
Źródło: StockCake
Pierwszy dzień po powrocie z CSSMW. 2 Darłowski Dywizjon Lotniczy Marynarki Wojennej. Druga połowa listopada.
– Słuchaj, Radek, co ja ci złego zrobiłem, że tak mi robisz na złość? – zapytał dowódca dywizjonu, gdy tylko wróciłem do pracy.
Zdębiałem. Nie miałem pojęcia, o co mu chodzi. Patrzył na mnie poważnym wzrokiem, siedząc za swoim biurkiem. Stałem wyprężony jak struna, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
– Ale, panie komandorze, ja nie bardzo rozumiem… – wyrzuciłem z siebie po chwili.
Popatrzył na mnie spode łba i pokiwał głową.
– Nie wiesz, nabroisz i nie wiesz, niewiniątko jedno – zamruczał pod nosem.
Wstał i podał mi rozkaz personalny.
– Masz, czytaj, to może zrozumiesz, co mi tu na głowę sprowadziłeś – powiedział, wręczając mi dokument.
Był to rozkaz personalny o skierowaniu do naszego dywizjonu Klaudii i Marzeny. Nie widziałem w tym nic dziwnego. Były przecież dwa wakaty do obsadzenia.
– Ale o co chodzi? – zapytałem ponownie, strojąc chyba głupawą minę.
To wyprowadziło „Starego” z równowagi. Nie miał ochoty się drzeć, więc wybuchnął gromkim śmiechem.
– O to, geniuszu, że sprowadziłeś tutaj dwie baby. Logistyk, jak się o tym dowiedział, to mało na zawał nie zszedł. Osobne sanitariaty, osobna izba odpoczynku, już nie mówię o całym tym pierdzielniku ze środkami higieny. Chuj z logistykiem, ale ja, postaw się w mojej sytuacji. Ani zakląć, ani opierdolić jak należy, a na dodatek będą miłostki, zaloty, romanse i inne molestowania. Dziękuję ci serdecznie.
Nie wytrzymałem i parsknąłem śmiechem. Zmierzył mnie wzrokiem.
– I jeszcze się głupi śmieje – podsumował i sam się uśmiechnął.
Śmialiśmy się obaj. Zbliżył się do mnie i objął jak syna. Mocno, po męsku przytulił do piersi.
– Były najlepsze – szepnąłem.
– Wiem, wiem. Doszły mnie też słuchy, że ten teges z tą jedną, pokaż uszyska – odparł i bez pardonu chwycił obiema dłońmi moje małżowiny.
– Dowódco… – wyrzuciłem z siebie.
– O, mięciutkie uszka, regularnie schodzi z krzyża, bardzo dobrze, wracasz do normalności.
Wrócił za biurko i usiadł wygodnie w fotelu.
– A tak na poważnie, to jest problem z internatem dla nich. Muszę szukać czegoś w ośrodkach wypoczynkowych, przecież nie będą dojeżdżać z Ustki – powiedział.
– Dowódca szuka dla jednej, dla tej Marzeny, ta druga zamieszka ze mną – odparłem.
Przyjrzał mi się znacząco i zagwizdał z zachwytu.
– Szybki jesteś, tak trzymać, dobre i to, że jedna osoba odpadła. Zmykaj do roboty – odpowiedział, kończąc ze mną rozmowę.
*****
Klaudia pojawiła się u mnie po tygodniu. Każdy z kursantów po zakończeniu szkolenia miał dwutygodniowy urlop. Wytrzymała w domu tylko tydzień. Objuczoną bagażami odebrałem w niedzielne popołudnie z dworca PKS w Darłowie.
Pragnąłem tego spotkania, pragnąłem swojego rudzielca. Tych jej przecudnych oczu, słodkich ust, tych słów „Kocham cię” wypowiedzianych, gdy tylko do mnie się zbliżyła. Całowaliśmy się przed autobusem, jakbyśmy się nie widzieli całe wieki.
– Klaudia, Boże, gdzie ja to wszystko pomieszczę – stwierdziłem na widok ogromu bagaży.
– Damy radę, nie martw się – odparła i ponownie zaczęła mnie całować.
Zapakowałem wszystko do swojego poczciwego Poloneza Caro. Klaudia, ubrana w puchową zimową kurtkę, grube żakardowe rajstopy, wełnianą spódnicę długości midi i kozaki, zajęła miejsce z przodu.
– Wiesz, jak tęskniłam.
– Ja tęskniłem bardziej.
Wyposzczeni, kochaliśmy się jak dzikie zwierzęta. To był seks ludzi dzikich, bez żadnych ograniczeń. Zaraz po przekroczeniu progu kawalerki, potem gdzieś przed północą i gdy nastał świt. Szczęśliwie, poniedziałek miałem wolny, gdyż nie nadawałbym się do żadnej roboty.
Obudziliśmy się około południa. Wtulona we mnie, ta boska istotka spojrzała swoimi czarodziejskimi oczkami. Delikatne palce pogładziły moją twarz. Uśmiechnęła się.
– Śniłeś mi się, wiesz? – szepnęła.
– To musiał być chyba koszmar, jak taki stary facet może się śnić takiej dziewczynie? Przyłożyła mi palec do ust, bym już nie prawił głupot. Pogłaskałem ją po głowie. Uwielbiałem mierzwić jej rude włosy.
– Czas wstać, musimy rozpakować twoje bagaże – zdecydowałem, przerywając tę boską sielankę.
– Musimy? – skrzywiła się.
Zerwałem z nas kołdrę i podniosłem się z łóżka. Niezadowolona popatrzyła na mnie. Zdała sobie sprawę, że nastąpił koniec przyjemności. Rozpoczynała się proza życia.
*****
Szybko doświadczyłem osobiście niedogodności związanych z obecnością kobiet w naszym dywizjonie. Wbiłem jak zwykle do swojej służbowej dziupli i stanąłem jak wryty: w tej kancelarii, wcześniej zajmowanej tylko przeze mnie, stała Marzena, całkiem naga, wycierała się po kąpieli.
– Sorry – bąknąłem, podziwiając jej nagie ciało.
Zasłoniła się ręcznikiem, zaskoczona moją obecnością.
– Panie chorąży, to jest izba dla kobiet – oznajmiła.
Zrobiłem w tył zwrot i wyszedłem z rumieńcami na policzkach. No, miałem pierwszą nauczkę. Mogła napisać raport i miałbym przejebane.
Izba odpoczynku dla kobiet – przeczytałem na głos tabliczkę przymocowaną do drzwi.
Utraciłem więc swoją samotnię. Była teraz babskim bastionem. Zmuszony byłem powrócić do ogólnej sali dla ratowników.
„Stary” załatwił Marzenie służbową kawalerkę w nadleśnictwie. Ciche porozumienie służb mundurowych. Płaciła naprawdę grosze.
Poprosiłem chorążego zajmującego się planowaniem grafiku o wspólne służby z Klaudią. Nic jej o tym nie powiedziałem. Przynajmniej na początku, chciałem ją mieć pod swoimi skrzydłami. Przypisano nas do Mi-14 jako parę. Nie zawsze się udawało, jednak większość dyżurów bojowych spędzaliśmy razem. Gdy byliśmy rozdzieleni, zawsze prosiłem, by była w Mi-14 z doświadczonym ratownikiem. Kurwa, zakochany facet, a zarazem, jakby ojciec.
Dostrzegła to. Nie chciała taryfy ulgowej. Pokłóciliśmy się o to dokładnie dwa dni przed Wigilią.
– Nie jestem małą dziewczynką, abyś mnie zawsze chronił, jestem ratowniczką! – wrzeszczała na mnie.
– Kocham cię i nie chcę cię stracić – odparłem w nerwach.
– Zaufaj mi. Nie chroń mnie za wszelką cenę, nie tędy droga.
Pierwszy konflikt, pierwsze kłótnie. Nie potrafiłem zmienić swoich nawyków, pozbyć się obaw. Być może nie dorosłem jeszcze do tego, by tę młodą kobietę puścić samą na tej jakże trudnej ratowniczej drodze. Była ambitna, sumienna, zdyscyplinowana. Jednakże była bliską mi osobą, osobą, o którą drżałem, kiedy leciała na akcję.
Nie było tych akcji wiele. Jedno podjęcie chorego z promu „Silesia”, dwie z chorymi z kutrów rybackich i jedna na „Pomeranii” z samobójcą, który wyskoczył i zginął w odmętach Bałtyku.
Pogodziła nas Marzena. Nie wiem dlaczego, będąc na wspólnym dyżurze z nią, otwarłem się i opowiedziałem jej o naszym konflikcie.
– Jesteście jak dzieci, żadne nie ustąpi w walce o żółte grabki. Daj jej trochę swobody, puść ją wolno, ale kontroluj. Ona tego potrzebuje – wyjaśniła mi przy dobrej kawie.
Zaprosiłem ją na Wigilię. Pamiętam zaskoczenie Klaudii. Drugim zaskoczeniem, ale dla Marzeny, były dwa puste nakrycia przy stole. Jedno według tradycji, a drugie dla Agnieszki
– Wiedziałam, ale bałam się zapytać, chłopaki mi powiedzieli – przyznała się Marzena, zobaczywszy to ekstra nakrycie.
Klaudia spojrzała na mnie ciepłym wzrokiem. Czułem, że już się nie gniewa. Przełamaliśmy się opłatkiem i wpadliśmy sobie w ramiona.
– Nie szkoda wam czasu na takie kłótnie? – zapytała Marzena.
Drżącymi rękoma otwierałem prezent od ukochanej. Trafiła w sedno. Najnowszy model Multitoola Leathermana. O tym marzyłem. Ucałowałem ją mocno w usta.
– Dziękuję, bardzo dziękuję, kochanie – szepnąłem, tuląc ją do siebie.
Marzena wyciągała kolejne paczki spod choinki.
– To dla ciebie, Klaudia – rzuciła, wręczając koleżance spory pakunek.
– Co to? – zdziwiła się Klaudia.
Wiedziałem, że marzyła o tej błękitnej koronkowej sukience. Zawsze, gdy mijaliśmy wystawę, zatrzymywała się na chwilę, by nacieszyć nią oko. Zmusiłem ją raz, byśmy weszli do środka. Potem wróciłem tam sam i zapytałem sprzedawczynię, czy określi rozmiar dla rudej kobiety.
– Typowa czterdziestka, bez dwóch zdań – odparła, patrząc na mnie.
– Poproszę ją plus zestaw bielizny.
– Bielizna w jakim kolorze? – zapytała sprzedawczyni.
– Zdaje się na panią, ma być cudna.
Klaudia, ubrana w elegancką czarną sukienkę, rozpakowała prezent. Widać było błysk w jej oczach, gdy wyciągnęła sukienkę. Rozejrzała się wokół i skupiła wzrok na mnie.
– Zwariowałeś, ona kosztuje majątek – wyrzuciła z siebie.
Odrzuciła sukienkę na bok i rzuciła się na mnie. Skoczyła, oplatając mnie dłońmi i nogami.
– Ty wariacie – dodała, roniąc łzę szczęścia.
Marzena stała z boku, patrząc na nas. Uśmiechała się, widząc nasze szczęście.
– Majątek mam teraz w dłoniach – odparłem, trzymając ją mocno.
Także Marzena odpakowała swoje zawiniątko. Nie planowałem wcześniej jej wizyty. Miałem jednak coś z kursu w US CG. Podarowany mi na koniec podręcznik i album w języku angielskim.
– Nie, nie mogę – zaprotestowała, zobaczywszy prezent.
– Kupiłbym ci podobną kieckę, ale nie znam rozmiaru, przyjmij to i przestań się wygłupiać – odparłem.
Przycisnęła do piersi podarowane periodyki jak najświętszą relikwię. Zobaczyliśmy w kącikach jej oczu łzę.
– Kocham was – stwierdziła, wtulając się w nas.
Mogielnica (1170 m n.p.m.), Beskid Wyspowy, druga połowa maja.
Ułożyłem Klaudię na plecach i spojrzałem jej prosto w oczy. Było piękne, majowe południe, a ciepłe słońce grzało nasze ciała. To był nasz pierwszy wspólny urlop.
– Wiesz, że jesteś szalona? – powiedziałem, ściągając z siebie górę dresu i podkoszulek.
– Wiem – odparła cicho.
Po długim marszu dotarliśmy na szczyt góry. Nie czuliśmy zmęczenia, a jedynie narastające podniecenie. Nie poznawałem siebie. Wcześniej nie odlałbym się w miejscu publicznym w obawie o mandat, a teraz miałem zamiar kopulować ze swoją kobietą na najwyższym szczycie Beskidu Wyspowego.
Podłoże było zimne, jak w to maju.
– Może na jeźdźca, kochanie? – zapytałem.
– Nie, chcę, żebyś ty był na mnie – odpowiedziała pewnie.
Rozbieraliśmy się nawzajem, szybko pozbywając się odzieży. Całkowicie nadzy, przez chwilę napawaliśmy się widokiem naszych ciał. Szaleni i bezwstydni, chcieliśmy spełnić nasze pragnienia w tym miejscu.
– Kocham cię – szepnęła Klaudia, czekając, aż w nią wejdę.
Sprawnym ruchem zagłębiłem się w jej intymność. Jęknęła cichutko, przyjmując mnie w swym wnętrzu. Oplotła mnie nogami, przyciągając do siebie. Nasze ruchy stawały się coraz mocniejsze i szybsze, a oddechy coraz płytsze. Ciśnienie krwi rosło, tętno przyspieszało. Jęczeliśmy jak najęci. Każde z nas chciało narzucić swój rytm, lecz nie było to możliwe. Te szaleńcze ruchy, które na początku były nieskoordynowane, przerodziły się w coś, co można by nazwać synergią.
Wystrzeliłem pierwszy. Orgazm był tak intensywny, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyłem. Nie panowałem nad sobą. Mocnymi pchnięciami zaspokajałem Klaudię, która odrzucała głowę na boki, jęcząc z rozkoszy. Bezwstydnie stymulowała piersi, nie zwracając uwagi na moje pieszczoty.
– Jeszcze, jeszcze, proszę – błagała.
Nie byłem jednak „boysem” z pornoli. Wystrzał, trwająca jeszcze chwilę penetracja i dość. Szybko moje dłonie przejęły to, czego nie zdołał zaspokoić penis.
Czy to były sekundy, czy minuty, nie wiedziałem. Po chwili poczułem, jak moja ukochana osiąga orgazm. Operowałem palcami jak wprawny wirtuoz, drażniąc łechtaczkę i zagłębiając palce w waginie.
– Nie, proszę, już nie-eee – jęczała, zwijając się.
Zawsze przeciągałem to jeszcze o chwilę, napawając się widokiem jej rozkoszy.
Opadliśmy z sił. Całkowicie nadzy w majowym słońcu, odpoczywaliśmy po tym seksualnym akcie. Na jej nagie ciało weszła biedronka. Nie zrzuciłem jej, wolałem patrzeć, jak ta istota przemieszcza się po alabastrowej skórze mojej ukochanej.
– Ubierajmy się – zaproponowała Klaudia.
– Poczekaj, niech biedronka z ciebie zejdzie – odpowiedziałem.
Lipiec Baza Darłowo. Rano
Siedzieliśmy przed pomieszczeniami bazy. Nasz dyżur powoli dobiegał końca. Dochodziła ósma. Jeszcze tylko półtorej godziny i powrót do domu. Ciepłe, lipcowe promienie słońca muskały nasze ciała. Klaudia w granatowym T-shircie, pod którym miała sportowy biustonosz na wąskich ramiączkach, oraz w polowych spodniach od munduru wyglądała uroczo. Gładziła swoje rude loki, poprawiając je.
Poszedłem na chwilę do kuchni, zrobić nam kawy.
– Dla ciebie, dwie łyżeczki cukru, jak lubisz – poinformowałem, stawiając kubek na drewnianym stoliku.
Dyżur mijał spokojnie. Żadnych wylotów, żadnych wypadków. Nuda i cisza. Z pasa lądowiska podnosił się Mi-2RN. „Michałek” leciał z naszym szefem sztabu na odprawę do Gdyni. Zniknął po chwili, kierując się nad ląd.
Delektowaliśmy się smakiem porannej kawy. Byliśmy przypisani do załogi Mi-14 Haze 016. Zapasowym śmigłowcem była „Anakonda” o sygnale wywoławczym Dagger 011. Objąłem Klaudię i pocałowałem delikatnie w usta. Odpowiedziała mi tym samym.
– Po południu na plażę? – zapytała.
Kiwnąłem głową twierdząco. Nie byłem miłośnikiem beztroskiego wylegiwania się na piasku, ale od czasu do czasu byłem skłonny poleniuchować w ten sposób.
Dźwięk alarmowego buczka przerwał nam tę miłą chwilę. Coś się wydarzyło, i to praktycznie na koniec zmiany. Kubki z niedopitą kawą zostawiliśmy na stoliku i biegiem ruszyliśmy do naszych pomieszczeń. Szybko założyliśmy kombinezony ratunkowe i po minucie znaleźliśmy się na sali odpraw, gotowi do działania.
– Wywrócona motorówka. Czworo poszkodowanych. Wszyscy w wodzie. Podaję koordynaty… – dowiedzieliśmy się zgrubnie, w jakim celu i po kogo mamy lecieć. – Haze 016, startujecie. Przypominam, że od 09:30 mamy zamknięty akwen na Wicku. Zieloni mają strzelania, więc jeśli akcja się przedłuży, wracacie lądem, trzymając się drogi 203 – rzucił na koniec pomocnik DKL-a i podniósł kciuk.
Popędziliśmy z młodym lekarzem w kierunku potężnego Mi-14. Piloci grzali już silniki. Śmigłowiec był po próbie, gotowy do startu. Zajęliśmy miejsca na pokładzie „śmiglaka”.
– To się nam kurwa na fajrant trafiło – stwierdził drugi pilot.
Wypadek miał miejsce na wysokości Ustki, kilka mil morskich od brzegu. Mogli wysłać jednostkę morską z portu, jednak nauczeni doświadczeniem woleli wezwać nas.
Wlatując nad morze, zauważyliśmy turystów na plaży. Nie cierpiałem tego tłoku w wakacyjnych miesiącach. Tłoczno, gwarno i jakoś tak przaśnie z tymi stoiskami, gdzie królowało mydło i powidło. Śmigłowiec nabierał wysokości.
– Nie pamiętam, kiedy ostatnio strzelali na Wicku – rozpoczął rozmowę technik pokładowy.
Rzeczywiście, był dobry rok przerwy. Teraz kiedy w szybkim tempie staraliśmy się o przyjęcie do NATO, wszelakiej maści jednostki starały się za wszelką cenę wykazać, jak to są super wyszkolone.
Mijaliśmy jezioro Kopań. Klaudia uśmiechnęła się do mnie, szczerząc swoje piękne, białe zęby.
*****
Ośrodek Szkolenia Poligonowego Wojsk Obrony Przeciwlotniczej, Wicko, w tym samym czasie.
Grupa przeciwlotników z wojsk lądowych przybyła z odległego garnizonu, zlokalizowanego przy zachodniej granicy, dzień wcześniej. Rozlokowali się w wyznaczonych budynkach. Poligonem zarządzały pododdziały WLOP (Wojska Lotnicze Obrony Powietrznej) i najczęściej jednostki w stalowych mundurach ćwiczyły tutaj strzelania z różnorodnych zestawów przeciwlotniczych średniego i krótkiego zasięgu. Ten rok miał być jednak przełomowy, ponieważ większość goszczących tu jednostek pochodziła z wojsk lądowych.
Był to trudny okres dla Sił Zbrojnych III RP. Chaos i panika, walka o etaty, napływ wszelakiej maści „plecaków” oraz konieczność zagospodarowania doświadczonej kadry z rozwiązywanych jednostek tworzyły niebezpieczną mieszankę.
Służba na dwa domy, rozbite rodziny, rozwody były normą w tych latach, bo jakże to zostawić żonę z dwójką dzieci w Gubinie i pracować w Krakowie lub Rzeszowie.
Takaż to właśnie grupka przeciwlotników dotarła na poligon. Zlepek ludzi, niezgranych ze sobą, przeniesionych z różnych garnizonów i jednostek.
Jak to w tamtych latach bywało, każdy poligon to spotkania przy wódeczce, która lała się szerokimi strumieniami. Czymże w tamtych latach można było zabić nudę i tęsknotę za bliskimi. Najgorsze było to, że alkohol w wojsku był tolerowany i wręcz uznawany za normalność. Nie bez powodu w tej grupie społecznej królowało stwierdzenie: „Jak nie pije, to podpierdala”.
Mikołaj Sterczyński w czerwcu miał promocję na pierwszy stopień oficerski. W szkole oficerskiej niczym się nie wyróżnił. Ukończył ją dzięki wsparciu ojca – pułkownika w jednym z Wojewódzkich Sztabów Wojskowych (WSzW) z plecami w centralnych jednostkach MON.
– Odbębnisz tam w liniówce dwa lata, a potem ściągnę cię do WKU (Wojskowej Komisji Uzupełnień) – powtarzał mu ojciec.
Popili dzień wcześniej solidnie. Młodemu oficerowi jeszcze teraz alkohol szumiał w głowie. Skacowany, ledwo otworzył oczy, mrużąc je na widok silnego słońca. Obok na „wozie” spał jeden z plutonowych kontraktowych, na trzecim łóżku technik kompanii. Ten ostatni mało co wczoraj wypił.
Jakiś dziwny? – przeszło przez myśl Mikołajowi.
Wstał z łóżka i pociągnął spory łyk coca-coli. Na stoliku stały puste butelki po wódce i piwie. Pochlali wczoraj niemiłosiernie, dlatego tak napierdalała go głowa. Od dziesiątej mieli rozpocząć strzelania z przywiezionych ze sobą starych zestawów „Strzała 2 M”. Żaden cud techniki – radzieckie przenośne zestawy przeciwlotnicze bardzo krótkiego zasięgu, dziś nazywane MANPADS. Zestaw naprowadzający się na ciepło silnika statku powietrznego. W Rosji wypierane przez nowocześniejsze „Igły”. U nas królujące w wojskach lądowych na spółkę z nowszymi „Gromami”.
Podporucznik Sterczyński nie był specjalistą z zakresu obrony przeciwlotniczej, kończył za to elitarny Zmech czyli WSOWZ „Zmech” – kuźnię generałów. Nieważne, co ukończył, ważne, że miał etat i mógł się wykazać.
Obozowisko powoli budziło się ze snu. Dowodzący zgrupowaniem młodziutki kapitan, starał się zarządzać podległym mu personelem. Zbierali się na śniadanie. Wpadł do nich, omiótł wzrokiem wnętrze i skrzywił się na widok butelek po wódce.
– Panowie, kurwa, jaki dajecie przykład? Doprowadźcie się do porządku zero picia! Wojtek, rozstaw zestawy! – rozkazał, nakazując technikowi przygotowanie zestawów do zajęć.
Podszedł do Mikołaja i zobaczywszy, że ten jest mocno nietrzeźwy, wziął go na bok.
– Nie pokazuj się taki, nie chcę głupich komentarzy. Zostań na miejscu i dojdź do siebie. Chyba przegiąłeś wczoraj – szepnął do niego, tak, by inni nie usłyszeli.
– Wodzu, spokojnie, kwadransik i jestem jak nowo narodzony – odparł Mikołaj, uśmiechając się.
Kapitan machnął ręką. Wolał przymknąć oko na wybryk podwładnego. Gdy się poznali, wypili morze wódki. Mikołaj obiecywał mu wsparcie w dostaniu się na AON, powołując się na znajomości ojca i pokazując zdjęcia z rektorem akademii.
Technik, będąc jedynym trzeźwym z całej ekipy, zabrał ze sobą plutonowego i jednego żołnierza z ZSW. Podoficer dyżurny zgrupowania otworzył magazyn uzbrojenia. Mieli zabrać stamtąd jedenaście SA-7 „Graili” – tak w NATO-wskim slangu nazywały się ich zestawy przeciwlotnicze – dziesięć bojowych i jeden treningowy.
Jak wyszli, Mikołaj znalazł przy swoim łóżku butelkę piwa. Otworzył ją i łapczywie pochłonął kolejne łyki złocistego trunku. Odczekał chwilę i jak tylko poczuł się lepiej, postanowił pomóc kolegom. Ubrał się i gdy całość pododdziału udała się na śniadanie, dołączył do technika i jego pomagiera.
– Pomogę wam, dajcie – rzekł, widząc, jak dźwigają zielonkawe wyrzutnie.
– Nie, nie trzeba, Mikołaj – usłyszał od technika.
– Pomogę. – Wziął dwie wyrzutnie w dłonie.
Fascynowały go. Ile to się naoglądał filmów wojennych, gdy bojownicy przy pomocy takich SA-7 strzelali do wrogich maszyn. Teraz dzierżył to uzbrojenie w swoich dłoniach. Zdawał sobie sprawę, że na tych zajęciach nie strzeli sobie z żadnej z nich. Może gdyby nie pochlał, to dowódca by mu pozwolił, ale szanse były marne. Nadzorować ich mieli instruktorzy w stalowych mundurach, oni tu dowodzili. Gardził nimi. Co ci „stalowcy” mogli wiedzieć o prawdziwym wojsku? Zero taktyki, czołgania się, walki bezpośredniej. Dupki. To wojska lądowe są kwintesencją armii: komandosi, zmechole, czołgiści. Lotnicy? Nigdy! W bocznej kieszeni polowego munduru miał aparat fotograficzny. Przynajmniej pierdolnie sobie fotkę z tym zestawem. Chociaż tyle jego. Pochwali się ojcu, nakłamie, że strzelał z tego zestawu.A jego staruszek przecież nigdy ze Strieły nie strzelał.
Wszyscy podwinęli rękawy polowych mundurów i zabrali się za rozstawianie zestawów na przygotowanych stanowiskach ogniowych. Mocne lipcowe słońce grzało ich ciała. Wstawał piękny słoneczny dzień. Mikołaj położył na przygotowanych stanowiskach dwie Strieły, które wcześniej taszczył. Spojrzał na nie.
– Wojtek, pierdolniesz mi fotkę na pamiątkę? – zapytał technika, wyciągając z kieszeni aparat fotograficzny.
– Mikołaj – jęknął niezadowolony.
– No nie bądź chuj, wiem, że marzysz o tym, by pójść na kurs WSZ, pomogę ci, wiesz, że mój stary wszystko może – rzucił podporucznik, kusząc technika.
Każdemu, z kim pił, obiecywał złote góry. W ten specyficzny sposób chciał zyskać przychylność. Każdego chciał mieć po swojej stronie, a inaczej nie umiał.
– Dobra, już, tylko weź ten zestaw szkolny, reszta jest uzbrojona i gotowa do działania, zestaw treningowy masz po lewej stronie.
Mikołaj wręczył plutonowemu aparat fotograficzny. Tamten uśmiechnął się, będąc, podobnie jak oficer, zamroczony wypitym w nocy alkoholem. Wrócił na stanowisko. To, co dla technika było prawą stroną, dla pijanego oficera było lewą. Nie namyślając się długo, podniósł ze stanowiska bojowego MANPADS-a.
Z dala słychać było warkot silnika nadlatującego śmigłowca. Szedł gdzieś nad morzem, może kilometr, może dwa od linii brzegowej, gdzie tkwili. Mikołaj poczuł dziwne podniecenie. Ułożył wyrzutnię na ramieniu, szukając lecącego śmigłowca.
– Kurwa, jak w Wietnamie, młody, rób fotkę – rzucił do plutonowego.
Zajęty przygotowywaniem pulpitu kontrolnego, Wojtek nie dostrzegł, że podporucznik miał w dłoniach bojowy zestaw.
Instrukcja strzelania z zaangażowaniem ręcznym mówiła mniej więcej tyle: „Podczas atakowania celów poruszającego się wolno lub oddalającego się na wprost, operator śledzi cel za pomocą przyrządów celowniczych wyrzutni i używa połowy spustu. W ten sposób odblokowuje urządzenie odpowiedzialne za poszukiwanie celu. Jeśli docelowa sygnatura podczerwieni jest widoczna na tle otoczenia, sygnalizowane jest to światłem i dźwiękiem brzęczyka. Wówczas strzelec całkowicie pociąga za spust, odpalając rakietę. Podporucznik jednak instrukcji nigdy nie czytał i o zaangażowaniu ręcznym nie miał pojęcia.
Nie śledził celu w przepisowy sposób. Gdyby tak zrobił, sygnalizacja światłem i dźwięk brzęczyka dałyby mu do myślenia. Obserwował lot śmigłowca, nie dotykając spustu. Wiropłat, który wcześniej leciał wzdłuż brzegu, zmienił profil lotu i zaczął oddalać się w głąb Bałtyku. Jego niewielka sylwetka nikła w oddali.
– No i jeb, po tobie – rzucił podporucznik, naciskając na język spustowy wyrzutni.
„Tryb automatyczny, stosowany przeciwko szybkim celom, pozwala strzelcowi na pełne wciśnięcie spustu jednym pociągnięciem. Mechanizm poszukujący odblokuje się i automatycznie wystrzeli pocisk rakietowy, jeśli wykryje wystarczająco silny sygnał”
Natychmiastowe naciśnięcie spustu i utrzymywanie celu spowodowało, że po 0,3 sekundy pocisk rakietowy opuścił rurę wyrzutni. Po kolejnych 0,4 sekundy, w odległości 5,5 metra od strzelca, uruchomił się silnik marszowy. Rozpędził śmiercionośny pocisk do 430 m/s. Utrzymywał tę prędkość. Po przebyciu 120 metrów, mechanizm zabezpieczający wyłączył się, pocisk popędził dalej w kierunku celu.
W momencie gdy… Mikołaj zsikał się w portki. Odrzucił pustą rurę wyrzutni, patrząc, jak rakietowy pocisk zmierza w kierunku śmigłowca. Plutonowy strzelił fotkę i rozdziawił gębę. Technik podniósł głowę znad zestawu.
– Kurwa, coś ty zrobił!!! – wrzasnął na całe gardło, widząc smugę za wystrzeloną rakietą.
Pozostawało im się modlić i mieć nadzieję, że śmigłowiec znajdzie się poza zasięgiem rażenia. Po 14-17 sekundach, jeśli pocisk nie trafił w cel, powinno nastąpić samozniszczenie rakiety.
Śmigłowiec był nie aż tak daleko, w odległości około dwóch kilometrów, a pocisk wystrzelony w jego kierunku może razić cel do 3400 metrów. Wiropłat najnormalniej w świecie odchodził od brzegu z przelotową prędkością. Nie było szans, by „śmiglak” zdołał uciec.
– Ty jebany debilu, pierdolony kretynie!!! – wrzasnął technik i nie przestawał krzyczeć, śledząc lot rakiety.
*****
Okolice poligonu Wicko. Pokład Mi-14PS „Haze 016”.
Znaleźliśmy się na wysokości poligonu na Wicku. Piloci zawsze mieli tu jakieś obawy. Nie do końca wierzyli w zapewnienia, że wszystko jest w porządku. Poligon to poligon, wszystko się może zdarzyć. Teraz jeszcze ta mieszanka różnych rodzajów Sił Zbrojnych w jednym miejscu, rozmycie odpowiedzialności. Organizacyjny bałagan nie zwiastujący niczego dobrego.
Do lotników mieliśmy pełne zaufanie. W końcu sami byliśmy jednostką latającą, a że Marynarki Wojennej, to bez znaczenia. Czasami czuliśmy się bardziej lotnikami niż marynarzami. Szczególnie w sytuacji, gdy spotykaliśmy się z personelem pływającym, a nie daj Boże z bubkami, z okrętów podwodnych. No kurwa, elita, najlepsi z najlepszych, podwodni łowcy za pięć groszy.
Taką samą elitą są piloci myśliwców. Królewiątka, najlepsi z najlepszych, Top Gun dla maluczkich. Dopiero jak przyjdzie takiemu się katapultować i wodować w morzu, przychodzi opamiętanie/otrzeźwienie/zmienia się ogląd świata. Zdarzyło mi się raz ratować takiego pilota MiG-a-23. Drżał jak osika.
– Ty, o co chodzi? – zapytałem technika, zobaczywszy jakąś smugę zbliżającą się w naszym kierunku.
Technik spojrzał z przerażeniem.
– Sławek, kurwa, rakieta, jebnęli w naszym kierunku rakietę! – wrzasnął na całe gardło, z przerażeniem rozpoznając zagrożenie.
– Pierdolisz !!! – krzyknął pierwszy pilot To coś naprawdę zapierdalało w naszym kierunku.
– Podnosimy maszynę – Z całej siły ściągnał wolant do siebie – Witek do góry! Dawaj do słońca!
– „MAYDAY”, „MAYDAY”, „MAYDAY”, tu „Haze 016”, zostaliśmy ostrzelani rakietą z poligonu w Wicku – ryknął w radio drugi pilot.
– Trzymajcie się – krzyknął pierwszy pilot, ściągając drążek sterowniczy.
– Radek!!– jęknęła Klaudia, patrząc na mnie przerażonym wzrokiem.
Byliśmy zapięci pasami. Obie dłonie trzymałem na zatrzaskach pasów. Byłem gotowy, by w razie czego wyswobodzić nas oboje. Technik bez namysłu otworzył drzwi boczne. Działał jak robot. Żadne procedury tego nie przewidywały. Robił, co podpowiada intuicja, pchany jakąś wewnętrzną siłą.
Jebnęło w prawy silnik. Zawyło, co tylko mogło. Moc spadła. Obróciło nas. Poczuliśmy dym w kabinie. Maszyna stała się niestabilna i zaczęła opadać. Piloci podjęli próby opanowania ranionego wiertalota. Góra, dół i góra, dół. Rzucili się w wir walki z bezduszną techniką, niestabilną, słabą bezbronną, żeby wyrównać lot, żeby nie runąć…
– Tu „Haze 016”, spadamy!!! – wrzasnął drugi pilot.
– Gaśnice włączone. Wyłączam oba silniki. Straciłem prawy silnik, autorotacja. Siadamy na morzu!!! – krzyczał pierwszy pilot.
– Kurwa. Trzymajcie się – wydarł się technik.
– Piotr. Łopaty. Wyłączone oba silniki. Naciskaj orczyk, siadamy na autorotacji. Musimy opanować maszynę!!! – krzyczeli do siebie piloci.
Widziałem paniczny wzrok Klaudii. Mocno chwyciła moją dłoń. Czekałem, co się stanie, ze świadomością, że po tym wypadku będę musiał/będzie trzeba podjąć poważną decyzję. Po raz kolejny ocierałem się o śmierć. Ocierałem się ja, i bliska mi osoba.
Nie wiem, w jaki cudowny sposób udało się opanować śmigłowiec. Piloci wygrali tę walkę. Zdołali okiełznać bezduszną maszynę. Ustawili ją tak, by wodowanie w miarę możliwości odbyło się bezpiecznie.
– Trzymaj prędkość powyżej 110. Łopaty ustawione, autorotacja – usłyszałem.
Zdołali nam jeszcze tylko zakomunikować:
– Jebniemy trochę, uważajcie.
Usiedli koncertowo. Razem z technikiem wypchnąłemna zewnątrz tratwę ratunkową. Pociągnął za linkę, uruchamiając jej napełnienie. Odpiąłem Klaudię.
– Piloci, bierz się za nich, wypierdalamy – krzyknąłem do ukochanej.
Ci siedzieli nadal przypięci w kokpicie. Szczęśliwi, że posadzili maszynę na wodzie. Mi-14 był co prawda przystosowany do wodowania, ale tylko w sytuacjach awaryjnych.
– Lista kontrolna zakończona, możemy się ewakuować – dało się słyszeć.
– Koniec miłości, wypierdalać – zakląłem, rozpinając pasy drugiego pilota.
Klaudia umieściła technika w tratwie i zajęła się pierwszym pilotem. Nie ogarnęła jej panika; podobnie jak ja, działała pod wpływem adrenaliny. Oni zrobili swoje, ratując nas, teraz naszym zadaniem było umieścić ich w bezpiecznym miejscu.
– Kurwa, żeby nam tylko nie zatonął – rzucił pierwszy pilot, patrząc na pokiereszowanego „śmiglaka”.
Biedak tkwił nieruchomo na powierzchni morza jak pokiereszowany ptak. Silnik trafiony przez rakietę nadal dymił Odpłynęliśmy czym prędzej na bezpieczną odległość. Tkwił biedak na powierzchni morza jak pokiereszowany ptak.
– Darłowo Sierra-Alfa-Papa, tu „Ratownik 01”, wypadek na wysokości Wicka, cała załoga ewakuowana, czekamy na ratunek – krzyknąłem w radio.
Nikt nie odpowiedział. pięciowatowy nadajnik mógł mieć zbyt mały zasięg.
– Ustka SAR, to załoga „Haze 016”, May Day, May Day, May Day, katastrofa lotnicza, wzywamy pomocy – nadała Klaudia do innej stacji brzegowej.
– Tu Ustka SAR, podaj koordynaty, wysyłamy pomoc – usłyszałem.
Popatrzyłem w oczy Klaudii. Te prześliczne oczy. Wiedziała lepiej niż ja, co zrobić i gdzie nadać. Zdałem sobie sprawę, że czas jej nauki dobiegł końca. Była już rasowym ratownikiem. Nie potrzebowała więcej mojej opieki ani podpowiedzi.
– Podaj wszystkie dane, dowodzisz – zdecydowałem.
Piloci spojrzeli na mnie ze zdziwieniem.
– Kocham cię, wiesz – rzuciła i pocałowała mnie w usta przy wszystkich.
Nim z Ustki wypłynął okręt ratunkowy, dotarła do nas Anakonda z Babich Dołów. Koledzy z bliźniaczej jednostki byli szybciej niż krypa z SAR. Klaudia dowodziła, dowodziła pełną gębą. Z dumą obserwowałem, jak odpala racę, jak podnosi kciuk, dając chłopakom z Babich Dołów sygnał, że jesteśmy cali i zdrowi, jak zostaje wciągnięta na pokład Anakondy jako ostatnia. Po mnie Już nie ja dowodziłem. Liderem akcji ratunkowej była moja Klaudia. – To pan? – zapytał mnie jeden z ratowników, w którym poznałem swojego byłego kursanta.
– No – odpowiedziałem.
– Klaudia rządzi, co nie? – zapytał.
– Jak widać – odparłem.
Była w swoim żywiole. Przekazywała dane pilotów, lekarza, technika i moje. Gdy zakończyła, zbliżyła się do mnie.
– Dziękuję.
– Za co?
– Wiesz dobrze. – odparła, głaszcząc mnie po twarzy.
*****
– Nie ma latania razem, kategorycznie wam tego zabraniam i jak mi operacyjny was razem połączy, to go wyjebię do Gołdapi – nawrzeszczał dowódca po naszym powrocie do bazy.
Stałem przed nim razem z Klaudią. Bogu ducha winne ofiary zestrzelone przez siły własne.
– Czy wy mnie chcecie doprowadzić do zawału, a może do udaru? – zapytał, patrząc na nas.
Klaudia bała się go przeraźliwie, więc było jasne, że się nie odezwie. Osobiście z dowódcą miałem inne kontakty – bardziej ludzkie i bezpośrednie. Znaliśmy się kilkanaście lat.
– Można podziękować matowi, możemy, dowódco, porozmawiać sami? – zaproponowałem.
Spojrzał na mnie specyficznym wzrokiem. Wiedziałem, że się zgodzi. Za długo się znaliśmy. Dał Klaudii znak, by opuściła kancelarię. Pozostaliśmy sami.
– Nikt tego nie mógł przewidzieć, to zwykłe działanie – stwierdziłem.
– To nie jest normalne, zabraniam ci z nią latać. Już raz straciłeś w locie ukochaną osobę i mało ciebie nie straciłem. Nie kuś losu, do kurwy nędzy. Macie się ku sobie i to widać. Jesteś szczęśliwy jak wtedy, gdy byłeś z Agnieszką. Zabraniam ci – wyrzucił z siebie, czerwony na twarzy.
Kiwnąłem głową na znak, że przyjąłem to do realizacji. Nie było sensu kłócić się z przełożonym. Sam miałem zamiar podjąć taką decyzję – nawet bardziej ostrą i konsekwentną. Zakończyliśmy rozmowę.
Gdy wyszedłem z kancelarii, czekał już na nas prokurator wojskowy i żandarmeria. Nie dano nam nawet chwili odpoczynku.
– Kto w nas jebnął, panie kapitanie? – zapytałem wkurwiony oficera z prokuratury.
– Na razie badamy sprawę, najprawdopodobniej nieszczęśliwy wypadek – odparł wymijająco.
– Niech pan nie pierdoli, panie kapitanie, taka rakieta nie naprowadza się ot tak. Ktoś musiał śledzić nasz lot i nacisnąć spust w odpowiedniej chwili – wtrącił wkurwiony pierwszy pilot naszego śmigłowca.
– Panie kapitanie, proszę się uspokoić – usłyszał od gościa z prokuratury.
Przesłuchanie trwało ponad godzinę. Nic nie dowiedzieliśmy się o przyczynach wypadku. Po oficerze z prokuratury wzięli nas w obroty specjaliści z Komisji Badania Wypadków Lotniczych. Klaudię i mnie przesłuchali jako pierwszych i zwolnili do domu. Bardziej zajęli się maglowaniem obu pilotów i technika. Nic w tym dziwnego, wszak to oni byli fachowym personelem latającym i mogli wnieść o wiele więcej niż zwykli ratownicy.
Dopiero gdy dotarliśmy do domu, stres zaczął nas puszczać. Po raz drugi wymknąłem się śmierci spod kosy. Otworzyłem schowaną w lodówce butelkę wódki.
– Mnie też nalej – poprosiła Klaudia.
Walnęliśmy sporą dawkę ze szklanki. Objąłem ją i mocno wtuliłem w siebie, głaszcząc cały czas po głowie.
– Boże, jak ja się bałam – szepnęła, głaszcząc moje plecy.
– Ja też, ale to już za nami, byłaś dzielna, jestem z ciebie dumny.
Byliśmy cholernie zmęczeni. Nie w głowie nam były miłosne harce i figle. Padliśmy na łóżko i wtulając się w siebie, zasnęliśmy. Sen był najlepszym lekarstwem na stres, jaki przeżyliśmy.
Dzień później.
Wstałem wcześnie rano, pozostawiając w łóżku smacznie śpiącą Klaudię. Wziąłem szybki prysznic i się ogoliłem. Wychodząc, pocałowałem ją w czoło. Coś szepnęła, przewalając się na drugi bok. Była typem śpiocha i gdy tylko mogła, lubiła wylegiwać się w pościeli.
Odpaliłem samochód i skierowałem się w kierunku Ustki. Po trzech godzinach wracałem do domu. Byłem zadowolony, wszystko układało się według mojego planu. Zajechałem tylko do kwiaciarni w Darłowie i zamówiłem spory bukiet róż. Miałem go odebrać w późniejszym terminie.
– Gdzie byłeś, martwiłam się – zapytała Klaudia, gdy tylko przestąpiłem próg mieszkania.
– Miałem coś do załatwienia, nie chciałem cię budzić – odparłem, całując ją w usta.
W cienkiej, letniej, zwiewnej sukience wyglądała zjawiskowo.
– Co na obiad? – zapytała.
– Nic nie rób, zapraszam cię na obiad do Gościńca Zamkowego – odpowiedziałem.
Otworzyła usta ze zdziwienia. Podana nazwa restauracji zrobiła na niej wrażenie. Była to jedna z droższych knajp w mieście. Droga i elegancka jak na Darłowo.
– Co ty kombinujesz, kocie? – zapytała, mrużąc oczy i przewiercając mnie spojrzeniem.
– Nic, zapraszam moją dziewczynę do eleganckiej knajpy – odparłem.
Podeszła i objęła mnie za szyję swoimi rękoma. Podejrzewała jakiś podstęp z mojej strony.
– Powiesz? – szepnęła i wargami objęła płatek mojego ucha.
– Nie – rzekłem krótko, obejmując ją w talii.
Odsunęła się niezadowolona. Nadal mierzyła mnie wzrokiem. Nie lubiła aury tajemniczości.
– Ale ja nie mam w co się ubrać – rzuciła oklepany slogan każdej kobiety.
– A ta niebieska sukienka, co kupiłem ci pod choinkę? Wiesz, jak mi się w niej podobasz i do tego ten komplet bielizny i cieliste rajstopy – odparłem.
Roześmiała się na głos. Popatrzyła na mnie jak na głuptasa.
– Radek, ja się w niej upiekę, jest prawie trzydzieści stopni, jakie rajstopy, głuptasie, ona nie pasuje na lato.
– Proszę, wiesz, jak mi się w niej podobasz, zrób to dla mnie, to dla mnie bardzo ważne – skamlałem i zrobiłem błagalną minę, składając ręce jak do modlitwy.
Patrzyła na mnie przez chwilę. Musiałem naprawdę mieć przekonywujący wyraz twarzy, gdyż po chwili skapitulowała.
– Dobrze, ale muszę lecieć, kupić sobie jakieś cieńsze rajtki, no i może jeszcze uda mi się z fryzjerką, o której ten obiad?
– Zamówiłem na 16:30.
Spojrzała na zegarek. Dochodziło południe. Szybko ogarnęła się i zabrała ze stolika kluczyki do Poloneza.
– No to pa, postaram się szybko wrócić – powiedziała, wychodząc z domu.
Zostałem sam. Ten dzień miał zmienić moje życie. Zrobiłem sobie dobrą kawę. Z szafy wydobyłem czarny garnitur, białą koszulę i krawat, z szafki na buty czarne eleganckie lakierki. Nie pamiętałem, kiedy ostatni raz miałem taki strój na sobie. Przymierzyłem. Na szczęście nie przytyłem i wszystko na mnie pasowało.
Restauracja „Gościniec Zamkowy”, Darłowo, godzina 16:45.
Zamówiłem taksówkę. Mieliśmy zamiar wypić lampkę wina do obiadu. Klaudia wystrojona w błękitną sukienkę wyglądała przecudnie. Zdołała namówić fryzjerkę na ułożenie fantazyjnej fryzury. Delikatny makijaż, gustowna niewielka torebka, cieniutkie jak mgiełka cieliste rajstopy i wysokie szpilki dopełniały tego przecudnego obrazu mojej kobiety. Odsunąłem krzesło przy stoliku. Spoczęła, patrząc na mnie i na potężny bukiet krwistoczerwonych róż. Kelner przyniósł wazon.
– Co ty wymyśliłeś, wariacie? – zapytała szeptem.
– Zobaczysz, na co masz ochotę? – odpowiedziałem, podając jej kartę dań.
Była tak rozkojarzona, że zdała się na mnie. Może coś przewidywała, może wiedziała, jakie mam zamiary. Była jednak tak zaskoczona, że nie miała głowy do potraw. Wybrałem specjalność zakładu. Restauracja serwowała potrawy bałtyckie. Standardowo: przystawka, zupa i drugie danie. Jedliśmy, patrząc na siebie ukradkiem. Czuć było rosnące napięcie między nami. Gdy skończyliśmy, zawołałem kelnera.
– Mogę prosić dwie lampki szampana?.
Przyniósł po chwili na tacy dwa kieliszki. Gdy odszedł, wstałem od stołu. Klaudia, nie wiedząc, co się dzieje, wstała również. Sięgnąłem dłonią do kieszeni marynarki i wyciągnąłem z niej niewielkie drewniane pudełko z pierścionkiem zaręczynowym. Trzymając je w lewej dłoni, prawą otworzyłem. Przyklęknąłem na jedno kolano. Klaudia, zasłoniła sobie usta jedną z dłoni. Przypatrywała mi sę całkowicie zaskoczona.
– Klaudio, zostaniesz moją żoną? – zapytałem, spoglądając jej prosto w oczy.
Widziałem, jak w kącikach jej oczu pojawiają się łzy. Patrzyła na mnie z niedowierzaniem w oczach. Pochyliła się i obiema dłońmi ujęła moją twarz.
– Tak, tak, wstań wariacie – odparła płaczliwym głosem.
Podniosłem się z kolan. Usłyszeliśmy brawa z sali. Wyciągnąłem złote cudeńko z pudełka. Klaudia wyprostowała palec. Drżącymi dłońmi wsunąłem pierścionek na niego.
– Brawo, Brawo!!! – skandowali klienci restauracji.
Pocałowała mnie w usta. Zapłakała. Łza rozmyła jej delikatny makijaż. Mocno i namiętnie pocałowała mnie w usta. Odwzajemniłem te pocałunki. Trwało to chwilę.
– Ty wariat jesteś, stary, a wariat – szepnęła.
Podałem jej kieliszek z szampanem. Wypiliśmy. Stała, głaskając mnie po twarzy. Z jej oczu płynęły łzy. Łzy szczęścia.
– Widzisz co narobiłeś, jak ja teraz wyglądam? – Otarła dłonią twarz.
Usiedliśmy. Kelner przyniósł zamówiony deser. Lodowe puchary. Patrzyła na mnie takim wzrokiem, jakby chciała mnie pożreć. Widziałem te iskierki. To było coś, czego jeszcze nigdy nie widziałem w jej wzroku. Podniosłem bukiet i wręczyłem jej. Całkowicie o nim zapomniałem. Zawsze mogłem się spodziewać kosza.
– Są piękne, nikt mi nigdy nie dał takiego bukietu – usłyszałem.
Wstała, wkładając kwiaty z powrotem do wazonu. Omiotła mnie wzrokiem.
– Muszę iść się poprawić, bo chyba niespecjalnie wyglądam – rzuciła i skierowała kroki ku łazience.
Wróciła po chwili. Popatrzyła na mnie, uśmiechając się serdecznie. Nie mogliśmy od siebie oderwać wzroku. Moja ukochana Klaudia, moja i tylko moja.
– Mam dla ciebie jeszcze drugą informację – powiedziałem, gdy skończyliśmy jeść deser.
– Tak? – zapytała.
Wyciągnąłem z kieszeni garnituru złożoną na czworo kartkę A4. Podałem jej do przeczytania. Rozłożyła ją. Jej wyraz twarzy stawał się coraz bardziej poważny.
– Dlaczego, Radek? Dlaczego to robisz? To dla ciebie jest całym światem – rzuciła pytania i odłożyła kartkę na stół.
– Mylisz się, ty jesteś dla mnie całym światem, reszta się nie liczy – odparłem.
Patrzyła na mnie zaskoczona. Nie spodziewała się, że podejmę taką decyzję. Wtedy, gdy pojechałem do Ustki, spotkałem się z Komendantem CSSMW. Zapytałem go, czy oferta pracy jako instruktor jest nadal aktualna. Potwierdził i dał mi zaświadczenie o gotowości przyjęcia na ten etat.
Długo się z tą decyzją biłem. W końcu dotarło do mnie, że jeżeli decyduję się na związek z Klaudią, to któreś z nas musi mieć spokojną pracę. Swoje już na morzu odpracowałem, nie chciałem jej pozbawiać tego, co sam przeżyłem jako ratownik. Pragnąłem mieć z nią dzieci, cieszyć się nimi, a opcja obojga rodziców ratowników nie była właściwym wyborem. Nie odchodziłem od ratownictwa, swoje doświadczenie chciałem przekazywać nowym pokoleniom. W jakimś stopniu pozostawałem w branży.
Miałem przejść do Ustki od listopada. Pozostawała jeszcze zgoda mojego dowódcy. Byłem pewien, że przystanie na to, czułem to jakoś w kościach.
– Chcę, żebyśmy byli szczęśliwi do końca swoich dni – Mówiłem to tak przekonująco, że rozpłakała się ponownie – Czy to źle, że kocham cię jak wariat? – zapytałem.
Pocałowała mnie namiętnie i szaleńczo.
– Kocham cię Radku i życia sobie bez ciebie nie wyobrażam – szepnęła.
Zapłaciłem. Właściciel lokalu podszedł do nas i stwierdził, że szampan jest na ich koszt. Wróciliśmy taksówką do mieszkania. Gdy tylko zamknęliśmy drzwi wejściowe, począłem zrzucać z siebie ubrania. Miałem ochotę kochać się z Klaudią namiętnie i szaleńczo. Uniosłem jej sukienkę i dłonie skierowałem pomiędzy jej uda.
– Przepraszam cię, dzisiaj mam status „Red” – usłyszałem.
Statusem „Red” nazywała miesiączkę. Nawet na ten kobiecy stan znalazła militarne określenie. Skrzywiłem się nieco. Dojrzała to.
– Nie, nie martw się, mam dla ciebie coś, czego jeszcze nie przeżyłeś – odpowiedziała, uśmiechając się lubieżnie.
Rozebrała mnie do naga. Sama została w bieliźnie i tych cienkich rajstopach. Po raz pierwszy miałem doświadczyć footjoba. Usiadła wyżej mnie, tak że mój kark spoczywał pomiędzy jej udami. Stópkami obleczonymi w delikatny nylon poczęła drażnić sterczącego penisa. Udami ścisnęła mój kark. Czułem, jak pulsuje jej łono. Swoimi dłońmi głaskałem jej nogi.
Odginała sterczącego fallusa stopami na prawo i lewo. Paluszkami drażniła odsłoniętą żołądź. Raz jedną, raz drugą stopą stymulowała mnie, doprowadzając do szału. Brała penisa między obie stopy, ich wierzchnią stroną. Odczyniała tymi swoimi kończynami takie hołubce, o jakich mi się nie śniło. Lizałem jej uda i kolana powleczone nylonem, swymi dłońmi objąłem jej stopy i otuliłem nimi sterczącą męskość.
To było coś niesamowitego. Nie zdawałem sobie sprawy, że stopami można tak zadowolić mężczyznę. Jęczałem z rozkoszy, napraszając się o więcej. Moje biodra poczęły wykonywać ruchy frykcyjne.
– Klauduś jeszcze, jeszcze, proszę – jęczałem, czując, jak dochodzę.
Fala orgazmu przeszyła moje ciało. Orgazmu specyficznego, podbudowanego czymś nowym, nieznanym. Sperma wylądowała na jej stopach, na nylonie. Moje ciało przeszywały dreszcze, wyginałem się w konwulsjach, a penis wypluwał z siebie kolejne porcje nasienia. W końcu opadłem z sił.
Zwolniła uścisk ud.
– Jezu, co to było? – zapytałem, gdy doszedłem do siebie.
– Niespodzianka, ale i tak ciebie nie przebiję – odpowiedziała.
– A ty? – zapytałem, zdając sobie sprawę, że nie miała orgazmu.
– Nawet nie dojrzałeś, że miałam, jak się ocierałeś karkiem o mnie – odparła, całując mnie w czoło.
Nie wiedziałem, czy kłamała, czy też nie. Rzeczywiście przez dłuższy czas moja świadomość była wyłączona. Wstaliśmy oboje i skierowaliśmy się do łazienki. Gdy powróciliśmy, szybko zasnęliśmy, mając na ten dzień dość atrakcji.
*****
Stary przyjął mój wniosek o przeniesienie ze stoickim spokojem. Rozdzielono nas. Nie było opcji, bym latał razem z Klaudią w jednej załodze. – No, wreszcie będę miał jednego wariata mniej – stwierdził, patrząc na pismo od komendanta CSSMW i mój wniosek.
Wstał zza biurka. Zbliżył się do mnie. Obiema dłońmi objął moje ciało.
– Dobra decyzja, Radku, już dość ci dupa zmarzła w Bałtyku, popieram i przesyłam do dalszego rozpatrzenia. Nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszę – dodał, klepiąc mnie po plecach.
Cały dowódca dywizjonu. Cofnął się i otworzył barek. Na stole wylądowały dwa kieliszki i butelka Smirnoffa.
– Dowódco… – rzuciłem.
– Co dowódco, co kurwa dowódco, siadaj i mów, kiedy weselisko – przerwał mi, nalewając alkohol.
Usiadłem. Nie mogłem mu odmówić. Miałem mu do przekazania jeszcze jedną ważną rzecz.
– Po jedenastym listopada, no i chciałem dowódcę prosić na świadka – oznajmiłem, wlewając w siebie dawkę alkoholu.
Wypił i się zadławił. Powstałem, uderzając go w plecy.
– Ty mnie do zawału doprowadzisz, jak miły Bóg zejdę z tego świata przez ciebie – wyrzucił, gdy doszedł do siebie.
– To znaczy, dowódca?… – zapytałem, nie wiedząc, czy się zgadza.
– To bym psim pyskiem szczekał, jakbym się nie zgodził, pewnie, że tak – odparł, nalewając kolejną dawkę.
Szczęśliwie piliśmy przed końcem mojego dyżuru i szczęśliwie żadnego wylotu w tym dniu dla mnie nie było. Obaliliśmy flaszkę do końca.
– Dzisiaj udaję się na odprawę, dowodzi szef sztabu, podstawcie samochód dyspozycyjny – poinformował sekretarkę.
– Ale na jaką odprawę? – zapytała kobieta.
– Halinko, łebska jesteś, coś wymyślisz, Radek nam tu się żeni, rozumiesz.
Halinka już nieraz potrafiła wymyślić takie odprawy lub spotkania, że nawet minister by w to uwierzył.
– No co taki zdziwiony, jedziemy do ciebie, twoja luba teraz jest na dyżurze, to chata wolna, trzeba się lekko sponiewierać.
Odparłem tylko “Tak jest”. Po chwili pani Halinka poinformowała dowódcę, że gdyby coś, to jest na spotkaniu w kurii biskupiej jako zaproszony gość. Szef sztabu już wiedział, że przejmuje pałeczkę w procesie dowodzenia. Najważniejsze, że i biskup wiedział, że Stary tam ma być. Słowem pełna „maskirowka”.
Dyspozycyjny Honker dowiózł nas do mojego mieszkania. Wcześniej zakupiłem odpowiedni zapas alkoholu i przepojki. Dowódca zwolnił kierowcę, wpisując w rozkaz wyjazdu magiczną formułkę „kierowca wraca sam”. Zasiedliśmy w mieszkaniu.
– A kto świadkową? – zapytał.
– Marzena, ta ratowniczka – odparłem.
– A ty wiesz, że nasz Kojtuch, ten pilot z Mi-2 się w niej zabujał? – rzucił komandor, patrząc mi w oczy.
Nie wiedziałem. Paweł był kawalerem, młodszym niż ja. Dlaczego by miał się nie zakochać?
– Oj, wywróciłeś mi mój świat tutaj, wywróciłeś, ale nikogo tak nie lubię i nie szanuję jak ciebie. Pamiętam cię, jak dostałeś się tutaj, taka sirota… – zaczął te specyficzne „długie Polaków rozmowy”.
Gadaliśmy długo. Bez “panowania”. Nie było czuć różnicy stopni i funkcji. Jak dobrzy znajomi, jak ludzie, którzy dobrze się znają i jeden drugiemu jest w stanie pomóc w potrzebie.
– A co z wypadkiem? – zapytałem, będąc już nieźle wstawionym.
Dowódca omiótł mnie wzrokiem. Był już też nieźle nawalony. Uśmiechnął się.
– Ale przysięgnij, gęba na kłódkę, to co ci powiem, zostaje między nami, nawet swojej nie powiesz. Przysięgniesz? – zapytał.
– Przysięgam – rzuciłem, chcąc poznać prawdę.
Nabrał powietrza w płuca. Spojrzał mi prosto w oczy.
– Synalek generała, młody podporucznik, nawalony jak stodoła, 2,2 promila po zatrzymaniu, bo spierdolił z poligonu, wziął zamiast szkoleniowej wyrzutni, bojową. Nadlecieliście, nakierował wyrzutnię bez śledzenia i nacisnął spust. Pocisk wyjebał jak do odrzutowca. Taki speed, bo normalnie to się śledzi taki cel i wyrzutnia daje ostrzegawcze sygnały. Kurwa, cud, Radek, cud, że nie rozjebało obu silników. Oficjalnie sprawa umorzona, pocisk się odpalił podczas przenoszenia zestawu. Oficerek wyjebany do WKU, a wy macie awanse poza kolejnością.
Zdębiałem. Pomimo tego, że byłem nawalony, nie wierzyłem, że coś takiego można zamieść pod dywan.
– Ty masz awans, ja mam awans, piloci i technik awansują, Klaudia ma awans i na dodatek sporą nagrodę finansową mamy wszyscy – kontynuował.
Polał kolejną porcję alkoholu. Wypiliśmy. Dowiedziałem się, że zdołano uratować naszego „Haze 016”. Podniósł go okręt ratowniczy MW. Poszedł śmiglak do remontu, do Kazania. Zamiast niego postanowiono nam dać jeden z Mi-14 ZOP; właśnie przerabiany na potrzeby SAR.
Nawaliliśmy się jak szpadle. Położyłem dowódcę na wygodnym łóżku, samemu zajmując wersalkę. Klaudia wróciła nad ranem. Jakie było jej zdziwienie, gdy rozebrana do bielizny znalazła w naszym łóżku dowódcę dywizjonu, a nie mnie.
– Co on tu robi? – zapytała.
Kazałem jej położyć się przy mnie. Zawinęła się szybko, stwierdzając, że idzie spać do Marzeny. Wcale mnie to nie zdziwiło. Byłem, podobnie jak mój pryncypał, nawalony w trzy dupy.
31 października, Baza Darłowo. Godziny popołudniowe.
To był mój ostatni dzień w dywizjonie. Od następnego dnia miałem służyć w CSSMW w Ustce. Jeszcze ostatnie spotkanie z ludźmi, z którymi służyłem przez kilkanaście lat. Załatwiłem obiegówkę. Pozostawało mi tylko pożegnać się na koniec. Miałem zamiar po południu zabrać resztę swoich rzeczy i zamknąć ten rozdział kariery. Robiłem to z bólem. Tu się wyklułem jako ratownik, tu zdobywałem doświadczenie, tu ratowałem ludzi. Tutaj również straciłem tych, których kochałem. Podjąłem jednak tę decyzję z miłości do kobiety, z którą chciałem spędzić resztę życia.
Przez dwa ostatnie tygodnie października załatwiliśmy termin ślubu cywilnego i wszystko, co z tym się wiązało. Wypadał w drugiej połowie listopada. Cieszyliśmy się oboje. Wspólnie ustalaliśmy menu na wesele i radowaliśmy się wynajętą salą w Sławnie. Wszystko to udało nam się dopiąć na ostatni guzik. Każdą chwilę staraliśmy się spędzać razem. Nie pamiętam, kiedy przedtem byłem tak szczęśliwy. Dojrzały facet czujący się jak nastolatek, podekscytowany zbliżającym się ślubem. Rajcowało mnie kupowanie dla Klaudii erotycznej bielizny, a nawet podpasek. Ktoś mógłby stwierdzić, że jestem debilem, jakimś dewiantem seksualnym. Tak, w pewnym sensie nim byłem.
Nasze wspólne życie kwitło. Nawet jak czasem pokłóciliśmy się o drobiazgi, szybko się godziliśmy. Żadne z nas nie wyobrażało sobie życia bez drugiej połowy.
– Wiesz, śniłeś mi się na zmianie – usłyszałem pewnego razu.
– Jak jestem na zmianie, to zawsze mi się śnisz – odpowiedziałem.
Obie z Marzeną były w załodze „Haze 013”, ostatniego Mi-14, jaki pozostawał w naszym dywizjonie. Resztę floty stanowiły dwie Anakondy i dwa Michałki. Smutne realia, ale jakże prawdziwe.
Po dziewiętnastej pojawiłem się w bazie. Wziąłem ze sobą zamówiony w cukierni niewielki torcik. Zaparkowałem samochód na parkingu przed jednostką.
– Ostatnia wieczerza – rzucił starszy marynarz na biurze przepustek.
– No, kiedyś trzeba – odparłem z uśmiechem.
Znalazłem się na Stanowisku Dowodzenia (SD). Dyżur pełnił, jak wtedy, gdy straciłem Agnieszkę, kapitan Brzeziński. Stary, doświadczony wyga w swojej branży. Nieliczny z tych, co mogąc odejść na emeryturę, nadal pełnili służbę.
– Coś się kończy, Radku, szkoda, będzie nam ciebie brakować – rzucił na powitanie.
Omiotłem go przyjacielskim spojrzeniem. Obok miał młodego pomocnika. Pamiętam, jak jebałem go, gdy ledwo przyszedł po szkole. Wstał z szacunku dla mnie.
– Siadaj, co tam się dzieje? – zapytałem.
– Anakonda poszła do „Silesii”, podejrzenie wyrostka robaczkowego. Obie dziewczyny poleciały do kutra „UST-016”, podobno tonie, pogoda jak widzisz, podła, dziesiątka jak nic – wprowadził mnie w sytuację.
Tak więc Marzena i Klaudia były w akcji. Pogoda paskudna, sztorm, dziesięć w skali Beauforta. Zanosiło się na najgorsze.
Przez radio dotarł komunikat:
– Hoplit 03, gotowy po próbie.
– To w bojówce dzisiaj Michałek? – zapytałem.
– No widzisz, taka bida – odpowiedział Brzeziński.
Pokroiłem przyniesiony tort. Ułożyłem na talerzach i położyłem chłopakom na SD.
– Darłowo SAR, tu Haze 013. Podejmuję rozbitków, obie ratowniczki na pokładzie kutra – usłyszałem w radiu.
Działały. Obie robiły to, do czego je przeszkoliłem.
– Darłowo SAR, tu Dagger 011, transportuję poszkodowanego na Rønne, sytuacja EMERGENCY – usłyszałem.
– Tu Darłowo SAR, masz zgodę, powiadamiam Rønne SAR, zamelduj, jak wyruszysz z Ronne – rzucił Brzeziński.
Rzadko kiedy nasze śmigłowce lądowały z poszkodowanymi na obcym terenie. Jeżeli tam było bliżej, a tak było w tym przypadku, procedury mówiły jasno: życie poszkodowanego jest najważniejsze.
– Dagger 011 wyłączony, lądowanie w Rønne, przygotować Hoplita 04 – rzucił DKL.
Tą komendą podnosił do stopnia gotowości bojowej śmigłowiec, który nie miał personelu. Technicy byli gotowi, mogli go wypchnąć z hangaru. Nie było gotowej załogi i ratowników. Brzeziński zaczął wybierać numery telefonów pilotów, techników i ratowników.
– Masz komplet załogi na Hoplit 03? – zapytałem.
– Nie, mam tylko pilotów, ściągam ludzi, nie przeszkadzaj – odparł,
Hoplit 03 też nie był w pełnej gotowości bojowej. Brakowało ratownika, technika i lekarza. Tych należało ściągnąć w trybie awaryjnym.
– Tu Haze 013. Podjąłem rozbitków. Wiatr się wzmaga. Paliwa na trzydzieści minut. W zawisie podejmuję ratowników – dało się słyszeć w eterze. – Darłowo SAR, tu Haze 013. Spuszczam linę. Podejmuję ratowników – usłyszałem po chwili.
Czyli akcja ratownicza dobiegała końca. Podnosili już tylko ratowników z pokładu tonącego kutra. Obie ratowniczki miały podpiąć się do spuszczonej liny i być wciągnięte na pokład naszego „smiglaka”.
– Darłowo SAR, tu Haze 013. Lina zaplątała się o omasztowanie. Ratownik 02 wchodzi na maszt uwolnić linę.
Zdałem sobie sprawę, co przeżywają obie kobiety. Morze mające dziesięć w skali Beauforta. Wspinanie na maszt kołyszącego się kutra. Zaplątana lina wokół masztu. Lina, która przy mocniejszym uderzeniu fali może pociągnąć śmigłowiec w dół. Nie da się przewidzieć wysokości fal przy dziesiątce, każda może być zabójcza.
– Kurwa, niech odpina linę, jebną za chwilę! – krzyknąłem.
Przez radio dochodziły nas głosy:– Ratowniczka spadła. Uderzyła o pokład. Kasuję linę. Odchodzę… – Lina przecięta. Odchodzimy – poznałem głos technika. – Wyrzucamy tratwę, odchodzimy… – to drugi pilot. – Jesteśmy bez wyciągarki. Obchodzimy do bazy. Sześciu rozbitków. Ratowniczki zostały na pokładzie kutra – na tym zdaniu zakończyli wymianę radiową.
Podniosłem się ze stołka. Nawet nie zauważyłem, kiedy na SD pojawił się Stary.
– Jak sytuacja? – zapytał krótko.
– Anakonda w Rønne. Wylądowała. Przekazuje poszkodowanego. Nasz Mi-14 odebrał poszkodowanych, dwie ratowniczki zostały na pokładzie kutra. Haze 013 wyłączony z akcji, bez wyciągarki. Jednostka tonie. Mam gotowy Mi-2 bez ratownika, lekarza i technika. – zameldował.
– Ratownika już masz – zadecydowałem bez chwili wahania.
– Ochujałeś, już tuż nie służysz – rzucił Stary.
– Jeszcze tu służę, do północy – odparłem.
Nasze spojrzenia się skrzyżowały.
– Zabieraj klamoty, lecimy, obejmuję zadania technika – zakomenderował.
– Pan? – zapytał bosman, patrząc na dowódcę.
– Synku, latałem na Mi-2, kiedy ciebie jeszcze na świecie nie było – odparł, zakładając kombinezon.
*****
Marzena spadła z dużej wysokości. Gdy uderzyła o pokład, tylko jęknęła. Nie zdołała rozplątać liny wyciągarki, która zaczepiła się o omasztowanie kutra. Klaudia natychmiast znalazła się przy niej.
– Klaudia, mam złamaną miednicę, zostaw mnie, ratuj się sama – rzuciła do koleżanki, zdając sobie sprawę z powagi obrażeń.
Klaudia ciągnęła ją za kołnierz kombinezonu w kierunku sterówki, obawiając się, że potężna fala zmyje Marzenę z pokładu. Sztorm nabierał siły, a ogromne bałwany uderzały w krypę, miotając nią na prawo i lewo.
– Ratownik 01 tu Haze 013, podaj status Ratownika 02 – usłyszała Klaudia.
Udało jej się wciągnąć Marzenę do sterówki. Chwyciła w dłoń radiotelefon.
– Tu Ratownik 01, status Ratownika 02 YELLOW, podejrzenie złamania miednicy – krzyknęła w radio.
Potężna fala uderzyła w kuter.
– Odcinam linę. Zrzucam wam tratwę. Odchodzimy – usłyszała.
Nie miała pretensji o to, że tak postąpili. Już samo uderzenie fali pociągnęło nieco śmigłowiec na bok. To było jedyne wyjście. Nie ryzykowano życia załogi ani uratowanych rybaków. Pozostały obie na chybotliwym kutrze. Same. Chwilowo zdane tylko na siebie.
– Zostaw mnie, idź do tratwy – usłyszała głos Marzeny.
– Nie zostawię cię, nie ma mowy, leż spokojnie, zaraz nasi przylecą – odpowiedziała, głaszcząc ją po twarzy.
Mi-14 wystrzelił bomby sygnalizacyjne. Ostatnie, jakie miał na pokładzie. Światło oślepiło chwilowo obie kobiety. Mogły teraz dostrzec, w jakim piekle się znalazły. Potężna ściana wody uderzyła w sterówkę. Kuter, niesterowany przez nikogo, był miotany na prawo i lewo, unosił się i opadał.
– Ratownik 01, tu Haze 013, leci po was Hoplit 03. Powodzenia. Wytrzymajcie! – usłyszały w radiotelefonach.
Lecieli im na ratunek! Nie zostawili! Poderwano poczciwego „Michałka”. Pozostawało mieć nadzieję, że do przylotu śmigłowca ta krypa nie utonie. Tymczasem tratwa odpływała od kutra, by po chwili całkiem zniknąć w ciemnościach.
– Wytrzymaj, Marzena, pomoc jest w drodze, musisz dać radę – mówiła do koleżanki, głaszcząc ją po twarzy.
*****
Poczciwy Mi-2RN z trudem walczył z przeciwnym wiatrem. Miotany na prawo i lewo, trzymał wyznaczony kurs, zbliżając się do rejonu wypadku. Mieliśmy na pokładzie nosze podbierakowe, zamontowane w koszu ratowniczym. Wpatrzony w szalejący na morzu sztorm, starałem się dostrzec zarys kutra.
– Paweł, ile jeszcze? – zapytałem przez interkom.
– Jeszcze ze trzy mile, Radek, wyciągam z niego, ile mogę, wiesz, że zależy mi podobnie jak tobie – usłyszałem od pilota.
Siedzący obok pilota dowódca odwrócił się do mnie.
– Wiesz, że nie powinieneś lecieć, to wbrew zasadom – rzucił.
– Tu nie ma zasad, dowódco, lecę ratować je obie, równie dobrze Paweł nie powinien pilotować tej maszyny – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
Nie byliśmy jeszcze małżeństwem. W tej chwili nie obowiązywała zasada, że bliska osoba nie powinna ratować kogoś z rodziny.
Dostrzegłem lecącego po lewej stronie Haze 013.
– Tu Haze 013. Powodzenia. Uważajcie z liną – usłyszeliśmy w radiostacji.
Reflektor oświetlał wzburzone morze. Widziałem te potężne fale. Na samą myśl, że za chwilę znajdę się tam, robiło mi się zimno.
– Jest. Widzę go. Nie wygląda to dobrze. Spory przechył na lewą burtę. Nabiera wody. Długo się nie utrzyma – rzucił pilot, zobaczywszy jednostkę.
– Paweł, kurwa, mamy jedno podejście, jedno, rozumiesz!!! Zrób to tak, jak potrafisz najlepiej. Pełna profesja. Wierzę w ciebie – rzucił Stary, podnosząc się z fotela. – Jesteś teraz zdany tylko na siebie, idę do wyciągarki – dodał i znalazł się przy mnie.
– Dowódca wie jak to obsługiwać? – zapytałem.
Omiótł mnie takim spojrzeniem, że aż mi się przykro zrobiło.
– Co jak co, ale jak zaczynałem, to były tylko Mi-2 i Mi-4, tego się nie zapomina – odburknął i otwarł boczne drzwi śmigłowca.
Uderzyło w nas przerażające zimno. Przeraźliwy huk silnika zlał się z odgłosami sztormu. Pomieszane dźwięki brzmiały jak ścieżka dźwiękowa horroru.
– Spuszczę cię na dziób, uważaj na maszt, bo jak się zaplątasz, to dupa – usłyszałem od pilota.
– Ratownik 01, tu Hoplit 03, podaj wasz status – rzucił w radiotelefon dowódca.
– Tu Ratownik 01, jeden YELLOW, jeden bez obrażeń, potrzebna deska i pomoc drugiego ratownika, sama nie dam rady ułożyć poszkodowanej na desce – usłyszałem głos Klaudii.
Paweł ustawił śmigłowiec w zawisie. Był na bezpiecznej wysokości. Podobnie jak pamiętnym razem, sygnał ostrzegawczy wysokościomierza co chwila się załączał.
– Ratownik 03 gotowy – zameldowałem, zakładając maskę na twarz.
Siekł mnie po twarzy silny wiatr i deszcz. Dowódca podpiął mnie do liny wyciągarki.
– Ratownik gotowy do opuszczenia – zameldował pilotowi.
– Opuszczać. Powodzenia. Trzymam maszynę w zawisie – usłyszałem.
Powoli opuszczano mnie na pokład. Widziałem kołyszący się pokład kutra. Dziób nienaturalnie wystawał ku górze. Rufa była niewidoczna, częściowo zalana wodą. Doczepiony do kosza starałem się jakoś korygować proces opuszczania. Mocne podmuchy wiatru rzucały mną na boki. Im bardziej rozwijała się lina wyciągarki, tym większa była amplituda wychyłów.
Nogami odbiłem się od wierzchołka masztu. Obawiałem się, że razem z tym koszem zaplątam się w liny omasztowania kutra i utknę tam na dobre. Po raz kolejny udało mi się odbić od masztu. Dowódca, wychylony do granic możliwości, sterował liną wyciągarki, jak mógł najlepiej. Kontrował i zatrzymywał ją, gdy tylko niebezpiecznie zbliżała się do masztu. Dojrzałem na dole Klaudię. Czekała, by mnie przechwycić.
Udało się. Chwyciła mnie i pociągnęła do siebie.
– Radek – rzuciła zdziwiona.
– A kogo się spodziewałaś, przecież nie zostawię was tutaj samych – odparłem, odpinając się od kosza.
Uderzyła kolejna wysoka fala. O mało co nie zmyło nas z pokładu. Pozostawiłem kosz. Wyciągnąłem z niego tylko deskę ortopedyczną.
– Gdzie Marzena? – zapytałem.
– W sterówce, chodźmy.
– Tu Ratownik 03, jestem na pokładzie. Wszystko w porządku. Tkwijcie w zawisie. Kosz niezabezpieczony, swobodny – zameldowałem.
Kolejne mocne uderzenie fali spowodowało, że runęliśmy obydwoje na pokład. Na czworaka dostaliśmy się do sterówki.
– Radek? – rzuciła zdziwiona Marzena, widząc moją osobę.
– A spodziewałaś się kogoś innego? – odparłem, klękając przy niej.
Obmacałem jej biodra. Delikatnie spróbowałem ją podnieść. Jęknęła z bólu. Dobrze oceniła swoje obrażenia. Miała połamaną miednicę. Ułożyłem deskę obok jej ciała.
– Słuchaj, Klaudia, jak uderzy fala, to sekundę po tym unosimy ją razem i ładujemy na deskę. Dam ci znak. – Tak. Rozumiem. Na twój znak – odparła, patrząc na mnie swoimi przecudnymi oczami.
Kiedy nastąpiło uderzenie fali o nadbudówkę, odczekałem sekundę i wrzasnąłem, wsuwając obie dłonie pod biodra dziewczyny:
– Już, teraz!!!
Klaudia wsunęła ręce pod plecy Marzeny i oboje unieśliśmy ją ku górze. Sprawnie i szybko ułożyliśmy ją na desce. Z bólu straciła przytomność.
– Oddycha? – zapytałem.
– Tak, oddycha.
Kolejne fale zalewały pokład. Los kutra był przesądzony. – Dawaj, bierzemy ją do kosza, czas spierdalać.
Kiwnęła głową znacząco, zbliżyła się do mnie i pocałowała mnie w usta.
– Dziękuję, czułam, że to ty przylecisz.
– Hoplit 03, wychodzimy z poszkodowaną, bądźcie w gotowości – nadałem komunikat.
– Tu Hoplit 03, przyjąłem. W gotowości – odpowiedzieli.
Podnieśliśmy nieprzytomną Marzenę. Rzucani na prawo i lewo, dotarliśmy z nią do kosza. Sprawnie ułożyliśmy ją w środku.
– Podpinaj się – rozkazałem Klaudii.
– A ty? – zapytała.
– Nie uniesie nas trojga, poczekam tutaj – odparłem.
Potężne bałwany zalewały pokład. Nie było czasu. Każda sekunda była cenna. Klaudia zawahała się. Podpiąłem ją do kosza. Mocno pociągnąłem za linę, dając znak tym u góry, by podnosili kosz.
– Wrócę po ciebie, czekaj na mnie – krzyknęła, patrząc na mnie przerażonym wzrokiem.
– Tu Ratownik 03, poszkodowana i Ratownik 01 gotowi do ewakuacji. Podnoście – zameldowałem.
Trzymając się relingu na dziobie, obserwowałem, jak jadą do góry. Łajbą cholernie bujało. Doczepiona do kosza Klaudia już raz odbiła się nogami od masztu. Ten przechylał się na prawo i lewo. Jedno odbicie, drugie. Gdy wydawało się, że są już poza jego zasięgiem, stało się to, czego obawiałem się najbardziej. Lina wyciągarki zaplątała się w omasztowanie.
– Tu Ratownik 01, lina zaplątała się o maszt kutra – zameldowała Klaudia.
– Tu Ratownik 03, pozostańcie na miejscu. Wspinam się, by wam pomóc – rzuciłem.
Mocno chwyciłem się masztu. Amplituda wychyleń była ogromna. Wspinałem się bez asekuracji tak szybko, jak tylko potrafiłem.
– Tu Hoplit 03. Nie utrzymam się tak długo. Ratownik 03, jeżeli nie dasz rady, będę zmuszony odciąć linę. Niebezpieczeństwo pociągnięcia śmigłowca – usłyszałem przerażający komunikat pilota.
Musiałem, musiałem za wszelką cenę uwolnić kosz. Odcięcie liny wyciągarki oznaczałoby wyrok śmierci dla obu kobiet. Runęłyby w dół na pokład tonącego kutra.
Nie patrzyłem na nic. Jak małpa wspinałem się coraz wyżej i wyżej. W końcu dotarłem do miejsca, gdzie zaplątała się lina. Klaudia spanikowana patrzyła na mnie. Zdałem sobie sprawę, że muszę się maksymalnie wygiąć bez żadnej asekuracji, by wypchnąć zablokowaną linę na wolną przestrzeń.
– Radek, nie, proszę – jęknęła, widząc, co mam zamiar zrobić.
– Kocham cię, pamiętaj o tym – rzuciłem, maksymalnie wyginając ciało, Dłoń uchwyciła zablokowaną linę i odepchnęła ją od masztu.
– Wyciągarka, góra, szybko – wrzasnąłem i poczułem, jak bezwładnie lecę w dół.
– Wciągam poszkodowaną i ratownika. Wszystko w porządku.
Wyrżnąłem o mokry pokład. Poczułem specyficzne chrupnięcie gdzieś w okolicach kręgosłupa. Patrząc w górę, widziałem, jak unosi się kosz wraz z przymocowaną do niego Klaudią.
Twarz zalewały fale. Przed oczami przeleciało mi całe życie. Pogodna i piękna twarz Agnieszki, przecudna twarzyczka i prześliczne oczęta Klaudii. Kapitan Miśkowiec i technik z Hoplita 01. Zobaczyłem długi, rozświetlony tunel, a na jego końcu czekającą na mnie Agnieszkę. Wyciągnęła do mnie dłoń i się uśmiechnęła. Potężna fala zmyła mnie z pokładu. Zagłębiałem się w toń rozszalałego Bałtyku. O dziwo, tam pod wodą było cicho i spokojnie. Nastała ciemność…
*****
– Opuśćcie mnie, Opuśćcie!!! – wrzeszczała Klaudia, widząc, jak kuter niknie w otchłaniach morza.
– Nie, zostań, nie pomożesz mu, nie stracę już dzisiaj nikogo. Uspokój się!!! – krzyczał dowódca, mocno trzymając Klaudię w ramionach.
Założył jej dźwignię, obawiając się, że wyskoczy ze śmigłowca za swoim ukochanym.
Płakali oboje, płakali wszyscy na pokładzie Hoplita 03. Marzena odzyskała świadomość.
– Kurwa, nie zostawię tak tego – rzucił Paweł, gdy wciągnęli poszkodowanych.
Położył nos śmigłowca ku dołowi i, zataczając krąg, wystrzelił wszystkie nocne flary.
– Darłowo SAR, tu Hoplit 03, straciłem ratownika, wzywam wszystkie jednostki nawodne. Podaję koordynaty… Rozpocząć akcję ratunkową. Powtarzam: rozpocząć akcję ratunkową – nadał przez radio na wszystkich dostępnych częstotliwościach ratowniczych.
– Tu Ustka SAR, wysyłam okręt ratunkowy SAR-1500 – usłyszeli.
– Tu Kołobrzeg SAR, podajcie, czego potrzebujecie – kotłowało się w eterze.
– Tu Łeba SAR, okręt ratunkowy gotowy do wyjścia.
– Tu Darłowo SAR, Hoplit 04, po próbach, startuję.
Dowódca zamknął boczne drzwi śmigłowca i je zablokował. Pochylił się nad Marzeną.
– Spisałaś się na medal, wracamy do domu – szepnął, gładząc ją po twarzy.
– A Radek? – zapytała, nieświadoma tego, co się stało.
– Podjął go Hoplit 01, jest na jego pokładzie – odparł i odwróciwszy się, wybuchnął płaczem.
Tylko Klaudia, Paweł i dowódca wiedzieli, co kryje się za tym sygnałem rozpoznawczym. Komandor był pewny, że załoga Hoplita 01 zabrała swojego towarzysza na pokład. Radek dołączył do nich po długiej nieobecności…
*****
Przez dwadzieścia cztery godziny realizowano akcję ratunkową. Marynarka Wojenna RP, Straż Graniczna i wszystkie polskie służby SAR wysłały wszystko, co mogły, w rejon wypadku. Wszystkie Mi-14 z ZOP-u kręciły się w tym rejonie, mając nadzieję na podjęcie żywego, starszego chorążego Radosława Gancarza. Każdy dostępny śmigłowiec SAR z Babich Dołów i Darłowa przeczesywał teren. Kilka jednostek nawodnych SAR metodycznie sprawdzało każdy ze wskazanych kwadratów. Na darmo. Po tym czasie zmieniono status akcji na poszukiwawczą, zdając sobie sprawę, że żywego ratownika już nie znajdą.
Pomimo szeroko zakrojonych poszukiwań, Bałtyk nie oddał ciała Radka, traktując je jako swoją własność. Zgodnie z morskim ceremoniałem odbył się pogrzeb. Specyficzny pogrzeb, bez ciała. Do trumny włożono mundur bohaterskiego ratownika i pozostałe w bazie rzeczy osobiste. Pochowano go obok Agnieszki.
Część osób nie wierzyła, że Radek zginął. Niektórzy twierdzili, że uratowała go rosyjska łódź podwodna operująca w pobliżu miejsca wypadku. Przekazywali to innym, twierdząc, że teraz szkoli rosyjskich matrosów w Murmańsku lub Archangielsku, a w wolnych chwilach łowi ryby w rosyjskich dziewiczych rzekach.
Klaudia swoją prawdę poznała dwa tygodnie później, podejmując w mroźny listopadowy poranek jedynego ocalałego rybaka z zatopionego kutra.
– Gdzie on jest? – zapytał ją, gdy znaleźli się na pokładzie Anakondy.
Było cholernie zimno, a on był w pierwszym stadium hipotermii. Pomyślała, że facetowi coś się przyśniło. Okryła go kocem i podała mu ciepłą herbatę z termosu.
– Nikogo oprócz pana już nie ma, reszta zginęła – odparła.
– Nie, nie o kolegów mi chodzi, tam był ratownik – wyrzucił z siebie starszy człowiek.
Zdębiała. Jaki ratownik? Sama wskoczyła do wody i go wyciągnęła. Mężczyzna bredził. Nie wyglądał jednak na takiego, który oszalał. Zachowywał się racjonalnie, zarówno w wodzie, jak i teraz w śmigłowcu.
– Był, był przy mnie cały czas. Mówił, że zaczeka ze mną na ratowników. Wiedział, że przylecicie. Był do końca. Nie opuścił mnie. Idź, uratuj go, on tam czeka – bajdurzył, wierząc w to, co mówi.
Nie dowierzała w to, co słyszy. Ten człowiek mówił to z taką szczerością, że nie można było mu nie wierzyć. Otworzyła zamknięte boczne drzwi Anakondy i spojrzała na wzburzoną toń Bałtyku. Kątem oka dostrzegła coś. Jakby jakaś postać zanurkowała w otchłań morza.
– Wiem, że tam jesteś – szepnęła do siebie, zamykając boczne drzwi maszyny.
EPILOG
Osiem miesięcy później. Oddział Położniczy Szpitala Powiatowego w Sławnie.
– Przyj mała, przyj! – wrzeszczała położna.
Kobieta po raz kolejny nabierała powietrza.. Już tydzień leżała na porodówce, a od siedmiu miesięcy była wyłączona z działań ratowniczych. Cieszyła się z tej ciąży. Radek pozostawił po sobie coś niesamowitego. Ich dziecko.
Położna otarła jej pot z czoła. Mocno nacisnęła na brzuch.
– Rodzimy, kochana, rodzimy!
Klaudia parła, ile tylko miała sił. Po raz kolejny. Lekarz już wcześniej naciął krocze. Rodziła w terminie i o czasie.
– Aaaaaaa – wyrzuciła z siebie.
– Jeszcze, jeszcze, kochana. Jest dobrze, przyj!!!.
Czerwona jak burak po raz kolejny nabierała powietrza. Była cała spocona.
– Dawaj, ratowniczko, dawaj, przyj, nie przestawaj! – Starsza kobieta potrafiła zmotywować „pierwiastki” do wysiłku.
Wrzeszczała wniebogłosy, wypychając na świat ich potomka. Czuła ból, by po chwili tulić w ramionach owoc ich miłości.
– Chłopiec, trzy kilo, dwieście, dziesięć w skali Apgar – usłyszała od położnej.
Zmęczona, wtuliła w siebie tę przecudną istotkę. Dziecina płakała. Tuliła ją mocno, całując w główkę. Zmęczona i szczęśliwa patrzyła w te prześliczne oczka.
– Dzień dobry, Radeczku, mama jest tu z tobą.
„Istnieje legenda o człowieku mieszkającym pod wodą. Nazywają go rybakiem ludzi. W tym naszym morzu zwany jest bałtyckim rybakiem ludzi. Jest ostatnią nadzieją tych, którzy zostali w wodzie.
Nazywają go Ratownikiem”.
Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.
Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.
Blog Comments
Tomp
2025-05-30 at 01:18
Tym razem redaktor (pozdrawiam, MrHyde’a!) się lepiej postarał. Z nagminnych usterek wymienię przecinki po przymiotnikach inicjujących zdanie. Naliczyłem ich aż 6. I nadal brakuje interlini rozdzielających podrozdziały.
Resztę uwag językowych przesyłam autorowi.
Bardzo dobra fabuła i świetnie opowiedziana. Lubię patos, a tego tu nie zabrakło. Dobry zwornik zakończenia (nie licząc przesadnie rozbudowanego Epilogu) ze wstępem do Rozdziału I. Taka klamra to u mnie zawsze dodatkowy punkt. Aż się chce tonąć w tym Bałtyku…
Jak już chwalę fabułę, to wyrażę drobną uwagę subiektywną na jej temat zakończenia. Epilog skróciłbym o 95% i ograniczył do suchej informacji o narodzinach dziecka, żeby nie przykrywać jednego patosu (śmierć Radosława Goncarza i opowieść uratowanego rybaka) innym. Dwa grzyby wyłowione z barszczu, i to jedną łyżką, to o jeden za dużo. A dla pełnej (mojej) satysfakcji jakąś jedno- – dwuakapitową narracją opowiedziałbym, jakim cudem uratowany przez Rybaka Dusz i Klaudię rybak znalazł się w ratowniczym śmigłowcu. W obecnej narracji oba wydarzenia (śmierć Goncarza i on w roli Rybaka Dusz) sąsiadują albo za blisko, albo za daleko. Za daleko przez bajki o rosyjskiej łodzi i wędkowaniu w Rosji. To bym w ogóle wyciął jako rozpraszające i niezwiązane z fabułą.
Scenka z ubzdryngolonym dowódcą w narzeczeńskim łóżku piękna. Przypomniała mi opowieść znajomego, jak to on nawalił się na własnym weselu i rano ocknął się w swoim małżeńskim już łożu, gdzie zbudziło go gromkie chrapanie. „Jezus, Maria!” – pomyślał. „Gdybym wiedział, że Maryla tak chrapie, tobym się z nią nie ożenił”. Obrócił się i… na szczęście to był równie jak on napruty teść.
jammer106
2025-05-30 at 17:18
Szanowny Tompie,
Bardzo dziękuje za komentarz, jak zawsze trafny i konstruktywny. Dziękuje też za miłe słowa w stosunku do Mr.Hyde, który naprawdę wykonał ciężką robotę. Po raz kolejny mówię – Taki redaktor/korektor to skarb. Mieć tyle siły i energii i zagłębiać się w najdrobniejsze szczegóły (za darmochę) to nie wolontariat… to coś więcej.
Kwestia epilogu – Hyde gdy „przełknał” opowiastkę stwierdził „Kończmy tutaj, to będzie super, jakbyśmy zakończyli na pamiętniku Radka” – wskazując na tym by zakończenie było w momencie gdy główny bohater zanurza się w odmęty Bałtyku . Czy zakończenie w tym momencie byłoby lepsze? Podjąłem decyzję o tym by się z nim nie zgodzić i dać epilog. Czy dobrze? Teraz gdy wypowiedział się Thorin, widzę że to był dobry ruch. Ciekawi mnie co powiedzą inni Czytelnicy.
III część miała zakończyć cykl o ratownikach morskich, dlatego tyle tych „grzybów”. Miałem gotowy scenariusz na opowiastkę o ratownikach górskich. Prośby o kontynuacje tej serii, ciepłe przyjęcie na innym portalu (nie tym , ty wiesz którym, gdyż tam tylko I cześć tej serii była przyjęta z entuzjazmem, a potem nic) spowodowała że ruszyłem z kontynuacją tego cyklu i „przepadłem” w tej serii, co najgorsze bez opamiętania.
Kwestia z ubzdryngolonym dowódcą – real, real normalnego przełożonego, ludzkiego, wymagającego. Taka moja wizja – dowódcy, który jest normalnym człowiekiem z krwi i kości. Wymagać, ale i popić i wyciągnąć pomocną dłoń. Wydaje mi się że jest to jedna z najlepiej pokazanych postaci. Taki dobry wujek, ale bohater na swój sposób i cholernie dobry praktyk. Taki co nie mówi „Naprzód” tylko „Za mną”.
Jeszcze raz dziękuje za komentarz i oczekuje na kolejne pod „Strażniczką Bałtyku”.
Thorin
2025-05-30 at 12:10
Ta część sprawiła, że jednocześnie wzruszyłem się i zdrowo wkurwiłem.
To pierwsze, to chyba oczywista sprawa, finał to prawdziwy wyciskacz łez. Radek ginie w odmętach, cztery bazy pogotowia morskiego wysyłają jednostki, by go szukać, a on 'dołącza do załogi Hoplita 01’… Klaudia rodzi ich dziecko. No i ten tajemniczy ratownik na morzu. W kategorii wzruszających finałów pierwsza klasa. Nie zgadzam się zupełnie z przedmówcą, że jeden patos przykrywa drugi. One się uzupełniają, jak yin i yang, życie i śmierć.
Ale jednak pozostał ten wkurw. No bo Radkowi i Klaudii nie było dane wspólne życie i wychowanie syna. Rozumiem, że względy fabularne pchały ku gorzkiemu zakończeniu, robota niebezpieczna, mało realistyczny byłby happy end. Ale jednak, cholera, do końca miałem nadzieję, że wyrok nie zapadnie.
Tym niemniej świetna opowieść. Zacznę ją czytać od początku, tym razem zwracając uwagę na wszystkie smaczki i detale, ale jeszcze nie teraz. Emocje muszą najpierw opaść.
jammer106
2025-05-30 at 16:48
Szanowny Thorinie,
Serdecznie dziękuje za komentarz.
Na wstępie przepraszam że ta część wywołała u Ciebie taka huśtawkę emocji ze musisz dojść do sił. Jeżeli płakałeś przy tym opowiadaniu, to nie czytaj mojego „Foxtrota 1” (którego mam tu zamiar opublikować – inna seria o nazwie Rescuer) , albo kup sobie dwie paczki chusteczek.
„Nie zgadzam się zupełnie z przedmówcą, że jeden patos przykrywa drugi. One się uzupełniają, jak yin i yang, życie i śmierć.” – i to mnie cieszy, różne odczucia Czytelników, to swoisty power, który mnie napędza do dalszej pisaniny.
Tym odcinkiem miałem zakończyć przygody tej dwójki i … komentarze na innym portalu (nie tym na P) i ciepłe przyjęcie serii spowodowały że podjąłem się kontynuacji pod nową serią „Strażniczka Bałtyku” – I część już w czerwcu. Będziesz mógł zobaczyć co dalej… a będzie się działo.
Pozdrawiam, jeszcze raz dziękując za komentarz.
Lamia
2025-05-30 at 21:00
Oto historia, która nie nudzi nawet przez chwilę i trzyma w napięciu do samego końca. Autentyczna, wiarygodna, szczera. Szacunek, Panie Autorze.
jammer106
2025-05-30 at 21:35
Szacunek dla Ciebie Lamio że pochyliłaś się nad opowiastką. Dziękuje za komentarz. Krótki, szczery i konkretny -jak to w wojsku. Wojskowa opowiastka – Minimum słów, maksimum muzyki. Dziękuję i pozdrawiam.
Megas Alexandros
2025-05-30 at 22:19
Dobry wieczór,
moi przedmówcy powiedzieli w sumie wiele z tego, co i ja zamierzałem. „Bałtycki Rybak Dusz” to bez wątpienia fabularny i dramaturgiczny triumf i wszelkie pochwały należą się jammerowi za skomponowanie tej minipowieści. Ale mnie ciekawi w tym momencie najbardziej jedno: ten wypadek z manpadsem… to wzorowane na jakiejś autentycznej katastrofie, czy licencia poetica Autora? Bo przyznam, że mechanizm zdarzenia został opisany bardzo realistycznie i jestem pewien, że coś takiego z pewnością mogło się wydarzyć. Byłoby to więc, jak powiedziałby Hłasko, autentyczne zmyślenie.
Pozdrawiam
M.A.
jammer106
2025-05-30 at 22:52
Szanowny M.A.
„„Bałtycki Rybak Dusz” to bez wątpienia fabularny i dramaturgiczny triumf i wszelkie pochwały należą się jammerowi za skomponowanie tej minipowieści” – poziom cukru w cukrze stał się krytyczny. Nie tędy droga. Wskazać co poprawić, na co zwrócić uwagę (ale i pochwalić). To jest taki swoisty „Polski Strażnik ( film z 2006 roku „Guardian”) z dodatkowymi elementami. przerzucony na polski grunt i realia. Wpadnę w to że jestem the best i po co mi to? Jest dobry z plusem ( no dobrze -5).
„ten wypadek z manpadsem… to wzorowane na jakiejś autentycznej katastrofie, czy licencia poetica Autora?” -takowy wypadek miał miejsce na Wicku ( tylko był to zestaw średniego zasięgu). Spod Su-22 nie odszedł „wabik” celu, a obsługi dostały cynk ze mogą strzelać. Zestrzelono wtedy samolot (Su-22M4) , razem z załogą ( katapultowali się). Przeżyli.
SA-7 i śmigło to moja wersja tego wypadku. Benedyktyńska analiza danych zestawu ( bo takowe też strzelają na Wicku) z danymi Mi-14 ( Mi-8 tez by tam mógł być, choć jest zwrotniejszy) . Mr. Hyde chciał by w kwestii zestrzelenia były większe „smaczki” ale tak się zapętliliśmy że… kolejne tłumaczenia jak i co ( kwestie w jaki sposób uciekać od rakiety i jak to zrobić) to… w sumie dwie godziny czytania o taktyce uników i tak by tego nie pojął zwykły śmiertelnik. Słowem analiza działania zestawu, pomysł i możliwości śmiglaka. Jak wyszło. Ty pierwszy o ten fragment pytasz. Przeciwlotnicy mnie pewnie zjedzą i stwierdzą że bzdury piszę.
Kwestia pijaństwa na szkoleniach – kto był w wojsku ten wie. Połączyłem jedno z drugim. Czy przerysowałem -być może.
Dziękuję za komentarz i pozdrawiam.
Megas Alexandros
2025-05-31 at 00:25
E tam, cukru. Mówię jak jest. Jak kiedyś napiszesz coś słabszego, też dam wyraz swej ocenie.
Widzę,że z Panem Hyde robicie naprawdę pogłębiony research. Szacunek, nawet jeśli ostatecznie okazuje się to rzucaniem pereł przed… powiedzmy, osoby o małej znajomości tematyki wypadków lotniczych 🙂
Czyli ciąg dalszy traktuje o Klaudii? Nie mów, że po urodzeniu dziecka wróciła do tej cholernie niebezpiecznej profesji, przez co mały Radek może szybko stać się sierotą?
Pozdrawiam
M.A.
jammer106
2025-05-31 at 11:31
Szanowny M.A.
Nie chcąc spojlerować powiem tylko tyle że akcja Strażniczki zaczyna się siedem lat po opisanym tutaj tragicznym wypadku. Na resztę Czytelnicy muszą poczekać do czerwca.
Pozdrawiam.
Tomp
2025-05-31 at 14:49
Ja z pozycji profana w wojskowości (zaledwielekko oczytany), ale z rozwinietą wyobraźnią co do systemów naprowadzania i zachowania w sytuacji krytycznej, mialem dwie wątpliwości nieliterackie:
1. Lekko się zdziwilem, że po trafieniu striełą czy gromem drugi silnik ocalał, ocalała przekladnia główna i możliwe były jakieś przełączenia trybów wirowania.
2. Wyobrażając sobie siebie na miejscu pilota, szedłbym na wodę; starałbym się posadzić śmigłowiec na powierzchni. Innym kazałbym skakać, by wydostać ich z potencjalnego pola rażenia odłamków rotujących i śmigieł. Ryzyko trafienia w kabinę moim zdaniem rozkaz skakania uprawdopodobniało. Piorun ma zapalnik (również) zbliżeniowy. Strieła/grom nie miały?
Ale że nie NE nie jest terenem dyskusji na temat rzeczywistych procedur wojskowych i że to co jest, wystarcza w zupełności do oddania dramatyzmu wydarzenia, nie widzę powodu, by taką dyskusję TU wszczynać. Chyba żeby objawił się ktoś, kto takie procedury zna, ma praktykę pilotażu śmigłowców lub strzelał z manpads-a do śmigłowców.
A jak już przy sprawach technicznych jesteśmy, największą trudność sprawiło mi wyobrażenie sobie dwukrotnego zaplątania się wyciągarki w coś związanego z masztem, bo przecież nie w sam maszt. Wyglądało mi to, że pilotowi, technikowi od wyciągarki etc. zabrakło przeszkolenia, procedur lub umiętności. No i na miejscu Klaudii zrąbałbym ten maszt lub co najmniej wyciął krytyczne linki. Miala czas i zdawała sobie sprawę z zagrożenia na podstawie wypadku Marzeny.
Megas Alexandros
2025-05-31 at 23:38
Dobry wieczór,
nie będę udawał, że znam się na technice manewrów powietrznych i unikania pocisków przeciwlotniczych krótkiego zasięgu. Ale trochę na wodzie pływałem na różnych łajbach, więc tutaj coś mogę dorzucić.
Piszesz, Tompie: „największą trudność sprawiło mi wyobrażenie sobie dwukrotnego zaplątania się wyciągarki w coś związanego z masztem, bo przecież nie w sam maszt. Wyglądało mi to, że pilotowi, technikowi od wyciągarki etc. zabrakło przeszkolenia, procedur lub umiętności. ”
Tobie natomiast zabrakło trochę zrozumienia tego, jak wygląda morze przy 10 stopniach w skali Beauforta. Opisowe określenie tego stanu to „bardzo silny sztorm”, wyżej jest już tylko „gwałtowny sztorm” i „huragan”. Przy 10 stopniach wiatr osiąga szybkość od ok. 90 do 100 km na godzinę (taki wiatr jest zdolny wyrywać drzewa z ziemi, z korzeniami). Wysokość fali sięga nawet 9 metrów. Czyli 3-kondygnacyjnego budynku.
W takich warunkach pogodowych nie da się ustabilizować helikoptera nad statkiem, bo co rusz uderzają w niego podmuchy niemal huraganowego wiatru. A nawet gdyby się dało, to i tak by niewiele pomogło, bo statek pod nim jest uderzany przez potężne fale, które podnoszą go i opuszczają. Kuter, jednostka siłą rzeczy niewielka lata zatem w poziomie i w pionie. Fale go przechylają, a czasem i nakrywają. Wyobraź sobie, że w takiej sytuacji opuszczasz na pokład linę ze śmigłowca. Kuter ma zwykle maszt do którego podpięty jest takielunek. Naprawdę nie jest łatwo, by lina w coś się nie zaplątała.
„No i na miejscu Klaudii zrąbałbym ten maszt lub co najmniej wyciął krytyczne linki. Miala czas i zdawała sobie sprawę z zagrożenia na podstawie wypadku Marzeny.”
Zrąbałbyś maszt. Nie mam pojęcia, czy morscy ratownicy medyczni mają na wyposażeniu toporek, podejrzewam, że trochę ograniczałby ich swobodę ruchu i zdolność do spieszenia z pomocą tonącym. Ale załóżmy, że Klaudia znalazła na pokładzie kutra toporek i że był naostrzony. A skąd wiesz, czy maszt był drewniany? Równie dobrze mógł być aluminiowy, albo drewniany wzmacniany elementami metalowymi, co trochę utrudnia sprawę. Poza tym, żeby cokolwiek zrąbać, trzeba mieć stabilne podłoże dla nóg, by brać kolejne zamachy i uderzać toporkiem mniej więcej w to samo miejsce. A jak już wiemy, było 10 w skali. Pokład nie był stabilny, tylko cały czas rzucało nim w prawo, w lewo, w górę i w dół. Do tego śliski, bo stale zalewany morską wodą. Na takim pokładzie raczej nie utrzymasz się na nogach, a co dopiero będziesz rąbał maszt.
No i na logikę – skoro linka wyciągarki już się zaplątała w takielunek, to co da zrąbanie masztu? Padający maszt pociągnie za sobą śmigłowiec, chyba, że jego obsługa na czas utnie linę. Co z kolei uniemożliwi ewakuację Marzeny. Słowem, kwadratura koła. Gdzie się nie obejrzysz, tam dupa z tyłu.
Ściąć krytyczne linki? Tyle, że żeby ocenić, o co konkretnie zaplątała się lina wyciągarki, trzeba mieć w miarę dobrą widoczność, a podczas sztormu o taką trudno. No i wcale nie jest oczywiste, że „krytyczne” elementy takielunku są łatwo dostępne z poziomu pokładu.
Mam nadzieję, że udało mi się przynajmniej z grubsza nakreślić problemy z opisanymi przez Ciebie scenariuszami 🙂
Pozdrawiam
M.A.
jammer106
2025-06-01 at 00:28
No to i ja dorzucę co nieco dla Szanownego Tompa.
Jako że Mi-14 jest swoistym „podbydlonym” klonem dobrze znanego Mi-8/17 to powołując się na dostępne materiały tej maszyny przytoczę:
– wyposażony jest w dwa silniki o wysokim stopniu niezawodności
– maszyna zdolna jest do lotu tylko na jednym silniku, a przy obydwu nie sprawnych silnikach możliwe jest lądowanie autorotacyjne
-komory silnikowe i komora przekładni głównej oddzielone są przegrodami przeciwpożarowymi, z których każda jest chroniona skuteczną izolacją przeciwpożarową, w najważniejszych systemach i układach wyposażony jest w podwójne agregaty i instalacje
-posiada napęd podstawowych agregatów od przekładni głównej, a to zapewnia ich pracę nawet w razie uszkodzenia obu silników.
Słowem toporne ruskie bydlę. W Mi-14 silniki są podrasowane i sumarycznie dają moc 5000 KM.
Z doświadczeń wojny w Afganistanie (interwencja radziecka) zdarzało się że te maszyny trafione Stingerami i Blowpipe wracały na jednym silniku lub autorotacyjnie lądowały.
Słowo klucz -autorotacja.
By podjąć manewr lądowania na autorotacji MUSISZ MIEĆ WYSOKOŚĆ. Z pułapu 50-100 metrów nie dasz rady siąść na autorotacji. Musisz ustawić odpowiednio łopaty i mieć również odpowiednią prędkość, dlatego piloci idą w górę, i gdy mają zbyt małą prędkość rozpędzają w specyficzny sposób smiglaka i przed samym przyziemieniem delikatnie unoszą przód i siadają.
Kwestia ucieczki w dół – jak najbardziej właściwa gdy cię jeszcze nie trafili. Jednak… przydzielany poziom lotu dla śmigłowców (FL) to najczęściej w granicach FL-20-95 (bo to strefa lotów w przestrzeni niekontrolowanej), daje nam to wysokość od 600 metrów do 2700. Najczęściej nikt nie wznosi się wyżej niż na FL60 (konieczność zmiany ustawienia wysokościomierza, związane jest to ustawieniem ciśnienia standardowego) Załóżmy FL 50 czyli tak około 1500 metrów. Nie dasz rady w przeciągu kilku sekund ( a pocisk popierdala 430 m/s) zjechać 1450 metrów w dół. W tej sytuacji Mi-14 był oddalony od strzelca dwa kilometry. Pięć sekund, dobra w promocji 6 sekund. Mission impossible.
Dlaczego piszę o 50 metrach – bo według danych zestawu poniżej tego może nie trafić ( choć ruscy w Striele 2M2 zbili do 10 metrów.
O kwestii wyrzucenia załogantów przy prędkości lotu tak circla 100 km/h to pisał nie będę, a wiertalot też nagle w sekundę nie zawiśnie by ich zrzucić (Pamiętasz z II części słowa Radka do kursantów -skok z powyżej bodajże 30 metrów to pewna śmieć), 15 metrów to połamane nogi..
Lot nisko daje możliwość uniku, ale w przypadku trafienia, niestety roztrzaskanie się maszyny.
Dochodzi jeszcze kwestia głowicy IR… dobra . Hyde miał rację, trzeba było mi go posłuchać i napisać o tej taktyce. Będę się go na drugi raz słuchał.
Zapalnik Strieły – co źródło to co innego. Większość podaje uderzeniowy, ale są źródła mówiące o tym że były zbliżeniowe. Może były różne rodzaje rakiet.
I rozgorzały dysputy. Panowie i Panie bo za chwilę opracujemy tu podręcznik taktyki użycia śmigłowców.
Cieszę się że zainteresowałem Szanowne Grono. Spełniam zadanie edukacyjne.
Pozdrawiam.
Tomp
2025-06-01 at 14:53
Pochwalę się: byłem w kabinie Mi-8, siedziałem na jej dachu, brałem próbkę z izotopowych czujników oblodzenia u wlotu silnika (ich wyłączenie było przyczyną wypadku z Leszkiem Millerem). Dotykałem śmigła. 🙂 🙂 🙂
Co nie znaczy, że wiem o tym śmigłowcu cokolwiek.
Tomp
2025-06-01 at 14:45
Z technikaliami dotyczącymi śmigłowców podanymi przez jammera106 dyskutować nie będę z braku niezbędnej wiedzy, o czym pisałem. Opis autora przyjmuję na wiarę. Natomiast w kwestii „rąbania masztu” i akcji ratowniczej w sztormie coś dopowiem. Otóż na każdym kutrze rybackim spodziewałbym się siekiery. Nie wiem, co rąbać, ale maszt aluminiowy? Na kutrze w latach 90.? Wątpię. No i nie musi rąbać masztu! To powiedziałem jako laik, który z wielu powieści ma w pamięci zachowanie marynarzy na żaglowcach pokonanych przez sztorm. Tam „rąbanie masztu” było typowym opisem. Może wystarczyło odrąbać linki, antenę czy hgw co.
Moje zastrzeżenie czytelnicze dotyczyło raczej tego, że zawodowcy, którzy nieraz w sztormie zdejmowali ludzi z pokładów statków i półwraków, nie byli przygotowani na takie zagrożenie przez odpowiednie procedury i praktykę. Mało: dwa razy w zetknięciu z tą samą jednostką w tych samych okolicznościach ta sama ratowniczka ma ten sam problem, który kończy się podobnie tragicznie. Tak jakby wnioski nie zostały wyciągnięte. W ostateczności można było poczekać na statek ratowniczy. Lepiej dłużej, a bezpieczniej.
W każdym razie ja, będąc na pokładzie z Marzeną, ze skóry bym wychodził, by coś z tym zagrożeniem okołomasztowym zrobić. A niezrobiwszy… No właśnie. Może sprzeciwiłbym się kolejnej akcji z użyciem wyciągarki?
Podsumowując: zapachniało niekompetencją, a wiem, że zamiar autora był zupełnie inny.
jammer106
2025-06-02 at 11:23
Szanowny Tompie ,
Odniosę się do kwestii rąbania i niedoświadczenia ratowników (zaczynamy analizować to jakby wydarzyło się to naprawdę, jak Komisja Badania Wypadków Morskich). Nie wierzę, wciągnęliście się w to na serio!!! Co ja narobiłem.
Nie chcę być adwokatem Megasa, ale ma on w dużej części rację. Poniżej pozwolę sobie przedstawić argumenty :
„ale maszt aluminiowy? Na kutrze w latach 90.? Wątpię.” – Kuter typu WŁA-127 ( zatonął realnie na Bałtyku) i załóżmy że to moje UST ilerśtam jest jednostką bliźniaczą. Ten kuter po analizie zdjęć w necie ma maszty stalowe (analiza zdjęcia jednostki). Była to przeszło 25-metrowa jednostka, zbudowana w 1972 r. w niemieckiej stoczni Niendorf Ostsee Evers-Werft K.G. więc tu strażacka piła specjalistyczna. da radę.
W opisie tekstu wspominam że Radek z Klaudią idąc do Marzeny ( do nadbudówki) posuwają się prawie na czworaka, a wcześniej o mało co nie zmyła ich fala z pokładu. Poczuj klimat. Obejrzyj końcówkę doskonałego filmu „Guardian” z Kevin Costner. Tamte obrazy były dla mnie natchnieniem do budowania grozy i pokazania siły żywiołu. Jakiekolwiek próby kombinowania przy odciągach takielunku i hgw były śmiertelnym ryzykiem dla tej dwójki (Marzena tkwiła w sterówce). Zmycie z pokładu było wysoce prawdopodobne. Mało tego z tekstu wynika że łajba jest pochylona a rufa częściowo zalana. Bohater stwierdza że ta krypa już długo na powierzchni nie wytrzyma. Czas jest tutaj czynnikiem najważniejszym. Ewakuować się z ranną (połamana miednica) natychmiast.
Kwestia braku wyszkolenia i błędów – Kobiety ewakuowały z pokładu 6 rozbitków (załoga kutra), szczęśliwie. To już jest sukces. dwa albo trzy kursy tam i z powrotem (ba, cztery bo same musiały też dostać się na pokład). Ze zmiennym silnym wiatrem w bok, ogon, w czoło śmigłowca. To walka pilota z żywiołem. Ten jeden raz gdy się nie udało – wszak udało mu się wcześniej cztery razy.
Pilot odcina linę by nie ryzykować życia 10 osób dla dwóch ratowniczek , zrzuca tratwę. Paliwa mało, bo gdy tkwi w zawisie to z silników wyciska max mocy. Pilot MI-14 styka się z jednostką jeden raz. Drugi raz robi to załoga Mi-2RN ( a gdzie tej maszynie do Mi-14). Załoga niekompletna, zbieranina i cholernie zmotywowana by je uratować ( dwójka zakochanych szalenie mężczyzn -Radek i Paweł oraz „Stary”, który nie chce dopuścić do tego co przeżył gdy utracił załogę Hoplita 01). Radek, który zaprzysiągł sobie że nikt więcej już nie zginie. Oni polecieli by nawet gdyby warunki na to nie pozwalały. Szaleńcy, na swój sposób niebezpieczni, ale … chyba kochani przez Czytelników.
Kwestia statku ratowniczego – najbliżej jest łódź ratunkowa SAR-1500. nazwa butna ale wcale nie ma wyporności 1500 ton. Jest fajny film na Youtube (wbij sobie frazę SAR 1500 wywrotka) a zobaczysz jaka to kruszyna i jak walczy przy stanie morza góra 6-7 w skali. Wyjdzie o każdej porze i przy każdym stanie morza. Tak to nie żarty, sam w to nie wierzyłem. Ma zaletę taką że działa jak Wańka-wstańka. nie wywróci się do góry dnem. Super prędkość 30 węzłów, ale.. taka prędkość to przy gładkim morzu, nie przy falach mających ponad 5 metrów. Tam śmiem twierdzić pójdzie max 10 węzłów, a i nie pójdzie czołowo tylko zakosami. Kuter załóżmy że znajduje się w odległości 10 mil morskich od portu. Czas gotowości łodzi do wyjścia z portu to według procedur 15 minut. 1 węzeł to 1 mila morska na godzinę. Łódź dopłynie do rozbitków po… 1 godzinie i 15 minutach, no dobra po jednej godzinie. czy do tego czasu łódź nie zatonie – sorry zatonęła co wynika z tekstu opowiadania. Być może, ale naprawdę z dużą dozą optymizmu przeżyje Radek I Klaudia bo Marzena z połamana miednica z pewnością nie. W utraconych wychodzi na to samo, ale tu mamy 100% uratowaną dwójkę kobiet, a przy oczekiwaniu na SAR-1500 nikłe prawdopodobieństwo ze tak się wydarzy. Mogą zebrać trójkę zabitych.
Mam nadzieję że wytłumaczyłem co nieco i że nie straciłem wiernego Czytelnika i szanowanego Komentatora.
Pan Hyde
2025-06-02 at 13:42
Skoro już redaktor-korektor został wywołany do tablicy i uchylony został rąbek tajemnic kuchennych, to wypada się też odezwać.
Tomp pisze: „1. Lekko się zdziwilem, że po trafieniu striełą czy gromem drugi silnik ocalał, ocalała przekladnia główna i możliwe były jakieś przełączenia trybów wirowania.” Ponieważ Autor otwarcie mówi o natchnieniu natury filmowej, niewiarę można chyba zawiesić na wysokim kołku. Nie wszystko musi się odbywać jak w realnym świecie. Ja ze swej redaktorskiej strony starałem się tylko – pytaniami kierowanymi do Autora – zapewnić, by tekst był spójny sam ze sobą. To znaczy, żeby w scenie trwającej 5 sekund dialog nie wymagał czytania przez minutę, czy żeby rozkminki bohaterów odnośnie rodzaju głowicy naprowadzającej (Tak się chyba nazywa ten detal) nie wisiały w narracyjnej próźni, tylko żeby, skoro już się pojawiły, jakoś je powiązać z treścią opowiadania. (Widzę, że z ostatecznej wersji tekstu jednak zniknęły.)
Odnośnie realizmu taka oto ciekawostka (https://en.wikipedia.org/wiki/9K32_Strela-2): W wojnie wietnamskiej Amerykanie stracili wskutek trafień Striełami kilkadziesiąt śmigłowców, co daje jako taką próbę statystyczną. Okazuje się, że trafienie wcale nie zawsze prowadziło do zabicia całej załogi. W kilku wypadkach liczba ofiar wg tabelki w Wikipedii wynosi 0. Tak więc może historia opowiedziana przez jammera 106 wcale nie jest aż tak fantastyczna, jak się wydaje. Kto wie. 😉
Tomp
2025-06-02 at 23:51
„Wróć, Tompie! Przecież wcale nie chciałeś ani krytykować fabuły, ani podważać wojskowych kompetencji kogokolwiek. Chciałeś TYLKO podzielić się wątpliwościami nabytymi wskutek innych lektur, filmów i własnej wyobraźni. Przeproś Panów!”
Przepraszam.
🙂
Nathalie
2025-06-02 at 16:08
Finał może i przewidywalny (wszystko wskazywało na to, że tragedia się powtórzy) ale chwytający za gardło oraz serce.
Radek zasłużył na coś lepszego, niż pochówek w zimnym morzu.
Z drugiej jednak strony, podczas akcji ratunkowych wyrwał z Bałtyku tyle należnych mu ofiar, że w końcu musiał zapłacić za to cenę.
jammer106
2025-06-02 at 17:04
Szanowna Nathalie,
” podczas akcji ratunkowych wyrwał z Bałtyku tyle należnych mu ofiar” -zamienić ofiar na potencjalnych dusz i mam drugie uzasadnienie tytułu serii. Jesteś Wielka. Dziękuję i pozdrawiam
Tomp
2025-06-03 at 00:05
Tak religijnie rzecz biorąc, to pierwotnie „dusza” oznaczała „istotę żywą”. Żydowską duszę greka wyraża słowem „tchnienie, oddech”, bo duszę (a więc życie) mają wszelkie stworzenia oddychające. Dlatego tyle w Biblii tych „tchnięć”, które oznaczają po prostu dar życia. Ładnie się to wiąże z powszechną dziś procedurą reanimacji „usta usta”: ratownik swoim tchnieniem daje życie ratowanemu bez życia, czyli bez tchnenia.
I oczywista konsekwenca w temacie aborcji: dzecko nie jest człowiekiem, a nawet „istotą żywą”, zanim nie weźmie pierwszego wdechu. Tak twierdzi chrzećcijańskie Pismo św. wbrew propagandzie obecnego Kościoła.
Pan Hyde
2025-06-03 at 13:23
Tak religijno-histrorycznie patrząc, to trzeba by się jeszcze chyba zastanowić, co było pierwsze: pneuma czy roah, czy jeszcze coś innego, i który język pożyczył od którego.
Ale teraz to mamy jeszcze lepszą zagwozdkę: czy wg Biblii „istotą żywą” jest np. ryba? Czy ryba bierze oddech? 😉
Nefer
2025-06-10 at 14:58
Kolejne udana odsłona morskiej trylogii, tym razem szczególnie kumulująca napięcie, prowadzi bowiem do finału całego zamysłu i spina go niczym klamrą. Po drodze udane sceny z życia koszarowego, często ponure (alkohol, niekompetencja, układy), ale i humorystyczne (dowódca w łożu (przed)małżeńskim). Nie wnikam w szeroko komentowane kwestie „techniczne”, gdyż się na nich nie znam, powiem tylko, że na mnie osobiście ich opis zrobił duże wrażenie i zostały dobrze dopasowane do fabuły. Aby nie pozostawić odczucia nadmiaru cukru w moim komentarzu, zwrócę natomiast uwagę na pewien szczegół językowo-warsztatowy. Otóż zdarzają się powtórzenia wyrazów w sąsiadujących zdaniach, co odrobinę zgrzyta podczas lektury. Skądinąd pasjonującej.
Pozdrawiam
jammer106
2025-06-10 at 16:38
Serdecznie Dziękuję za komentarz,
Widzę że scena komandora w łóżku robi niesamowitą furorę u kolejnego Czytelnika. Cieszy mnie to bardzo.
W kwestii powtórzeń – walczę z nimi i bardzo pomaga mi w tym Mr.Hyde. Mam nadzieję że w kolejnym opowiadaniu (Strażniczka Bałtyku) , będzie ich mniej. Zapraszam do komentowania kontynuacji tego cyklu, a już będzie na łamach NE niebawem (12.06).
Pozdrawiam.
Androidka
2025-06-11 at 00:24
I kolejny raz zostaje pozostawiona z wyraźnym rozstrzałem – jakby walono do mnie z dubeltówki. Tylko teraz wiem czemu! Otóż moim zdaniem cykl stawia sobie sufit swojego poziomu nie tak wysoko, jak ja bym chciałabym, aby był (lub przekładając na związkowo-rozstaniowe, bo »Rybaka Dusz« już nie uraczę: „To nie z tobą jest problem, a ze mną”). Ale! Dość dobrze wykonuje stawiane przed nim wyzwania.
Bo jest dużo rzeczy do lubienia. Od, jak pisałam wcześniej, postaci Radosława (aż prosi się o pytanie, ilu takich bezimiennych bohaterów istniało w realnej historii) i koniec jego drogi stawia pewną kropkę w jego drodze (lepszego niż heroiczna śmierć nie da się wybrać) po fakt, że realia ratownictwa morskiego nie służą tylko do trzydziestu zdaniowego wstępu, kim to nie jest postać, aby przejść w pięcio-sześcio zdaniowy opisu seksu pod prysznicem po kolejnej udanej akcji. Ba, dzięki strukturze trylogii całość ma dobrze zbudowaną kompozycje: poznajemy bohatera i jego dramat, obserwujemy drogę do odkupienia i wreszcie unieśmiertelnienie. Dorzućmy do tego, że sięgasz po wracające do popkulturowych łask okresy PRL (niedawno oglądałam całkiem fajny miniserial »Projekt UFO«, a moi rodzice uwielbiają filmową »Zupę Nic«). Już przytaczany przez wielu poprzednich komentatorów motyw pijanego dowódcy w łóżku jako wątek humorystyczny jest (z braku lepszego określenia) uroczy, ale większą siłą było kojarzące się z Pasikowskim, Żytnią i szlugami zapachniało przy scenie wyjaśniające, dlaczego została wystrzelona rakieta w stronę helikoptera.
Na tych polach cykl »Bałtyckiego Rybaka Dusz« najbardziej dla mnie punktuje i śmiało stwierdzam: chciałabym więcej tak zbudowanych historii w erotycznym poletku.
I tak pamiętam, Jammar, że odniosłeś się do wytkniętych przeze mnie bolączek i uprzedziłeś, że niestety w trzeciej ich nie wymażesz (ale ku radości mojego serduszka, umiałeś je przyjąć godnie), gdyż ta już na stole operacyjnym naczelnego Doctora Jekylla. Skupie się na paru nowych, które wyłapałam przy czytaniu tej.
Po pierwsze, nie ma co kłamać, że część ta cierpi na nie tak rzadką chorobę „zakończeń epickich trylogii”, gdzie oczekiwania wobec takich często są naprawdę duże (stąd wspomniany na początku sufit). I o ile są momenty, kiedy to rzeczywiście wybija (głównie akcje ratownicze, o których poprzednio pisałam jako coś mogącego znaleźć się w biograficznych wspomnieniach rzeczywistego ratownika), ale też są spadki. Głównie tyczą się scen erotycznych. Poprzednio ich broniłam jako przykład pewnego eskapizmu od stresu, rozładowania – tu jak zmrużę oko, to mogę stwierdzić „no, są pokazem, że nasza główna para jest naprawdę zakochana”. Nie umiałam jednak obejść się wrażeniu, że bardziej szkodzą przyjemnej treści i są dołożone ku uciesze spragnionego takich czytelnika, niż stanowią coś prowadzonego organicznie względem fabuły.
Zresztą, tu też ujawnia się druga choroba, na którą cierpią nawet profesjonaliści, a co dopiero ambitni i aspirujący klepacze liter: Opowiadanie o uczuciu i jego skala. I już tłumaczę, o co mi chodzi, spokojnie! Tak, opowiadanie – nomen omen – służy opowiadaniu historii, ale jest wielka przepaść między zapisaniem zdania: „Rafał kocha Agatę” a prowadzeniem opowieści w ten sposób, aby to sam czytelnik odczytał ten komunikat w oparciu, co zostaje mu przedstawione. I niestety, miejscami mam poczucie bardziej, że często to bardziej z ust Radka wychodzi zapewnienie o miłości, niż da się ją poczuć. Dość sztuczny i zbyt szybko rozegrany zostaje konflikt względem troski o Klaudię (taki mógłby ciągnąć się spokojnie pociągnąć przez większą część tekstu i budować uzasadnienie skąd ona się bierze), tymczasem zostaje błyskawicznie zamieciony pod dywanik. Podobnym problemem jest właśnie wspomniana skala: w części drugiej dostrzegaliśmy zarysy jakichś uczuć dwójki sobie obcych, ale tu dosłownie przeskakujemy gwałtownie w oświadczyny i wielkie plany na przyszłość (nieszczęśliwie zadeptane, ale cóż).
I tylko ponownie: to chyba bardziej ja niż problem. Brakuje mi jednak jakiegoś dłuższego i wyraźniejszego budowania cegiełka po cegiełce tego uczucia, gdzie dwie osoby mają szansę odkryć się nawzajem i postawić ten domek. Wyraźne też chyba w przeszłości były jakieś zręby lub niezrealizowane plany na trójkąt (niekoniecznie seksualny, ale romantyczny) Radosław-Klaudia-Marzena, co mogłoby stać się osią dla kolejnego konfliktu. Mogłoby być to właśnie budulcem w relacji.
Dużo myślałam nad tymi, określonymi przez ciebie edukacyjnymi, wstawkami lub tymi jak nagle do narracji Radka wkrada się narrator trzecioosobowy dopowiadający zdarzenia. I jak miałam wcześniej dość ambiwalentny stosunek do nich, tak po czasie to przemyślałam i przypomniałam sobie trochę rzeczy. Choćby to, że w sadze »Pan Lodowego Ogrodu« Grzędowicz robił podobne wymyki w celach nadania dynamiki scenom akcji (głównie walk) lub jak realizowano miniserial »Kompania Braci«, lub jak szkatułkową strukturą realizowane są niektóre filmy Wesa Andersena (choćby »Grand Budapeszt Hotel«, gdzie czytana przez bohaterkę książka opowiada nam o rozmowie jej autora z pracującym w tytułowym hotelu boju, który opowiada o swojej pracy w najlepszym okresie jego działania). W konkluzji zadałam sobie pytanie: „Czemu Jammar nie poszedł z tym o krok, a właściwie skok dalej?”.
Jestem bowiem w stanie sobie wyobrazić ten sam cykl wzbogacony o drugą, oddzieloną od samego Radka linię fabularną. Jaką? Cóż, tutaj pole manewrowe jest szerokie jak Atlantyk. Może stworzyć postać jakiegoś dziennikarza zbierającego materiały do powieści o Radosławie Gancarzu lub śledczego, który dąży do wyjaśnienia sprawy i przesłuchuje kolejne osoby związane ze sprawą i to one tłumaczą, skąd się wzięło określenie „Michałek”, dlaczego rakieta została wystrzelona, jak to się stało, że Radek został zatrudniony jako instruktor, które procedury w danej akcji zawiodły itd. Taka dosłowna dokumentalistyka. I przecinamy to „fabularnymi” scenkami, gdzie już na pełnej idziemy w ratowniczy żargon i wyłącznie widzimy te zdarzenia z oczu Radosława, toczoną walkę z demonami straty Agnieszki i rodzące się powoli uczucie do Klaudii w tym nie najbezpieczniejszym środowisku. Intymne, mające w sobie coś z pamiętnika.
Wówczas ten spinający całość epilog (co do jakiego jak widać, niektórzy mają mieszane odczucia) nabrałby nowego wydźwięku, znacznie wyrazistszego dla historii.
No bo właśnie, koniec i epilog.
Rozbijmy to na dwa i od razu przyznam się do dwóch.
Jak tylko zaczął się motyw, że „składam rezygnację i zostanę instruktorem”, ale niedługo potem „jeszcze tu pracuje do północy” to połączyły się kabelki: „on umrze”. Bo, nie umniejszając niczego treści, to jest tak ostra klisza wszelkich filmów policyjnych, gdzie masz tego jednego podstarzałego policjanta (najczęściej ulubionego komendanta głównego bohatera), jaki opowiada, że jutro przejdzie na emeryturę na zasadzie: „Jutro tylko wędka, ja i zimne piwo”. I już wiesz, że nim skończy się ten dzień, on będzie martwy. Niemniej, jak już napisałam wyżej: Lepszego losu niż bohaterska śmierć dla głównego bohatera nie dało się obrać. Być może fakt, że przez takie przeżuwanie popkultury już nie widzę w tym aż takiego dramatyzmu jak niektórzy (ba, powiedziałabym, że to raczej naturalniejsze niż wymuszony happy end) i trochę dziwi mnie próba stworzenia dwóch takich epickich motywów w jednym tekście (najpierw rakieta, a później krypa w oku sztormu) zamiast jakiegoś scalenia ich w jedno, ale pozostaje to zrealizowane sprawnie. Tym bardziej że nie ma tutaj przesadnego epatowania martyrologią bohatera, a wyszło to nadzwyczaj naturalnie i godnie co tylko umacnia postać głównego bohatera jako właściwego bohatera na odpowiednim stanowisku.
I niestety, zgodzić się muszę z Doctorem i Tompem, że to tam powinna zapaść kurtyna.
Kolejne przejście na narratora trzecioosobowego wyraźnie rozwadnia i odbiera patosu (ponownie: jakby dwie narracje to wyratowały!). Tu też podpiąć się muszę karabińczykiem do Tompa, że przydałaby się jakieś szersze rozdzielenie między samą śmierć Gancarza, wyjaśnienia na jej temat a rodzeniu się legendy Ratownika. Można było tam spokojnie wstawić interlinie.
Epilog zaś jest przyjazny, pozostawia czytelnika z czymś nieco optymistycznym na koniec (nie przesadnie, ale zamyka krąg życia: Tam, gdzie śmierć jest i życie).
Z pewnych źródeł wiem, że już da się czytać kontynuację i z pewnością będę jej wypatrywała na NE z nadzieją, że tym razem ten sufit będzie nieco wyżej i będę bawiła się równie dobrze. Powtórzę: Masz Jammarze w moich oczach duży potencjał, tylko czasem zdaje się brakować sposobności, aby go wykorzystać i sądzę, że największe rakiety trzymasz jeszcze w pawlaczu.
Bądź jak ciasto drożdżowe, rośnij, co dodamy domową passatę, salami i pieczarki, a potem cię upieczemy w piecu opalanym drewnem.
jammer106
2025-06-12 at 10:41
Witam Szanowną Androidkę,
Mam nadzieję że z tej dubeltówki strzelałem solą lub ślepakami i nic Ci nie jest, ale tak na poważnie.
Na wstępie od razu powiem – Cały cykl Bałtyckiego Rybaka jest wzorowany na filmie Guardian z 2006 roku i przełożony na polskie realia z dodatkiem erotyki i dodatkowych akcji/wątków (zestrzelenie, małżeńskie łoże, ect).
Dlatego też niektóre rzeczy są przyspieszone a wątek trójkąta Radek -Klaudia- Marzena nie jest rozwijany (nawet nie planowałem tego). Masz rację – sceny erotyczne wciskane są na siłę, bez nich opowiadanie nie traci zbyt wiele, mamy jednak portal erotyczny, a nie kółko zainteresowań wojskiem. Gdybym chciał rozwijać poszczególne wątki o których wspominasz to cykl miałby z 8 części. Planowałem go zakończyć po trzech i przejść do cyklu o ratownikach górskich i… pozytywny odbiór i prośby Czytelników o kontynuację opowiastki spowodowały że poszedł cykl o Strażniczce.
Tu dochodzimy do zakończenia i epilogu. Rozterki miałem spore a Hyde jeszcze mnie podgrzewał by zakończyć jak Radek zanurza się z kutrem w odmęty i gdybym nie napisał Strażniczki to pewnie bym na to przystał. Idzie na dno i finał, co niektórzy Czytelnicy pomyślą – a może się uratuje, on doskonały pływak? Kwestia mistycznej postaci w falach Bałtyku – też jest rozwinięta w IV części Strażniczki. Ten drugi cykl jest inny niż ten pełen akcji, patosu, bardziej psychologiczny i pełen rozterek głównej bohaterki. Mam nadzieję że bardziej przypadnie Ci do gustu, a zakończenie jego będzie… albo moja wielka klapą, albo pozostawi Czytelników z tym swoistym „O ja pierd..”
Staram się by nie zostać zakalcem, poprawiam warsztat (przynajmniej się staram). Jak zawsze na priv podeślę Ci pewne wyjaśnienia.
Dziękuje za konstruktywną i długą RECENZJĘ – bo tak to należy nazwać. W iście benedyktyńskim stylu wyłapujesz potknięcia i błędy. ale też zauważasz plusy. Wiedz że dla mnie jesteś bardzo ważnym Czytelnikiem i biorę sobie do serca Twoje uwagi. Dziś premiera Strażniczki na NE. Zapraszam do lektury i komentarza. Pozdrawiam serdecznie.