Kobiety nie noszą już sukienek (Marcin Mielcarek)  4.7/5 (11)

16 min. czytania

Mikko Miettinen, „Diana”, CC BY-NC-ND 2.0

– Do kurwy z tym wszystkim! – wrzasnął Paweł i rzucił butelką przed siebie.

Butelka świsnęła tuż koło mojego ucha, przeleciała cały pokój i rozbiła się na ścianie.

– Stary, nie rób tak – powiedziałem do niego.

– Słuchaj, mówię o tym, że wszystko zaczęło pieprzyć się od momentu, kiedy kobiety wcisnęły na swoje tyłki spodnie – oznajmił, otwierając nowe piwo. – To było w latach trzydziestych, wiedziałeś o tym? Cholera, posłuchaj mnie, no posłuchaj dobrze, co teraz do ciebie mówię. Słuchasz?

– Słucham.

– No to tak. To było w latach trzydziestych…

– To już wiem.

– No cholera, stary, daj mi powiedzieć.

– Mów.

– Pewien tam Prokurator Generalny Stanów Zjednoczonych uznał wtedy, że kobiety mogą nosić spodnie. To znaczy, że mogą nosić spodnie kiedy chcą, gdzie chcą i jak chcą. Rozumiesz, kilka lat później, żona tego miękiszona, Roosevelta, pokazała się w spodniach na oficjalnej uroczystości. Od tego się zaczęło, to był kamień węgielny pod to, aby sprawy zaczęły się na poważnie pieprzyć. Ale dopiero w latach sześćdziesiątych spodnie stały się na tyle popularne, że gościły na tyłkach niemal wszystkich amerykańskich kobiet. Rzecz jasna nie trwało to długo, aby moda zawędrowała do Europy, a później za żelazną kurtynę.

– Ale o czym ty teraz w ogóle mówisz?

– No ja cię pierdolę. Ty jesteś głupi czy udajesz? Mówię, kurwa, o tym, że kobiety nie noszą już sukienek. Kapujesz?

I na podkreślenie powagi swoich słów wyzerował to piwo i rzucił nim w ścianę. W moją ścianę. Obok mojej głowy.

– Stary nie rób tak – powtórzyłem.

– Masz jeszcze jakieś piwo? – zapytał, ignorując moje słowa.

– W lodówce jeszcze coś powinno być – powiedziałem.

Podniósł się z kanapy, a potem lekko zachwiał. Biała koszulka opinała pieszczotliwie jego wydatny, blady bańdzioch. Rzecz jasna potężny organ kontrastował z chudymi jak patyki rękoma. Pasowała natomiast jego twarz – małe oczy, wory pod nimi, tłusta cera i łysiejący czubek głowy. Paweł nie pracował, chyba nigdy nie przepracował uczciwie dnia. Skąd brał pieniądze na papierosy, piwo i całą resztę pozostawało zagadką. Oczywiście pytałem go o to nie raz, ale zawsze wciskał inną bajeczkę. Teraz trzymał się tej, że jest na garnuszku trzydziestoparoletniej piękności – sam też był przed czterdziestką.

– Chłopie, nigdy nie widziałeś takiej kobiety – zarzekał się. – W twojej małej głowie nawet nie pomieściłaby się sama wizja kogoś takiego, jak ona. Jest niemal abstraktem. A już na pewno dla typów jak ty.

– Stary, wydaje mi się, że robisz mnie w konia.

– Ale ona naprawdę istnieje! Ma na imię Laura, rozumiesz, Laura! Chłopie, aż sobie nie wyobrażasz jak ona wygląda! A jak mówi! A co myśli!

– W takim razie jednego nie rozumiem.

– Czego, kurwa, znowu nie rozumiesz?

– Dlaczego niby miałaby się tobą interesować.

– Jak to, kurwa, dlaczego?

– No dlaczego?

– Dlatego, że, kurwa, ja sam jestem kimś wyjątkowym i niezwykłym. Taki jak ja rodzi się raz na kilka pokoleń, może rzadziej.

Rzecz jasna Paweł miał wielkie ego. Był poetą. Piekielnie słabym poetą. O Boże, jakim on był słabym poetą. Nigdy nie wydał żadnego tomiku wierszy. Tylko jeden z nich znalazł się w jakiejś kiepskiej antologii, za którą wydawca zawołał od twórców pieniądze – Paweł nie chciał się jednak przyznać, na ile go naciągnęli. Nie lubiłem go, ale niestety uczepił się mnie jak rzep psiej dupy. Wywalałem go kilkakrotnie, ale za każdym razem wracał. Cholerny truteń. Nie pomogło nawet manto, a przecież lanie zawsze w takich sytuacjach było słusznym wyjściem – dwa razy sprałem go jak prosię, na różowo, ale on i tak po kilku dniach przychodził. Irytujący był, gruby bąk bzyczący tuż nad uchem. Ciągle recytował Byrona, po kilku zwrotkach zawsze przerywał i patrzył na mnie z jakimś takim błyskiem w oczach. Nie miałem pojęcia, czego wtedy oczekiwał, nigdy rzecz jasna nie zapytałem. Facet posiadał jednak pewną cechę – która pewne jednostki, bardziej utalentowane, mogłaby wznieść na wyżyny – a mianowicie niezachwianą wiarę w siebie, w to, co robił. A robił tak naprawdę niewiele. Pisał wiersz od święta, ale kiedy już jakiś udało mu się napisać, łaził z nim przez tygodnie i recytował mi go i pytał o zdanie.

– Nie potrafisz pisać, Paweł – mówiłem mu za każdym razem. – Lepiej wziąłbyś się za normalną robotę. Widziałem, że poszukują w służbie oczyszczania miasta.

– Nie, nie – zarzekał się. – Wielcy wyprzedzają swoje czasy o dekady, czasami wieki. Minie sporo lat, zanim zostanę odkryty i zrozumiany.

– Może masz rację – kończyłem zawsze temat.

Zresztą, nie będę wam opowiadał, możecie sobie sami ocenić, co ten facet wypisywał. Jeden z jego wierszy szedł na przykład tak:

 

o córy koryntu

moje wnętrzności

płoną

lędźwia skore

do chuci

a wasz płacz

moim zwycięstwem

 

Paweł dopił ostatnie piwo jakie miałem w lodówce i wiedząc przecież, że było ono ostatnie, powiedział z pretensją:

– Nie ma już piwa.

– I co? – zapytałem.

– No nie wiem. Może skoczysz po więcej?

– Później.

– W takim razie przyjdę później.

Nawet do głowy nie przyszło mu, żeby kiedykolwiek jakieś przynieść. Kiedy skończył to piwo, zamachnął się i ze słowami “do kurwy z tym wszystkim” rzucił pustą butelką o ścianę. Znów mijając moją głowę o cal. Szkło rozpierzchło się po całym salonie.

Miałem tego dosyć, dobroć nie popłaca, ludzie z sercem na dłoni zwykle kończą wydymani w owo serce i dupę. Po prostu wstałem i podszedłem do niego. On siedział, nie podniósł się. Patrzył na mnie z lękiem, wiedział, co zaraz się wydarzy. Trzasnąłem go z prawej, zaciśniętą pięścią, nie za mocno, ale i tak przewrócił się na podłogę.

– Stary, powiedziałem ci, że masz tak nie robić – oznajmiłem, a potem sprzedałem mu kilka kopniaków w brzuch.

Zacharczał parę razy, a kiedy wychodził, nie mógł przestać krztusić się i kaszleć. Uznałem, że na jakiś czas mam z nim spokój, przynajmniej na kilka dni. Poszedłem do kuchni po zmiotkę i szufelkę i wziąłem się za sprzątanie. Oczywiście, że za późno przyszło mi do głowy to, że powinienem zmusić go najpierw, aby on to zrobił. Dobroć, cholera, naprawdę nie popłaca.

No i nie pomyliłem się, bo w następny piątek Paweł zapukał do moich drzwi. Postanowiłem mu nie otwierać, ale był natarczywy, cholerny, głodny komar. W każdym razie w końcu mu otworzyłem. Znów plótł jakieś głupstwa, znów wypił mi kilka piw i znów rozbijał butelki o moją ścianę. W tym miejscu zrobiło się już nawet odbarwienie, wielka plama, która nie chciała za cholerę zejść. Pozostało tylko położenie nowej warstwy farby.

– Posłuchaj, no – powiedziałem, łapiąc go za szmaty – mam już dosyć twoich wizyt. Nakopię ci zaraz do dupy tak, że już więcej się nie pozbierasz.

– Stary, przepraszam – załkał, mając łzy w oczach. – Myślałem, że jesteśmy kumplami.

Już się zamachnąłem, serio mając w planach pozbawić go zębów, kiedy zaczął płakać na całego. Nie mogłem na to patrzeć, to było okropne. Wyglądał jak dziecko, bobas właściwie, chory i pomarszczony. Wycofałem rękę i usiadłem naprzeciw niego.

– Wynoś się – powiedziałem.

– Posłuchaj…

– Wynoś się, bo zmienię zdanie.

Zebrał się do kupy i poczłapał do wyjścia. Wiedziałem, że znów kupiłem sobie tylko chwilę spokoju.

Okazało się jednak, że Paweł nie przyszedł za tydzień, ani za dwa. Nie wiedziałem co się z nim działo, właściwie nic mnie to nie obchodziło, bo miałem swoje, ważniejsze sprawy. On siedział podobno u siebie i nie wychodził. Przynajmniej tak powiedziała mi jedna sąsiadka.

Pod koniec miesiąca, na tablicy ogłoszeń w naszym bloku, znalazłem jego pogrzebową klepsydrę. Nie zdziwiło mnie to jednak za bardzo. W każdym razie decyzję o pójściu na pogrzeb podjąłem z samego rana. Włożyłem białą koszulę, czarną marynarkę i spodnie od garnituru, wypastowałem lakierki i poszedłem. Pogoda była kiepska, zanosiło się na deszcz, mimo tego wybrałem się na nogach, bo cmentarz nie znajdował się jakoś daleko od moich okolic.

Na samym pogrzebie było raptem kilka osób i nikogo rzecz jasna nie znałem, bo nie pojawili się żadni sąsiedzi. W oczy rzucała się jednak pewna samotna blondynka. Miała na sobie czarną, obcisłą sukienkę, na głowie równie czarny kapelusz, a twarz skrytą za wdowim welonem, spod którego wypływały jasne włosy. Wydawała się mieć obłędną figurę, to znaczy miała taką, nie dało się temu zaprzeczyć. Nawet ksiądz wydawał się prawić kazanie z permanentnym wzwodem. Obserwowałem ją w kaplicy, później podczas ostatniego przemarszu i nad grobem. Kiedy pogrzeb dobiegł końca nie pozostało mi nic innego jak wrócić. Odchodząc, obejrzałem się jeszcze za tym wdowim, ponętnym zjawiskiem. Wiecie, to jest tak, że mężczyzna już od samego patrzenia na kobietę może popaść w szaleństwo. Dlatego staram się tego na ogół nie robić, mam dosyć własnych zmartwień. Zresztą chyba i tak nie bardzo mi wychodzi – owo popadanie w szaleństwo. W każdym razie okazało się jednak, że ta idzie w moim kierunku. Sunęła niczym mara, zwiastun śmierci. Nie przeszła obojętnie obok, a zatrzymała się przy mnie, odgarnęła teatralnie woal i odezwała się:

– Pan jest chyba przyjacielem Pawła, mam rację?

Przytaknąłem krótko.

– Tak myślałam. Wie pan, opowiadał mi o panu. Bardzo pana szanował i cenił. Uważał pana za swojego przyjaciela. Liczył się z pańskim zdaniem odnośnie swojej twórczości. Poza tym uważał, że pan również posiadał pewien literacki talent. Wiem też, że ostatnio się pokłóciliście i nie rozmawialiście ze sobą. Paweł z tego powodu bardzo źle się czuł.

– Co się właściwie stało? To znaczy jak zmarł?

– Tętniak. W mózgu.

Przez chwilę milczałem, wpatrując się w jej oczy. Były szare. Bardzo ładne, szorstkie, ale jednocześnie ciepłe. Rzecz jasna smutne, ale ten smutek nie był chyba spowodowany chwilą. Musiały być smutne od zawsze, bądź od bardzo dawna.

– Przepraszam, nie przedstawiłam się. Jestem Laura.

Laura postanowiła mnie podwieźć do domu, miała nowe, czerwone alfa romeo. W trakcie jazdy jednak zmieniła zdanie, bo uznała, że musi ze mną porozmawiać o Pawle. Jego śmierć strasznie nią wstrząsnęła.

Pojechaliśmy do jej domu, który leżał pod miastem. Był to ładny, duży budynek, z wielkim ogrodem na tyłach i miłym, chociaż przygłupim psem, który koczował zawsze na zewnątrz. Ptaki zakładały gniazda na jej posesji, dzięki czemu rano budził ją trel.

– Miałam w planach wydać tomik poezji Pawła – oznajmiła, kiedy siedziałem już w salonie, na białej, milutkiej kanapie, z drinkiem w dłoni.

Cały jej salon był półtora raza większy niż moje mieszkanie. Wnętrza były elegancko urządzone – zapewne w myśl jakiejś filozofii przestrzeni. W każdym razie patrząc tak na nią, chodziło mi po głowie, jaką miała sypialnie, jakie łóżko właściwie, sam materac. Laura miała świetne ciało, za każdym razem śledziłem bacznie każdy jej ruch, skryty pod czarnym, obcisłym materiałem sukienki. Falowanie obfitych piersi, drganie soczystych pośladków. Praca jej szyi, rąk i łydek stanowiły oddzielny rozdział. Do tego te włosy i twarz. Facet miał rację, że nie byłbym w stanie jej sobie wyobrazić. Nie taką.

– Wiesz, myślę, że nie powinnam rezygnować z planów wydania jego wierszy. Mogę je przecież wydać pośmiertnie, w hołdzie wielkiemu talentowi. Co o tym sądzisz? – spytała.

– Brzmi nieźle – skłamałem.

– Myślę, że Paweł by tego chciał, racja? Tak bardzo męczyło go, że pozostaje ignorowany przez dużych graczy w branży. Że jego geniusz jest pomijany. Ty znałeś jego poezję bardzo dobrze, prawda?

– Oczywiście.

– Tak się składa, że mam w gabinecie wszystkie jego wiersze, oryginalne rękopisy. Słuchaj, wiem, że pewnie niepotrzebnie zawracam ci głowę, ale muszę spytać. Czy rzuciłbyś okiem na te wiersze i pomógł mi wybrać najlepsze? Mnie podobają się wszystkie i ciężko poddać mi je obiektywnej ocenie.

– Mógłbym to zrobić.

– Ale czy mógłbyś zrobić to teraz, to znaczy, zaraz? Czy mógłbyś zacząć w tej chwili?

– W tej chwili?

– Skoro już tutaj jesteś…

Powiedziałem, że mam plany na wieczór – nie miałem żadnych – i właściwie to chyba powinienem się zbierać. Nie miałem ochoty grzebać w tym pawłowym bajzlu. To co mnie jednak zastanawiało, to stan psychiczny owej Laury. No bo tak – babka była seksowna jak diabli, całkiem bystra, najwyraźniej samotna i miała kupę forsy, a mimo tego zainteresowała się taką pierdołą jaką był Paweł. Coś mi tutaj nie grało. Myślałem o tym, że być może jest nosicielką jakiejś poważnej choroby. To wydawało się najsensowniejsze. A może, myślałem sobie, że chorą miała głowę albo samą duszę.

– Przyniosę kilka kartek, a ty rzucisz po prostu na nie okiem, dobrze? – Zapytała. – Proszę, ze względu na pamięć o Pawle.

Zgodziłem się przejrzeć kilka wierszy, ale pod warunkiem, że zrobi mi następnego drinka. Serwowała przednią whisky, która naprawdę mi posmakowała, poza tym, fakt, że tak wyglądająca kobieta mnie obsługuje, sprawiał mi przyjemność. Wydawała się być zadowolona, kiedy kilka chwil później szła już ze szklanką, lodem w wiaderku i całą butelką Dalmore’a. Następnie udała się w głąb tego swojego drogiego domu i przyniosła mi wiersze. Niektóre znajdowały się na papierze do drukarki, inne na takich wyrwanych z zeszytu, a jeszcze inne na karteczkach biurowych. Zacząłem je przeglądać i tylko to, że miałem w żołądku drogi alkohol sprawiało, że wstrzymywałem pawia. Ona jednak wydawała się przejęta, pewnie zachwycona każdym pojedynczym wersem. Usiadła obok mnie i zaglądała mi przez ramię. Jej kolano pokryte czarnym nylonem stykało się z moim.

– Spójrz na ten – rzuciła, wskazując mi palcem. – Czyż nie ma w tym wszystkim Pawła? Surowości, obojętności, pewnego rodzaju odwagi?

 

wstałem rano

nie rano

później

podrapałem się

po nosie

grzebałem

nim

w pamięci

 

– Nie wiem co odważnego jest w grzebaniu w nosie – odparłem.

– Sądzisz, że się nie nada? – zapytała lekko oburzona.

– Na razie go odłożymy.

– A ja uważam, że jest bardzo dobry.

Kiedy już miałem kończyć pierwszą partię i pierwszego drinka, a tym samym, wyjść z jej domu, ona sama przyrządziła mi następnego. Eleganckimi szczypcami wrzuciła kilka kostek lodu, odkręciła butelkę, nalała whisky, zamieszała gustownym mieszadełkiem do drinków, odstawiła je na tackę i w końcu podała mi szklankę. Nasze palce spotkały się na krótko. Było to miłe.

– A ty nie pijesz? – spytałem.

– Nie – odparła. – Ale zawsze trzymam alkohol dla gości.

– Dużo ich jest? Tych gości?

– Niezbyt. Ale przeczytasz jeszcze tylko kilka wierszy, dobrze?

– No dobrze, przeczytam.

Poszła po następne, wracając z trochę większym stosem. Uznałem, że szybko się z nimi uporam, będę udawał konsternację, a potem wybiorę kilka z brzegu. Podała mi kartkę, a ja zacząłem czytać. Pismo wydawało się jednak trochę inne.

– A może przeczytałbyś mi go na głos? – spytała, lekko zawstydzona.

– Chcesz żebym je czytał na głos?

– Jeżeli możesz.

Westchnąłem ciężko, zrezygnowany, kiepski aktor teatralny, potem napiłem się whisky, znowu westchnąłem, dając jej tym samym do zrozumienia, że to wielka przysługa, i zacząłem czytać.

 

myślę

 o tobie

tak, myślę

o tobie

ciągle

czasami

rzadko

nigdy

kiedy ty

nie myślisz

jakim dobrem

są moje palce

 

Kiedy to przeczytałem, zaśmiała się, zachichotała właściwie jak mała dziewczynka. Spodobało mi się, w jaki sposób to zrobiła. Rzecz jasna wiersz nie podobał mi się wcale.

– To bardzo intymny wiersz – przyznała.

– Jest o tobie?

– Mam nadzieję.

Potem przeczytałem jej jeszcze kilka następnych. Miała zamknięte oczy, zupełnie jakby raczyła się słowami. Jej policzki i czoło lekko się zarumieniły. Do tego rozwarły się jej obfite wargi, rozwarły w czymś podobnym do ekstazy. To było tak dziwne, że z tego wszystkiego wypiłem jeszcze jednego szybkiego. W końcu dobrnęliśmy do końca. Kilkanaście wierszy. Jej kolano już niezaprzeczalnie i umyślnie dotykało mojej nogi. Nie wiedziałem, co mam o tym wszystkim sądzić. Nigdy nie byłem dobry w odczytywaniu sygnałów.

– Lauro, chyba pora abym się zbierał – oznajmiłem, podnosząc się z miejsca. – Dziękuję za gościnę. Miło było cię poznać i pomóc.

– Daj spokój – rzuciła. – Przecież tak dobrze nam idzie.

Położyła dłoń na moim udzie.

– Przyniosę jeszcze kilka wierszy, co? – Spytała.

– Słuchaj, nie miałem pojęcia, że on tyle tego napisał. Co prawda to przeważnie tylko zbitek kilku słów, ale zawsze.

– Te które mam, napisał przede wszystkim u mnie, więc mogłeś ich nie znać. No chodź, wybierzemy jeszcze kilka. Ty będziesz czytał, a ja postaram ci się umilić jakoś ten czas.

Nie miałem pojęcia o jakie umilanie czasu jej chodziło, ale wiecie, szybko się przekonałem. Przyniosła znowu stertę tych wierszy – chociaż było ich dużo, to nadal kiepskich – usiadła obok mnie i w czasie kiedy ja czytałem na głos, ona robiła mi ręczny masaż. To znaczy gładziła mnie przez materiał jeansów. Podobało mi się to, dawno czegoś takiego nie doświadczyłem. Większość kobiet z którymi się spotykałem po prostu kazały mi go sobie włożyć, włożyć i wyjąć, włożyć i wyjąć, i tyle i już. Zero kokieterii, zero tajemnicy, zero niedopowiedzeń. Jej masaż i do tego kolejna szklanka dobrej whisky. Uznałem nagle, że Paweł to nie był wcale taki zły gość. W końcu odpłacał mi się pięknym za nadobne.

Kiedy dobrnąłem do końca wierszy, autentycznie zrobiło mi się szkoda, bo masaż błyskawicznie ustał. Myślałem, że zaraz coś mi tam pęknie.

– To już wszystkie? – spytałem.

– Wszystkie – odparła. – Poza tym muszę ci się do czegoś przyznać.

– Tak?

– Większość z tych wierszy nie należy do Pawła, właściwie Pawła są tylko nieliczne, te pierwsze.

– Więc mnie okłamałaś?

– Nie do końca.

– To czyje są te wiersze?

– Mojego zmarłego męża.

Wychodziło na to, że jej zmarły mąż też nie miał talentu. Ale zamiast powiedzieć coś szczerego, wymamrotałem:

– Przykro mi.

– To było kilka lat temu – zaczęła, chyba myśląc, że naprawdę mi przykro. – Wciąż mi go brakuje. Bardzo się kochaliśmy. Byliśmy młodzi i mieliśmy na wszystko czas, wiesz mąż został szybko rentierem i nie musiał wcale pracować. Ciągłe podróże, Europa, Azja. Mam albumy pełne naszych wspólnych zdjęć, ale nikomu ich nie pokazuję. Brakuje mi go. Pewnie myślisz, że zwariowałam, ale staram się go szukać w każdej cząsteczce świata, w każdym atomie. W ludziach również. To znaczy, znalazłam go na przykład w poezji Pawła. Jego wiersze przypominają wiersze mojego męża, dlatego się nim w ogóle zainteresowałam. Poznałam go w sieci, wrzucił swój wiersz na forum dla poetów. Tylko ja jedna dostrzegłam w nim coś ciekawego i zaprosiłam go do siebie. Ale teraz nie ma nawet Pawła, tej namiastki szczęścia, i znów zostałam sama.

Milczałem, bo nigdy nie byłem dobry w tego typu gadce.

– Wiesz – zacząłem w końcu – masz to wszystko, ten dom. Niejeden oddałby wiele za takie luksusy.

– To nic nie znaczy.

Przyznam, że nie lubię takich poważnych sytuacji, bo człowiek nie do końca wie, jak ma się zachować. Przeważnie szybko się ulatniam – jeżeli jest taka możliwość. Kiedyś jedna urwa próbowała wrobić mnie w bachora, a dobrze wiedziała, że nigdy jej nie tknąłem – wątpiłem w jej niewinność, to znaczy w to, że przy tej ilości popieprzyli się jej kolesie; chciała po prostu zrobić ze mnie frajera.

Kiedy Laura się rozpłakała, zrobiło się naprawdę nieprzyjemnie, to znaczy kobiety w takim stanie są nieprzewidywalne, a co dopiero kobieta, której kompletnie nie znasz. Chcąc nie chcąc objąłem ją ramieniem, taki jakiś ludzki odruch, który przychodzi nie wiadomo skąd i dlaczego.

Nie minęła chwila, a jej usta odnalazły moje. Łzy ciekły jej tak obficie, że czułem na rozgrzanych wargach ich słony smak. Objęła moją twarz dłońmi, miała dziwnie zimne, delikatne palce, a kiedy mnie całowała, robiła krótkie przerwy, aby powtarzać:

– Jurku, mój kochany Jurku.

Powiem szczerze, że w tamtym momencie mogłem być Jurkiem, mogłem być Pawłem, czy kim by tam sobie zażyczyła. Nie czając się dłużej, chwyciłem ją za tę dystyngowaną dupę. Potem zacząłem całować ją po szyi, byłem strasznie napalony, nie potrafiłem się powstrzymać. Kiedy zszedłem między jej piersi, odepchnęła mnie lekko i powiedziała:

– Poczekaj, proszę. Muszę się przygotować. Przyjdź do sypialni za dziesięć minut, dobrze?

– W porządku.

Podniosła się i kręcąc swoim okrągłym, wdowim tyłkiem wyszła z salonu. Czekając, zrobiłem sobie ostatniego drinka. Po chwili zacząłem się zastanawiać, czy aby mnie nie wyrolowała, czy czasem nie poszła zamknąć się w pokoju na klucz. Pieprznięta na punkcie słabej poezji suka.

Zachowałem jednak spokój, wyglądałem przez szklaną ścianę na ogród, obserwowałem jodły i cyprysy targane wiatrem i było mi tak błogo, że prawie zasnąłem. Pies pokładał się na zielonej trawie, również wyraźnie znudzony. Kiedy minęło te dziesięć minut, podniosłem się i poszedłem.

Odnalazłem jej sypialnię w momencie, kiedy ściągała z siebie tę czarną, żałobną suknię. A może na nowo ją zakładała?

– Kobiety nie noszą już sukienek – stwierdziłem na głos, sam dziwiąc się swoim słowom.

Nie zrozumiała o co mi chodziło, ale nie miało to większego znaczenia. Dopadłem w końcu do niej, zacząłem ją całować, ale między nami była pewna bariera. To znaczy barierę stawiała ona. Zachowywała się tak, jakby jednak się rozmyśliła. Czasami takie rzeczy się zdarzały, zwykle kobiety grały oziębłe, aby nie wyjść na łatwe. Jej wargi unikały moich, kręciła przy tym z grymasem głową. Robiła też dziwne uniki, kiedy całowałem jej ciało, a właściwie starałem się to robić. Dorwałem się jakoś do jej piersi, dużych, miękkich, przyjemnych poduch, na których możnaby wychować kilku zdrowych synów, a nawet całą armię. Nie pozwoliła mi jednak za długo ich possać.

– Co jest do cholery? – rzuciłem w końcu, autentycznie sfrustrowany.

– Nie chcę tak – powiedziała. – Możemy zrobić to w sposób, jaki ja chcę?

– A jak chcesz?

Wytłumaczyła mi, że podczas pieprzenia – to znaczy kochania się – mam czytać na głos wiersze jej zmarłego męża. Że w przeciwnym razie nic z tego, bo tu wcale nie chodziło o mnie, nie chodziło o seks, tylko o niego, o nich. Mówiła tak przekonująco, że naprawdę uwierzyłem w jej rację, no i musiałem się zgodzić, bo w końcu faceci robili to kiedy mogli, a nie wtedy, kiedy sami chcieli. Wyciągnęła skądś te papierzyska i wręczyła mi je, potem się odwróciła, przyjęła dogodną pozę, a ja położyłem sobie te kartki na jej równych plecach, położyłem tuż nad pośladkami i zacząłem ją posuwać. Była mokra, cholernie mokra – to pewnie czar poezji. W jednej ręce trzymałem kartkę, drugą chwytałem za biodro i czytałem na głos totalny stek bzdur. Czasami sam wybijałem się z rytmu, bo nie było to przecież proste – recytacja i seks, tym bardziej kiedy przedkładasz to drugie nad pierwsze. Ale podobało jej się to, strasznie się jej to podobało. Jeszcze raz pieprznięta na punkcie słabej poezji suka.

A kiedy i mnie zaczęło podobać na tyle, że byłem bliski orgazmu, odrzuciłem te kartki w cholerę, położyłem się na niej, przygwoździłem do materaca i samemu już plotąc do jej ucha własne słowa, tanią poezję chwili, wytrysnąłem w niej. Nie było z nas czego zbierać, ze mnie przynajmniej nie było.

Kilka chwil później ona poszła do łazienki, a ja wytarłem się w chłodną kołdrę. Poleżałem chwilę, właściwie to byłem gotowy zrobić to po raz drugi. Rzadko miałem na to ochotę, ale teraz tak było. Czekałem i rozglądałem się. W sypialni nie miała żadnych zdjęć swojego zmarłego męża, dobrze się rozejrzałem. Zacząłem się nad tym poważnie zastanawiać. Mijały minuty, a ona nadal siedziała pod prysznicem. Nie jestem zbyt bystrym facetem, ale nawet ja w końcu zrozumiałem, że powinienem sobie pójść. Zapewne nie chciała wracać do łóżka, skoro wiedziała, że nie zastanie w nim tego swojego cholernego, martwego mężusia. Właściwie nie myślałem o nim źle, raczej dobrze. Poszedłem po butelkę i wypiłem za jego zdrowie. To znaczy za jego pamięć.

O ile jakikolwiek mąż w ogóle kiedyś istniał.

Wyszedłem w końcu z jej domu, wyszedłem na zewnątrz, chłód owiał moją rozgrzaną twarz. Pies podbiegł do mnie, chciał się pożegnać. Wyciągnąłem papierosa i zapaliłem go. Ruszyłem przed siebie, kilkadziesiąt kroków, włóczęga wieczorową porą. Zastanawiałem się do cholery, zastanawiałem poważnie i długo, co mi w tym wszystkim umknęło.

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tags:
Blog Comments

Ja też zastanawiam się, co mi tu, do cholery, umknęło… Może zakończenie?
A „wiersze” zacne! Dokładnie takie, jakie biorą nagrody na konkursach współczesnej poezji. 😉

Być może jest to zakończenie. 😉
Też mi się wydaje, że Paweł mógłby dostać Silesiusa przy dobrych wiatrach.
Co się z nami porobiło, poeci, pisarze…

„Pieprznięta na punkcie słabej poezji suka” to chyba najciekawsza z wykreowanych przez Ciebie bohaterek kobiecych, Marcinie!

Laura bardzo mnie zaintrygowała. To musiała być naprawdę wielka miłość.

A co do tytułu, są jeszcze takie, co noszą! Dosłownie i metaforycznie 🙂

Tak, miłość musiała być wręcz chorobliwa.
Noszą jeszcze. Chwała im za to!

Zastanawia mnie frustracja Pawła związana z emancypacją kobiet, skoro on sam zwrócił na siebie uwagę kogoś takiego jak Laura – niewiasty nie tylko pięknej, zamożnej, ale i raczej gardzącej spodniami. Możliwe, że była to przede wszystkim znajomość oparta na jej uwielbieniu dla jego poezji, ale trudno mi uwierzyć, że była czysto platoniczna. Powinno to choć trochę ulżyć smutkom tego niespełnionego poety i alkoholika i rozjaśnić mu ostatnie dni na tej ziemi.

Sama Laura faktycznie jest interesującą bohaterką, choć w oczach narratora wypada mocno karykaturalnie, a nawet żałośnie. Każdy jednak przeżywa żałobę na swój własny sposób. A jej nikogo chyba nie krzywdzi (a czasem nawet przynosi co po niektórych przyjemność). Fakt, że da dłuższe życie słabym wierszom, to pewien grzech przeciwko kulturze i sztuce, ale papier już nie taką poezję wytrzymał. Świat się od tego nie zawali.

Opowiadanie z ciekawym pomysłem. Zakończenie faktycznie jakby urwane, ale myślę, że doprowadzenie narracji dalej odarłoby Laurę z aury tajemniczości. A po co ją na siłę odzierać?

Pozdrawiam
M.A.

Sam pomysł na opowiadanie dobry, a nawet bardzo dobry. Tekst „trzyma” nieco ponurą czy może smutną atmosferę miejsca wydarzeń, ale…
Mam wrażenie, że autor nie do końca udźwignął motywacje bohaterów, przerzucając ich wyjaśnienie na czytelnika, o czym świadczy ostatnie zdanie: „Zastanawiałem się do cholery, zastanawiałem poważnie i długo, co mi w tym wszystkim umknęło”. A może bardziej autorowi umknęło i poszedł na łatwiznę, przerzucając problem na czytelnika – „weź czytelniku, sam się domyśl, bo ja nie mam pomysłu”?
Samo zachowanie kobiety wydaje mi się niezbyt wiarygodne, nie przekonuje mnie, jest jakby szkicem osobowości, a nie jej obrazem.
Coś mi tu nie pasuje:
„Ruszyłem przed siebie, kilkadziesiąt kroków, włóczęga wieczorową porą”.
Jednak wcześniej czytamy:
„Pojechaliśmy do jej domu, który leżał pod miastem”.
Ten spacer wieczorową porą może być dłuuugi…

W sumie historia podobała mi się. Przeczytałem z przyjemnością.

A teraz czepnę się swoim kocim pazurem kilku fragmentów:
sama wizja kogoś takiego, jak ona – Na pewno przecinek potrzebny?
“do kurwy z tym wszystkim” – Błędny cudzysłów.
Blonynka – literówka.
Liczył się z pańskim zdaniem odnośnie swojej twórczości. – odnośnie do
Musiały być smutne od zawsze, bądź bardzo dawna. – A nie „bądź od bardzo dawna”?
Wydawała się być zadowolona – Błędne użycia słowa „być” (niepotrzebne).
niedoświadczyłem, możnaby. – Oddzielnie (nie-, -by).
Odnalazłem jej sypialnie – A nie „sypialnię”?

Dziękuję za komentarz. Na pewno się ustosunkuję do poprawek, przydadzą się.

Mam wrażenie, że Laura potrzebowała raczej interwencji psychologa, czy wręcz psychoterapeuty, by pomógł jej poradzić sobie z przygniatającą depresją po śmierci męża, z którą, jak widać, próbowała się mierzyć własnymi, choć niezbyt skutecznymi metodami.

A więc narrator tak naprawdę wykorzystał tę nieszczęsną kobietę w najcięższym momencie jej życia.

No, ale gdyby nie był nieczułym fiutkiem, to nie byłoby opowiadania, więc w sumie dobrze, że zrobił jak zrobił 🙂

Leave a Comment