od powrotu z Ziemi Świętej mu towarzyszyła, wystarczyła za usprawiedliwienie, więc od udziału w hazardzie go zwolniono, tym bardziej że bawił graczy opowieściami, a i od wina nie stronił i innym dolewał, często wyprzedzając w tym podczaszego. A że jego dzisiejsze ablucje były już wszystkim znane jako dziwowisko wielkie, nie zabrakło głosu, że nie taki on pobożny, za jakiego widać pragnie uchodzić.

Raymond tylko czekał, aż rozmowa przybierze ten obrót.

– Pobożność to jedno, a natura ludzka swoje wymagania ma, którym Kościół folguje – rzekł.

– A jakież one są te wymagania? – spytał Simon de Chateaudun, jeden z grających.

– Tobie, monsieur, wiadome przecie jest, że każdy mąż z przyrodzenia swego użytek czynić musi, coby Boże plany wypełnić.

Na to dictum rozbrzmiały głosy i śmiechy. Większość grających zgadzała się, ale nie brakło i dziwujących się.

– Prawie mówicie, monsieur!

– Słuchajcie głosu pielgrzyma!

– Nie jeno męże wedle planu Bożego działają, ale i ród niewieści!

– Wy już na pewno, Philippe, dziewkom te plany Boże wypełniać pomagacie! – krzyknął Raphael de Tours.

– Nie wiada, zali plany, zali picze i brzuchy, ale wypełnia! – dopowiedział Marcel de Cangi, co wzbudziło powszechny śmiech. Sam Philippe de Sancerre, uradowany wielce swą reputacją, śmiał się najgłośniej. Wzniósł kielich z toastem:

– Za dziewki i ich picze!

– Za kpy! Za chętne! Za nogi rozwarte! Za Boże plany!

Wszyscy puchary wzniósłszy, lali wino w gardła wśród śmiechów i dogadywań. Sam jeno hrabia Thibaud głosu nie zabrał ni ust uśmiechem nie skrzywił, acz winem raczył się jak wszyscy.

– A ty, szwagrze, zali inne zdanie masz, że w radości z męskiego obowiązku i przywileju zarazem udziału nie bierzesz? – zagadnął go Raymond. Na to całą rozmową tak pokierował, by mieć asumpt do tego pytania.

Hrabia milczał chwilę, a gdy rozgwar przy stole ścichł, odrzekł:

– Nie wszystkim Bóg równe obowiązki dał i narzędzia i do ich wypełnienia takie same. Ot, zakonnicy i pustelnicy choćby. Ci dziewek nie chędożą i w czystości żyją.

– Zapewniam cię, monsieur, że ci narzędzia mają jako my – odpowiedział Raymond, wiedząc, że delikatnie – „okrężnie”, jak mówiła Célestine – dociekać musi przyczyny niechęci szwagra do… Właśnie, nie wiada: do siestry, do dziewek, zali do chędożenia.

– Dopiero co papież Gregorius nakazał, by niektórzy wyświęceni żon nie mieli, eunuchami się stając – zaoponował jeden z obecnych.

– Opowiedzcież, monsieur, o eunuchach. Na dworze greckiego cesarza pono takich wielu. Musieliście ich spotkać! Jak wyglądają? – zwrócił się do Raymonda Marcel de Cangi.

– Ano, jak my, jeno zarostu ci u nich brak; lico gołe i głos cienki jako u niewiast.

– To jak od dziewki lubo niewiasty takiego odróżnić? – zapytał zafrapowany Charles de Beaugency.

– Po piczy, monsieur. Co piczę ma, dziewką jest, a znów bez niej – mężem! – wyrwał się Philippe.

To wyjaśnienie wszystkim przypadło do gustu. Śmiano się rozgłośnie, racząc się winem.

Hrabia Thibaud wstał i niepewnym krokiem zbliżył się do stojącego z boku naczynia, od którego dopiero co odszedł Simon. Poluźnił pas i skinął na sługę, by mu podniesioną szatę przytrzymał. Sam musiał się wesprzeć ręką o ścianę, bo druga, wiadomo, potrzebna była przy oddawania moczu.

Raymond, wypatrzywszy okazję, takoż podszedł do urynału i uniósł suknię. Stanął naprzeciw szwagra.

– Ho, ho! Ogon masz, szwagrze, nie tylko z przodu, ale, rzec można, przedni – pochwalił organ gospodarza zamku. – Nie wierzę, że na uschnięcie go skazujesz.

– Na uschnięcie?

– No jakże! Nieużywane odpadają. Nie wiedziałeś, monsieur?

– Wszak używam! Leci, aż miło! – zaoponował Thibaud, strugą swą wzbudzając pianę na powierzchni niemal przepełnionego spiżowego naczynia.

– Dziewkom też leci, a ogonów nie mają. Stwórca orzekł, co im niepotrzebny, i odjął.

Po głosie sądząc, hrabia się przestraszył:

– Co też prawicie? To mam chędożyć, co się nawinie, by eunuchem nie ostać?

– Wola Boża nami rządzi i nic na nią nie poradzisz, monsieur. A chędożyć, co się nawinie, owszem, można, ale skoro żona prawa w łożnicy czeka, to Kościół nakazuje pierwej jej zażyć. Chętna wam jest i powolna. Niewiasty też wolę Bożą czują i Kościół naucza, że nie mniejszą niż monsieur Philippe.

Hrabia Thibaud penisa otrząsnął i dał znać pokojowcowi, że suknię może mu już przestać trzymać.

Obaj wrócili do stołu, przy którym trwała gra. Raymond osiągnął, co chciał. Na dalsze działania pora przyjdzie potem. Okrężna droga zawdy dłuższa niźli prosta.

Opuściwszy towarzystwo, kazał sługom opróżnić urynał, bo niemal się przelewał. Gdzieś przecie liczne dzbany wina musiały znaleźć lokum ostateczne. Pomyślał przy tym, że w Troyes Goar z Mayeulem lepiej obowiązki swe spełniają. Musi o tym z Sophie porozmawiać. Wszak domostwo niewieścią rzeczą jest, więc służba i jej podlega. Tym bardziej, gdy w zamku mąż częściej gościem niźli mieszkańcem.

Przed nieszporami znów nawiedził Bravera. Jak wczoraj, oprócz parsknięć ulubionego ogiera, zza przepierzenia dobiegł go głos Célestine.

– Sire Raymondzie, nie mam dobrych wieści. Niektóre niewiasty może coś wiedzą, ale pary z gęby nie puściły. Żadna z dziewek i żaden z pachołów o czynach hrabiego mężowi właściwych nic nie mówi. Ani przyrodzonych, ani grzesznych. Pałacowi i giermki penisa sire Thibaudowego widzieli. Anomalii nie dostrzegli, jeno że i sztywności takoż. Źle to wróży! Lepiej, by sodomitą się okazał, niźli eunuchem z natury.

– Zali sądzisz, że chędożyć Sophie niezdolen? Co mi robić?

– Nie wiem, sire. Jeszcze nie wiem. Może we śnie święty Łukasz coś mi podpowie, anioła z radą przyśle. Do jutra, sire.

– Stój! Wieszli coś o niewieście z brzuchem lubo z dziecięciem maleńkim, która do Blois przywieziona została szesnaście zim temu? Może nawet przez samego hrabiego Lamberta de Champagne?

Okazała zdziwienie.

– Nie. W kancelarii pytajcie. Jeśli to po wyjeździe monsieur hrabiego Étienne’a na krucjatę było, zapis w kronikach będzie.

– Ciebie pytam.

Zrozumiała, że to rzecz poufna, co okazała westchnieniem.

– Zasięgnę języka, sire.

– Pytaj, ino okrężnie.

Uśmiechnął się na myśl, że powtórzył za nią.

Po komplecie układał się do snu, gdy pode drzwiami jego komnat powstał jakowyś niegłośny tumult. Paul nadstawił uszu, po czym rzucił się ku mieczowi Raymondowemu zdjętemu wraz z pasem, by podać oręż, gdyby był potrzebny.

Ale nie był. Skrzydła wrót roztwarły się i w blasku łuczywa i świec hrabicz we wchodzącej postaci rozpoznał Thibauda. Ten ręką skinął, by Paula odprawić. Pokojowy, odczytawszy w geście vicehrabiego potwierdzenie, wyszedł za pierwsze drzwi i zamknął je.

Szwagrowie pozostali sami.

– Cóż to za nocne schadzki, monsieur? – spytał Raymond niezadowolony. Wolałby nie w tunice hrabiego podejmować, choć gość był takoż w nocnym stroju, na który narzucił opończę aksamitną bez wiązań. Bo… jeśli szwagier jest sodomitą…?

– Rozmówić się chcę. Bez świadków. Przysięgnij na krzyż, że między nami to zostanie.

Zdjął krzyż ze ściany i trzymając go przed sobą, podszedł do Raymonda.

 – Skoro sprawę macie… Przysięgam.

– Że nic, co w tej rozmowie powiedziane zostanie, do inszych uszu nie trafi… Powtórzcie!

– Że nic, co w tej rozmowie powiedziane zostanie, do inszych uszu nie trafi… Przysięgam na krzyż i mękę Zbawiciela.

Thibaud krzyż odwiesił, zydel przysunął i usiadł.

– Rodzinąś mi przez Sophie i pokrewieństwa dalekich przodków. Mówią, żeś przed peregrynacyją do Jéruzalem żadnej dziewce nie przepuścił. Teraz zaś mąż stateczny jesteś, tom ci zaufał. Oto, z czym przychodzę.

To powiedziawszy, odsunął szaty i ukazał przyrodzenie. Zwisało okolone ciemnymi włosami. Kontynuował:

– Powiedz, szwagrze, zali jestem tu jako ty?

Raymond przybliżył się, bo świece dawały niewiele światła. A że dalej stały, wziął jeden lichtarz i postawił go na posadzce podle hrabiego. Teraz widział lepiej. Właśnie o takiej inspekcyi marzył. Szkoda jeno, że Célestine tu nie ma albo jakiej innej, najlepiej wszetecznej, dziewki. On bardziej na piczach się znał, nie jedną i nie dziesięć próbował; takoż i one muszą mieć porównanie w męskich ogonach.

Złapał za szwagrowego kusia i podniósł, by zmacać mądzie.

Były na swoim miejscu.

Począł zsuwać napletek, by obaczyć żołądź, ale skóra nie zeszła, za to do jego nozdrzy dotarł smród, a Thibaud zmarszczył twarz.

– Boli?

– Aha. Ale nic to. Strzymam – odrzekł hrabia, krzywiąc się nadal.

– Tu nie ma co strzymywać. To musi lekko schodzić. Nigdyś żołędzi nie odsłonił?

– Jakiej żołędzi?

– Tego, co pod tą skórą, napletkiem zwaną.

– Nigdy…

– Nigdyś ku piczy się nie zbliżył!?

– Chciałem, ale zabolało, a ona wszetecznica śmiać się poczęła. Dalejm nie próbował.

Raymond już wszystko wiedział, ale pomysłu jak szwagrowi i – co ważniejsze – Sophie pomóc, nie miał. Myślał długo, aż o Żydach sobie przypomniał – oni niemowlęta obrzezywali. Ale dorosłych?… Ależ było o tym w Genesis! Chiwwici obcięli sobie napletki i na trzeci dzień taka boleść ich dopadła, że nie mogli się bronić i zginęli od mieczy synów Jakuba.

Powiedziećli o tym Thibaudowi?

– Nie wiem, co radzić. Zostawcie mnie teraz. Mam anioła, któren mnie wspiera. Modlić się będę i on, wierę, sposób na twoją, monsieur, dolegliwość mi podpowie. Nieraz tak bywało.

Nazajutrz Raymond ogłosił ból brzucha i na śniadanie nie zszedł. W porze tercyi wołał o medyka, ale w całym Blois żadnego nie było, nie licząc cyrulika od wyrywania zębów i kata od przyżegania ran po obciętych kończynach. „To już lepiej na siebie się zdać, niż takiemu przyrodzenie w pieczę oddać” – pomyślał.

– A zielarkę macie? – spytał tutejszego pokojowca.

Sprowadzono doń Célestine.

Paula postawił przed pierwszymi drzwiami i zakazał wpuszczać.

– Jestże w twej torbie coś na rany, aby nie gniły? – spytał przybyłą. – Przyżegać po odjęciu skóry nie chcę. Za duże ryzyko, że ucierpi, co najważniejsze.

Zielarka była mądrą niewiastą i w lot pojęła, w czym rzecz.

– Phimosis! – wykrzyknęła, ręce wzniósłszy. – Takem i myślała. Ale że też niańka ani mać nie uźrzały! Kołem łamać! – dodała z emfazą. Zaraz usta dłonią nakryła i obejrzała się na drzwi. Sekretność rozmowy była oczywista. – Są sposoby bez przyżegania, ale stała opieka niezbędna jest. Przemywać i opatrunki zmieniać trzeba często, zrazu wielekroć dziennie. Nie wiem, sire, zali on sam podoła.

– Naszykuj, co trzeba, i w gotowości bądź. Zachodź do stajni przed nieszporami. O owej niewieście coś wiesz?

W ręce plasnęła.

– Dalibóg, małom była zapomniała. Jean ze straży pamięta, że rycerz jakowyś możny w śnieżycę po sekście samoszóst ku bramie podjechawszy, o drogę do Chauvigny pytał. Potem jechał dalej, nie opowiedziawszy się ni w zamku nie stanąwszy. To mogło być wtedy, bo bardzo dawno to było, mówi. W początku regencji madame hrabiny. Gadali o tym między sobą wśród warty, bo jednemu się zdało, co niewiastę z brzuchem wśród onych widział.

– Daleko to Chauvigny?

– Musi daleko, bo do dnia drogi dziewka jakaś lubo niewiasta stamtąd do mnie po zioła by przyszła i wiedziałabym.

– Kto mnie tam zaprowadzi?

Célestine głośno nabrała powietrza, bo dotarło do niej, jak ważna to sprawa, skoro Raymond chce tam jechać w tajemnicy przed hrabią Blois. Myślała trzy oddechy.

– Rozpytam, sire.

Wręczył dwa denary.

– Z Bogiem. Bądź jutro w stajni przed nieszporami.

Raymond przykazał Paulowi, by zielarkę odprowadził. Zależało mu, by sługa umiał ją odszukać w razie nagłej potrzeby. Potem polecił mu iść do szwagra z prośbą, by ten go nawiedził w boleści.

Od nony do nieszporów musiał Thibauda namawiać, by dał zgodę na odjęcie napletka. Uprzedził, że, za Pismem idąc, boleść go dotknie trzeciego dnia straszna, ale ofiarę dla rodu przedłużenia i przyjemności późniejszych warto ponieść. Jak nie wierzy, niech zapyta Philippe’a de Sancerre.

– Jak mi radzisz, szwagrze, owego gwałtu na własnym mym przyrodzeniu dokonać? – spytał hrabia, wzdragając się. – W boju ramię czy nogę stracić normalna to rzecz, a samemu kawał penisa sobie obciąć – insza.

– Sam tego nie rób, monsieur. Ja bym zielarkę wziął, coby rana nie gniła. Macie tu taką. Wezwałem w tercyię dla kuracji na mą boleść. Pomogła; wnet wstanę, by Bogu za zdrowie podziękować. Porody odbiera, krew i rany jej nie pierwszyzna. Służebnych pytajcie, zali im w krwotokach i przy rozwiązaniach poradziła.

– Niewiasta? Znów kpić ze mnie będzie…

– Toć to nie dziewka wszeteczna! Z położnic nie szydzi, to i z ciebie, monsieur, nie poważy się. Wiedzieć będzie, że zapłata ją czeka sowita. Zrobi najlepiej, jak umie, a za milczenie dołożycie jej solida lubo dwa.

– A nie lepiej to od razu język jej wyrwać?

Raymond zadrżał. Nie taki finał planował. Gorączkowo rozmyślał, jak szwagra odwieść od tego okrutnego zamiaru. Do anioła swego westchnął, o radę prosząc.

– Ja bym tego nie robił – rzekł ostrożnie po krótkim namyśle. – Twoja, monsieur, kuracja będzie trwała może tygodnie. Jej powodzenie od umiejętności zielarki zależy. Skąd pewność mieć możesz, że przez kata okaleczona nie zemrze przed jej końcem? Albo nie zemści się? Nie wiada, jakie klątwy taka znać może. A po kuracji już potrzeby wyrywania języka nie będzie, bo jeśli tajemnicy dochowa przez tydzień, dwa, to i potem. Zwłaszcza, gdy zapłatę sowitą za milczenie obiecasz. No i… – podał ostateczny argument, który mu chyba w tym momencie Duch Święty poddał – …położną jest, pono w Blois najlepszą. Sophie potrzebna będzie, by twoich, monsieur, potomków na świat wywieść.

Gdy Thibaud opuszczał komnaty szwagra, wyglądał na przekonanego.

W czas wieczerzy, którą Raymond przepościł, by boleści swej, przecie udawanej, dać potwierdzenie, zdał sobie sprawę, jak niepolityczne zadanie przed nim stoi. Kilka dni jego nieobecności w Blois będzie szeroko omawiane, że i wieść o tym do ojcowych uszu dotrze niechybnie. A jak dotrze, to i cel jego podróży stanie się jawny, gdy on chciał zatrzymać to w tajności, by w targach na temat Perronelle mieć silny a niespodziewany argument. W polityce jak na wojnie: zaskoczenie wroga i siła po równo składają się na zwycięstwo, czego nauczył się, walcząc przeciw Saracenom. Jak tę sprzeczność rozwiązać?

Jedyne wyjście, to nie jechać samemu, a kogoś posłać. Ale kogo? Odczuwał brak zaufanego sługi. Ani Ernoula, ani Marca przy nim nie ma; ci w drodze do Jéruzalem wierność okazali, ale obaj w Ziemi Świętej ostali. Pierwszy w piachu Antiochii, drugi, czy też druga, z mężem dotrze do Szampanii Bóg da niebawem. Matthias by się nadał, aleć nań czekać nie może. Paul na widoku, a i nie dostaje mu sprytu. Emilie nie pośle; matrona nie do takich poleceń służy, choć przyznał, że do tajnych rozpytywań w niewieścich sprawach nadaje się lepiej od męża. No i Sophie wtajemniczać w siestrę nie chce, a to jej wiernica. Więc kto?

Célestine? Tak, sprawdziłaby się, tyle że ona tu potrzebna. Życie Thibauda, szczęście Sophie i przedłużenie rodu zależą od jej ziół i umiejętności. Nie może jej teraz z misją kilkudniową poza Blois słać.

Co zrobić?…

W strapieniu swym modlić się począł.

Następnego wieczora Raymond, podszedłszy do Bravera, zza przepierzenia usłyszał spodziewane pozdrowienie. Zapowiedział:

– Hrabia Thibaud ku twej sztuce się skłania. Namówiłem go na członka uzdatnienie. Licz się z rychłym wezwaniem i zapłaty należnej żądaj. A o Chauvigny co dla mnie masz?

– To dwa dni drogi na północ. Rémy, mój średni, was powiedzie, sire. Bystry jest, a choć wiosen już mu szesnaście minęło, stałego mieśćca nie ma. Niczyj jest.

W głosie zielarki wyczuł żałość i niepokój o los syna. Pewnie; dzieci samotnej niewiasty pozbawione oparcia w ojcach, choćby niskiego stanu, i rodach na dobry los liczyć nie mogą. Na dodatek z mianem bękarta.

– A cery lubo innej zaufanej dziewki mi nie naraisz?

– Z dziewką jechać chcecie, sire? – W głosie obok zdziwienia wyczuł podeźrzliwość.

– Nie mogę zniknąć z Blois na tydzień, skoro na tajności mi zależy. Ja nie jestem niczyj; moje kroki śledzą dziesiątki oczu, a dziesiątki języków rozniosą, dokąd się udawam. Szukam, kto by mnie zastąpił i za mnie prawdy dociekł o pewnej niewieście i jej dziecku. Do tego twoja płeć i stan zdatniejsze niźli mój, hrabiowski.

Milczała chwilę.

– Rémy się nada. Z niewiastami rozmawiać wprawił się, bo od narodzin z wieloma różnymi do czynienia przy mnie miał. A i język na wodzy utrzyma; życie i stan go tego nauczyły.

– Tedy jutro przyjdź z nim lubo samego przyślij. Co umie?

– Rany opatrywać, zwichnięcia i złamania nastawiać ludziom i zwierzętom. Szczudła robi udatne. A i u siodlarza terminował, ale że ten go bił i głodził, tedy po roku uciekł.

– Na ochwatach się zna?

– Jak mało kto!

Zamyślił się. Może Bóg mu zsyła sługę wiernego w miejsce Marca?

Gdy wrócił do zamku, zaszedł do kaplicy, by do archanioła Rafała modlić się o wspomożenie w tej sprawie. Akurat kończyły się nieszpory i uszu vicehrabiego dobiegły słowa psalmu:

Dominus Deus niech strzeże weszćia twego y wyszćia twego / od tąd y áż ná wieki.

„Święty Rafale archaniele!” – modlił się. „Przywiedź do mnie sługę wiernego i bystrego a odważnego. Jako żeś takimi obdarzył mnie w ziemi swojej, tako podobnym obdarz mnie i tu, by mnie wspomógł, iżbym rychło wybrankę moją, Blanche, z rekluzy uwolnił, do ołtarza przywiódł i miłość jej otrzymał”.

Średni syn Célestine zrobił na Raymondzie dobre wrażenie: rudawy młokos o szczerym, jak u jego matki, spoźrzeniu. Wydawał się wystarczająco sprytny, by podołać tajnej misji. Pouczony i wyekwipowany miał ruszyć w drogę następnego dnia o świcie.

Na jego powrót vicehrabia musiał czekać ponad tydzień.

Czas ten Raymond spędzał, nudząc się. Thibaud zaszył się w swoich komnatach, a Célestine dopiero na trzeci dzień przyznała niechętnie zza przegrody Bravera, że ma do czynienia z hrabią, ale co, powiedzieć nie może, bo na krzyż Zbawiciela przysięgała. Wasale się rozjechali, bo bez udziału seniora ni polowań, ni uczt wystawnych, ni zabaw, ni gier, ni turniejów nie organizowano. W zamku królował marazm, jakże różny od pierwszych dni pobytu hrabicza w Blois. W pustej świetlicy śmierdziało moczem, a na bocznych schodach spotkał szczura. W biały dzień!

Po śniadaniu zaszedł do fraucymeru. Przez kilkanaście pacierzy toczył dworne rozmowy z matronami, obserwując uśmiechy i rumieńce dwórek, a konstatując przy tym, że milsze mu są, niźli natrętne rajenia na innych zamkach, gdzie ojcowie starali się wydać swe córy za przyszłego hrabiego Szampanii. Jego przyrodzenie, męskiej przyjemności od dawna pozbawione, też żywo reagowało na zalotne liczka, na oczka strzelające spod rzęs, na rączki rytm robótki gubiące pod jego spoźrzeniem.

„Muszę coś z tym zrobić, bo – jakom szwagra bałamucił – ogon mi uschnie i odpadnie” – pomyślał, wspomniawszy ową dziewkę indagowaną o Thibaudowe przyrodzenie. „Co inszego urodzoną pannę chędożyć i cześć jej destruować, a co inszego niskiej służki dla zdrowia użyć. Ale co, gdy siestra moja przyrodnia tu żyje? Wykluczyć tego nie mogęć”.

Nie trwało długo, jak na znak Sophie Emma matrony pod łokcie wzięła i wyprowadziła, a reszta z ociąganiem wyszła za nimi. Gdy dwie ostatnie młódki opuściły komnatę, oglądnąwszy się tęsknie ku młodemu kawalerowi, który był jednym z półtuzina najbardziej pożądanych kandydatów na męża w królestwie, został z Sophie sam na sam.

– W sprawie powinności małżeńskiej Thibauda czekam na coś, co kres twoim kłopotom przynieść powinno – zaczął. – Miej nadzieję.

A uźrzawszy uśmiech radości na wargach siestry, kontynuował już innym tonem:

– Teraz, gdy hrabia z komnat swych nie wychodzi, służba snuje się leniwie i samopas. W licznych zamkach mężów takoż brak, bo na wojnach walczą lubo w Outremer przebywają. Wielu też Saracen ubił, a inszych znów choroby zmogły tamtejsze. Ich żony czy wdowy rządy we włościach same dzierżyć poczęły, jako to i świekra twoja, Adela. I tobie może kiedyś Bóg tak zdarzy. Ale i teraz małżonek twój, gdy jego niemoc minie i z komnat wyjdzie, wdzięczen ci będzie, porządek w zamku widząc, a nie brud i zaniedbanie. Druga tu po Thibaudzie jesteś. Gospodynią bądź. Nie leń się!

Sophie nie spodziewała się takiej reprymendy. Dotąd myślała o sobie jako o dziewce podległej, potem o takiejż niewieście, władanie w męskie ręce składając. Tego i w zakonie jej uczono, i w Troyes. Gdzieżby ojciec dopuścił ją do rządów! W jego zastępstwie działali zawdy Seguin, Mayeul i Goar.

– Dziwy prawicie, bracie! Zwierzchność to męska sprawa, a mój mąż wszak żywie.

– Na dworach, osobliwie królewskich i książęcych, małżonki wsparciem męża i polityki są. Nie tylko po to książęta żony biorą, by dzieci i przyjemność z nich mieć, ale dla wsparcia w rządach. Dziewką byłaś bez maci, ja też jej przypatrzeć się nie zdołałem, ale wierz mi, że nie w łożnicy rola księżnej i królowej się dokonuje. Tam byle dziewka wystarczy. Dzieci przysposobić można i bękarty na spadkobierców wywieść takoż. Małżonka czego innego mężowi przysparza. Nie po to ociec do klasztoru na naukę cię słali, byś we fraucymerze się zamykała. Rusz się! Służbie niedociągnięcia i lenistwo wytknij. Porządek zaprowadź. Czystość sprawdzaj, bo coś tutejszy ochmistrz ręki do tego nie ma. Ot, urynał kilka dni temu musiałem nakazać opróżnić, bo nikt się do tego nie kwapił. Posadzki w świetlicy zasikane, aż śmierdzą. Szczury po zamku biegają. Nic takiego by w Troyes, w Edessie ani w Jéruzalem na Bauidoinowym dworze miejsca mieć nie mogło! Weź mayordoma czy ochmistrza, oprowadzić się każ i władzę swą okaż. Autorytet wobec służby zbudujesz, Thibauda wspomożesz, a on to doceni.

Sophie dygnęła przed bratem jak przed ojcem, bo i nie wiedziała, co powiedzieć. W klasztorze spierania z mężami jej nie uczono, a jedynie posłuszeństwa. Wszak kształciły ją mniszki, dziewice; same podległe. Stąd po dwóch oddechach słowa dały wyraz jej wątpliwościom:

– Zali usłuchają mnie, niewiasty?

– Jak mocną rękę poczują i mądrą głowę w tobie uźrzą, to usłuchają. Jakże inaczej? Przedłużeniem władzy męża swego jesteś! Przeciw tobie to jak przeciw hrabiemu. Zrozumże!

Sophie mile połechtało owo przedłużenie władzy męża. W końcu Emilie jej słucha ślepo, co tylko sobie zawdzięcza, to i innych zmusi do posłuchu. W imię hrabiego, którego jest żoną prawowitą. To ją przekonało.

Dwakroć klasnęła w ręce.

– Emilie! – rozkazała. – Charlesa wołaj!

Gdy po niemałej zwłoce ochmistrz nadszedł, zrugała go obcesowo:

– Co tak długo!? Brat mój na nieporządek i brud w zamku się skarży. Prowadź mnie zaraz wszędzie. Sama sprawdzę, zali prawdą jest, że służbie lenić się pozwalasz. Idziemy! Nuże!

Obeźrzała się, czy Raymond idzie za nią.

Poszedł. Dziś jeszcze prostym towarzystwem doda siestrze odwagi, a poza tym obaczy, jak radzić sobie będzie w roli gospodyni zamku. Takiej ognistości się po niej nie spodziewał, bo w Troyes jej nie objawiała. Spodobała mu się. Wierzył, że i szwagrowi się spodoba.

Udziałem w inspekcyi zamku Raymond znudził się długo przed południem. Sophie nieźle dawała sobie radę i na pewno nie był jej potrzebny, więc zszedł do swoich ludzi. W obozowisku przy rzece większość zajmowała się zwykłą robotą. Zabawił wśród nich do nony i nawet nie zdawał sobie sprawy, jakie poruszenie nastąpiło w komnatach po przejściu Sophie z ochmistrzem.

Pierwszym jego efektem była zupełnie odświeżona świetlica. Posadzkę, ławy i stoły wyszorowano, w kątach rozłożono pęki ziół. Tapiserie omieciono z pajęczyn, a ozdobny pająk ze świecami zwieszający się z trawersu lśnił blaskiem jak nowy. Z przyjemnością pod nim zasiadł. Zażądał pieczystego i wina, bo od śniadania nic nie jadł. Odkąd Thibauda i jego wasali nie stało, wieczerzał sam.

 

W trzeci czwartek od przybycia do Blois zza przegrody stajni dobiegło Raymonda chrząknięcie i młodzieńczy głos wysłannika:

– Sire…

– Co się za balami chowasz? Podejdź i Bravera obeźrzyj, czy mu nic nie dolega. – Wolał ciche słowa do uszu niż głośniejsze, bo tłumione ścianą. Że ktoś uźrzy otroka obok niego w stajni, szkody nie przyczyni, a że słowa podsłucha, już tak. – Oglądaj pęciny i kopyta, ponoć znasz się na tym – polecił, gdy chudzielec belki przeskoczył. – A mów, czegoś się dowiedział, tylko cicho – dodał, szepcząc mu w ucho.

– Aleć bym nie zabył! Oto wasze srebro. Resztęm wydał podle waszej woli, by jeść i języki rozwiązać.

Hrabicz przekonał się, że z dwóch tuzinów denarów w mieszku zostało dziesięć i trzy obole.

– Mów, czegoś się dowiedział.

– W istocie, sire, pamiętają tam tę Ermine. Wielki rycerz ją przywiózł z brzuchem; bogaty, w tuzin koni. Z wyprawą. Chatę jej kupił na wągrodzie. Starszemu wioski, któren szwagrem jej stryjca był, opiekę nad nią nakazał, srebrem sypnął. Cerz powiła; na chrzcie Marguerite jej dano, ale mać na nią Margot wołała.

– Jak!? – krzyknął niemal Raymond. – Marco!?

– Margot – powtórzył Rémy wyraźniej, akcentując dźwięczną głoskę.

Hrabiczowi serce w piersi kołatać poczęło.

– Mów dalej! – nakazał grobowym szeptem. – Jeno cicho… Co z ową Marguerite?

– Powinowaty kilka lat potem – różnie mówią; jedni, że cztery, inni: sześć – umarł. Ermine też, tyle że później nieco. Imię oćca dziewki zabrała ze sobą do grobu; nikt go nie zna.

– Jakże to? – zdziwił się vicehrabia. – A rycerza, któren ją przywiózł, po znakach nie poznano?

– Ponoć nie miał znaków. Ani on, ani żaden z jego ludzi. Farby o dziedzinie takoż nikt z nich nie puścił, a i krótko też w Chauvigny popasali; jedni prawią: dwa dni, inni – że trzy.

„No tak” – pomyślał hrabicz. „W końcu ten, co przywiózł, i tak oćcem być nie musiał”.

– A co z sierotą?

– Nikt nie wie. Szukali, czyja ona, ale po pół roku tylko krewnego matki znaleźli. Jemu dziewkę oddali.

– Kto nim jest? Imię znasz?

– Justin. Ktoś mi powiedział, że z daleka. Przy królu żył lubo dalej.

Raymondowi świtać w głowie zaczynało, jak tylko imię „Margot” usłyszał, a teraz z każdym zdaniem do prawdy się zbliżał. Justin, Just i to imię! Margot jako koniuch Marco kryjący się w troyeskich stajniach? Jego koniuch, który w Jéruzalem dziewką się okazał? Byłabyż to szukana siestra? Doznał czegoś na kształt ulgi, bo oto przybliżyło się rozwiązanie szatańskiej tajemnicy. Siestra jest znaleziona, ale… kiedy ją chędożył? Dużo złota by w zakładzie postawił, że nigdy. Zaliż jest jeszcze jedna, inna jakaś?

Chyba że owa na czarno…

Na hrabicza wystąpiły zimne poty, bo podeźrzenie do się dopuścił straszne: ta, co do leża mu się wsunęła, gdy na ową Justową dziewkę czekał, to Margot! Ale jeśli wtedy dla niepoznaki na czarno się wysmarowała, to i ten demon z łuczywem w kaplicy to też mogła być ona!

Zatoczył się; o Bravera oparł.

Śledziła go? Ale snadź pary z gęby nie puściła, bo już by Goar ją uciszył. Może i na wieki…

I ta tajemnicza postać w namiocie pod Miastem Konstantyna. Ten sukkub… Też ona by to była?

Wzrok mu się zamglił, przez co nie dostrzegł niepokoju w oczach Rémy′ego.

– Sire! Co wam?

Braver przestąpił z nogi na nogę, pysk obrócił ku swemu jeźdźcowi. Charknął.

– Nic to. Daj pokój. Pomyśleć muszę.

„W istocie, wszystko pasuje! Czy Margot wie, że jest mi siestrą przyrodnią? Nie dała poznać… Czy jako siestra szłaby mi do leża? Pewno nie, co znakiem jest, że nie wie. A Just? Jestże jej wujem, zali jeno wolę hrabiego Lamberta wypełnia? Zali wie, że to bękart hrabiego? Czy wiedząc to, chędożyłby ją? A jako wuj?”.

„O, święty Salomonie, podziel się ze mną niegodnym mądrością swoją, bo łacno w zawiłościach dyabelskich pobłądzić mogę!”

I dalej słowa Liber Sapientiæ przywołał:

Ześliże ią z świętych niebiós twoich / y z stolice wielkośći twoiéy / áby zemną byłá y zemną prácowáłá.

Justa nie zapyta, bo ten mógłby objawić ojcu jego zainteresowanie Markiem. Hrabia dodałby dwa do dwóch, co przewagi zaskoczeniem zaprzepaściłoby.

Czy świadomość o tej siestrze przyrodniej wystarczy, by wywalczyć swoje u ojca? Takoż nie wiada… Niby nie ma w tej sprawie niczego gorszącego; kogo interesuje dziewka z nieprawego łoża?… Nadto ojciec zadbał o jej byt…

Tu naszła go myśl, że i on zapewne ma jakieś bękarty, o których nawet nie wie. Ale co z tego? Rzecz to wszak powszechna.

Jedyna esencyia tej materii to możliwość kazirodztwa, gdy dziecię będzie się gziło z rodzeństwem przyrodnim przez niewiedzę. Wina za taki grzech spada wtedy na fakty zatajającego. Tu na Ermine i ojca. A do kazirodztwa doszło i wina jest.

Możliwość udowodnienia tego stanowiła korzyść z całej tej eskapady Rémy′ego do Chauvigny. Można przedstawić świadków, cześć ojcową nadszarpnąć. Ale ojcową, to i rodową. Koniec końców własną. Dużo straci…

I czy to wystarczy?

Czy musi się do tej ostateczności uciec, by dostać zgodę na ślub z Blanche? Niby jej nie potrzebuje, ale… potrzebuje jej Blanche. Pozostaje ją z klasztoru wykraść lubo siłą wziąć. Raptus puellæ nie taką znów rzadkością. Biskupa da się przekupić; ma czym. Grzech odpuści. Ale jeśli ojciec go wydziedziczy, co z Szampanią? Z czego będzie z Blanche żył? Czy ojciec wyda mu Chaumont?

Bo jest jeszcze sprawa przechwycenia należnego Blanche majątku przez występującego in loco patris seniora Lamberta, a testamentum verum Arnoulda, jej ojca, zaginęło.

Zaginęło?… Po prostu go nie znalazł…

Zwrócony dopiero co mieszek ze srebrnymi monetami dał chłopakowi.

– Weź, boś zasłużył. Tym i za milczenie płacę; o tym czegoś się w Chauvigny dowiedział, nikomu nie powiadaj. Przyjmieszli służbę u mnie? Wierność przysięgniesz? – spytał otroka, wciąż wpatrującego się weń z niepokojem.

Rémy wziął głęboki wdech, w czym mać swą przypomniał, a po następnym, płytszym, niepewnym wzrokiem wpatrując się w hrabicza, udzielił ostrożnej odpowiedzi:

– Przysięgnę, ale nie na żywot, a na rok. – Po czym dodał, buńczucznie unosząc głowę: – Wolnym i w niewolę nie pójdę. Z dobrawoli służyć wam będę, nie po przymusie.

„Takiego mi trzeba” – pomyślał Raymond. „Zadziorny i prawy; słów na wiatr nie rzuca”.

– To przysięgę na wierność do dnia świętego Marcina biskupa złóż.

Nastała krótka cisza, zakończona nieśmiałym:

– Jak, sire?

– Czy przysięgasz, że domina swego, Raymonda de Champagne, słuchać we wszystkim będziesz i przeciw niemu niczego nie uczynisz, co by mu ujmę a szkodę niosło, aż do świętego Marcina, który to dzień od tej przysięgi cię zwolni?

– Tak, sire. Przysięgam.

– Przysięgam na Krzyż i rany Chrystusa.

– Przysięgam na Krzyż i rany Chrystusa.

– No! Do Justa się zgłoś. To stajenny przy Braverze. Powiedz, że do pomocy przy koniach cię wziąłem. Jak ci krzywdę robić będzie – mów. Moim jestżeś sługą, nie jego. Przy nim tylko dla pozoru a porządku. Ale jego poleceń słuchaj.

– Tak, sire. Dziękuję, monsieur hrabio.

Raymond do zamku wracał dziwnie radosny. Już teraz, gdy drugą siestrę znalazł, kolejnego grzechu kazirodztwa nie popełni. Nie musi żyć jak mnich w celibacie.

Głodny zasiadł w świetlicy. Ochmistrz wiedział już, że bez pytania ma stawiać gościowi jadło i wino.

Rychło pojawił się podczaszy z dzbanami. Jakaś nieuważna służąca postawiła kusz, ale gdy Paul ją obsztorcował, w pół pacierza sam podczaszy zastąpił go srebrnym kielichem.

Wnet jakaś dziewka biegiem przyniosła zawinięte w radno chleby. Ciepłe jeszcze, widać dopiero co wypieczone. Nachyliła się, na stół kładąc. Czekał, zali oczkiem zalotnym go zmierzy, bo wyswobodzon z obawy o grzech kazirodztwa z dawną mocą odczuwał potrzebę chędożenia i odruchowo odpowiedniej piczy szukał, jednak nie – ich spojrzenia się nie skrzyżowały. Za to dostrzegł na gorsie jej giezła brunatne i czerwone plamki. Zdało mu się to dziwne. Złapał za suknię.

– Pierś pokaż.

Spiekła raka, ale nie obdarzywszy go spoźrzeniem, rozsznurowała górę i – zgodnie z poleceniem – roztwarła poły. Cyce, pokaźne zresztą, wysypały się na wierzch. Na całej ich powierzchni widniały ranki i skaleczenia, niektóre świeże, że nawet krwawiące, inne zabliźnione.

– Kto cię tak ciemięży?

Milczała uparcie z pochyloną głową.

Przyciągnął kibić i palcem nacisnął spód podbródka. Głowa się uniosła, ale wzrok nadal nie.

– Patrz na mnie! Kto zaś!?

Nie usłuchała. Milczała, chowając przed nim źrenice.

– Paul! – rzekł, wstając. – Wieczerzę do komnat niech mi zaniosą.

Trzymana za taśmę od zapaski szła przy nim potulnie, luźną suknię na piersi garścią ledwie sczepiwszy.

Nowe porządki dotyczyły nie tylko wyglądu świetlicy i szorowania posadzek; w swojej komnacie zastał wiewiórcze okrycie odrzucone z leża na skrzynię i pokojową oblekającą siennik czystym lnem. Spłoszyła się jego przedwczesnym snadź nadejściem.

– Madame hrabina kazali. – Dygnęła i wróciła do słania, płoniąc lica i ciekawskimi oczkami strzelając ku nim – hrabiowskiemu gościowi i piekareczce, którą przywiódł.

Zatrzymawszy się, zastawił wchód i czekał na Paula. Ten zjawił się rychło.

– Udziec doniosą, jak tylko się dopiecze, sire – oznajmił. – Podczaszy z winem idzie. – Kielich i chleby położył na rzeźbionym stoliku.

– Odbierz dzbany, postaw tu i wszytkie świece zapal. Zaś wchód zawrzyj, a nikogo więcej okrom sługi z wieczerzą nie wpuszczaj.

Rychło też dzbany stanęły i dźwierze zostały zawarte. Został sam z dwiema dziewkami.

– Rozdziewaj się! – rozkazał przyprowadzonej.

Niechętnie, acz bez ociągania wykonała polecenie; zapaskę, suknię, czepek i giezło złożyła na ławie. Stanęła przed nim goła, dłońmi zakrywając włosy na łonie.

Ładna była i kształtów ponętnych.

– Obróć się! – powiedział.

Na plecach miała kilka szram, czerwonych i płytkich otarć, ale jej rzyć była cała upstrzona podobnymi skazami jak cycki. Dodatkowo przecinały ją pręgi jak te na plecach.

– A ty? – zwrócił się do tej, co łoże słała. – Masz takoż jak tamta płeć we ślady krwawe? Zrzuć giezło. Pokaż się.

Nim odjęła dłoń od ust, którą snadź zamierzała tłumić głos, nie wiada, zali przestrachu, zali zdziwienia, trwało pół oddechu, ale potem szybko zdjęła suknie i – jak pierwsza – stanęła przed nim nago.

Śliczna była z niej bestyjka, nawet ładniejsza od tamtej. Pierś mleczna, kibić wcięta, rzyć wydatna, łydki kształtne. Ciemne włosy uwolnione z czepka rozsypały się po ramionach.

I ta miała ślady krwawe, ale tylko na piersiach. Wszystkie zabliźnione. Pupa za to była aż żółto-fioletowa od rozległych sińców.

– Kto? – rzucił, sapnąwszy z oburzenia.

Milczały uparcie.

– Hrabia Thibaud?

Zaprzeczyły gwałtownie, a on odetchnął. Całe szczęście, że szwagier jest wolny od tej zmazy szatańskiej.

– Więc kto?

Odpowiedzi się nie doczekał.

Znaczy, ktoś znaczny. Ochmistrz? Mayordom? Kamerdyner hrabiego? Kuchmistrz? Kto tu jeszcze taki strach wzbudza? Bo chyba nie Sophie?!?!

– Ile was takich jest?

Nie śpieszyły się z odpowiedzią, ale w końcu jedna pisnęła:

– Kilka.

Podniósł głos:

– Jak wiele? Gadać mi tu, bo sam wybatożę, i to tak, że te drobnostki ozdobami wam się jawić będą!

– Cztery.

– Sześć.

Głosy niemal się zlały. Popatrzyły na się, jedna ze strachem, druga ze zdziwieniem.

– Która powiedziała: „sześć”?

– Ja.

Pokojowa!

– Jak cię zwą?

– Carol.

– Wdziej samą suknię i idź po nie. Przyprowadź wszytkie. Ktokolwiek by pytał, mów, żem rozkazał.

– Tak, sire.

Dygnęła, co u nagiej dziewki wyszło pociesznie, nałożyła suknię i wyszła. Pilnujący wchodu Paul zajrzał, czy ucieka, czy za zgodą chlebodawcy wychodzi.

– Wypuść. Jak przyjdą dziewki, niech wchodzą.

Czekał kilka pacierzy, zanim wsunęła się pierwsza z nowo przybyłych, cała strwożona i rozkwitła rumieńcami. Nie wiedziała, gdzie patrzeć ani co z rękami robić; po grzecznym dygnięciu trzymała je to luźno, to splecione na brzuchu, to za plecami.

– Rozbieraj się jako ta – rozkazał.

Zaraz potem weszła druga, z dużą srebrną misą pełną pieczeni. Widać gorącej, bo trzymała ją przez płótna zapaski. Powiększonymi zdziwieniem oczami zlustrowała scenę: on, jedna naga i druga nagość odkrywająca. Zastygła, nie wiedząc, co o tym myśleć.

– Ta też? – skierował pytanie do nagiej, wskazując brodą na tę z misą.

Odpowiedź usłyszał po pół oddechu.

– Nie, sire.

Dostrzegł prawidłowość: ta trzecia była nieładna, chuda i z płaską piersią, a tamte przeciwnie; aż prowokowały do chędożenia.

Ledwie podkuchenna wyszła, Paul wpuścił kolejną.

Dostała taki sam rozkaz:

– Rozbieraj się. Do naga.

Omiótłszy spojrzeniem tamte dwie, przystąpiła do rozsupływania węzła zapaski.

Za mniej niż dwa pacierze miał przed sobą trzy nagie, poharatane dziewki. Brakowało jeszcze trzech.

Czekał tak długo, że począł przemyśliwać, co mu przyjdzie czynić, gdy Carol nie wróci. A co, jak wróci? Możeli posłużyć się sposobem króla Salomona, rozsądzającego spór matek, lubo Daniela, występującego przeciw dwom sędziom niegodziwym? Frasować się począł, bo ni pierwsza, ni druga metoda wprost zastosować się nie dała, i dumał, co zrobić, by lęk dziewek przed zemstą ciemiężyciela przełamać, gdy rumor jakowyś w przedniej komnacie powstał. Na drzwi spoźrzał, a te jakby pod wpływem porywistego wichru otwarły się na oścież. Wchodząca stanęła w nich jak gromem rażona, urywając jakieś słowo w połowie, że i nie zrozumiał jakie. Za nią inne się zatrzymały; nagle tak, że istno powpadały na siebie.

Raymond patrzył na stojącą w progu Sophie jak ogłupiały. Policzki miała rumiane, a wpatrzone w nagie dziewki oczy powiększone były bezbrzeżnym zdumieniem.

– To ja ku tobie, bracie, biegnę za nagłym i tajemniczym wezwaniem niesionym przez jakąś służkę, zastanawiam się, czyś ranion, czyś paraluszem tknięty, a tu widzę, że na męską zabawę się zanosi. Doprawdy…! – Zmilkła, nie najdując snadź dalszych słów dla wygiętych dezaprobatą ust.

Hrabicz też ich zrazu nie znalazł. Siestra tu? Skąd? Dlaczego? I co mówi? Że wezwana? Zaraz!… „Przez służkę”…?!

Powoli zamęt z głowy ustępował, dając przystęp jasności.

– Jestli z tobą Carol?

Odpowiedzi dostał dwie:

– To ona mnie wiodła – od Sophie.

– Jestem, sire – od dziewki, która posłuszna wezwaniu, wyminęła dzielące ją od hrabiny postacie: Paula, Emilie i kogoś jeszcze, i przepchnęła się do przodu, stając za Sophie. Ta, usłyszawszy jej głos za uchem, odsunęła się w bok, dając przejście.

– Carol, kogo tu przyprowadziłaś, moje polecenie wypełniając?

– Madame hrabinę, sire – odparła cicho. – I madame Emilie.

– Zapraszam cię, siestro, wejdź. Carol też. A ty, Paul, Emilie i innych, którzy się tu wdarli, poza moje komnaty wyprowadź i dźwierze zawrzyj. Za to, żeś tu niewiasty wbrew poleceniu wpuścił, jutro chłostę odbierzesz.

Został samosześć – on, cztery dziewki i siestra.

Gdy Carol zdjęła suknię, nakazał Sophie:

– Obeźrzyj rany, szramy i blizny na płci tych służek.

…i polecił dziewkom obrócić się tyłem, a zaś na powrót przodem.

Po chwili zawołał Paula.

– Weź te nagie dziewki do bocznej komnaty i trzymaj je z dala od drzwi, coby nie podsłuchiwały.

Gdy ostał z Sophie sam na sam, zapytał ją twardym głosem:

– Odpowiedz mi, na krzyż Zbawiciela przysięgając, zali ślady nosisz podobne?

Rumieniec wykwitł na jej licach, że już i nic nie musiała mówić.

Pytał dalej:

– Kto ci to robi? Czy wbrew twej woli? Wiem, że nie mąż twój, więc kto? Zali mniemasz, że Thibaud o to w łożnicy nie zapyta, kiedy szramy na twej płci obaczy?

Cisza trwała dwa oddechy; widać hrabina wahała się co do odpowiedzi.

– Jedno, co ci, bracie, wyznać mogę, to że za moją wolą się to dzieje. I nie jest mi to krzywdą, ale o dyskrecyję upraszam. O tym, że monsieur męża interesować to będzie, nie pomyślałam. Mojać to wina. Pręgi łacno wygoję lubo pokutą się wymówię, bo tylko od rózgi ślady mam. Nie jak tamte, na rany Zbawiciela! Zdążęli przed mężowym wzrokiem?

– Ale kto jest tym bezwstydnikiem? Wydal lubo zabić każ, jeśli stanu niskiego. – Aż się wstrząsnął na myśl, że jakiś niewolny chłostał córę hrabiego Szampanii, mając w tym bezkarną przyjemność.

– Nie mogę, bracie. – Pokręciła główką z zafrasowaniem. – Potrzebuję Emilie. Jest mi wierna, oddana i bez niej nie poradziłabym sobie.

Emilie?!?! O takiej odmianie grzechu sodomskiego nie słyszał nawet u Saracenów!

– Nie poradziłabyś sobie!? Takich jak Emilie pełno! Wybierz jaką niemajętną, niestarą i brzydką wdowę z okolicy i do rządzenia we fraucymerze przysposób. Rywalkę dla Emilie stwórz, a gdy się sprawdzi i okrzepnie, starą odsuń. Jużem widział, że mir wzbudzić potrafisz. Niebawem, wierę, Thibaud obowiązki swe wobec ciebie podejmie i Emilie będzie ci zawadą. Bo nie może to być, by tyle dziewek przez jej grzech cierpiało i krasę traciło! Wyzwól je od tej okrutnicy, a oddane ci będą ponad spodziewanie. Wierność służby lepiej na miłości budować niż na strachu. To jak z końmi i psami. Bity ukąsi wcześniej czy później lubo ucieknie, a karmiony i doglądany i życie za ciebie odda.

– Łatwo ci, bracie, mówić. Tyś mąż, bywały na dworach, starszy. Ja młoda, dzieci nie mam ni męża nie zaznałam, a stan niewieści miękki i do rządzenia nie skłania. Pierwsze kroki w tym stawiam.

– Bądź twarda. Rządź sobą jak innymi. Nikogo krom Boga, Kościoła i męża się nie bój, bo nad innych jesteś jako córa hrabiego Szampanii i hrabina Blois. Jeśli nad swoją zbereźną chucią władztwa nie weźmiesz, to i mężowi, i oćcu swemu uwłóczysz, cześć ich postponując. Obiecaj, że z tym skończysz!

Zamilkła w namyśle, po czym spytała niepewnym głosem:

– Co z tymi kaleczonymi?

– A co z tobą? Będzieli koniec z tym zgorszeniem? Przysięgniesz?

– Przysięgnę.

Podstawił przed nią ze ściany zdjęty krzyż. Uklękła przed nim.

– Przysięgam na krzyż Zbawiciela, że dam odpór mej ciągocie ku niewieście.

– I że dręczeniu niewinnych dla chuci grzesznej koniec uczynię.

– I że dręczeniu niewinnych dla chuci grzesznej koniec uczynię. Tak mi dopomóż Bóg i wszyscy święci. – Przeżegnawszy się, wstała z kolan. – Jak z dziewkami postąpisz?

– Ja? Ty z nimi załatw, to tyś ich domina. Srebrem wynagrodź, do Celestine wyślij dla kuracji a nadzór miej, zali Emilie swe praktyki porzuciła.

– Tak zrobię. Dzięki ci, bracie. Wezwij je.

Gdy weszły i stały załzawione, zbite w nagą gromadkę i niepewne swego losu popatrując w posadzkę i pociągając nosami, zwróciła się do nich:

– Jutro po nieszporach wszytkie do mych komnat przyjdziecie kompensatę w srebrze za tortury grzeszne odebrać. – Cztery głowy uniosły się, a ośmioro oczu wpatrzyło się w nią z niedowierzaniem. – Nowym mękom zapobiegnę, ale gdyby się, nie daj Boże, ponawiały, natychmiast do mnie biec z wieścią nakazuję. Reszta jutro. – Uśmiechy wykwitły na dwóch twarzach; dwie pozostałe snadź uwierzyć w swe szczęście nie mogły. – Odziewajcie się. Prace kończyć, wieczerzać i do snu się sposobić, a modlić się za mnie i brata mego, monsieur hrabiego Raymonda, polecam.

Złożyła bratu dworny ukłon, w zdecydowanym obrocie długą suknią zamiotła posadzkę i wyszła.

Naguski nie od razu wyswobodziły się z szoku. Popatrywały po sobie, nie dowierzając słowom, które usłyszały. W końcu jedna ruszyła ku ławie, na której leżały w nieładzie ich suknie, giezła, zapaski i czepki, ale wstrzymała się w połowie, bo inne za nią nie ruszyły. Wszystkie wpatrzyły się w Raymonda, od niego oczekując przyzwolenia. On rozdziać się kazał, u niego w komnacie były i od niego potwierdzenia słów hrabiny czekały jako rzeczy mężowi przysługującej.

– Nie nauczono was, że w rządach hrabia pierwszy, a żona w jego dziedzinie druga? Przecz się na mnie oglądacie? Nuże! Róbcie, co wam madame hrabina Sophie nakazała!

Dopiero to spowodowało, że skoczyły ku łaszkom i w śmiechach mieniały się tym, co każda pierwsze chwyciła, bo i trudno było się połapać, które giezło czyje, a która zapaska i czepek, bo podobne były. Odziawszy się, wymykały się z dygnięciem pożegnania: najpierw dwie, potem trzecia. Została Carol siennik lnem kończyć oblekać.

Popatrywała na hrabicza spod czarnych rzęs. Spoźrzenie jego złowiwszy, uśmiechnęła się, ale wzroku nie odwróciła. Przeciwnie; ledwo pracę skończyła, w dzieło swe klepnęła, gestem tym pytając, czy legnie.

Raymonda trawiła chuć wzbudzona dawno nieoglądaną paradą nagości. Wiedział teraz, że z Carol grzechem kazirodztwa się nie splami. Już z chętnej dziewki nie strach skorzystać. Mądzie, od miesięcy nasieniem niezdrowo przepełnione, opróżnić pora.

Poluźnił klamrę, pochwę z mieczem odłączył od pasa i odłożył broń na pustą już ławę. Pas takoż.

Ona odjęła zapaskę i zawisłszy na rycerzu niepewnym wzrokiem, czekała potwierdzenia.

Zsunął brokatową, z przodu na zapinę sczepioną pelerynkę. Suknia była wiązana z tyłu, że sam nie mógł jej poluźnić. Podszedł do dziewki, rozsupłał taśmy na jej gorsie, sznur znad bioder spuścił na posadzkę i wierzchnie odzienie uniósł, przez głowę ściągnął, odrzucił. Po tym sam odwrócił się do niej tyłem i w gieźle jeno stojącej, nakazał:

– Luzuj.

Nie tylko zluzowała, ale zdjęła z niego ciężkie granatowe jedwabie wyszywane złotą nicią. Rozejrzała się, gdzie by je odłożyć; wybór padł na skrzynię stojącą między oknami. Gdy potem, nie spuszczając wzroku z rycerza, zmierzała ku leżu, więcej nie zwlekał. Doskoczył i przywarł, aż musiała chwycić się słupa trzymającego baldachim, by strzymać impet naporu. Nacisnął na barki, by się wypięła; giezło zadarł, na głowę jej zarzucił, rzyć odsłonił. Przynaglany pilnością potrzeby bez oporu wdarł się między jej nogi, bo wilgocią swą już tam jego męskości czekała.

Nie zaczął suwać; najpierw odszukał dłońmi jej piersi i pieścił je. Delikatnie by nie przywołać bólu spowodowanego wcześniejszymi ranami. Stwardniały rychło.

Po dwóch pacierzach do ruchu palców i dłoni dołączył ruchy penisa. Powolne… Był tak pobudzony, że aby zbyt szybko nie kończyć przyjemności, często gęsto musiał się zatrzymywać. W końcu, gdy lada jaki ruch wróżył tryśnięcie, wysunął się. Dziewkę ukazującą wszystkie wdzięki spod zadartego aż do pach giezła położył na sienniku. Nogi pięknie rozwarłszy, pośród ciemnych kędziorków ukazała różowe wejście do jaskini miłości. Uda z uniesionymi kolany prężyła a ruchy nimi delikatne czyniła jako motyl swymi skrzydły. Raymond zdjął ze się tunikę i całkiem nagi wszedł między nie, ale piczę wciąż ostawił pustą, jeno wodząc członkiem po różowych wargach. Delikatne te dla niego lascywie dla dziewki musiały być nadzwyczaj przyjemne, bo każdy ruch penisa dobywał spod giezła głębokie westchnienia.

Skrzydła wciąż się składały, zaciskając się na jego biodrach, i rozkładały.

W końcu nastał czas. Wepchnął się do kpa, a słysząc w odpowiedzi miłe uszom głośne westchnienie, poprawił, pchnął ponownie. Poczuł jej uda wachlujące jako skrzydła już nie motyle, ale do kani należące, gdy drapieżnik, zdobycz uchwyciwszy, wzbija się w niebiosa. Machała nimi z wielką siłą, towarzysząc tym ruchom głośnymi stęknięciami i kibić prężąc rytmicznie, aż trysnął.

Snadź i ona nieba swe jastrzębie osiągnęła, bo nie trwało długo, jak przestała udami robić; jeno rzyć podnosiła i opuszczała, a jęczeniem dawała wyraz kontentowi jako i on. Członkiem czuł pulsowanie i wilgoć wielką, aż nie wiedział, zali on jeno pulsuje i bryzga, zali oboje.

Gdy zamilkli, pozostali w bezruchu czas jakiś. Potem na bok się obrócił; Carol, uwolniona od przyciskającego ciężaru, wstała, a twarz spod giezła odsłoniwszy, spoźrzała na siennik i rękami za głowę się złapała.

– Olaboga! – To było pierwsze słowo, które od niej usłyszał, odkąd zostali sami. – I skąd mi wziąć nowe obłogi!?

– Rusz główką, dziewko! Bóg nie tylko rzycie do ruchania wam dał.

Popatrzyła na niego, iskry zamigotały w oczach, a ślad uśmiechu zadrgał na wargach. Narzuciła suknię na giezło, owinęła się zapaską, złapała czepek, dygnęła i wypadła z komnat.

Wstając, widział na posadzce mokre plamy. W najbliższych dało się rozpoznać zarys stóp.

Z kalety wyjął dwa obole i rzucił na siennik.

Za dwa pacierze Paul wszedł zapytać, czy pokojową z pościelą wpuścić.

Nim hrabicz posilił się przestygłą nieco pieczenią, zagryzając chlebem i obficie płucząc gardło winem, dziewka ukryła monety w fałdzie zapaski, siennik odwróciła na drugą stronę i na nowo oblekła czystym płatem. Potem, nieporadnie złożywszy ukłon damom właściwy, opuściła komnaty vicehrabiego, unosząc zaplamione płótna.

Że już była pora komplety, Raymond zażądał misy z wodą do umycia rąk, a odmówiwszy modlitwy, kazał pogasić zbędne świece i ułożył się do spania.

 

 

AD MCXXII. XII kalendas Junii / a. Faustini, Timothei et Venusti martyrum. Blois/Comté de Blois

Rok 1122, 21 maja, niedziela. Wspomnienie św. męczenników Faustyny, Tymoteusza i Venus. Blois/Hrabstwo Blois

 

 

Hrabia Thibaud po wielu dniach nieobecności in publico w nieszpory pokazał się w kaplicy. Modlił się długo, co było u niego niezwyczajne, po czym z dworem spożył w świetlicy wieczerzę. Tego wieczoru role się odwróciły – to Raymond przed nocą nawiedził szwagra w łożnicy.

Z relacji ozdrowieńca i oglądu jego członka, do którego vicehrabia został bez zbędnych słów, a nawet ku wyczuwalnej uldze w zachowaniu obrzezanego dopuszczony, wynikało, że rana już się goi i ropy nie wydziela, a żołądź jest na wierzchu, zdrowa i cała.

– Widzisz, szwagrze, obawy twe niepotrzebne były. Zdrowyś i do płodzenia sukcesorów z przyjemnością, wierę, niebawem przystąpisz. Czego i tobie, i małżonce twej tylko życzyć mi z serca całego wypada.

Podziękowanie usłyszał, co urodzonym niełatwo przychodzi, więc miłe słowa docenił. Tym samym zakończył swą misję w Blois i pora mu było do Troyes wracać, by tam kontynuować polityczne działania i dalej szukać testamentu pobożnie zmarłego Arnoulda de Chaumont.

 

 

AD MCXXII. X kalendas Junii / c. Desiderii Episcopi. Blois/Comté de Blois

Rok 1122, 23 maja wtorek. Wspomnienie świętego Dezyderego biskupa. Blois/Hrabstwo Blois

 

 

Sophie podczas śniadania usłyszała, że brat zamierza lada dzień opuścić Blois. Oznajmiła, że chce przechadzać się w ogrodach italską modą urządzonych przy zamku, i brata zaprosiła do towarzystwa. Imaginowała sobie, że powie jej o kondycji męża.

Jakoż zaiste w alejkach uźrzała Raymonda, jak przygląda się ozdobnie strzyżonym bukszpanom. Szepnęła Emilie, że chce zostać sama, na co ta pociągnęła za sobą panny z fraucymeru w inną dróżkę.

Skłoniła się bratu dwornie.

– Maszli wieści o Thibaudzie? Zali potraktuje mnie jak mąż żonę?

– Mniemam, że przystąpi do ciebie w kilka tygodni i będzie cię, siestro, dziobał, jako mężczyźni robić zwykli. Bądź dlań wyrozumiała, bo jego pierwszą będziesz.

– Doprawdy!?

– Tak. Wiedz, że były powody, iż zwlekał. Poważne.

– A teraz, Raymondzie? Ustały?

– Tak. Zrazu nie uda mu się, bo nowicjuszem będzie w mężowym rzemiośle, ale rzecz w twej główce i piczy, by się nie zniechęcił. Ukontentowanie jego czynami objawiaj, jakie by nie były.

– A jeśli nic z tego nie będzie?

– Jeśli we trzy miesiące mężem się nie okaże, po Célestine poślij. Ma ona eliksir mauryjski, któren chuć męską wzmacnia. Zrób, co ci poleci. Ale dopiero po kalendach wrześniowych, pamiętaj.

Zakręciła się przed bratem radośnie.

– Dobrze, żeś z Ziemi Świętej wrócił, Raymondzie. Nie darmom oparcia w tobie szukała, bo i najduję. Rada byłabym, gdybyś mnie często nawiedzał.

– Niech ci aniołowie pomagają. Pamiętaj, że i w brzemienności, i w rozwiązaniu, i w połogu masz Célestine. Możesz jej ufać i do rady w kobiecych sprawach ją wołaj.

 

 

AD MCXXII. IX kalendas Junii / d. Vincentii martyris. Blois/Comté de Blois

Rok 1122, 24 maja środa. Wspomnienie św. Wincentego męczennika. Blois/Hrabstwo Blois

 

 

Trębacze żegnali orszak hrabiowskiego gościa opuszczający Blois. Mijając wschodni przyczółek mostu, Raymond uźrzał Célestine. Stała uśmiechnięta wśród nielicznych niewiast z podgrodzia. Gdy przejeżdżał obok niej, dygnęła w statecznym ukłonie, ale nie odprowadziła go wzrokiem. Miała inną osobę do żegnania – Rémy′ego. Jechał wśród służby dwadzieścia koni za vicehrabią, wiodąc kilka jucznych.

 

 

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tags:
Blog Comments

Kolejny rozdział i znów zwrot w nieprzewidzianym kierunku. W tej części wszystko kręci się wokół prawa (spadkowego) i medycyny (urologii). W powietrzu latają terminy łacińskie (testamentum in loco oraz verum), naturalne u jurystów, a także greckie (phimosis), doprawdy zaskakujące w ustach zwykłej zielarki. A w środku tego całego zamieszania Raymond usiłujący zadowolić swoją siostrę, wytropić drugą, bękarcią, zdobyć przyszłą żonę, a przede wszystkim zrozumieć, a następnie pokrzyżować plany ojca, hrabiego Szampanii.

Wobec takiego bogactwa wątków inne schodzą na plan dalszy. Dwa lata spędzone w Ziemi Świętej na gromieniu saracenów mijają w oka mgnieniu, powrót do domu przez pół Europy zajmuje raptem parę akapitów… ruszyła ta historia z kopyta, szkoda, że aż tak chyżo, bo chciałoby się spędzić z tymi bohaterami jeszcze trochę czasu. A tu ewidentnie wszystko do finału zmierza i Autor też pędzi ku niemu.

Ciekawam, co zostanie na sam koniec. Jakie jeszcze próby przed Raymondem? Dobrze chociaż, że porzucił swoją, jakże irytującą, wstrzemięźliwość. Tak straszył Thibauda ogonem, co odpaść może, a sam się długo na taki hazard wystawiał. Ale to już za nim. Domyślam się jednak, że czekając na główną ucztę cielesnych rozkoszy, jaką będzie dlań Blanche, nie raz jeszcze zadowoli się przystawkami serwowanymi przez inne dziewki…

O, moja najwierniejsza czytelniczka znów piewsza w komentowaniu!
Łacińskie wtręty są elementami stylizacji, o czym uprzedzałem przed częścią pierwszą tej minipowieści. Nie ma ich dużo. Termin „in loco patris” został spopulatyzowany głośnym filmem o tym tytule; jest też obecny w Zapachu kobiety (tu w wersji „in loco parentis”), który to film ma rzesze fanów, do których sam się zaliczam. Phimosis nie jest terminem greckim, ale łacińskim (acz przejętym z greki) i (UWAGA!) francuskim, bo Francuzi widać nie wykształcili własnej nazwy na stulejkę. Użyłem go z braku znajomości ludowej francuskiej nazwy na tę przypadłość, która była znana od początku cywilizacji.
Czy zielarka była „zwykła”? Z całą pewnością jej współcześni takim słowem by jej nie określili! Zielarstwa uczono w żeńskich klasztorach, a i mądrość ludowa w tym zakresie stała na niezłym poziomie. Zielarki pokrewne czarownicom, szamanom i druidom ratowały niejedno zdrowie i życie w czasach, gdy medycy (wyłącznie mężczyźni!) ordynowali tylko upuszczanie krwi za dużą opłatą.
W sprawie znaczenia łacińskich słów „testamentum verum” chyba żaden oczytany Polak do słownika zaglądać nie musi. Vera icon, Vera Cruz – znają chyba wszyscy.
Autor w istocie zmierza do finału (i Raymond też). Pierwszy uważa, że lepiej zostawić po sobie niedosyt niż znudzić czytelników, a drugi już doczekać się nie może Blanche.
Ale jeszcze trochę się dziać będzie, zanim koniec zwieńczy dzieło autora i dążenia bohatera.

Rozumiem wzdraganie się przed znudzeniem czytelników, myślę jednak (i z komentarzy pod kolejnyni rozdziałami wnoszę), że ci byli chętni i spragnieni kolejnych przygód Raymonda, szczególnie na Bliskim Wschodzie. Na pewno ciekawie byłoby dowiedzieć się więcej o jego doświadczeniach na dworach i polach bitew Palestyny, Syrii czy Egiptu.

Cóż jednak zrobić, skoro Twórca tak zdecydował. Lecz muszę spytać: skoro Gladii et vaginæ już się kończą, czy masz już plany na kolejne dzieło. A może już chwyciłeś za pioro?

Fajnie, że czekasz na coś spod mojej klawiatury! Jest to na pewno czynnik motywujący, ale czy się doczekasz? I kiedy? Wolę nie uprzedzać faktów. Zaskoczenia i niespodzianki są lepsze niż czcze obiecanki. 🙂

Odpowiedz

Wareski Gwardzista

Cieszy to, że narracja wróciła do Raymonda, bo to on jest tu głównym bohaterem. Rozdziały poświęcone Margot to najsłabsze części tej historii.

Jednocześnie zastanawia mnie trochę rozłożenie akcentów. Przez większość rozdziału Raymond przywraca porządek w zamku Thibauda de Blois. Czasem jest to ciekawe (rozprawa z Emilie i lokalnym kołem BDSM), czasem nudnawe (rozpoznanie i leczenie stulejarza), przede wszystkim jednak po głowie telepała mi się myśl: to po takie sceny wracaliśmy do Szampanii? Doprawdy, w tej wielowątkowej opowieści mam wrażenie, że Autor nie potrafi wyselekcjonować tego, co naprawdę ciekawe.

Zamiast wizyt Raymonda na dworach w Jerozolimie, Antiochii czy Edessie, dostajemy śledztwo w sprawie tego, kto daje po tyłku lokalnym służkom – choć przecież możemy się tego domyślać już z rozdziału 2. Zamiast wojen z saracenami – Tajemnica Stulejki. Pozostaje czytać i ronić łzy za zmarnowanymi szansami.

Skoro rozdział został spożytkowany (czy może wręcz zmarnotrawiony) na sprawy błahe, w rozdziale finalnym przyjdzie ścigać się z czasem. Mam nadzieję, że poszczególne wątki na tym nie ucierpią. Choć trochę się obawiam, że jednak tak.

Wszystkich czytelników zadowolić nie sposób. Jak na razie dały o sobie znać stronnictwa domagające się (opiszę to w kolejności ujawniania się): 1. Ograniczenia opisu błahych zachowań potomków Lamberta de Champagne. 2. Kontynuowania opisu ekscesów seksualnych Sophie. 3. Skupienia się na opisie bitew. 4. Porzucenia opisów przemiany duchowej (ja bym to nazwał dojrzewaniem) Raymonda. 5. Nienawiązywania do Bułhakowa. 6. Opuszczenia wątku erotyczno-małżeńskiego wyleganicy hrabiego Lamberta jako zbędnego. 7. Opisania życia dworskiego w Edessie, Antiochii czy też w Jéurusalem, a nie w Blois (w czym dwór francuski jest gorszy?).
Jestem pewien, że ten niepełny wykaz wad Gladii et vaginae zostanie rozszerzony po przeczytaniu ostatniego finalnego rozdziału. Jestem pewien, że dołożysz do niego co najmniej jeden punkt.
Ale przecież cieszę się, że i w Tobie mam (mimo wszystko) wiernego czytelnika i komentatora. 🙂

Też mam wrażenie, że ta historia jest jakaś… wybiórcza. Poszarpana. Bardzo długie opisy nieistotnych z punktu widzenia fabuły wydarzeń, a powrót Raymonda do domu zajmuje jeden, dwa akapity? Naprawdę nic go nie spotkało, poza kolejnymi ucztami na jego cześć? To statystycznie w ogóle możliwe?
Rozłożenie akcentów na różne osoby – mnie się ta z Margot podobała, ale zbierając wszystko razem, mamy wrażenie, że czegoś brakuje. Wypadły z tej książki jakieś kartki. :)) Chociaż potem autor próbuje je stracić w kilku zdaniach, więc to też nie to. Szczerze mówiąc, do Raymonda nie poczułam sympatii, więc mu nie kibicuję. A Sophie czy Margot zostały porzucone, po ciekawym wprowadzeniu postaci. Swoją drogą, czy mąż nie będzie miał do Sophii pretensji, że ona nie jest dziewicą? Czy to bez znaczenia?
Co do niezrozumiałych zwrotów, zgadzam się z Dianą – może trochę tego za dużo. Uważam się za osobę z przyzwoitym wykształceniem, miałam nawet język łaciński w szkole średniej, ale wierz mi, system edukacji nastawiony jest raczej na odmianę canis, canis, niż naukę użytecznych zwrotów.

Dziękuję za komentarz. 🙂
Zarzut „powyrywanych kartek” pobrzmiewa tonem Androidki, która jest niezadowolona, gdy nie ma do czynienia z formą wielotomowej sagi. Przykro mi, ale to nie moja specjalność! Moim ideałem są miniaturki.
Szkoda, że do Raymonda nie poczułaś sympatii. W pierwszym rozdziale, gdy został opisany jako płochy rozpustnik (nikt nie zwrócił uwagi, że jednak stara się o satysfakcję seksualną chędożonyh dziewek i cieszy się ich uciechą), było to jeszcze zrozumiałe. Ale potem? Gdy ewidentnie dojrzewa, staje się doświadczonym rycerzem? Gdy już umie powściągnąć żądze? Gdy z końca ówczesnego świata pędzi co koń wyskoczy ku ukochanej Blanche, Ty chciałabyś zajmować się opisami co robił na każdym popasie? On myśli tylko o swojej ukochanej zamurowanej w celi!
Nie opuścił swojej sługi (nie wiedząc jeszcze, że to siostra naturalna) w potrzebie, dba o dobrostan Sophie i (przy okazji) szwagra, porusza go niedola ciemiężonych dziewek służebnych… Jak takiego mężczyzny nie lubić?
Mój Raymond jest prekursorem miłości romantycznej, pełnej wzdechów i uczuć, co nie przeszkadza mu twardo stąpać po ziemi i dbać o majątek swój i rodu.
Jeśli chodzi o znaczenie dziewictwa Sophie dla Thibauda, to zważ, że (jak to było jasne nawet dla „głupiej” Margot), męże wtedy nie z dziewką się żenili, a z dobytkiem. I postaw się na miejscu niepełnowartościowego Thibauda: czy on po półtora roku od ślubu zechce się przyznać komukolwiek, że nie „spróbował” żony? Przecież to wstyd! Może nawet w noc poślubną sprokurował jakieś fałszywie zakrwawione prześcieradło? A z drugiej strony: czy nie sądzisz, że Emilie lub Célestine nie znają metod z zasymulowaniem dziewictwa? Ta sztuka była zawsze powszechna w kręgach niewieścich.
Za niedoskonałość nauczania łaciny nie odpowiadam. Ja nie byłem jej uczony wcale.

Tak, miniaturki to dobre określenie. Nie jestem fanką sag, ale początkowo to się na taką sagę zapowiadało… Wprowadzenie, szczegółowe opisy itp. Jeśli przyjmiemy, że to są oddzielne opowiadania, to pominięcie sporych czaso-okresów ma uzasadnienie.
Zauważyłam, że Raymond dba o przyjemność kobiet i że to nie jest oczywiste w jego epoce 🙂 A jego postawa wobec Sophie i jej domostwa – wydawało mi się narzucaniem, wtrącaniem się. Oczywiście ostatecznie siostra na tym zyska, ale jakoś tym mi nie zaplusował.
Jeśli chodzi o dziewictwo – byłam tylko ciekawa. Ale rzeczywiście, były sposoby, żeby ukryć jego brak 🙂
Nie odbieraj mojego komentarza jako krytyki – to są moje uwagi do bardzo dobrego tekstu. To, że nie lubię bohatera, nie znaczy, że nie stworzyłeś czegoś porządnego – przynajmniej mam do niego jakiekolwiek uczucia 🙂 A to już coś!
Poza tym jestem pod wrażeniem języka i dbałości o szczegóły.

Myślę, że skoro Raymond działa na wyraźną prośbę Sophie, a na dodatek robi to zakulisowo i bardzo „okrężnie”, to nie można jego postępowania nazywać „wtrącaniem się”.
Komentarzem potwierdzasz zdanie, które mam o sobie: językowo sprawdzam się lepiej niż fabularnie.

Tompie,

powyrywane kartki powyrywanymi kartkami, miniaturki, miniaturkami, ale skoro celowo ograniczasz objętość swojej pracy, tym ważniejsza staje się selekcja tematów, które chcesz poruszyć. Bo potem brakuje tego miejsca na inne rzeczy. Przykładowo w tym rozdziale – czy naprawdę tyle musieliśmy się naczytać o problemach Thibauda? Co to wnosi do charakterystyki Raymonda, czy do zasadniczego konfliktu fabularnego dot. testamentu ojca Blanche? Co gorsza, przez skupienie na nieprawidłowościach budowy jego przyrodzenia inny temat został potraktowany dalece bardziej po macoszemu – relacje Sophie z Emilie oraz znęcania się nad służkami. Emilie praktycznie w tym rozdziale nie widzimy, a gdy nawet się pojawia, to nie mówi ani słowa.

Poświęciłeś na zawiązanie tego wątku sporą część 2 rozdziału, tymczasem zamykasz go pospiesznie, właściwie ślizgając się po temacie. Cierpi też na tym charakterystyka Sophie, która w 2 rozdziale wydawała się niewiastą temperamentą, charakterną, potrafiącą sobie radzić i odciskać swoją wolę na innych, a tu okazuje się pasywna i w pełni uwieszona na Emilie, której godzi się pozbyć dopiero pod presją Raymonda. Pozostaje praktycznie bezradna wobec problemów męża, gdyby Raymond nie wpadł w odwiedziny, pewnie uschłaby w wymuszonym celibacie. Niedbająca nawet o zamek, w którym żyją, choć przecież jako nowa pani domu musi choć po części rozumieć swoje obowiązki.

Znając już rozdział VII już teraz mogę powiedzieć, że w podobny sposób – pobieżny, niemal jak afterthought – zamkniesz inny ważny wątek tej historii, któremu poświęciłeś dużo miejsca w aż dwóch rozdziałach. A zatem – najpierw mamy zbyt dużą szczegółowość w zawiązaniu wątków – a potem zbyt dużą pobieżność w ich zamknięciu. To powoduje pewien dysonans na który, jak widzę, nie tylko ja zwróciłem uwagę.

Wydaje mi się, że w tej opowieści ścierają się dwie koncepcje – ograniczonego objętościowo opowiadania, które powinno się skupiać na Raymondzie i bezlitośnie tępić wątki poboczne, by się nie rozrastały – i sporej objętościowo powieści, która mogłaby sobie pozwolić na rozbudowane wątki poboczne. Gdy zaczynałeś, wydawałeś się bliższy koncepcji drugiej, by ostatecznie w rozdziale VI i VII skierować się w stronę tej pierwszej. Stąd wrażenie pośpiechu i ślizgania się po tematach.

Jednocześnie historia, którą snujesz pozostaje bardzo ciekawa i dobrze napisana – dlatego właśnie szkoda patrzeć, jak jej potencjał nie jest w pełni realizowany. Myślę, że dla uniknięcia tego poczucia rozdarcia wystarczyłyby dwa dodatkowe rozdziały – dające opowieści więcej przestrzeni i oddechu, dzięki czemu możnaby oddać sprawiedliwość wszystkim wątkom pobocznym i zamknąć je w bardziej satysfakcjonujący sposób.

Pozdrawiam
M.A.

Wątek z Thibaudem, który tak Ci (i nie tylko) nie leży, pokazuje relacje Raymonda z mężczyznami z jego klasy społecznej. Zawiera nie tylko sprawę stulejki, ale i elementy życia dworskiego. Ukazuje przemyślność i inteligencję hrabicza; metody śledcze, którymi się posługuje wyprzedzają epokę, przynajmniej taką, która wynika z nauk szkolnych o średniowieczu. Tymczasem w wielu baśniach i legendach istnieje motyw spryciarza, tyle że jest to człowiek z ludu. Ja przeniosłem spryt do ówczesnych elit. Można krytykować.
Czas spędzony w Blois nie był taki stracony, bo sprytnie (patrz wyżej) Raymond doprowadził do końca śledztwo w sprawie swojej drugiej siostry. Okazało się, że zapowiadane na początku (we wstępie i komentarzach) skupienie akcji na progeniturze hrabiego Lamberta obejmuje (słusznie!) trzy osoby. Stąd tyle uwagi poświęcone Markowi czyli Marguerite.
Temperament Sophie, jak to przedstawiam w Rozdziale VI, objawiał się wobec niewiast, bo takie dostała wychowanie w Troyes (była wcześnie osierocona, a matka po jej narodzinach słabowała, więc przykładem „rządzalińskiej” nie była), i w klasztorze, gdzie istniał (i do dziś istnieje) kult mężczyzn. Era władczych arystokratek i królowych zaczęła się wraz z licznymi wojnami po rozpadzie monarchii Karola Wielkiego, a szczególnie po wyprawie krzyżowej, które zdecydowanie przetrzebiły stan rycerstwa. Świekra Sophie, Adela, córka Wilhelma Zdobywcy, była regentką w Blois wiele lat, ale gdy Thibaud dojrzał do rządów, usunęła się w cień klasztoru. Raymond, świadom realiów nowej epoki (a wtedy zachodziły w Europie istotne zmiany, o których na lekcjach historii mało się mówi), „budzi” siostrę do większej aktywności w świecie będącym dotąd domeną mężów. Praktycznie żony (nawet arystokratów) zaczynały się liczyć dopiero z chwilą urodzenia męskiego potomka. Sophie w Gladii et vaginae jest jeszcze bezdzietna i dlatego nie noże zbytnio podskakiwać; wciąż z nią się nikt nie liczy. Powiedzenie Raymonda: „jesteś przedłużeniem władzy męża” jest nowatorskie. Matka, bywało, występowała w imię interesów syna, ale wobec męża własnej woli nie wykazywała. Ukazałem to w Rozdziale VI (przynajmniej starałem się). Zarzut że Sophie „mogła sama” uważam za niezgodny z duchem epoki. Poza tym przypominam: miała dopiero 17 lat! Nie żądasz od takiej średniowiecznej młódki zbyt wiele?
Sophie jest „uwieszona” na Emilie, bo znajduje się z nią w związku erotycznym, trochę BDSM, trochę lesbijskim. Raymond stara się siostrę z tego wydobyć (takie coś uważa za grzeszne i niegodne rodu hrabiów Szampanii), stąd też ją sztorcuje, nadzieję trwałej poprawy pokładając w usprawnionej męskości szwagra.
Emilie w tym rozdziale nie widzisz? To kto pcha naprzód i ukierunkowuje szukanie Margot? Zbyt szybko zamykam, a przynajmniej wyjaśniam wątek Emilie z Sophie i służkami? Nie zgadzam się! Jest on o tyle istotny, o ile zahacza o losy Sophie i Raymonda i (pośrednio) Marguerite.
Selekcja tematów obrazuje moją koncepcję i rozumiem, że jako autorska podlega ona krytyce. Koncepcja jak dupa; każdy ma własną.
Zarzut pośpiechu i ślizgania się po tematach przyjmuję do przemyślenia. Poprawy obiecać nie mogę, bo widocznie brakuje mi talentu fabularnego.

„Zarzut pośpiechu i ślizgania się po tematach przyjmuję do przemyślenia. Poprawy obiecać nie mogę, bo widocznie brakuje mi talentu fabularnego.”

Oj, już nie biczuj się tak mocno, Tompie, choć wiem, że w średniowieczu była to dość rozpowszechniona rozrywka 🙂

Fabularnie, stylistycznie i językowo Twoja minipowieść jest jedną z najbardziej przemyślanych utworów, jakie zostały opublikowane na naszych łamach. Bez wątpienia miano Najlepszej Erotyki jest dziś trochę prawdziwsze właśnie dzięki Gladiusom i Waginom.

Moje zastrzeżenia dotyczyły kompozycji i rozłożenia ciężarów, a nie samej istoty opowieści. Myślę, że gdyby powrót do Szampanii został rozpisany nie na 2, a na 4 rozdziały, starczyłoby miejsca zarówno na to, czego Czytelnicy się tu domagają (opis drogi powrotnej!) jak i łatwiejsze do przyjęcia stałoby się poświęcanie połowy jednego z tych rozdziałów na sidequesta z thibaudową stulejką 🙂 Bo o to mi głównie chodzi – jeśli utwór ma być krótki, to trzeba się skupić na głównej linii fabularnej. Jeśli nieco dłuższy – starczy i przestrzeni na sidequesty. Osobiście, jako miłośnik fabularnych tasiemców, w pełni opowiadam się za tym drugim rozwiązaniem. Ty natomiast wydajesz mi się nieco rozdarty między tymi dwoma drogami – dlatego Gladiusy i Waginy zaczęły się wyskalowane inaczej, niż się kończą.

Tym niemniej, to wciąż pasjonująca i dająca wiele satysfakcji lektura. I to jak sądzę zapamiętam z niej najbardziej! No i stylizację językową. Ta jest w absolutnej czołówce.

Pozdrawiam
M.A.

Rozdźwięk między mną a Tobą (nie tylko) w sprawie Thibauda i jego stulejki polega na tym, że Ty uważasz go za nieważny, poboczny i wskazany do usunięcia, a ja za niezbędny z zasadniczych powodów:
Ukazuje niepełność żony bezdzietnej. Była to tragedia wielu niewiast.
Daje pogląd na metody „lecznicze” i bezwzględność wobec służby (groźba wyrwania języka „na wszelki wypadek”), wobec której Raymond okazuje swoje inne od współczesnych, ludzkie, niemal współczesne oblicze.
Stwarza czas na szukanie drugiej siostry (wyprawa Rémy’ego).
Daje Raymondowi pretekst do uświadomienia Sophie roli nowoczesnej arystokratki na dworze.
Mało?
Na dodatek wszystko to dotyczy bezpośrednio potomstwa Lamberta de Champagne, więc mieści się w osi głównej narracji.
Idąc za Tobą w kwestii cięcia wątku niewiele by z Rozdziału VI zostało, a siostra naturalna vicehrabiego pozostałaby nieznana.

Ale ja nie sugeruję by ten wątek wycinać, tylko nieco rozbudować rozdziały w Szampanii, a wówczas ten wątek przestałby razić – nie tylko zresztą mnie. Ale ponieważ tekst już jest skończony, oczywiście takich autorskich ingerencji się nie spodziewam i ich nie oczekuję. Sugestie, którymi Cię tu obsypujemy mogą być ewentualnie pomocne przy kolejnych pracach.

A co do siostry naturalnej Raymonda, myślę, że wszyscy domyślaliśmy się jej tożsamości, hrabicz też prędzej czy później by do tego doszedł 🙂

Pozdrawiam
M.A.

Odpowiedz

unstableimagination

Mnie ten rozdział spodobał się bardzo.
Z początku mniej – bo zwykle, gdy czas przyspiesza, moja uwaga słabnie. Trudniej było mi przebrnąć przez mnogość imion i miejsc. Choć i tam piękne detale zauważyłem, które w głowie czytelnika zostają – jak chrzęst blach albo dwie pieczęcie jednym sygnetem odbite.
Im dalej, tym lepiej i nie wiem, czy podobało mi się, bo zerknąwszy wcześniej na komentarze, spodziewałem się nudy – czy może po prostu Autor tak ciekawie średniowiecze opisuje. Zwyczaje i sposób myślenia wplecione są w treść doskonale i nie sposób się oderwać. Miejscami czytelnik aż chce toast z ucztującymi postaciami wznieść – Za kpy! Za chętne!
Mimo że spoilery w komentarzach były i wiedziałem co śledztwo przyniesie – wciąż ciekawy był sposób, w jaki Raymond je prowadził – mądrze a okrężnie.
Zgadzam się, że ta część zupełnie inna jest od poprzednich – moim zdaniem to dobrze. Choć po pierwszych fragmentach miałem całą część pozycjonować odrobinę niżej, to wciągnąłem się i ostatecznie uważam ją za równie udaną.
Największe ode mnie brawa przyjmij proszę Autorze za Carol i jej piękne skrzydła motyla. Ta scena błyszczy na końcu jak klejnot i być może dzięki niej po przeczytaniu zostaje długi i wspaniały finisz – jak po najlepszym szampanie.
Aż szkoda, że cykl dobiega już końca.

Dziękuję za dobre przyjęcie przedostatniego rozdziału Gladii et vaginae, pochlebco! 😉
Cykl, raczej minipowieść, dobiega końca, ale jeszcze nie dobiegła. Przed czytelnikami rozdział ostatni, finałowy. Mam nadzieję że i ten Ci się spodoba.
„Zgadzam się, że ta część zupełnie inna jest od poprzednich”. Trochę mnie dziwi ta dostrzegana (przez wielu?) niespójność narracyjna. Doprawdy? Raymond dojrzał, więc działa inaczej niż jako młokos zepsuty majątkiem i znaczeniem własnego rodu. A ja? Czyżbym też dojrzewał w czasie pisania? A może obsuwam się? 🙁

Leave a Comment