
Ilustracja: Tomp na podstawie prac z pexels.com i pixabay.com
Rośćie y mnóżcie się[…].
(GENESIS 1, 28)
AD MCXX. IIII kalendas Maii / d. Ierusalem/Regnum Hierosolimitanum
Rok 1120, 28 kwietnia, środa. Jerozolima/Królestwo Jerozolimskie
Margot była bardzo zawiedziona, gdy okazało się, że na jakąś wojenną wyprawę monsieur hrabicz Raymond pojedzie bez niej. Spodziewała się, że weźmie ją ze sobą; teraz, gdy taka jest piękna… Cóż, piękna może i jest, aleć on jest vicehrabią, a ona nadal zwykłą sługą i na dodatek – dziewką. A dziewki w obozie mężczyzn to tylko żony z fraucymerem lub nierządnice, jak jej wyjaśnił Dago, stajenny, który ze zbrojnymi wyjechał. Na dodatek przydzielony do Conquéranta i Fidela!
Gdy wyprawa ruszyła, w pałacu zrobiło się pusto. Nieliczne straże strzegły bram i snuły się po murach, bo coby w mieście i okolicy porządku pilnować, były zbyt liche. W całej stajni królewskiej zostały cztery wierzchowce królowej i trzy inne, trzymane dla posłańców, a Margot sama miała je oporządzać, bo wszyscy stajenni poza nią poszli z konetablem Arnauldem.
Nie trwało też długo, jak madame Mohana de Ayas, żona królewskiego koniuszego, zakazała jej wstępu do pałacu. Poleciła spać w stajniach, by – jak rzekła – koniom dać należyte staranie. Margot w sumie się ucieszyła; na poddaszu, gdzie dotąd sypiała, było duszno i gorąco, a wśród koni czuła się jak u siebie. W końcu w stajni spędziła pół życia.
Rychło się okazało, że zakaz dotyczy również spożywania posiłków w czeladnej, co zdało się jej dziwne. To gdzie i co ma jadać?
Owo „gdzie i co” rozstrzygnęło się już pierwszego wieczoru: Samira przyniosła do stajni chleb i krużę z polewką.
– Tu mam jeść? Czym? – spytała śniadą niewolnicę.
– Łyżką. Nie masz?
– A skąd!?
– To ci dam swoją.
– A ty?
– Poczekam, aż zjesz. A na jutro sobie wystrugaj.
Jedząc, długo nie zdawała sobie sprawy z tego, że Samira nieprzerwanie się w nią wpatruje. W końcu jednak to zauważyła.
– A ty czego tak się gapisz?
Podkuchenna rozejrzała się dookoła, a potem cicho powiedziała:
– Wieszli, dlaczego cię z pałacu wyżenęli? Musa mi rzekł, co dlatego, iż wszyscy paziowie i słudzy wzrok w ciebie wbijają. Córki królowej płakały, że przez to na nie nikt nie patrzy. A gdy Ebles madame Mohanę winem oblał, bo akurat ciebie w przejściu obaczył, to madame się wściekła.
„Coś takiego! Czyżby piękność same szkody mi przynosiła?”
Samira ponownie się rozejrzała, po czym – jeszcze ciszej – przekazała kolejną podsłuchaną wieść:
– I wiesz co? Madame Mohana podobno powiedziała, że musi ci szybko męża naleźć, bo inaczej będzie źle.
– Źle? Znaczy jak?
– Nie wiem. – Wzruszyła ramionami. – Chyba chodzi o to, że młodzi mężowie głowę przy tobie tracą.
– I co?
– Nic. Głupiaś. Kończ i krużę dawaj. I łyżkę.
AD MCXX. Maius et Junius. Ierusalem/Regnum Hierosolimitanum
Rok 1120, maj i czerwiec. Jerozolima/Królestwo Jerozolimskie
Margot źle znosiła samotność. Ogiery i klacze pod jej opieką miały się lepiej niż ona. Co dzień jadły świeżą trawę znad Cedronu, że nawet siana nie musiała do żłobów sypać. Co dzień z dwoma, trzema robiła galopady, żeby się rozruszały. A ona? Teraz częściej łowiła okiem spojrzenia, którymi za nią wodzono. I co z tego? Przeklęta krasa…!
Raz po raz siodłała ogiera dla królowej Morfii i dwa inne dla paziów, którzy jej towarzyszyli. Czasem Ganyona zamiast królowej dosiadała jej pierworodna, Melisanda, a jej siestry – klaczy. Poza tym w stajni niewiele się działo.
I tak mijały tygodnie, aż pewnej nocy, gdy jak zwykle spała na stryszku stajni, załamały się pod nią spróchniałe deski. Spadła; dobrze, że na koński grzbiet, ale i tak się potłukła, a jedyna jej suknia, którą dostała od ochmistrzyni na rezurekcję, rozdarła się.
Poszła zatem do pałacu szukać cerówki i powiadomić o pilnej potrzebie naprawy posowy. Wróciła z igłą i obietnicą, że ochmistrz królewskiego pałacu przyśle cieślę.
Narzędzie oddała dwa dni później, ale o połamanych deskach chyba zapomniano.
AD MCXX. XIII kalendas Julii / g. Ierusalem/Regnum Hierosolimitanum
Rok 1120, 19 czerwca, sobota. Jerozolima/Królestwo Jerozolimskie
Margot od pięciu dni spała na słomie w pustym zakątku stajni i już zdążyła do tego przywyknąć. Bardziej niż do dziennego gorąca; w południe słońce paliło z taką mocą, że poluźnianie wiązań sukni, mimo iż niemal całe piersi ukazywało, nie przynosiło ochłody. Tego dnia, wróciwszy znad Cedronu, zobaczyła obok szop lichy wózek z przyprzężonym osłem. Zwierzę najpewniej wyczuło klacze, a że akurat dwie były w rui, pod jego brzuchem dostrzegła wydłużającą się pytę. Jako stajenna do takich widoków przywykła, więc osioł wzbudził jej zainteresowanie tylko przez fakt, że nie przyczłapał tu sam. Wprowadziła więc konie do zagród i zaczęła się rozglądać, kto z kłapouchym przyszedł. A że wśród ściółki leżały porozrzucane siano i drzazgi drewna, oburzyła się – to przecież dla koni niebezpieczne! – i by znaleźć winnego, uniosła wzrok… i zamarła.
Posowy praktycznie nie było. Dokładnie nad jej głową ktoś, w szerokim rozkroku wsparłszy stopy o belki, zmagał się z oporną deską, ukazując wszystko, co mąż pod suknią chowa. Zapatrzyła się, bo i było na co! Męskie pyty dalece bardziej ją ciekawiły od końskich czy oślich. Ta była spora; na dodatek i wór z mądziami towarzyszył jej niemały, nisko obwieszający się, a i tak członka rozmiarem nie przerósł.
Z góry, podobnie jak ona nieruchomy, spoglądał nieznany młody mężczyzna.
– A ty tu czego? – spytał gburowato. – Uciekaj!
– Tu moje miejsce. A twoje gdzie?
Widocznie musiał to przemyśleć, bo chwilę trwało, nim ponownie się odezwał:
– Wybacz, alem dziewki tu jeszcze nie widział. Ktoś ty?
– Marguerite. Konie teraz na mojej głowie. A ty? Skądeś się tu wziął?
– Matthias. Posłano po mnie, bym ciesiołkę naprawił. Najpierw muszę to spróchniałe i pogniłe drewno zwalić, a potem nowymi deszczułkami strych wyłożę.
Zauważyła, że jego pyta zaczęła się podnosić i wydłużać jak u tamtego osła, gdy klacze poczuł. Widać nie pomyślał, bo zapewne dotąd nikt z dołu mu pod suknię nie zaglądał, że całą swą męskość bez osłonek dziewce prezentuje, więc pozycji rozkrocznej nie zmienił.
Margot jeszcze goręcej się zrobiło.
Odrzuciła włosy za ramiona.
Jej też do głowy nie przyszło, że z góry cycki widoczne się stały, jakby nagie były. A że mężom nawet ciekawsze się takie jawią niż gołe, to Matthias oczy wybałuszył. Prącie już mu nie wisiało; miało długość dłoni, prężyło się ponad poziom i wciąż rosło.
– Lepiej odejdź, bo coś na ciebie spaść może – odezwał się, chwilę się napatrzywszy.
– Ty?
– Ja? Głupiaś? Drewno! Nie zabije, ale drzazga wbić się może… No co się tak gapisz? Uciekaj!
– Ani myślę. Dobrze mi się patrzy.
Męskość Matthiasa rozmiaru czarnej pyty Kuntu nie osiągnęła, ale do monsieur Raymondowej już nic jej nie brakowało.
– Na co? – spytał niedomyślnie.
– Na ciebie.
– A co? Podobam ci się?
– Czy cały, to nie wiem, ale ogon masz niezgorszy. A i mądzie…
Kwiknął i widocznie usiłował złączyć nogi, co skończyło się upadkiem prosto na nią. Spadając, złapał się jakiejś belki. Margot, ratując się, odruchem uniosła ręce do góry. Prawa wsparła bujającą się rzyć, a lewa trafiła w prącie. Głowę miała między męskimi nogami, a pół kibici omotane jego suknią, przez co zapach z krocza bił w nozdrza.
Pierwszy raz męskiego członka w garści trzymała!
Jęknął i wycharczał:
– Puszczaj.
– Kiej mi się podoba!
W istocie, w piczy czuła miłe swędzenie.
– Zeskoczyć daj. Zaraz się puszczę!
Wysunęła się spod jego sukni i wnet wylądował na polepie. Natychmiast obrócił się do niej przodem.
– Coś ty zrobiła?
– Że niby co? Męskiego kusia to po prawdzie jeszczem w rękach nie ściskała, ale ogierowi już dwakroć pomagałam do klaczy trafić, by ją pokrył.
Patrzył na nią zbaraniały.
– Dziwnaś. – A otrząsnąwszy się po chwili ze zdumienia, zmienił zdanie: – Ładnaś…
– Tak mówią. Przez to do stajni mnie przenieśli.
Ponieważ nie zrozumiał, jak jej powab łączy się ze stajnią, opowiedziała, co jej rzekła Samira. W odpowiedzi Matthias ją obmacał. Przez suknię.
„Szkoda, że przez suknię…”
– Istno, rację mieli, bo i ja tu z tobą czas marnuję, a robota czeka, ale rąk ni wzroku od ciebie oderwać nie mogę. Milej mi cię głaskać niźli heblowaną deskę.
Prychnęła i odsunęła się, bo porównanie ją uraziło. Wszak piersi i rzyć ma niepłaskie i na pewno deski nie przypomina.
Zmienił temat:
– To mówisz, że madame Mohana chce cię za mąż wydać? A za kogo to?
– Skąd mam wiedzieć!?
– A czyja ty jesteś?
– Monsieur hrabicza Raymonda.
Zdumiał się.
– A kto on?
Zamiast odpowiedzi w namysł popadła. Wiadomo, że jest służką vicehrabiego, ale służki w pałacu jéruzalemskim niewolne są, w pętach po pochwyceniu przygnane lubo z branek zrodzone. Ona pęt nie zaznała.
Zwątpiła.
– Po prawdzie to nie wiem, czy jego. Mać mówiła, co my wolne są.
– A on Raymond?
– To hrabicz z Szampanii. Przy koniach jego byłam w Troyes i z nimi mnie do Jéruzalem przywiódł.
– To ani madame, ani koniuszy, ani nawet sam król nie mogą cię mężowi oddać. Tylko ociec.
– Oćca nie znam.
– Szkoda – powiedział smutno, drapiąc się po głowie. – Bo teraz to nie wiem, do kogo mi po ciebie iść.
Tego dnia Matthias nie zdążył dokończyć swojej pracy, a w nocy Margot śniła o mężczyźnie. Nie były to jednak sny jak te z Kuntu czy marzenia o monsieur Raymondzie – pełne męczącej przyjemności złączenia, w których nachodziły ją męskie mary i coraz wymyślniejsze rozkosze związane z ich organami, gwałtowne i przywołujące wspomnienie z troyeskiej komnaty vicehrabiego. Tym razem śniła o Matthiasie; wcale nie nagim, ale zwykłym – delikatnie ją obejmował i mówił coś, co ją w zachwyt wprawiało. Potem widziała się w chacie wśród zwykłych sprzętów, gdzieś tam były dzieci, ale tęskniła i czekała na niego, by rzucić mu się na szyję i powitać.
Gdy w końcu się zjawił, uśmiechnął się do niej tak promiennie, że z tego szczęścia się obudziła.
AD MCXX. A XII kalendas Julii / a / ad X kal. Julii / c. Ierusalem/Regnum Hierosolimitanum
Rok 1120, od niedzieli 20 czerwca do wtorku 22 czerwca. Jerozolima/Królestwo Jerozolimskie
Margot od rana czekała na Matthiasa, ale tego dnia nie przyszedł. W tercyię wyprowadziła więc konie nad Cedron, a w nocy znów śniła o nim.
Samira, która w poniedziałek przyniosła poranny posiłek do stajni, zrobiła tajemniczą minę.
– Wczoraj jakiś człowiek z podgrodzia mówił o tobie z madame Mohaną – oświadczyła z zazdrością. – O twoje wiano pytał.
– O co?!
– O wiano, mówię przecie!
Nie wiedziała, co powiedzieć. Kto by tam jej dał wiano! Sierota uboga, choćby i piękna, męża nie najdzie… Dotarło do niej, że męże nie z dziewkami się żenią, a z dobytkiem.
Smagłą jednak język świerzbił i musiała podzielić się dalszymi wieściami:
– Nie ciekawaś, co madame odrzekła?
– No co?
Taka obojętność była dla Samiry niezrozumiała. Sama na męża liczyć nie mogła, bo niewolna była, ale po cichu marzyła, by ochmistrz komuś ją do leża przydzielił. Jeszcze kilka miesięcy temu myślała, że będzie z Dago, ale on, jak posłyszał w bazylice, że za leganie z Saracenką go wykastrują, zaraz jej poniechał. Niechby był to choćby i Musa! Niewiele w jej życiu by to zmieniło, ale zawsze byłaby czyjaś i inne służki by nią tak nie pomiatały jak dotąd. Niczyją być zawdy źle…
– Nic. Głupia jesteś.
Odwróciła się, by odejść, ale chrześcijanka doskoczyła do niej, złapała za włosy i na twarz obaliła w ściółkę.
– Gadaj mi tu zaraz, bo ci kłaki powyrywam – syknęła głosem tuzina żmij.
Potarmosiły się trochę, ale w końcu koniucha przycisnęła ją i unieruchomiła. Nic dziwnego: Frankowie są wyżsi i silniejsi od jej pobratymców, inaczej by wojny nie wygrali. Ta też była silniejsza. Może prawdą jest, że Szajtan ją z mężczyzny w dziewkę przemienił?
Na myśl o Szajtanie Samira oklapła zupełnie. Imię tego dżinna nieczystego paraliżowało strachem. A może niemoc brała się nie ze strachu? Gdy Dago onegdaj takoż się na nią rzucił i przycisnął, czuła się podobnie…
– No? – ponagliła ją zwyciężczyni.
– On pytał madame Mohanę, czy ma męża dla ciebie, bo gdyby jakieś wiano było, to on by chętny był cię wziąć.
– I co?
– Popuść, bo dechu wziąć nie mogę…
Margot przesunęła się z pleców na rzyć, ale śniadych rąk za plecy wykręconych nie puściła.
– Gadajże!
– No… A madame na to, że chętnie sama by garść denarów dała, byle się ciebie z Jéruzalem pozbyć, ale tyś nie jej, jeno rycerza Raymonda, więc zrobić nic nie może.
– No i? – ponagliła ją Margot.
– On się ofiarował do Raymonda po pozwoleństwo udać, jeno nie za garstkę srebra, a za tuzin solidów, bo jako cieśla nie zarobi i czymś powetować to sobie musi. Bo, gadał, do Arnauldowych rycerzy miesiąc drogi, szukać ich trza, bo nie wiada, gdzie są. A i drugi – powiadał – na powrót mu przeznaczyć. A tak uczenie racje swe wykładał i straty wyliczał, że madame Mohana z samą królową i całym fraucymerem śmiała się rozbawiona i na koniec zgodziła się na ten tuzin solidów. I wtedy on grymasić zaczął, że to daleko, a potem do niej, że dużo czasu jeszcze będzie cię tu znosić musiała, chyba że…
– Że co?
Teraz Samira już chichotała. O, jakże chciałaby być żoną takiego męża! Pół życia by oddała, żeby się taki znalazł! A ta głupia chrześcijanka sama nie wie, jakie szczęście jej przypadło! I to za nic!
– Że konia osiodłanego mu użyczy, coby czas podróży skrócić. Wtedy i w trzy niedziele obróci, mówił.
– I co?
– Wszystkie się śmiały, a madame królowa powiedziała: „To zróbmy tak: konia i siodło ci dam, a jej dwa tuziny solidów wiana, ale tylko wtedy, gdy w dwa tygodnie papirus lubo pergamin ze zgodą monsieur Raymonda na twój ożenek z Marguerite przywieziesz. A za każdy dzień zwłoki solida odejmować będę”.
– I co?
– I co, i co! Nie cieszysz się?
Margot zastanowiła się. Prawdę mówiąc, to chyba się cieszy. Chyba, bo…
– Ale gadaj, jak to się skończyło.
– Ano tak, że jak te deski w stajni wymieni, to dostanie konia i wyruszy.
– Którego konia? – Gorączkowo zaczęła myśleć którego, bo jeśli z jej stajni… Ale Ganyona królowa oddać się nie zgodzi… To którego by mu poleciła?…
– Nie wiem. Madame nie mówiła.
Samira nie mogła zrozumieć, jak można w takiej chwili rozważać, którego konia mąż weźmie. Będzie dla niej gnał i na śmierć się narażał, a ta głupia chrześcijanka tylko o koniach myśli!
Te rozważania przerwała żona koniuszego, samym swoim zjawieniem płosząc obie dziewki. Uwolniona służka smyrgnęła do pałacu, schodząc przybyłej z oczu, zaś madame Mohana, rozgrzebaną ciesiołkę okiem ledwie zmierzywszy, kwaśne spojrzenie przeniosła na Margot.
– Temu leniwemu cieśli, gdy swą robotę tu skończy, wierzchowca osiodłaj i niech jedzie.
– Którego, madame?
– Wszystko jedno. Byle nie Ganyona.
Odwróciła się na pięcie i odeszła.
Ryk osła, który w chwilę potem dał się słyszeć zza bramy, w uszach Marguerite zabrzmiał jak fanfary tryumfalne.
Tego dnia Margot wyszła z końmi nad Cedron dopiero po południu, bo cały ranek pouczała Matthiasa, który o koniach nie miał dobrego pojęcia, jak w podróży ma sobie radzić, by mądrze zalety wierzchowca wykorzystać, ani krzywdy zwierzęciu nie czyniąc, ani podróży nie spowalniając. Początkowo traktował jej rady lekceważąco, aż musiała nań huknąć, że on może i na swoich heblowanych deskach się zna, ale konie to jej rzecz i słuchać się ma, jeśli wiana pragnie przymnożyć. O wianie wspomniała bez uprzedniego żalu; zrozumiała, że jak mąż zamożniejszy, to i jej lżej będzie. Zarazem zadowolona była z tego, że snadź ważna jest, bo choć solida w rękach nigdy nawet nie trzymała, to teraz tuziny za nią idą, co zdało się jej majątkiem niezmierzonym.
AD MCXX. VII nonas Julii / f . Ierusalem/Regnum Hierosolimitanum
Rok 1120, 9 lipca, piątek. Jerozolima/Królestwo Jerozolimskie
Matthias ledwo zdążył do bramy Saint-Étienne, zanim ją zawarto. Wpadł na spienionym koniu, zeskoczył zeń przed stajnią i, jeno coś z sakwy za siodłem przytroczonej wyjąwszy, pognał do pałacu.
Margot wierzchowca rozkulbaczyła i wytarła słomą, a później czesała zgrzebłem, patrząc, jak skurcze targają jego mięśniami, a chrapy rozszerza gorączka wysiłku. Gdy się uspokoił, noc już zapadła. Korzystając ze światła księżycowego, podstawiła zwierzęciu pod pysk ceber z wodą, a gdy się napiło, podprowadziła je do żłobu. Teraz mogła wreszcie policzyć kreski, które w belce cięła nożem każdego dnia, od kiedy Matthias wyjechał. Palcem wodziła po drewnie i wciąż nie miała pewności. Bo raz jej wyszło tyle, ile dwakroć palców u obu dłoni; drugi, że mniej, ale pomyliło się jej, ile. Za trzecim odginała palce u lewej jeno, prawej od belki nie odrywając, coby błędu nie popełnić, i wyszło jej trzy dłonie i trzy palce. Potem jednak zwątpiła, czy na pewno każdego dnia, a osobliwie tego, krechę wyrzezała, więc z niepokojem w sercu wspięła się spać na swój stryszek. Tu jednak nie od razu zasnęła, bo stale liczyła.
Dwa tygodnie to mniej niż trzy dłonie palców – o jeden mniej. A ona liczyła o trzy szramy więcej, zatem jeden i trzy, to cztery. Tyle madame Mohana odejmie od dwóch tuzinów. To ile zostanie? Nijak nie mogła sobie z tym rachunkiem poradzić, bo też palców tylu nie miała. Jednakowoż będzie to więcej niż tuzin. Może nawet więcej niż półwtóra?…
Liczenie to wyczerpało ją na tyle, że usnęła.
Śniły się jej denary. Solida przecież dotąd nie widziała, więc wyglądu jego śnić nie mogła. Wiedziała jeno, że jest wart wiele denarów.
AD MCXX. VI nonas Julii / c. Ierusalem/Regnum Hierosolimitanum
Rok 1120, 10 lipca, sobota. Jerozolima/Królestwo Jerozolimskie
Margot, gdy rano się obudziła, zatrwożyła się, czy aby hrabicz Raymond dał Matthiasowi zgodę na jej ożenek, bo jeśli nie, to ani on solida nie uświadczy, ani ona męża.
Samira przyniosła jej poranną porcję jedzenia i wieści.
– No to jesteś cieśli – powiedziała z zazdrością.
– Gadaj, co wiesz!
– Twój Matthias po wieczerzy wpadł jak po ogień i awanturował się, że madame Mohana przyjąć go musi, ale ona odrzec kazała, że nazajutrz, znaczy dziś, przyjść ma. No a dziś pismo jakoweś pokazał. Madame odczytać je sobie poleciła i tam napisane było, że Raymond de Champagne godzi się swoją sługę Marguerite z Troyes za Matthiasa z Jéruzalem wydać. Coś tam jeszcze czytano, ale nie pamiętam. Cieszysz się?
Czy się cieszy? Jakie są obowiązki żony? Wiedziała jeno, że podległa mężowi jest i dzieci ma obowiązek mu rodzić, bo to księża mówili. A konie? Matthias żadnego nie ma, to co będzie robić? Wokół jednego osła ma cały dzień chodzić? Główne, co radość zwiastowało, to mężowe przyrodzenie. Żeby tylko go jej nie szczędził!
– Chyba tak. Jeno nie wiem, zali lepiej mi będzie Matthiasową być, zali monsieur Raymondową.
– Monsieur Raymondową??? Żoną rycerza??!
– Nie żoną, sługą mu byłam. Narzekać nie mogę. Nie chłostał, żywił, odziewał. – O tym, że ją raz nadział na swą pytę, wielką powodując przyjemność, nie powiedziała, ale uśmiechnęła się na to wspomnienie. – A Matthias? Nie wiem… Bić nie będzie?
– A choćby i bił!… Żoną będziesz, nie sługą niewolną.
– Wolna jestem. A po ślubie? Hrabicza Raymonda i wierzchowce zamienię na Matthiasa i jednego osła.
Oczy Samiry zrobiły się okrągłe.
– To ty z rodzonych? To co w stajni w poniżeniu robisz?
Margot chciała zaprotestować, że nie w poniżeniu, ale w tym momencie bez osła i bez uprzedzenia wpadł Matthias. Uźrzawszy Samirę, ofuknął ją:
– A ty tu co? Do roboty! Madame Melisanda cię szuka.
Gdy smagła wybiegła w pośpiechu, zwrócił się do Margot:
– Już możesz czuć się moją! Twój rycerz zgodę dał, jeno…
– Co? – spytała z nagłym niepokojem.
– No… Zażyczył sobie tuzina solidów odkupnego. Powiedział, że takiego dobrego stajennego ze świecą szukać. Słuchaj, dlaczego monsieur hrabia Raymond Markiem cię zwał? Ty na pewno dziewka jesteś?
Bez ociągania podniosła przód sukni i ukazała krocze.
Matthias popatrzył, ale snadź wszelkich wątpliwości się nie pozbył.
– Ale… Ty moją męskość w garści trzymałaś, więc wiesz, co i jak. Mnie też zwól, bo różne rzeczy o tobie słyszałem, w tym gadkę, żeś eunuchem.
– Na co ci mam zwolić?
– No… żebym kpa zmacał.
– To macaj.
– Ttak…?
– No macaj, mówię.
Podszedł te dwa kroki, które ich dzieliły, i włożył dłoń między jej nogi. Poczuła gmeranie, a że między udami wiele miejsca nie było, ugięła się, dojście poszerzając. On jednak zasromał się i rękę cofnął.
– Ponoć nie godzi się tam niewiast dotykać.
Zdumiała się.
– To jak bez dotykania dzieci ci rodzić mam?
– No… Ręką, znaczy, dotykać się nie godzi. Mamy insze narzędzie do tego, by je tam tkać.
– No wiem przecie. Ale ręką macać nie można?
– Ano tak mówią.
– To co? Kusia tkaj.
– Teraz?
– No skoro tylko tak sprawdzić możesz, to na co czekasz?
– Ale żoną moją jeszcześ nie jest.
– Jak tam chcesz. – Odsunęła się i puściła suknię. – Aleć przeprosin czekam i tak.
– Za co?
– Żeś mnie o oszustwo podeźrzewał, co ja eunuch.
Matthias milczał dwa oddechy, zanim odparł:
– Jeszczem nie słyszał, by dziewkę przepraszać za co.
– Ha, tom już dziewką jest? Sameś sobie rzekł!
Zamyślił się.
– Niby tak. A ty jakoby głupia dziewka, a mądra taka!
– Ja głupia!? – Doskoczyła, by go zdzielić w głowę, ale wtedy drugie „mądra” nad pierwszym „głupia” górę wzięło i zamieniło złość w niedoznaną dotąd dumę. Zresztą i tak jej siła cała na nic by się zdała: Matthias nie wątłą Samirą był, lecz mężem silnym i masywnym. Obłapił ją, unieruchomił. Głowę dziewki ręką z tyłu podparł, ustami do jej warg się przybliżył i zaślinił.
Margot pierwszy raz była całowana. Odkryłaby, że pocałunek przenosi się i na sutki, i na kpa, oba te elementa cielesne miłośnie prężąc, gdyby nie to, że owe prężenia i ukrwienia całkiem ją pozbawiły używania rozumu. Jednakowoż nie tylko jej organy sztywniały, bo na pępku poczuła uwierającą ją i z każdym oddechem pęczniejącą Matthiasową żyłę. Nie mieszkając, zaczęła zadzierać suknie, sobie i jemu, myśląc tylko o złączeniu owych przekrwionych elementów obu ciał. On nie protestował, całowanie kontynuując, co ją doprowadziło do takiego bezmyślnego wrzenia, iż ledwo poczuła nagim brzuchem męską twardą gorącość, naskoczyła na nią, istno jakby zamienili się miejscami – klacz z ogierem, a ogier z klaczą.
Tym razem cieśla, mimo iż był silny i postawny, impetu naskoku nie strzymał. Przewrócili się tedy razem na słomianą ściółkę, a że ta cienka była, Matthias, pomacawszy rzycią i plecami twardość polepy, jęknął z bólu. Nic to nie dało; Margot nabita na jego pytę poczęła go ujeżdżać w takim tempie, jakby na ogierze swym przed całym wojskiem Saracenów uciekała.
Lecz jemu, jako że był mężem, nie pasowało leżeć na spodzie. Jeszcze raz jęknąwszy, oderwał rzyć od polepy, obrócił się nagłym ruchem i, już spoczywając na miękkiej poduszce z przyszłej żony, sam członkiem począł ruszać, tempem nie odbiegając od poprzedniego.
Marguerite przyciągnęła go nogami i pomagała mu, wspierając go w ruchach pociągłych. Nie trwało też długo, jak żyła w jej wnętrzu jeszcze nabrzmiała, a zaraz potem poczęła strzykać. Matthiasowe ruchy zwolniły, przeto przycisnęła go mocniej, a wtedy naparł ją w innym miejscu, bliżej podbrzusza. Tam doświadczyła takiejże samej przyjemności, choć z innego niż przedtem źródła. Wygięła się kilka razy i za którymś kolejnym doznawszy pulsowania – już nie mężowego, a swojego – w takt tych skurczów poczęła krzyczeć. Głos jej rozbrzmiewał z każdym spazmem, by urwać się nagłym westchnieniem, gdy minęły.
Osłabła i oklapła. Mąż takoż, bo leżał na niej bez ruchu.
Po pacierzu lub dwóch – kto by tu czas dokładnie odmierzał – mężczyzna zsunął się ze swej poduszki, a zaznawszy kolejny raz udręki od obolałej rzyci, wpierw uklęknął ze stęknięciem, by zaraz wstać. Tunika i suknia opadły, a on wzrokiem godził w owłosienie międzynożne rozkraczonej bezsilnie dziewki.
– No toś się upewnił – oświadczyła Margot z satysfakcją.
– Już ja łaźnię tej plotkarze sprawię – odparł pozornie nie na temat.
Myślał o Samirze, która poprzedniego wieczoru sączyła w jego uszy jad i zwątpienie, ale rychło obiekt rozważań zmienił:
„Jeśli nawet Szatan Marguerite zaczarował, to juści ku nadobności, a nie ku hańbie. Dziewką jest, a nie żadnym eunuchem, całą rzycią i całym kpem. I pomyśleć, żem taką w Outremer, gdzie chrześcijańskich młódek w zasadzie nie ma, trafił! Toż to istne błogosławieństwo Boskie, a nie żadna paść dyabelska! Boże, jak tylko obiecane wiano dostanę, kupię Ci grubą świecę wotywną i w bazylice przed ołtarzem zapalę!”.
W zapadłej ciszy posłyszał dźwięk podobny do pisku i jakiś bliski szurkot. Skoczył w jego stronę…
*****
Samira, dotarłszy do pałacu, przekonała się, że wystawiono ją do wiatru, bo madame Melisanda wcale jej nie potrzebowała, więc wróciła posłuchać, co też Matthias swojej przyszłej żonie ma do powiedzenia. Zajmowało ją to wielce, bo cieśla bardzo jej się widział i wzbudzał w niej dziewczyńskie ciągoty, a znów ta chrześcijanka wpierw zazdrość pięknem swym wywołała, a potem niepokój łaskotliwy myślą, że ona może mężem jest, jeno przemienionym przez potężnego Sajtana, a ciału dziewczęcemu ino daje pozór, by kusić mężów i o haram sodomii przyprawiać. Już ona na takie mamidła złapać się nie da! Przecież gdy onegdaj była przez nią przyciśnięta do polepy, to srom jak na męża się gotował, soki puszczając. Zupełnie jak na Dagoberta, nim ten się nowych praw wystraszył.
Tak więc oni oboje ciekawość i łaskotki powodowali, a znów wieści były jej monetą jakby; wszystkim, co ją od najgorszych i ostatnich w pałacu odróżniało i co stanowiło o jej wartości. Dlatego cichaczem wróciła do stajni i zaczaiła się za przegrodą, by znaczenie swe, choćby i za cenę ścierpnięcia w bezruchu, nowo zdobytą „monetą” powiększyć.
Zbliżywszy oko do szpary, trafiła na scenę, gdy chrześcijanie się obłapiali. Matthias chyba dziewkę całował, a ona suknie obie – swoją i jego – zadzierała w jakimś szale. Wnet ich nagie przody się zwarły, Margot naskoczyła i oboje się obalili. Cieśla jęknął, ale ten pomiot Sajtana nic sobie z tego nie robił! Piłował męskim sposobem, tylko potwierdzając pogłoski o swej samczej istocie.
Ale coś się nie zgadzało… Jeśli ta chrześcijanka w istocie jest mężem, to jak oni się łączą? Jeśli ma penisa, to w co go temu pod sobą wsadziła? A jeśli rzezańcem jest, jak mówią niektórzy, to w co on?
W anus???
Pomyślawszy to, doświadczyła, jakoby coś w jej rzyć od tyłu wchodziło, gwałcąc ją na haramski sposób. Takich odczuć dotąd nie miała. Krocze jej zwilgotniało. Pomyślała, że ta zbereźność wymaga udziału dwóch mężów, obu jej używających i dających przyjemność. To wyobrażenie, że dwaj ją mają równocześnie i razem ją wypełniają, jeden bardziej z przodu, a drugi bardziej z tyłu, spowodowało, że aż jęknęła z żądzy zaznania tej rozkoszy.
Tamci za przegrodą snadź nie usłyszeli; zajęci byli sobą. W tym momencie przekręcili się; teraz cieśla był na górze, a stajenna objęła go nogami. Samira sama by tak zrobiła; tak jak tamta tęskniła do mocnego złączenia, które nie było jej nigdy dane. Dago oba te razy, gdy ją nadział, na żaden ruch nie pozwolił i tylko zalał ją swym nasieniem, a potem ostawił samej sobie. Cóż, on był Frankiem, stajennym, a ona najlichszą saraceńską niewolnicą bez stałego przydziału.
Jakoż obserwowana para właśnie kończyła. On znieruchomiał, a po chwilce chrześcijanka krzyczeć poczęła. Samirze ścierpły nogi, ale i coś jeszcze, tam w kroku; coś, co powodowało niezaznane dotąd łaskotki i wypływ wód kapiących na ziemię. Włożyła rękę pod suknię… Zaczęła się pocierać. Robiła to pierwszy raz… Tak się skupiła na swojej przyjemności, że nie baczyła, co się dzieje za przegrodą. Nie widziała, że Matthias wstał.
Nie słyszała wymiany zdań ani kończącej je pogróżki.
– Iiich! – pisnęła zupełnie bezwiednie.
Cieśla przeskoczył przegrodę i złapał ją za włosy. Szarpnął ku górze, wyrywając tym jej rękę spomiędzy ud. Wykręcił kark.
– A tuś mi, dyablico!
Przegiął ją i zmusił do wypięcia. Gdyby nie strach przed tym, co ją może czekać, byłoby to przyjemne. Choć może właśnie ten strach żar zwiększył.
– Ach!
Zadarł jej suknię. Giezła niewolnym nie dawano, więc wystawiła gołą rzyć.
Wnet ręka Matthiasa zaczęła ją chlastać. Samira czuła razy coraz boleśniej, ale i dogłębniej. W środku; tam, skąd wciąż płynie wilgoć, i tam, gdzie odczuwa haramowe wypełnienie organem drugiego. Z każdą katuszą zadawaną przez Franka wewnątrz działo się coś, czego nie znała, a co podobało się jej mimo bólu. Jakby kaźń rozkosz dawała i w rozkosz się zmieniała.
Poczuła, że już dłużej nie wytrzyma.
Kolejne chlaśnięcia zlały się z jej spazmatycznym śmiechem w takt skurczów rzyci pulsującej w nigdy dotąd niezaznany sposób.
Wilgoć nie tylko spływała po nogach, ale tryskała z krocza jak fontanna.
Frank kopnął ją, że upadla na twarz.
– Wynoś się! – wrzasnął.
Wstrząsana drgawkami i wciąż targana skurczami nie była w stanie się ruszyć. Nogi drżały; były tak bezsilne, że ani wstać, ani czołgać się nie mogła. Po wielu bezskutecznych próbach, jęcząc, krzycząc i śmiejąc się na przemian, odpełzła ku bocznemu wejściu do pałacu popędzana kopniakami. Gdy po ostatnim przeleciała przez próg, Matthias furtę za nią zamknął.
*****
– A teraz gadaj – powiedziała Margot, gdy Matthias do niej wrócił.
– Co niby?
– O tym odkupnym. Ile solidów ci się ze mną dostanie?
Podrapał się po głowie.
– Jak tu zostaniemy, to… – Zaczął liczyć, palce różne w tym zatrudniając, aż w końcu dokończył: – Siedem. Jednak może dzień więcej mi policzą przez ten wieczór, to jeden mniej. Ale nie musimy tu ostać. Twój rycerz rzekł, co mu się podobam i jak do Szampanii, do Troyes, we dwoje wrócimy i tam wiernie mu służyć będziemy, to ten tuzin solidów zwróci i jeszcze jednego na świętego Marcina rokrocznie dorzucać będzie.
– I co ty na to?
Roześmiał się.
– Zapytałem, czy jak wrócimy we troje albo czworo, to tych solidów będą dwa albo trzy.
Teraz i Margot się zaśmiała. Nigdy nie była świadkiem, jak Matthias o zapłacie rozmawia, ale z relacji Samiry i teraz jego tworzył się obraz sprytnego i wygadanego męża, który w kaszy zjeść się nie da.
– No toś ale rzekł! I co on?
– Zaśmiał się, ale skarcił: „Jeszczem żadnemu słudze solida nie dał ni obiecał, więc miary pilnuj, cobym się nie rozmyślił”. Jak myślisz, wartoli za twoim Raymondem jechać? Jaki on jest? Słowa dotrzymuje? Sprawiedliwy? Tu napady i wojny ustawiczne. Ty znasz Szampanię. Czy w Troyes spokojniej?
To była dla Margot nowa myśl. Wyobrażała sobie, że po ślubowaniu z Matthiasem będzie żyła z osłem i dzieciakami w jakiejś chacie na podgrodziu Jéruzalem, a tu…
– A ty co u sire Raymonda robić będziesz?
– Właśnie nie wiem. O obowiązkach nic nie rzekł.
– Nie pytałeś?
Zasromał się.
– Nie… Pośpiech wielki był, bo monsieur hrabia Raymond w pościg za bandą jakowąś ruszał, a mi do pałacu śpieszno było, coby solida nie zmarnować. Ledwom zdążył.
– To co teraz będzie?
– Pierwsze, co będzie, to sakrament otrzymamy. Zaraz do Świętego Étienne’a idę rzecz Bożego błogosławieństwa dogadać.
– Na kiedy?
– Jak najszybciej.
– Aleć ja nawet sukni drugiej nie mam! A ta brudna i podarta!
– Nie turbuj się. Ja też niebogaty. Ale jak wiano twoje dostanę, to suknię nie tylko sobie kupię. Teraz swoją upierz, a ja już do mnichów biegnę.
I tyle go Margot tego dnia widziała.
A za tydzień był ślub.
Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.
Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.
Blog Comments
Yen
2025-05-09 at 14:22
Bardzo ciekawy wątek. Ale przecież Margot miała dostać Raymonda – był jej obiecany przez Gospodarza uczty 🙂
Czy coś pomyliłam?
Swoją drogą, czy tylko mnie wydaje się dziwne, że Raymond tak łatwo oddał rękę Margot pierwszemu lepszemu? Zrobił to dla majątku, który mu obiecał oddać cieśla, a którego potrzebuje, żeby wrócić do domu? Czy jest mu obojętny los służącej, bo zmienił się i myśli tylko o ukochanej, która czeka w Szampanii? Czy może cieśla oszukuje?
Wareski Gwardzista
2025-05-09 at 15:45
Po ostatnich przygodach z diabłami miałem nadzieję, że wrócimy na gościńce Outremeru, które tak przekonująco opisałeś w rozdziale 2 i zobaczymy, jak Raymond dziesiątkuje Saracenów.
Zamiast tego dostajemy jakieś ploty z fraucymeru i rozkminki Margot na temat małżeństwa. Raymond zaś jest tu jedynie wspominany, a i to pobieżnie.
I na coś takiego, co powinno być najwyżej wątkiem pobocznym, idzie wcale niekrótki rozdział. Mimo paru humorystycznych scen moim zdaniem to marnowanie miejsca i rozmienianie się na drobne.
Tomp
2025-05-09 at 21:24
Tym powieść (a uprzedzałem, że Gladii et vaginae to minipowieść) rózni się od opowiadania, że zawiera wiele wątków. Który jest poboczny, będzie można ocenić po przeczytaniu calości.
A bigosowania Saracenów nie będzie. Romans, to romans. Krew nie z żelaznego miecza splynie. Na portalu erotycznym chyba tego właśnie należy się spodziewać.
Mogę Cię jedynie pocieszyć (UWAGA SPOJLER!), że ostatnie dwa rozdziały będą z Raymondem w roli głównej, bo wiele trudności ma jeszcze do pokonania w drodze do Blanche.
Tomp
2025-05-09 at 21:07
Sztuka szatańska to mówienie półprawd. Jedni rozumieją je tak, inni inaczej, a wszyscy tak, jak im Szatan perfidnie podsunie. Widzę, że dałaś się na tę sztuczkę dyabelską złapać. Nie Ty jedna…
A ja się cieszę, że umiem te półprawdy szatańskie oddać w fikcji powieściowej.
Cóż, zapewnić mogę jedynie, że Szatan nie kłamie, co już dla Raymonda, ucznia scholastyków, było jasne (patrz Rozdział IV). A co jest prawdą? Zapewne nie to, co każdy myśli. Odpowiedź na to kluczowe pytanie Piłata z ewangelii św. Jana do dziś budzi kontrowersje.
W kwestii sprzedaży (!) Marco=Marguerite „pierwszemu lepszemu”, to proszę wejść w realia epoki. Były to czasy, gdy na wieczną, w zasadzie niewolną służbę, oddawano się i z głodu i z prostej potrzeby przynależności, bezpieczeństwa i robili tak ludzie wolni. Tak powstał system lenny. Człowiek niezamożny naprawdę miał wartość tylko jako siła robocza. Raymond niezupełnie wiedział, co o Marguerite myśleć. Na pewno jej nie szanował jako człowieka, bo żadnej służby nie szanowano, co najwyżej ceniono jak sprawne narzędzie. A srebra Raymond bardzo potrzebował, więc nieprzydatną dziewkę sprzedać było rzeczą normalną. Poza tym cieśla Matthias był człekiem wolnym, a jako wolny rzemieślnik jawił się Raymondowi dobrym mężem niewolnej (w hrabicza mniemaniu). Ba, w oczach tamtego społeczeństwa był to dla takiej dziewki awans społeczny! Vicehrabia na jednym ogniu piekł wiele pieczeni, bo i cieślę (w którym widział potencjał sprytnego i wiernego sługi) kusił przyjazdem do Szampanii. Odzyskałby jedną wierną sługę i zyskałby drugiego.
Raymond się zmienił? Jeśli, to tylko w sprawie samoopanowania. Twarda szkoła wstrzemięźliwości seksualnej i niedoli w podróży zahartowała go. Docenił wierność sług i przyjaciół, na co uprzednio zwracał mniejszą uwagę, ale osobowość jego pozostała dumna i harda, co wraz z inteligencją i wykształceniem uratowało go w Rozdziale IV przed poddaniem się pokusom szatańskim i co będzie nadal grało rolę w kolejnych jego czynach.
Yen
2025-05-12 at 10:49
Tak myślałam 🙂
Że jest jakiś „haczyk” w obietnicy diabła, bo jak wiemy, nie kłamie, ale prawdy też nie mówi. Przynajmniej nie zawsze. Marguerite raczej nie zrozumiała, co się wokół niej działa i co jej obiecano, więc też nie będzie tego wypominać. Z resztą jej „zauroczenie” panem też mogę przełożyć na realia czasów – wiedziała, że szans na dłuższe życie u jego boku nie ma, więc szybko jej przeszło, jak trafił się kandydat na męża.
Jeśli chodzi o wytłumaczenie „oddania” Marguerite przez Raymonda – zdaję sobie sprawę, że wicehrabia potrzebował srebra na powrót do domu i możliwe, że był dość inteligentny (chociaż pierwsze rozdziały przedstawiały go jako nieco bezmyślnego, dążącego do zaspokojenia swojej chuci, lekkoducha), żeby rozegrać to w najlepszy dla siebie sposób. Jest to prawdopodobne, tylko wszystko skończyło się (póki co, może będzie jakiś plot twist) dobrze dla wszystkich. A to z kolei mało prawdopodobne 😉
Diana
2025-05-11 at 13:23
Myślę, że po rozdziałach poświęconych erotycznym podbojom Raymonda, które zwieńczył kazirodczy stosunk z siostrą, ciężkiej i krwawej wyprawie przez Europę i Bliski Wschód oraz zmaganiom z samym Lucyferem przydał się taki spokojniejszy, niemal obyczajowy odcinek, z partiami komediowymi, a nawet lekkim BDSM. Przeczytałam go z przyjemnością, mimo braku obecności gwiazdy tego show, oraz faktu, że wojowanie z niewiernymi rozgrywa się poza kadrem.
Czy dane nam będzie obejrzeć ślub Margot? No i oczywiście noc poślubną, bo co innego cudzołożenie w stajni, a co innego prawdziwie chrześcijański seks małżeński!
Tomp
2025-05-11 at 15:16
Pozdrowienia dla wiernej czytelniczki i komentatorki. 🙂
Będzie ślub, będzie seks małżeński, prawdziwie święty i chrześcijański. Jakżeby bez niego romans mógł zwać się romansem! Ale to na zakończenie, bo finis coronat opus, a ślub i jego dopełnienie w postaci konsumpcji związku to koniec romansu.
PS Podoba mi się słówko „obejrzeć” użyte wobec prozy. Odebrałem je jako największy komplement, imaginując sobie, że maluję słowem tak skutecznie, że czytelnicy wyobraźnią podążają za fabułą, widząc ją jak film.
Natomiat protestuję wobec słowa „cudzołożenie”. I Matthias, i Marguerite byli stanu wolnego, więc co najwyżej uprawiali rozpustę.
unstableimagination
2025-05-12 at 08:35
Cieszę się, że Margot zaczęło się układać, bo któż by nie lubił tej jakże chętnej dziewki. Wydaje się, że trafiła doskonale, bo cieśla jest obdarzony wieloma przymiotami, w tym rozmiarem, który przecież dla Margot jest niezwykle ważny. Oby jej nie szczędził ani przyrodzenia, ani komplementów!
Nawet takich zawoalowanych jak „jakoby głupia dziewka, a mądra taka”. 🙂
A mądra to ona jest bardzo – od razu zauważyła, jak bardzo całowanie używania rozumu pozbawia.
No i liczy świetnie jak na realia epoki. Zmaganie się Margot ze skomplikowaną, „palczastą” matematyką, to mój ulubiony fragment tego odcinka.
Tomp
2025-05-12 at 11:45
Ha! Moje ulubione zadanie dla gości podczas spotkań: wyliczyć w pamięci ile solidów dostanie Matthias w wianie, skoro podróżował (tu przygotowałem ponacinane karbami patyki) dni, a za każdy dzień ponad dwa tygodnie odejmowano mu solida od dwóch tuzinów. I na końcu musiał spłacić tuzin odkupnego.
Z pięciu, którzy do zadania przystąpili (wszyscy z dyplomami wyższych uczelni) poprawnie odpowiedziało dwóch, przy czym jednemu zajęło to ponad trzy minuty. Rekordzistką okazała się córka, która do konkursu z wrodzonej ostrożności nie podeszła, tylko sekundowała mężowi. Mimo że politolog (acz z MBA), poprawnej odpowiedzi udzieliła w mniej niż 10 sekund. Korepetytorka matematyki poległa, nie połapawszy się w istocie zadania i pogubiwszy się w systemach niedziesiętnych. 🙂 Bo mamy tu i system siódemkowy i dwunastkowy, do których Margot dołączyła dziesiętny i piątkowy.
Proponuję zadawać to arytmetyczne wyliczenie przystępującym właśnie do egzaminu ośmioklasisty i zdającym maturę.
Megas Alexandros
2025-05-17 at 01:23
Ja już dawno przestałem próbować przewidywać, w którą stronę fabularnie pójdzie kolejny rozdział 🙂
Gladiusy i Waginy to dzieło postmodernistyczne, a zatem z definicji swej niekonsekwentne i nietrzymające się stałej formuły. Rozdział pierwszy jest rubaszną przypowieścią o wysoko urodzonym jebace i o tym, do jak rujnujących konsekwencji może doprowadzić niekontrolowana chuć. Rozdział drugi to opowieść drogi, w czasie której przemierzamy dwa kontynenty, natomiast bohater z jebaki przeistacza się w nieomal świętego – jakby chciał speedrunować ewolucję charakteru św. Augustyna z Hippony. Rozdział trzeci to miejscami nazbyt oczywisty ukłon w stronę Bułhakowa. Rozdział czwarty – rozgrywany całkiem na poważnie moralitet. W tej sytuacji uczynienie z Rozdziału piątego historii obyczajowej o planowanym małżeństwie i związanej z nim rachunkowości nie zaskakuje – bo jedynym stałym elementem tej opowieści jest jej zmienność i ciągłe żonglowanie gatunkami 🙂
Kunszt Autora polega na tym, że w każdej z tych formuł potrafi się dobrze odnaleźć. A nam, Czytelnikom, pozostaje pochłaniać kolejne odcinki, zachwycać się stylem oraz stylizacją i czekać, czym jeszcze nas Tomp zaskoczy 🙂
Pozdrawiam
M.A.
Tomp
2025-05-17 at 13:45
„Ja już dawno przestałem próbować przewidywać, w którą stronę fabularnie pójdzie kolejny rozdział 🙂”
Jest to myląca deklaracja, bo w chwili jej pisania mialeś w mejlu wszystkie rozdziały i niczego nie musialeś przewidywać. 😉
Mało, w każdym momencie przed publikacją kolejnego rozdziału znałeś jeden lub dwa następne. Sam o tym pisałeś w komentarzu do „GRZECHU”.
A rzeczywiście – najbardziej boję się zaszufladkowania i nudzenia czytelników, stąd próbuję zaskakiwać formą i fabułą. W moim subiektywnym odczuciu średnio mi to wychodzi, więc będę dalej próbował. Per aspera ad astra 😉 .
Za „kunszt” dziękuję. 🙂
Megas Alexandros
2025-05-19 at 10:40
Czepiasz się szczegółów, Tompie!
Chodzi mi o to, że po każdym przeczytanym rozdziale nie mam zielonego pojęcia, w którą stronę to pójdzie w kolejnym. Nawet gdy mam na mejlu ów następny odcinek. Ta opowieść ciągle zaskakuje, na dobre i na złe 🙂
Pozdrawiam
M.A.
Anonim
2025-05-21 at 14:10
Wstawaj Margot, Deus vult!
Treść »Błogosławieństwa bożego« wypada oceniać na dwóch poziomach: tworu samodzielnego, jak i rozdziału piątego.
W tym pierwszym wypadku nawet nie mając pojęcia, kim są wszelakie postaci tła (choćby RaymOnd) to nadal ciekawe okienko do mentalności i seksualności ludzi w średniowieczu, jakie mogły być pisane przez mnicha z kudłatymi myślami (ale nie kapucyna, bo jak się dowiedziałam, zakon ten powstał sto lat po zdarzeniach opisanych tutaj – natomiast jezuici, jak uczy »Shogun« są źli). Swoisty literacko-erotyczny odpowiednik gry »Kingdom Come: Deliverance«, która szerszej publice pokazała siłę wieków średnich pozbawionych wątków fantasy (a fakt, że akcja rozgrywa się w mało popularnych Czechach, podbił stawkę). Ergo: to nie osadzenie (przesadnie) prostej i sztampowej historyjki w jakimś środowisku, a sam świat i stylizacja językowa stanowi kolejnego z wielu bohaterów.
Jest trochę humorku – jak to, że Mathias obawia się, że kobieta jest enuchem lub nadal wszyscy wierzą, że to diabeł (yhy, yhy niczym współcześni reprezentacja konserwatywnych poglądów, yhy, yhy) zmienił mu płeć i maca ją jak stara baba bułki w Biedronce (a jak powszechnie wiemy: towar macany to towar kupiony) czy też wyraziste opisy męskich przyrodzeń (zaskakująco często zestawione z końskimi, co każe zastanawiać się nad pewną inną kwestią, dotyczącą przyszłości nowo wyzwolonej hrabianki, ale nie sądzę, by Tomp przesunął granicę tak daleko).
Tylko w tym rozrachunku sprawia wrażenie za mocno okrojonej. Przywykłam do dłuższych form, tymczasem tutaj dostaje bardziej ekspozycje „Jak Margot próbuje zapomnieć o RaymOndzie i znajduje sobie nowego bolca” przedzielaną scenkami rodzajowo-uniesieniowymi. Te sa napisane sprawnie, bo widać wyraźny sznyt i doświadczenie autora w tej materii, dzięki czemu nie powodują ciar żenady lub uderzają w mocne pornograficzne nuty przesady. Są sprawnie wkomponowane w historię.
Patrząc jednak przez pryzmat rozdziału piątego, to trochę zgodzić się mogłabym z pozostałymi komentatorami. Postać Mathiasa wydaje się wprowadzona za późno na ten etap historii i jest jak plaster. Tylko, jak sam Tomp to odbił, to powieść z wieloma wątkami i dopiero mając w mackach całość, możemy stwierdzić, które były, a które nie były ważne. To też nie fizyczna książka ani już ukończony cykl, byśmy mogli stwierdzić, czy na tym etapie jesteśmy już za połową, czy też dopiero w jakiejś 1/8 historii.
Tylko na koniec dnia, co wniósł do historii ten rozdział? No to, co napisałam powyżej: Margot próbuje sobie ułożyć życie bez RaymOnda, szykując się do ożenku z cieślą z obcej krainy – częściowo nawet na siłę zostaje wepchnięta w jego ramiona jako dworska person non grata, a częściowo z miłości (do pyty) i świadomości, że hrabia raczej nie dokona mezaliansu (w końcu nadal uznaje ją za mężczyznę, który został przeobrażony w kobietę). Na tym etapie brakuje czegoś więcej w tym wątku (treści, która by uzasadniała lub potwierdzała owe domysły), ale może w kolejnych ta przyjdzie (bo jak wyżej, nie wiemy, ile treści jeszcze dostaniemy). Trochę jednak boję się, że będzie to wariacja na zasadzie polskich komedii romantycznych „drugi plan dobiera się w pary”, przez co możemy dostać więcej podobnych wybiegów nagle pojawiających się „NPCów” i wyjaśnianych wyłącznie narracją, a nie sumą budowanych dla czytelnika zdarzeń.
Zresztą, nadal ciężko jednoznacznie stwierdzić: „O czym konkretnie mówi nam ta opowieść?”. Odkupieniu i zaprzestaniu ulegania pokusom przez mężczyzn? Fizycznym i seksualnym wyzwoleniu białogłów? Ponownie, dopiero całość chyba zdoła odpowiedzieć na te pytania.
Niemniej, przywykłam do tego, że czytając ten cykl, to nawet bledsze elementy są co najmniej dobre, jeśli nie bardzo dobre po tym, kiedy zaczynają się one rozbudowywać w późniejszych rozdziałach. Ot, ten niepozorny zielony pęd nagle wybija niczym bambus.
Pochwalić chciałabym też, wyraźnie wynikający z doświadczenia, model dystrybucji tekstu. A właściwie to, że z tego, co rozumiem, autor najpierw sobie napisał całość, a potem zaczął publikować. I nie jest to przytyk w stronę osób, jakie piszą i publikują na bieżąco (to ich decyzja), ale IMO pozwala to na lepszą kontrolę nad dziełem i nie wpada się w pułapkę, że przez ustanowione wcześniej zdarzenia blokują coś, co może przypadkowo powstać później jako ciekawy pomysł na rozwój fabularny.
Pozostaje niecierpliwie czekać kolejny miesiąc na kolejny, nieprzewidywalny, rozwój zdarzeń i dokąd ruszymy tym razem i z kim. Nadziei na utrzymanie poziomu nie muszę mieć, bo to pewne jak bum-cyk-cyk.
Androidka
2025-05-22 at 00:11
Intrygujące. Pisałam ten komentarz po południu, ale przez błąd strony wydawał się nie dodany (wylogowało mnie w trakcie) – a ostatecznie dodało jako anonima. Także to byłam ja, Androidka
Tomp
2025-05-22 at 23:53
Przecież wiem, że nie: „To mówiłem ja – Jarząbek Wacław, trener drugiej klasy”, choć te klimaty oświadczenie Twe przywołuje. Ale po stylu każdy Androidkę pozna. 🙂
Końskie klimaty w opisach seksu w tym rozdziale wynikają wprost z ograniczonego doświadczenia Margot. Jakbyś osiem lat życia (od 6 do 14 roku) spędziła wyłącznie w stajni wśród koni i klaczy (bez towarzystwa rówieśników i kobiet), też byś miała skrzywioną optykę i ograniczone słownictwo.
O rozmiarach całości Gladii et vaginae i o tym, że dzieło zostało (praktycznie) skończone przed publikacją pierwszego rozdziału mówi wstęp. Poza tym pod tym względem mnie znasz…
Współczesnym kobietom obca jest myśl, by nie miały nic (doslownie!) do powiedzenia w kwestii zamęścia, stąd Twoje odczucia o „próbie ułożenia sobie życia” i o „rezygnacji z planów” (? – jakich planów!?) wobec Raymonda są do bólu współczesne. Ówczesne dziewki brały, co ojciec lub inny krewny (a niewolne ich właściciel) dawał. Na myśl im nie przyszło mieć w tym względzie „plany”. Może miały przez to mniej zmatrwień? Nawet „dworskie miłostki” i literatura romansu rycerskiego dopiero zaczną się za 30 – 100 lat w Akwitanii dzięki wnuczce Wilhelma IX Trubadura, Eleonorze (co Szatan docenił w Rozdziale IV). Lud na takie myśli poczeka do XIX wieku, do rewolucji przemyslowej.
„Wyzwolenie seksualne dziewek i niewiast” w średniowieczu (i wcześniej w starożytności) było niespodziewanie większe niż społeczne. W XII w. księża jeszcze nie zaglądali do łóżek ludu (może dlatego, że wielu wciąż miało żony; celibat był nieprzestrzeganą nowością i tylko w Kościele zachodnim), a biskupi mieli inne zmartwienia (inwestytura i system lenny).
Na marginesie: tych „złych jezuitów” wtedy jeszcze też nie było. Powstaną w 1534 roku, za ponad 400 lat.