
Ilustracja: Tomp na podstawie prac z pexels.com i pixabay.com
Wźiął go záś dyabeł ná górę wysoką bárzo y ukazał mu wszytkié królestwá świátá y chwałę ich / y rzekł mu: To wszytko dam tobie / ieśli upadszy uczynisz mi pokłon.
(EVANGELIUM SECUNDUM MATTHÆUM 4, 8–9)
AD MCXX. XVII kalendas Maii / e. Callisti et Charisii, et septem martyres Corinthi. Ierusalem/Regnum Hierosolimitanum
Rok 1120, 15 kwietnia, czwartek. (Wielki Czwartek). Wspomnienie świętych Kaliksta i Charyzjusza oraz siedmiu męczenników z Koryntu. Jerozolima/Królestwo Jerozolimskie
Salomon, król Żydów, pogromca demonów, mędrzec… A z drugiej strony święty mąż mający za zgodą Boga setki żon i konkubin… Wszystko to nie mieściło się w głowie Raymonda. Jak Jedyny mógł pozwalać na taką rozwiązłość?…
Apage satanas!
Zanim hrabicz ułożył się do snu, pierwszego w Świątyni Salomona, długo się modlił, leżąc krzyżem na kamiennej posadzce. Do Zbawiciela, w którego męce i śmierci odkupieńczej pokładał wszystkie swoje nadzieje, kierował słowa wezwania posłyszane od abbé Bernarda:
Oto iáwi się chciwość y dopominá się o mieysce swoie we mnie / nádętość / y chce mnié mieć / pychá / y chce być królową / lubieżność wołá: tu iá rządzę / ámbicyiá / obmowá / zázdrość y gniew wálczą z sobą we mnie / áby przekonáć się / komu pierwszéństwo oddám. Odpór im dáwám / ile mogę / wálczę / dopóki tchu mi stárczy. Wołám Cię / Iesu / Domini móy / bronię się dlá Ciebie / bo uznáwám / że do Ciebie náleżę.
Na koniec wstał, odpiął pochwę z mieczem i, położywszy na posadzce, legł obok.
Jednak i tu, w świątyni zbudowanej Bogu przez Salomona, nie znalazł spokoju. Przed świtem, w porze duchów i zjaw, demony pojawiły się jak niemal co noc.
Wpierw zdało mu się, że zasiada na złotym tronie przybranym w brokaty, a dwie półnagie dziewki wachlują go pękami piór umocowanych na prętach ze srebra. Potem patrzył, jak przed nim przesuwa się korowód jakowychś kapłanek pląsających miłośnie. Wszystkie były odziane w powłóczyste szaty, oblicza na saraceńską modłę miały zakryte, acz każda zbliżywszy się doń w tej processyi wszetecznej, odsuwała ze się część okrycia: to ukazując pierś powabną, to mamiąc zachęcająco nogą od hożej stopy do krocza kiepliwego, to łyskając spod pół szaty brzuchem i widokiem na owłosienie łona. Męskość prężyła się mu bez przyzwolenia, a on we wszystkim ciele odsłoniętym przez senne zjawy upatrywał dziewek, które chędożył był w Szampanii. A to jedna miała kolano jak Flora, a to – inna – stopę jak Emi, a to pępek jak taka, której imienia nie znał, a którą w stodółce nadział, a to dłoń wąską jak Gerda, a to pierś jak Alys z podgrodzia, a to rzyć kształtną jak Anne, a to kibić wciętą jak Jeanne spod Payens, a to chód miała wdzięczny jak córka plebana z Verrierès. Męczyło go, że żadna nie odsłoniła oblicza, i stąd pozostał w niepewności co do każdej. Przy kolejnej, która dygała rozkosznie jak Mathilde, doznał boleści członka.
Aż ostatnia jako jedyna w tej processyi odsłoniła zawój okrywający twarz i miast lic ludzkich pokazała czeluść czarną, bezdenną.
Strasznego swego demona w kolejną noc uźrzawszy, przebudził się z wrzaskiem przerażenia i zerwał na równe nogi. Czy to znak, że Iesu Christi nie wybaczył mu jego grzechu, a przez to złych duchów odeń nie odegnał? Myśl, zapewne podsunięta przez genius loci, ku Sapientia Salomonis pobiegła, iże vicehrabia przypomniał sobie słowa tej natchnionej księgi:
…Na máłe bywszy utrapieni / ná wielu będą dobrze sposobieni: bo ich Bóg doświadczał / y nálazł ie godné bydź śiebie. Iáko złotá w piecu probował ich / y iako ofiárę cáłopalenia przyiął ie / a czásu swégo będźie wzgląd ná nie.
Pocieszon, psalmy począł odmawiać i, zakończywszy te modły hymnem pobożnym, pośpieszył do sali nazywanej refektarzem. Nim kolejny z braci doń dołączył, przywołał na usta ze dwa tuziny suplikacyj, nad owym „czasem swym” rozmyślając, kiedyż on będzie wypadać…
Po jutrzni bracia rycerze, spożywszy po placku pszennym, pospołu odśpiewali prymę, po czym Hugues skinął na Raymonda. Vicehrabia liczył, że przeor zezwoli mu do Grobu iść, Domino Iesu się pokłonić, ale spotkał go zawód. Otrzymawszy cerówkę i kilka szmat, miał się wziąć za naprawę swego giezła i zniszczonej odzieży współbraci. On, który nigdy igły nie trzymał, który nigdy służebnym rzemiosłem się nie skalał, jako pokutnik najlichszy został zobowiązan służyć pracą rąk…! Los swój przyjął z pokorą, rozumiał bowiem, że poskramia w ten sposób demona pychy.
W porze seksty po kolejnych wspólnych modłach wskazano mu nędzny wózek przyprzężony do osła.
– Do Szpitalników pod bramą Saint-Étienne idź, bratu furtianowi się pokłoń i powiedz, że Hugues, rycerz Chrystusa ze Świątyni Salomona, po chleb powszedni cię przysyła. Weź, co da, i przywieź.
Pokłonił się bratu przeorowi i za postronek trzymając, poszedł. Zrazu kłapouch, przydzielon zamiast wierzchowca, zdał mu się kolejną pokutą przydaną ku pokorze, ale wnet przypomniał sobie, jako to Zbawiciel osła wybrał, by ten go niósł w tryumfie chwały królewskiej. A że właśnie w Jéruzalem to się działo i że on podobnież osła tu wodzi, to w pychę go znów wbiło, więc czym prędzej ukorzył się przed Zbawcą i myśli od świata odwrócił.
Za to w głowie bezmyślnej pojawił się obraz demona męczliwego: owej dziewki bez oblicza. Po drodze przeto, gdy na jakąś się natykał, starał się zajrzeć pod chustę czy kaptur, a znalazłszy tam lico blade lubo śniade, uspokojony podążał swą drogą. Nie z każdą się to udawało; niektóre chowały całą twarz pod zawojem, wtedy choć oczy starał się doźrzeć. Z dwiema i to nie było mu dane. Przy pierwszej ująwszy w rękę miecz, odmówił akt strzelisty przebłagalny i chciał za ową pośpieszyć, ale osioł go wstrzymał, zaparłszy się. Zostawić zwierzę i wózek byłoby aktem nieposłuszeństwa, więc przeżegnał się tylko i patrzył, jak śledzona dołącza do innych z dzbanami i odchodzą razem. Druga zaś minęła go już przy furcie szpitala. Wózek i osła w pieczy furtiana zostawiwszy, skoczył za nią, ale ruszyła biegiem. Za trzecim domem zniknęła, jakoby pod ziemię się zapadła. Zatrzymał się i rozglądał, gdy uźrzał postać, która zdała mu się znajoma. Widział ją jeno z tyłu; oddalała się. Szatę miała krótką, co ukazywało jej łydki, a to dla dziewki niezwyczajne było, ale coś w ruchu czy w sylwetce takiego miała… Pośpieszył za nią zabiec od przodu, by zaźrzeć pod kaptur. Ona zaś, koło zatoczywszy, doprowadziła go na powrót do furty klasztoru szpitalników i przeszła przez nią. Stanął skołowany, bo tam nie miał wstępu.
Za pół pacierza sługa zakonny dwa worki ze spyżą na wózek wrzucił.
– Kto to wszedł do was co ino? Dziewki wpuszczacie? – zapytał pachoła.
Ten oczy wybałuszył, nic nie odpowiedział, odwrócił się na pięcie i odszedł. Raymond ani dwóch oddechów nie zdążył wziąć, jak zjawił się furtian. Ponowił pytanie.
– Tu klasztor szpitalny Saint-Jeana. Pielgrzymom i chorym wszelakim mieszkanie dajemy, acz dla trądem dotkniętych kwatera za murami u Saint-Lazare’a. Dziewki, damy i niewiasty są u nas w izbie z wchodem osobnym, coby zgorszeniu przystępu nie dawać. A i tak między pielgrzymy je spotkać wielka rzadkość jest. W te dni nie wiem, zali pięć się uzbiera – odrzekł szpitalnik. – Tu wstępu nie mają.
– To kto tu z miasta chwilkę temu wszedł? Krótka suknia i kaptur, tom oblicza nie widział, ale na pachoła nie wyglądał; na dziewkę raczej.
– Krótka? Zwidziało wam się, rycerzu. Bracia płaszcze długie, czarne mają, jako i na mnie widzisz, a czeladź bez kapturów zawdy. Chorzy zaś nie w klauzurze przebywają, a w infirmerii. Gdyby do miasta siły iść mieli, toby w niej nie gościli.
– To przybyszom żadnym wchodu do klasztoru nie dajecie?
– Zgodę dla gości sam Messer Gérard ogłasza.
– Messer? Cóż to za szarża lubo tytuł, bo nie znam?
– Magister. Po prawdzie to tylko my, Italczycy, messerem go nazywamy. Przy inszych przeorem się go zwie.
– Czy przed oblicze przewielebnego Gérarda mnie dopuścicie? Demon mnie męczy i rozum mówi mi, że rady alibo pociechy tu doznać mogę.
Furtian spojrzał nań krzywo.
– Prośbę waszą Messer Gérardowi przedstawię. Swój ród i imię jeno zdradźcie, bo nie z każdym Messer Gérard rozmawiać czas ma.
– Raymond grzesznik, powiedzcie. Syn Lamberta de Champagne.
– To wystarczy, sire. – Kwaśna mina furtiana w uśmiech się przerodziła. – Odwiedźcie furtę za dwa dni, a Messer was przyjmie.
Popatrzyli na siebie ostatni raz, hrabicz ujął osła za postronek i psalmy w myślach przepowiadając, wrócił do Świątyni Salomona. Po drodze zaglądał napotykanym pod kaptury, wciąż w każdej przechodzącej postaci wypatrując demona.
– Znacie wy owego Gérarda, przeora szpitalników? – spytał brata Huguesa, gdy zdawał mu spyżę.
– Przeor Gérard wespół z królem Baudouinem i patriarchą Gormondem wielce nam przyjazny jest. Nieraz wspiera nas dobrem wszelakim i słowem mocnym.
– Do spowiedzi rad bym do niego się udał, skoro taki poważany mąż to. Dzień Odkupienia za pasem.
– Święceń nie ma. U Saint-Jeana i Saint-Lazare’a kapelan jest przez patriarchę przydany.
Raymond oczy wybałuszył.
– To jakiż on przeor?
– Zakony rycerzy Chrystusa nie kapłanów potrzebują, a świeckimi braćmi stoją. Takoż i ja przeorem się mienię, choć żonę i syna mam, a święceń ni prezbiteratu, ni diakonatu nie dostąpiłem. Regule nowej służymy, przez Bernarda opisanej.
AD MCXX. XVI kalendas Maii / f / Dies Redemptionis / et XV kalendas Maii / g. Ierusalem/Regnum Hierosolimitanum
Rok 1120, 16 kwietnia, piątek. Dzień Odkupienia (Wielki Piątek) i 17 kwietnia (Wielka Sobota). Jerozolima/Królestwo Jerozolimskie
Po komplecie Raymond znów spał na kamieniach w Salomonowej świątyni, ale tej nocy demon go poniechał. Za zgodą brata Huguesa przed świtem, bowiem dziś z racji postu posiłku nie jedzono, udał się na jutrznię do Bazyliki Grobu, bo pokuty dopełnić musiał, jako że właśnie Dzień Odkupienia wypadał. Pielgrzymów z racji wczesnej pory nie było wielu i w czasie pierwszego nabożeństwa vicehrabia wpełzł do czeluści grobowej, dotknął świętych kamieni, przywarł do nich ciałem i trwał w bezgłośnym skupieniu, wielbiąc Zbawcę cichą myślą. Wraz otrząsnął się i wysunął, by dać przystęp i innym pątnikom, sam zaś legł krzyżem pod jedną z kolumn rotundy i aż do mszy przy relikwiach Krzyża św., w czas której przyjął eucharystię, modlił się żarliwie. Potem wraz z tłumem pątników udał się do miejsca biczowania upamiętnionego kaplicą, by stąd processyią Drogi Krzyżowej wrócić na Golgotę przy Świątyni Grobu. Tu miało się odbyć całonocne czuwanie. Zmierzch już zapadał, gdy nabożeństwo pokutne zaczęło się na dobre. Modlił się żarliwie, dziękując Zbawcy za wybawienie od swych grzechów, a szczególnie tego z własną siestrą, gdy wtem ktoś mu położył rękę na ramieniu.
– Wyście monsieur Raymond de Champagne, syn Lamberta? – usłyszał pytanie.
– Prawie mówicie.
– Messer was prosi.
– Teraz…? – Zgoła nie tego się spodziewał. Chciał trawić tę noc w nabożności, być przy Zbawicielu, nie jako niegodni apostołowie, którzy Go samego na Górze Oliwnej przed męką zostawili. Z drugiej strony, przeor Gérard to mąż świątobliwy, znaczny wielce, i jego zaproszenia nie godzi się odrzucać, acz pora na nie dziwna… – Dokąd?
– Idźcie za mną, hrabio.
Postać w dziwnym, kraciastym nakryciu głowy i z czymś połyskliwym na oku ruszyła ku wyjściu z bazyliki, przepychając się przez tłum.
Raymond szedł ku domom w ślad za nią. Przewodnik drogę znał doskonale i snadź w ciemnościach widział jak kot, bo prowadził bez nijakiego światła, klucząc i przemykając się zaułkami, aż stanął przed wrotami w murze, zakołatał i, gdy otworzono, gestem nakazał hrabiczowi wejść. Zanim dźwierze zamknięto, vicehrabia znalazł się w ciemnym westybulu wśród kilkunastu innych oczekujących.
W świetle słabych płomyków dwóch lamp oliwnych Raymond nie dostrzegł nikogo równie mizernie odzianego jak on sam. Przeciwnie, rycerze i wielmoże to byli w szatach bogatych i zdobnych. Większość nosiła pasy rycerskie z mieczami w pochwach pobłyskujących złotem. Wielu miało brokatowe ciżmy, kilku włosy trefione w pukle, uchwycone nad czołem przepaskami i diademami, choć na dwóch doźrzał czepce naszyte kamieniami, koronom podobne.
Czasu na przypatrywanie się było dużo, a paru mężów jeszcze doszło. Jeden z nich nosił mitrę greckiego kształtu z haftowanymi złotą nicią krzyżami; temu towarzyszył Etiop z pasem jako rycerskim z dwiema pochwami – do miecza i długiego sztyletu.
W końcu w jednej ze ścian roztwarły się podwoje do wielkiej, jasno oświetlonej sali prowadzące i ukazały stojącą u wchodu dziwaczną grupę. W środku wyróżniał się wysoki mąż w szacie czarnej i takimż czepcu z diamentowym otokiem pod dwiema ozdobami przypominającymi rogi. W ręce trzymał pastorał srebrny z wyrzeźbioną ufryzowaną głową. Ta przypominała lwią, jaką w zamku troyeskim ojciec eksponował na ścianie sali paradnej jako ozdobę. Dwóm akolitom Raymond nie poświęcił uwagi, ale nie dlatego, że nie byli jej warci, bo pierwszym był ten, który go tu przywiódł, a drugi włosem jako zwierz był wszędy porośnięty, ale dlatego, że uwagę jego przykuła czwarta postać. Nie wiedział, zali dobrze postrzega, bo to, co widział, niemożliwym mu się zdało: Marco to czy nie Marco? Bo twarz, choć ładniejszą, i wzrost miał jego koniucha, ale nagi był, a nie miał męskiego przyrodzenia. Prosto mówiąc – dziewka z twarzą wypiękniałego Marca. Wciąż oczom swym nie dowierzając, hrabicz mu się przyglądał, wpierw kuśki poniżej owłosienia w kroku wypatrując, a zaś wzrok przenosząc to na twarz koniucha, to na piersi dziewczęce, to na puste miejsce po męskości.
Skądś dobiegały harmonijne dźwięki wielu instrumentów.
Oczekujący podchodzili processyią ku czarnej postaci, z jej rąk przyjmując coś jakby eucharystię, potem popijali z kielicha wręczanego przez owłosionego akolitę i przyklękali przed dziewką z twarzą Marca, całując ją w wysuniętą stopę, po czym wchodzili do sali.
Zanim przyszła kolej na Raymonda, a ociągał się jako najmniej strojem godny, z dzbana do kielicha dolewano wielokroć.
– Chleb Aniołów jużem dziś spożył, monsieur – odezwał się półgłosem, wielce się tej formie eucharystii dziwując.
– To nie Najświętszy Sakrament, monsieur. Weź, hrabio, bez obaw – usłyszał odpowiedź jednego z akolitów.
Hrabicz, mile połechtan tytułem hrabiego, byłby się jakoś wymówił przed tą wynaturzoną eucharystią, bo sobie postanowił pościć aż do agape w Święto Zmartwychwstania, ale wobec osoby znacznej, w której domyślał się przeora Gérarda, nie śmiał, bo ten mógł mu to poczytać za afront. To, co mu podano, kolor miało brązowy i nie było jako chleb, tym bardziej przaśny. Smak miało wyrazisty, słodki, nieznany. Z tym większą ostrożnością wziął do rąk kielich i zaledwie umoczył w nim usta, udając picie. Napój winem wcale nie był, chyba że żółcią zaprawionym jako Zbawicielowi na Golgocie.
Czarna postać odezwała się doń:
– Tyś owym nowicjuszem u Huguesa de Payns? Witaj, młodzieńcze! Wiedz, że zaszczyt wielki cię spotkał, żeś na mojej dorocznej uczcie goszczon jest. Uszanuj wybrankę moją, Marguerite, którą na dziś towarzyszką moją ustanowiłem, i zasiądź a biesiaduj.
Raymond wypluł słodką bryłkę do dłoni, by mu ust i języka nie krępowała. Odpowiedź miał już przygotowaną:
– Owa Marguerite zbyt podobna jest do sługi mego, Marca, by ode mnie cześć przyjąć, a jako dziewka wszeteczna snadź, bo naga pro publico, tem bardziej. Po stopach całować tylko Chrystusa, Zbawcę mego, i Jego zastępcę na tronie Piotrowym byłbym gotów, bo rycerzowi człowieka taką czcią darzyć się nie godzi.
Dostrzegł, że jego przemowa nie w smak była czarno odzianemu, którego oblicze, uprzejmie dotąd uśmiechnięte, teraz zmieniło się w szpetną maskę.
– Rycerzem jeszcześ nie jest. Zali despekt odmową chcesz mi czynić? Patrz, oto wszyscy ucztują! Nie chceszli chlebem i wszelkim jadłem głodu zaspokoić, zasiadłszy wśród największych, i o niedoli swej zapomnieć?
Raymond jednak jakąś moc w sobie jasną poczuł, która utwierdziła go w sprzeciwie. I ta moc, która wspomnianym znienacka cytatem z Evangelium secundum Marcum:
Albowiém nie wy iesteśćie, którzy mówićie, ale Duch oycá wászégo, który mówi w was.
…wzmocniona została, suflowała mu dalej, istno jakby kto inny zeń przemawiał:
– Post do agape w Dniu Zmartwychwstania ślubowałem. Nie sámym chlebem żywie człowiek: ále wszelkim słowem, któré pochodźi z ust Bożych.
Powiedziawszy to, zrozumiał, że powtarza dokładnie za świętym Mateuszem, i zapaławszy gorliwością, wzbudził w sobie modlitwę dziękczynną, ale czasu na nią nie było, bo rzekomy Messer Gérard skurczył się, a dwaj dziwaczni akolici odskoczyli na bok. Jedynie Marco wyprostował kark i po raz pierwszy popatrzył mu w twarz z uwagą, jakby go poznając. Aleć to musiało być złudzenie, bo spojrzenie jego wnet pobłądziło w bok, choć głowa i postać pozostały proste. Raymond przeszedł mimo, wyrzucił trzymaną w dłoni bryłkę i rozejrzał się po sali jadalnej.
Było się czym zachwycać!
Przestrzeń rozszerzała się zarówno w amfiladzie, jak i na boki, tworząc pałac bezkresny. Kopa półnagich, bo ledwie przepaskami przyrodzenia zasłaniających Etiopów płci obojej stała podle kolumn. Tworzyli pary, dziewka przy mężu, a każde oburącz trzymało łuczywo o jasnym płomieniu, że tuziny świateł rozświetlały całą ogromną komnatę. Widać i za kolumnami takoż pochodnie gorzały, bo blask bił zewsząd.
Niewidzialni muzykanci wciąż grali.
Ustawione w półokrąg stoły uginały się pod ciężarem potraw, z których wielu vicehrabia nie rozpoznał. Wszędy stały puchary i dzbany. Ławy usłano czerwoną materią i poduszkami, że i w Troyes takich splendorów nie było dla nikogo poza samym suzerenem. Z szat osób na nich zasiadających światła pochodni wydobywały prześliczne błyski, stąd olśnionemu Raymondowi się zdało, jakoby znajdował się między zbawionymi i aniołami jaśniejącymi w przedprogu niebios.
Tylko Messer nie jaśniał. Przeciwnie – gdy wstąpił w środek półkola, by zasiąść na osobnym siedzisku przypominającym tron, osłaniał go cień jakowyś, jakby on był mu wiecznym towarzyszem. Półmrok objął też Marca, który stanął przy lewej ręce czarno odzianego. Siedzący w cieniu nadawał ton rozmowom, gdy jego akolici podchodzili ku biesiadnikom, podsuwali ryby, mięsiwa, frykasy, ciasta i owoce, nalewali z dzbanów, namawiając dwornie do picia i jedzenia.
Ku jednemu z ucztujących kudłaty wyciągnął lutnię i skierował doń słowa zachęty:
– Monsieur Guilhèmie, zechciejże ucieszyć nas swoim śpiewem, który podziwia cała Aquitània.
Ten się rozejrzał, otarł ręce w serwetę, wstał i oznajmił z ukłonem:
– Nie mam nic godnego ciebie, Messer. Ale nie odmawiam.
Chwycił instrument i spróbował struny. Jak na komendę niewidzialni grajkowie umilkli. Goliard, doceniwszy uśmiechem doskonałość stroju instrumentu, wnet wydobył zeń składne akordy, z których zbudował melodię, a po chwili rozległ się jego śpiew:
Choć jutro zacznę wojenkę
Nim świt ukaże jutrzenkę
Zaśpiewam nową piosenkę
Zapomnę dzisiaj o złości
Odrzucę każdą udrękę
Dopóki Messer mnie gości
Zapomnę dzisiaj o złości
Odrzucę każdą udrękę
Dopóki Messer mnie gości
Czystej krwi ja dwie mam klacze
Gryzą ledwie rozkulbaczę
Przez nie życie mam tułacze
Gdy jedną biorę pod siodło
Wciąż drugiej płacę haracze
By dobrze jej też się wiodło
Gdy jedną biorę pod siodło
Wciąż drugiej płacę haracze
By dobrze jej też się wiodło
Gdy w domu czeka tyranka
Niedawna piękna kochanka
A w szopie mej rży bułanka
Przed żoną w stajni się chowam
Ujeżdżać klacz to sielanka
Przynajmniej ta nic nie knowa
Przed żoną w stajni się chowam
Ujeżdżać klacz to sielanka
Przynajmniej ta nic nie knowa
Kłopoty mam także inne
Im klacze wszakże niewinne
Mam z Rzymem zadry nagminne
Stąd sprawy mojej dziedziny
W Messera progi gościnne
Zanoszę tej ci godziny
Stąd sprawy mojej dziedziny
W Messera progi gościnne
Zanoszę tej ci godziny
Z ostatnim drgnieniem strun przypadł do nóg gospodarza. Siedzący pstryknął palcami i akolita podał mu zwój pergaminu ze zwieszającymi się pieczęciami. Raymond nie widział, by ten wcześniej go trzymał.
– Dziwnym trafem, Guilhèmie, mam tu bullę papieską, która zdejmuje z ciebie ekskomunikę.
Jeden z ucztujących, w którym hrabicz rozpoznał patriarchę Gormonde’a, uniósł dłonie wysoko nad stół i zaklaskał.
Diuk Aquitanii pochylił się niżej do stóp siedzącego i przybliżył wargi ku krajowi jego sukni leżącemu na posadzce, jakby chciał ciżmy dobroczyńcy nimi musnąć.
Ten ofuknął go:
– Nie jestem tym pyszałkiem z Burgogne, byś musiał mój pantofel ślinić. Wystarczy, żeś mię w osobie mej wybranki uszanował, jej stopę całując. Stałeś się prekursorem pieśni miłosnej, trubadurze. Pożytki z tego będą daleko większe, niźli z oplucia czegoś pod mą szatą.
– Jak tego dokazałeś, Messer? – spytał zachwycony patriarcha, gdy hołdownik odsuwał się od męża na tronie, wciąż zwrócony do niego twarzą.
– Gui de Bourgogne, zwący się Callistusem II, był mi tak wdzięczny za oddanie mu Wiecznego Miasta w pozorne władanie, że edykt wydał bez namysłu.
– Czy i mnie czymś dziś obdarzysz, Messer?
– Dziś jedynie obietnicą. Dwa lata nie miną, jak króla będziesz namaszczał.
Gormonde de Picquigny wstał i skłonił się głęboko.
Muzykanci znów grali.
„Kim jest ten człowiek w czerni?” – zastanawiał się hrabicz, który zachłannie wszystkiemu się przysłuchiwał. Oto rozgrywał się przed nim pokaz rządzenia. Jakże podniecający! Nauki tej ojciec mu szczędził, do rady wołał rzadko i od niedawna, bo dopiero od powrotu z Saint-Germain-des-Prés, przeto tu chłonął wszystko z zacięciem przyszłego hrabiego najbogatszej prowincji królestwa Franków. A miał czego i od kogo się uczyć, bo do siedzącego w kręgu cienia podchodzili z petycjami kolejni ucztujący. Nierzadko czołem przed nim bili.
Nie wszystkich rozumiał, bo hołdy swe składali w nieznanych językach i w takich łaski snadź odbierali, a nie było nikogo, kto by bez kontentu opuścił podnóżek czarno odzianego.
Ale byli i tacy, których mowę znał.
Oto właśnie podszedł nieznany petent.
– Messer! – Skłonił się równie głęboko jak inni. – Zali i mnie łaski swej udzielisz? Oto w Jéruzalem rządca twego imienia używający miejsce mi zajmuje. Pozwoliszli na taką uzurpację, Messer?
– Skoro o sprawy moje zadbasz, schedę i chwałę po nim obejmiesz, Raymondzie. Miesiąc czterykroć nie zajdzie, a Wielkim Mistrzem nazywać cię będą.
Hrabicza uderzyło imię owego rycerza, bo wspólne mieli. Oblicze chciał zapamiętać, ale postać ocieniał mrok kręgu łaskodawcy, a kaptur jako zakonny krył jej twarz skutecznie.
Znów podchodzili kolejni, a wśród nich ów w mitrze, co przybył z Etiopem, ale ten w grece swe hołdy składał i w takimż języku łaski mu oznajmione zostały.
Gdy Grek odstąpił, Messer zwrócił się znienacka do vicehrabiego:
– Ty zaś, Raymondzie, na co czekasz?
Ten zaskoczony, jako że czarno odziany mąż dotąd z żadną zachętą do hołdowników się nie zwracał, a jeno rozdzielał łaski i wypowiadał żądania, nie wiedział, co odrzec.
– Sławy w boju pożądasz? Pasa rycerskiego? Ziemi? Bogactw? – kontynuował pytający lekceważącym głosem. – Podejdź i ty, bo wszystko to dać ci mogę.
Vicehrabia Szampanii może by i podszedł, ale oszołomiony takim objawem hojności poczuł niemoc i nie zdolił wstać z ławy. Umysł jego pracował jednak jak ręka rycerza, która w boju sama miecz wznosi, sama cios zadaje, sama kierunek markuje, by finalnie w inne miejsce uderzyć. I on podsunął mu pytanie drugi raz tej uczty: „Kim jest ten mocarz, że władzę i bogactwo takie – nieograniczone zdawałoby się – ma? Nie człowiek to snadź, a demon”. A że i demon ma panów nad sobą, a władza jego wąska, ten zaś pewnością swoją zdumiewał i zwierzchności żadnej nad sobą pozoru nie dawał, przeto kto to? Sam Szatan?
Gdy myśl ta śmiała i straszna doń dotarła, wiedział, że nie podejdzie, o dary dyabelskie ubiegać się nie będzie. „Nie po to na pustyni Zbawiciel anioła z ratunkiem mi podesłał, nie po to sam za mnie na krzyżu umarł, bym Jego dary życia i zbawienia dla chwały doczesnej i błyskotek odrzucić miał”.
W tym momencie przypomniał sobie, jak Dominus Iesus takoż był mamiony przez dyabła. Usta same wyrzuciły odpowiedź:
– Pismo powiada: Nie będziesz kusił Dominum Deum swégo. A ja dodam: ani rycerza Chrystusowego.
– Rycerzem jeszcześ nie jest – powtórzył Messer.
Drugi raz tej nocy miecze w zwarciu w tarcze uderzywszy, skrzesały iskry, po czym walczący odskoczyli, nabierając sił do powtórnej wymiany ciosów.
Kolejni klienci pchali się do postaci na tronie.
Większość ucztujących między jednym łykiem wina a drugim bezwstydnie się wpatrywała w Marca-dziewkę, gwałcąc go wzrokiem. Bo też zaiste młódką był powabną. Lica Marca, ale cudownie wypiękniałe i gładkie, duże oczy okolone czarnymi rzęsami, brwi wąskie, a włos bujny w kręconych lokach spływał po ramionach. Niżej też było co podziwiać: piersi niezbyt wydatne, ale kształtne, z ciemnoróżowymi brodawkami w małych otoczkach, górowały nad płaskim brzuchem podkreślonym włosem łonowym gęstym, acz krótkim, równie jak loki kędzierzawym. Kibić nogi niosły krzepkie, ale nietłuste, o pięknie ukształtowanych łydach i wąskich kostkach. Dłoni hrabicz nie widział.
Nic dziwnego nie było zatem w spojrzeniach lubieżnych, jakimi go obrzucano, a z których nic sobie nie robił, patrząc przed się obojętnie.
Wśród gości przy stole był jeden, który się wyróżniał. Nie suknią, bo odziany był równie bogato, jak inni biesiadnicy, Raymonda wyłączywszy, lecz wiekiem i zachowaniem. Z postawy otrok nieśmiały; jadł i pił mało, milczał i spojrzeń ku nagiej postaci Marca nie słał.
Przywołan skinieniem palca, do siedziska tronowego podszedł niepewnym krokiem.
– A ty, Boemundzie? – skierował doń swoje władcze pytanie gospodarz, jak niedawno do Raymonda. – Na czym ci zależy?
– Uczę się dopiero – odrzekło chłopię.
– Czego?
Odpowiedź nadeszła po chwili w porcjach:
– Łaciny. Pisania. Rządów. I wojen.
– To jedno – odrzekł Messer. – Wojna i władza to jedno. A dziewki? Też się uczysz, zali już umiesz?
Chłopak oczy odwrócił i zmilczał. Potem zachwiał się, że akolita z osłoną oka musiał go podeprzeć, by nie runął.
Siedzący w centrum mroku rzekł kpiąco:
– Może pokażesz nam, jak sobie z piczą radzisz? W nagrodę księżniczkę płodną dostaniesz, że ród twój nie zaginie. – Ręką gest jakiś wykonał przez hrabicza zrozumiany jako wskazujący Marca. – Może w tej dziś dziecię wzbudzisz?
Raymondowi krew się wzburzyła. Nie będzie demon zbereźny zgorszenia siał i Marca do bezeceństwa przymuszał! Poderwał się, gotów zaprotestować i w imię Chrystusa o skromności przypomnieć, gdy pojął, że jest zgoła ostatnim, który może mienić się stróżem dziewek. „Ale to Marco” – pomyślał. „Marco, czy Marguerite, za jedno, aleć to mój człowiek i nikt nie będzie go niewolił, jak ja jeno”. – Ta jasna myśl spowodowała, że już kładł rękę na mieczu, gdy sprawa znalazła naturalny koniec. Otrok szarpnął się i w drgawkach obwisł w rękach akolity, niemal waląc się na posadzkę.
Został wyniesiony.
Tymczasem do gospodarza w czarnym stroju podchodzili ostatni, a wśród nich Etiop. Skłoniwszy się, konferował z siedzącym w dziwnym języku. Hrabicz się zaniepokoił, bo o nim snadź mówili. O nim i o Marcu; wskazywały na to rzucane na nich spojrzenia.
Rozmowę skończyli w cztery pacierze. Gospodarz ponownie skinął na vicehrabiego.
– Pościsz. Zali od jadła i wina jeno?
„A od czegóż by jeszcze” – pomyślał Raymond niepewnie, upatrując w tym pytaniu dyabelskiego podstępu. Że „dyabelskiego”, krzykiem obcego umysłu pojawiło się w jego czaszce.
– Od słów i czynów nieczystych takoż. – To zdanie znów jakby kto inny wymówił jego usty.
Czarno odziany zaśmiał się bezgłośnie, w czym przypomniał węża.
– To i od dziewek? Przecie dziś już termin pokutą nakazany minął! Potrzebę męską bez grzechu śmiertelnego zaspokoić możesz. Patrz a wybieraj!
Zdało się, że salę spowił dym i wyznaczył pole szranków. W przestrzeni wolnej od mgły nie było ław, stołów, kolumn i stropu. Przepadli akolici, biesiadnicy i Etiopowie z pochodniami. Ucichł gwar uczty i muzyka. Byli tylko on, Messer i odmieniony Marco. Zamarli jak wyrzeźbione figury; ni ręka nikomu nie drgnęła, ni powieka mrugnęła, ni szata zafalowała, ni włos się poruszył.
Wnet bezruch zawibrował i z tumanu poczęły wychodzić… Wszystkie, z którymi kiedyś się zabawiał… Znane z imienia: Biet posłuszna, Anne z piękną rzycią, Helois o kształtnych łydkach, Flora z rzeźbionymi kolanami, Emi smukłostopa, Gerda pięknodłonna, Jeanne o wąskiej kibici, Mathilde dygająca rozkosznie; i zapamiętane zaledwie z miejsca, jak ta z leśnej chaty, która w ciszy się z nim chędożyła, z ojca, który prezbiterem był, czy dziwności, jak ta, co sama do niego przyszła, a przed wszystkim uciekła – a także zapomniane, które teraz na nowo stawały przed nim, jakby z wyrzutem, że na pamięć nie zasłużyły.
Tylko że wizja ta zakończyła się nie jak poprzednie demonem bez oblicza, który go od ponad pół roku prześladował, a korowodem smagłych i czarnych dziewek jak te z pochodniami. Paradowały przed nim, popisując się wdziękami. Co która się zbliżała, luzowała przepaskę, kształty wystawiała pod ogląd, przyzywała spojrzeniem, kusiła. Przyznać musiał, iż piękne były, a ciemna skóra tylko im krasy dodawała. Niemal wszytkie miały piersi mleczne i w przód podane, kibicie wąskie, a rzycie wydatne i jędrne; wargi znów różne – to grube, stworzone do całowania, to cienkie, zdradzające wstrzemięźliwość. Poruszały się krokiem sprężystym, tanecznym, że i linoskoczkowie by im zazdrościli. Włosy ukazowały to w jakieś kulki dziwnie trefione, to w warkoczach, splotach misternych, to górą ufryzowane wzwyż, to w lokach, to w zawoju, to zbite w mazi cynobrowej, to znów puszczone luźno i długie za pas.
Tak go kusiły, że przyrodzenie poczęło mu nabrzmiewać i uniosło się czynić swoje. Tyle że Raymond w tej materii nie zamierzał mu folgować.
– Przyjdzie czas i na dziewki, Messer. Dziś wraz z całym Kościołem boleję nad Zbawicielem w grobie złożonym, to i na uciechę chędożenia nie pora.
– Jednak napisane jest:
…pierśi iéy niech ćię upaiáią na káżdy czás, á w miłości iéy kochay się ustáwicznie.
W okamgnieniu czoło Raymonda zrosił zimny pot. Nie turniej to, nie na drewniane ostrza zabawa to jest, ale bój śmiertelny. Nie starcie rąk i żelaza, ale umysłu. Na nic tu tarcze z blach, gdy duch wątły. Nie o życie doczesne tu idzie, ale o zbawienie duszy.
Nie podda się; na cios odpowiedzieć mus, a w głowie pustka…
Jednak Święty Sufler wnet słowa mu poddał:
– Wszystkié rzeczy máią czás, Ekklezjastes naucza, a dalej: …czás płákánia y czás śmiania, czás obłápiánia y czás oddalánia się od obłápiánia.
Ufff… Odciął się, ale jeszcze owego pojedynku nie wygrał. Na razie dwaj antagoniści odskoczyli po zwarciu i wypatrywali nowej okazji do zadania zwycięskiego ciosu.
Wężowy uśmiech przeciwnika świadczył, że obmyślił nowe pchnięcie. Jako też natarł i wraz sztych wyprowadził:
– A kiedy jest czas chędożenia siestry?
Raymond zadrżał. Ta czarna postać zna jego bezeceństwo! Występek, o którym jeno dwie dziewki, ociec, on, spowiednik i tamten demon wiedzą… Jedna tylko odpowiedź wyjaśnia tę zagadkę i potwierdza wcześniejszą myśl: toczy pojedynek z samym Szatanem i jemu demon ów tamtą tajemnicę wydał jako swemu suzerenowi.
Tarcza zgrzytnęła, ale nie pękła.
– Grzechu tego mi nie wypominajcie. Kościół mnie od niego mocą przez Zbawiciela nadaną uwolnił i pokutym dopełnił.
– Od tego nie. Dwie siestry masz i obieś chędożył.
Gdyby stalą ten cios dostał, toby bluznął krwią i leżał powalon, bo tak się czuł. Jednak jeszcze broni nie puścił, ma miecz Słowa i zbroję wiary. Jest nadzieja. Podnosił się długo, bezmyślnie patrząc na uśmiech tryumfu wykwitły na obliczu adwersarza.
– Która ta druga? – zapytał głucho.
– Pokłon złóż mi należny i za seniora swego uznaj jako inni tu obecni, a nie tylko ci siestrę ową przedstawię, ale i nim kur zapieje, patriarcha Gormonde grzech ten ci odpuści.
Nie zápioie kur / áż się mnie po trzy kroć záprzysz… Nie będzie jako Piotr! Nie zaprze się Zbawiciela! Gdzie ów głos, który mu suflował? „Przyjdź, Domini Iesu, ratuj mnie… Wyrwy mię od nieprzyiaćiół moich Boże móy, y od powstawájących przećiwko mnie wybaw mię”.
Psalm ów pięćdziesiąty ósmy przez Dawida śpiewany począł hrabicz przepowiadać i przyszła nań iskra olśnienia. Oto dla sił Nieba i ciemności nie jest ważne, będzie znał ową siestrę, zali nie, lecz czy się ugnie, głowę skłoni i nieprawemu podstępnikowi odda się w lenno. I – co więcej – nie musi znosić szatańskich nagabywań. Nie musi sztychów z siłą piekielną wymieniać; Szatanem Zbawiciel już się zajął i moc jego skruszył.
„Wystarczy, że ujdę cało z duszą czystą!”
Dym się rozwiał. Wszystko wróciło na swoje miejsce: blask pochodni, ławy, stoły, biesiadnicy i akolici.
Muzykanci grali.
Hrabicz odwrócił się, by odejść. Stąpnął ku dźwierzom, ale wraz zamarł.
Na trzy kroki przed nim z białej mgły formowała się postać. Znał ją… Widział ją na Conquérancie, wtedy gdy strzały go chybiały… I tam, i tu anielską jasność kwieciła krwawa plama. Zadrżał, doźrzawszy w dłoni mary sztylet niby miecz Michała Archanioła. I jak praojciec Adam z raju wypędzany, oprzeć mu się nie mógł.
Zaniechał rejterady, bo inaczej niż Michałowe – Adama, to ostrze kierowało go nazad.
Pod spoźrzeniem vicehrabiego tworzący widmo dym, dokonawszy snadź swego dzieła, począł wnet rzednąć. Po chwili ostał się ino sztylet, a właściwie gorzejący na jego klindze napis, który spłynąwszy zeń, ognistymi literami głosił: „DEFENSOR INOCENTIÆ”. Że znak to był aż nader wyraźny, Raymond obrócił się i, podążywszy wzrokiem we wskazywanym kierunku, natrafił na Marca.
Pojął anielskie polecenie.
Toż to jego koniuch! Jak może go poniechać!? Chrystus, jako Kościół naucza, właśnie teraz wstępuje do piekieł po dusze swoje, a on, rycerz jego, tę jedną jemu powierzoną ma Szatanowi ostawić na zatratę wieczną? Niedoczekanie!!!
Czerpiąc odwagę z Bożego nakazu, podszedł do kręgu cienia i wskazawszy na Marca, rzekł:
– Mój to sługa. Jaki masz, Messer, tytuł do niego?
Naga dziewka drugi raz tej nocy wbiła w hrabicza trzeźwy wzrok.
Szatan snadź nie tego się spodziewał, bo uśmiech spełzł z jego twarzy.
– Marguerite we władztwo oddała mi się własnowolnie i nagrodę przyrzeczoną dostanie.
– Sługa mój jeno mojej jurysdykcji podlega, a jam go ani uwolnił, ani sprzedał, ani darował.
– Nie o takim rządzie mówimy.
– Rząd dusz ochrzczonych do Zbawiciela należy i Kościoła. Inszego nad nich nie ma.
W tym momencie Marco postąpił dwa kroki ku Raymondowi, omdlał i upadł wprost na niego, iż ten ledwo go utrzymał. Akolici zaczęli machać rękami; jeden prychał, drugi syczał, ale vicehrabia przerzucił sobie koniucha przez ramię i rozkazał temu, który go tu przywiódł:
– Do wyjścia prowadź.
…a sam ponownie ruszył w stronę dźwierzy, ale nim trzeci krok postąpił, zmieniło się wszystko. Nastały cisza i ciemność, zniknęli biesiadnicy, stoły i ławy, Szatan i jego akolici, a Raymond spostrzegł, że kroczy po posadzce w na wpół zawalonej części Świątyni Salomona, w której on i rycerze Chrystusa z bratem Huguesem z łaski króla Bouduena dostali schronienie. Ot, tu przed nim jest komnata, gdzie brat przeor sypia. A tam dalej, gdzie strop odsłania gwiaździste niebo i widać ślad po wygasłym ognisku, on przespał dwie noce. A tam znów leżą Payen i Rolland; miast czuwać a strzec skromnego dobytku braci, posnęli jako ucznie niegodne w Ogrojcu. Reszta snadź oddaje się nabożeństwu i modłom w Świątyni Grobu, jako sam zamierzał.
Czyżby wszystko było jeno snem?
Nie! Wszak Marco na ramieniu cięży. Żywie?
Sprawdził, że oddycha. Ale co mu czynić z nagą dziewką w bractwie rycerzy?
Dobrze, że ci dwaj posnęli. Podjął leżącą podle opończę, którą niedawno zszywał, i okrył nią nagość wyrwanego szatanowi sługi.
Co dalej?
Zdecydował się obudzić brata przeora, by zapytać o radę, jednak jego komnata była pusta.
Zawahał się. Poza braćmi rycerzami Chrystusa nikogo w Jéruzalem nie zna. O szpitalu dla pielgrzymów wie, ale że ów Messer kojarzy się mu z Gérardem, przeorem szpitalników, zaufania do niego nie ma. Może Szatan i Gérard to jedno? Komu dziewkę powierzyć? Patriarcha na uczcie był, to i w jego pieczę Marca nie odda. Jedynym z możnych, którego zabrakło na uczcie zbereźnej, był król Baudouin. Jego dwór blisko, a w nim królowa z córkami i fraucymerem. Tam mu iść.
Pierwsze blaski świtu czerwieniły niebo, gdy kołatał do bram królewskiego pałacu. Otwarto zakratowane okienko, a gdy opowiedział się:
– Raymond de Champagne, rycerz Chrystusa.
…wpuszczono go do sieni bramnej. Tu zsunął brzemię z barków i złożył na ławie, a strażnikowi zapowiedział:
– Z najjaśniejszą królową mi mówić. Przekaż prośbę pilną o posłuchanie, a na ten czas jej ochmistrzynię wołaj.
Pomysł z królową okazał się dobry. Raymond niebawem stanął przed jej obliczem. Królewska małżonka, Morfia de Melitena, zgodziła się objąć opieką sługę, który czartowską mocą został przemienion w dziewkę. Od opowieści, jak to się stało, hrabicz wymówił się nakazem skromności. Napomknął też, że sługa przez przeżycia ostatnie na umyśle słabuje, co nikomu dziwnym się nie wydało. Że w śpiączce jest, widzieli wszyscy, i ochmistrzyni podkuchennym nakazała dawać baczenie, by kiedy się ocknie, napoić winem z miodem. Wnet też słówko szepnęła władczyni, a ta hrabicza prosiła do stołu, ale odmówił, postem się tłumacząc.
Vicehrabia, opuściwszy pałac, udał się do Świątyni Grobu Bożego na nabożeństwo nieustającego czuwania. Modlił się, jak Salomon dopraszając się od Boga łaski mądrości. Męczyły go zagadki, które starał się rozplątać, jak go uczono w klasztornej szkole.
Pierwsza zawiłość, mało ważna zgoła, czy szatan był postacią materialną, czy tylko duszną emanacją. Chyba był duchem wcielonym, bo trzymał owe brunatne kruchy i wsadzał do ust. Ale skoro tak, to dlaczego on, cała uczta i pałac zniknęły?
Istotniejszy dylemat teologiczny miał postać: zali dyabeł kłamał w sprawie owej nieznanej siestry? Bo z jednej strony jest on ojcem kłamstwa, ale z drugiej Ojcowie Kościoła mówią, że kłamstwo jego kardynalne polega na zaprzeczaniu istnienia prawdy jako takiej, bo skoro nie ma prawdy, to i nie ma kłamstwa, a wszystko jest względne. Nowa nauka zwana scholastyką dowodzi, że gdyby kto wykazał Szatanowi kłamstwo, tym samym dowiódłby bytu Prawdy na zasadzie istnienia przeciwieństw, a to by oznaczało pogrom Bożego adwersarza. Ergo, Belzebub nie może dopuścić, by cokolwiek okazało się kłamstwem, podobnie jak wzdraga się przed uznaniem Prawdy.
Rozumowanie to męczące wielce dla młodego i w teologii mało wyedukowanego ucznia scholastyków, jakim był, doprowadziło Raymonda do wniosku, że w sprawie nieznanej siestry dyabeł albo nie kłamał, albo też prawda nigdy nie wyjdzie na jaw. Zadrżał, przerażony drugą możliwością. Bo jakże to tak? Do końca żywota chędożąc dziewki alibo, co gorsza, żonę prawowitą, ma się widzieć kazirodcą?
„Ratuj mnie, Boże” – westchnął. „Mądrością mnie obdarz, bym wiedział, co czynić. Przecie w takiej konfuzji i niepewności po kres żywota ziemskiego istnieć niepodobna! To już lepiej mi mnichem być, niż z dziewką każdą się zadając, grzech kazirodztwa odtąd mieć w głowie i w sumieniu nań przystawać. Ba, przecie i z żoną toż samo! Jak męskość do kpa wprowadzać, by obowiązek wobec stanu i rodu spełnić a potomka spłodzić, gdy nie chuć i radość, a potępienie w głowie?”.
I tak, miast skupić się na psalmach i modłach, miast czytań słuchać pobożnych, każdą ze swoich dziewek rozpamiętywał i pytał siebie po wielokroć, która jego siestrą być może. Na koniec, bezskutecznością tych rozmyślań zmęczony, zwrócił się ku rycerskim rozterkom. Bo co mu robić? Kim będzie w bractwie? Jest nędzarzem, ma jedno odzienie, i to zdarte. Bez konia, a co to za rycerz niepasowany bez wierzchowca, bez zbroi, bez szyszaka, bez tarczy? Pieszo jako ciura mieczem jeno będzie z Saraceny walczył?
Wśród tych rozterek dotrwał do nony.
Już gdy patriarcha Gormonde udzielał katechumenom chrztu, mroczyło mu się przed oczami. Potem zaczął się rytuał ognia, którego migotliwe blaski mrużyły vicehrabiemu powieki, przypominając o nieprzespanej nocy. Na koniec, miast po nieszporach jak zwykle dzień zakończyć, dostojny celebrans począł błogosławić pokarmy na agape. Mizerna to była spyża; w wyniszczonym przez plagi, wojny i susze Królestwie Jéruzalemskim nie każdy mógł sobie pozwolić na chleb, a na jaja, ser, mięso i miód stać było tylko niektórych, i to na pierwszym stole. Jako też kosze jadła z miasta, klasztorów i pałaców były nieliczne i trzy tuziny pachołów do ich niesienia wystarczyły w zupełności. Wyposzczony i wygłodniały vicehrabia patrzył na nie obojętnie, bo do głodu jego żołądek już przywykł; łacniej by teraz do snu się ułożył, folgując opadającym powiekom, niż na ucztę udał.
AD MCXX. XIIII kalendas Maii / a. †Resurrectio Domini. Ierusalem/Regnum Hierosolimitanum
Rok 1120, 18 kwietnia, niedziela. Święto Zmartwychwstania Pańskiego. Jerozolima/Królestwo Jerozolimskie
Raymond ocknął się w Świątyni Salomona jako dzień przódy. Tyle że słońce stało wysoko i nie on dziewkę niósł, a sam jak niemowlę spoczywał w ramionach brata Godefroi’a raczon przezeń winem ze zbliżonego do ust kubka. Potem w kręgu braci rycerzy spożył agape. Przeor Hugues de Payens sumitował się przed nim, że nie dostrzegł u brata nowicjusza wycieńczenia przesadnym postem. Wspierając go swym ramieniem w drodze do bazyliki, beształ:
– Jak walczyć z Saraceny chcecie, monsieur, skoro sił wam do zwykłego życia brakuje?! Odtąd post mojej zgody wymaga. Wolą naszej reguły nie słabością ciała Bogu służymy, ale mocą ramienia równą mocy ducha Bożego, który w nas z Jego błogosławieństwa jest.
Iż rezurekcję opuścił z powodu omdlenia, zapragnął choć w prywatnej modlitwie wielbić chwałę zwycięstwa Zbawiciela nad śmiercią. Mimo środka dnia tłum był wielki, a różni księża odprawiali po kaplicach swoje nabożeństwa, o miejsce przy ołtarzach bijąc się nieledwie, więc możności skupienia w tym rejwachu nie znalazł. Wnet myśli świeckie prym wzięły, a wśród rozważań o wyborze, który na swej rycerskiej drodze zgodnie z nauką spowiednią abbé Bernarda uczynić musiał, pojawiła się Blanche w postaci anioła przeczystego. Ten obraz takim przejęciem miłosnym go napełnił, że pojął, iż nie w Jéruzalem jego los, że mu wracać trzeba do Szampanii, by z lubą do ołtarza iść. Jak tego dokazać, gdy ojciec ma inne plany dla rodu i dziedziny, a on tu, z dala od niej? Gdy nie tylko nie ma złota i srebra na powrót, ale nawet konia?
Cóż, podróż trza odłożyć, a teraz srebro zdobyć. A że tylko wojennym rzemiosłem mógł tego dokonać, tedy w tej sferze działania począł planować.
Nie tylko rycerze Chrystusa w Outremer walczą; są jeszcze wojny i wyprawy ogłaszane przez króla i książąt. Tam łupy każdy dla się bierze. Ubóstwo przysięgają wszak tylko bracia Huguesa de Payns…
AD MCXX. XIII kalendas Maii / b. Secundo festum Rezurectionis Domini. Ierusalem/Regnum Hierosolimitanum
Rok 1120, 19 kwietnia, poniedziałek. Drugie święto Zmartwychwstania Pańskiego. Jerozolima/Królestwo Jerozolimskie
Wracając wśród braci rycerzy z nabożeństwa, Raymond postanowił jasno przedstawić swą decyzję.
– Walka z Saracenami powinnością rycerza chrześcijańskiego jest, ale dziś Boży duch utwierdził mnie w mojej drodze, a oną nie jest żywot bezżenny w Ziemi Świętej. Ukochana na mnie we Frankonii czeka, a każdy dzień mej nieobecności męką okupuje. Tak więc ostać przy was i śluby tu złożyć mi nie sądzone. Ledwie konia na drogę, a srebra na paszę i spyżę Zbawiciel mi przysporzy, do Szampanii wracam. Tam moja powinność.
W przedsionku rycerskiej części Świątyni Salomona czekał na nich pachoł z pałacu z wieścią:
– Madame królowa powiadomić kazała monsieur hrabicza Raymonda de Champagne, co jego wierzchowce w stajni stoją.
Vicehrabiemu serce drgnęło z radości, acz nadzieję uznał za przedwczesną. Nie może to wszak być…
– Jakże to tak!? Prowadź!
Tak szybko na jego modły Zbawiciel cudem by odpowiedział?
Królewski koniuszy powiódł Raymonda z komnat do stajni, a tam do Conquéranta i Fidela, i gdy cmokał z zachwytu nad ogierami, vicehrabia dostrzegł Marca… czy Marguerite. Czyścił zgrzebłem jakiegoś konia.
– Co on tu robi? Już zdrowy? – spytał konetabla.
– Madame Morfia mi go powierzyła. To on rumaki wasze tu przywiódł. A że dobrą do nich rękę ma i na pracy stajennej się zna, to niech się przyda i chleba królewskiego darmo nie je. Ale… – Przybliżył usta do Raymondowego ucha. – …powiedzcież, jakże to możliwe…? Królowa wspomniała, iż sługa wasz w terminach dyabelskich był; myślała, co przyrodzenie mu odjęli… Saraceni lubo Grecy, bo u nich to zwyczajne. A tu służące się przysięgają, co on dziewka prawa jak one i że męskości nigdy nie miał. Nie tylko blizn po niej brak, ale i kiep u niego prawdziwy.
– Bo też on nie rzezaniec, a perfidii i złości czartowskiej ofiara! Sam Szatan na mnie sidła zastawiał, koniucha mi w dziewkę ponętną mieniąc, a gdym nie uległ, onego w skórze Ewy ostawił; mnie na pamiątkę, pachołowi na pohańbienie.
Koniuszy Arnauld cmokał w konfuzji wielkiej.
– A duszy mu czart nie odmienił? Skądże to wiedzieć możecie, monsieur?
– Nie wiecież to, że dyabeł nad duszą panowania nie ma? Gdyby nie to, Zły brałby ją do piekła jak swoją, na kuszenie ni zwodzenie sił nie marnując.
– Mądrość u was, monsieur, podziwu godna! Nawet przeor Girardius lepiej by tego nie wyłożył! Zaiste, chyba sam Duch Święty wam podpowiada!
Raymond w skromności nie przyznał się, że istotnie Boski Sufler w pojedynku z Szatanem go wspierał. By jednak powód jakiś niechełpliwy bystrości swej podać, odparł:
– U paryskich benedyktynów w Saint-Germain-des-Prés, gdziem łacinę i teologię studiował, nową naukę wykładają, którą scholastyką zowią. Wnioskowania uczy i rozumem posługiwać się każe, by z rzeczy znanych i objawionych do nieznanych a pożytecznych skutecznie zmierzać i prawdy ukryte odsłaniać.
Przez całą tę rozmowę dziewka z Marca przemieniona błyskała uśmiechami znad grzbietu kasztana, nie przerywając pracy. „Ładny jest” – przyznał Raymond. „Istno lico urodziwsze niż u Irmy, a oczy to jeno Blanche powabniejsze ma”. Wraz jednak oderwał od nich wzrok i zwrócił umysł ku praktycznym myślom. „To konie już są. Teraz, Boże wszechmocny, daj mi srebro, a do Blanche pognam choćby i przez pół świata” – westchnął.
Widać Stwórca Wszechrzeczy miał dziś ucho otwarte na jego modlitwy, bo odpowiedział natychmiast przez usta Arnaulda:
– Taki doświadczony rycerz, jak wy, monsieur, to skarb. Nie chcielibyście, hrabio, do oddziału mego dołączyć? Teraz, konie mając, udział w wyprawie na Asasynów wziąć masz możność.
Wieść ta, zaproszeniem poprzedzona, uderzyła Raymonda jak obuchem, bo i nadzieję na łupież niosła, i nowy, a pilny do rozwiązania kłopot.
– Radbym, jeno siodła nie mam ni srebra na kupno. A co mi po rumakach cudownie odzyskanych, skoro dosiąść ich niepodobna.
– Co też prawicie, monsieur! Oto siodła wasze. – Konetabl wskazał na dwa rozłożone na stojakach.
Raymond zbliżył się do nich, ale żadnego nie poznał. Na pewno nie było wśród nich tego, na którym dosiadał Conquéranta. Drugie też było mu obce. Oba były nowe, a jedno zdobne.
– Wielkiejm łaski Boskiej doznał, wierzchowce odzyskawszy. Siodła jednak nie moje są i praw do nich rościć sobie nie mogę.
– Sire… – rozpoczął Marco, odwróciwszy się od końskiego grzbietu. – Rzędy te są odpłatą dostojnego Narsesa za użyczenie Conquéranta i moją służbę. On dotrzeć do Jéruzalem pilnie musiał, a w tem moja pomoc potrzebna mu była. A jam waszych, sire, wierzchowców porzucić nie… mogła.
To już kolejna tego dnia nagroda, która Raymonda z woli Niebios spotkała niezasłużenie. Oto wszelkie przeszkody Zbawiciel sprzed niego usuwa, zatwierdzając jego wybór. Prawdę rzekł abbé Bernard: „W Jéruzalem drogę swoją znajdziesz; Wiekuisty ci ją wskaże, jeno głosu Jego nasłuchuj”. Modlitwę dziękczynną do nieszporów odłożył, a teraz koniuszego zapytał:
– Kiedy wyprawa ona zbrojna rusza? Mając wierzchowce i siodła, rad bym się przyłączył.
„Furda zbroja, furda szyszak, furda włócznia! Te na wrogach zdobędę! Ieśli Bóg zá námi, kto przećiwko nám?”.
– Mała to wyprawa – sumitował się zafrasowany Arnauld. – Król z rycerstwem goni Ighaziego i Aleppo odbić zamiarowuje, więc my tu wojny wydać Asasynom sił nie mamy. Na obleganie ich warowni, Masjaf, nie czas. Szlaki pielgrzymie od napastników oczyścić, bandy zbrojne przetrzebić – to wszystko, na co nas stać. A że mnie z woli Rady dowództwo przypadło, więc i dobór zbrojnych do mnie należy. Każdego chętnego z koniem i bronią, a zwłaszcza znamienitego rycerza, jako wy, hrabio, radośnie w szeregach powitam. Wyjść zamyślam, gdy świętować Zmartwychwstanie zakończym. Na siódme kalendy majowe, za sześć dni.
Brat Hugues, gdy zamiar swój Raymond mu ogłosił, gorąco go poparł:
– I ja z braćmi rycerzami, jako i król Baudouin, na sercu mamy, by Ziemia Święta bezpieczna dla wszystkich pielgrzymujących do Grobu Bożego była. Takoż i my udział w wyprawie Arnaulda przeciw bandom Saracenów weźmiemy.
AD MCXX. VII kalendas Maii / a. †Marci evangelistæ. Regnum Hierosolimitanum
Rok 1120, 25 kwietnia, niedziela. Wspomnienie św. Marka Ewangelisty. Królestwo Jerozolimskie
Jakżeż serce Raymonda się radowało, a dusza weseliła! Oto on na Conquérancie, za nim Fidel pod Huguesem. Przewodził konetabl Arnauld z tuzinem zaledwie rycerzy spośród pielgrzymów wiosną przybyłych do Bazyliki Grobu Bożego z równie niewieloma giermkami. Podle nich pozostałych ośmiu Ubogich Rycerzy Chrystusa, bo tak siebie nazwali członkowie bractwa, A że koni dla całej dziewiątki nie starczyło, czwórka braci musiała się zadowolić dwoma na spółkę. Zaiste ubodzy byli, co vicehrabia nieprzywykły do takiego rycerzowania obserwował z mieszanymi uczuciami. Za nimi kilkunastu konnych i cztery tuziny zbrojnej piechoty zabranych z miasta i drugie tyle z pobliskich lenn, których baronowie walczyli przy królu. W ogonie dobra setka ciurów skupionych wokół wozów ze spyżą, namiotami i dobytkiem. Te wlokły się niemiłosiernie, więc co i raz ktoś z przodu cofał się lub słał giermka, by pogonił maruderów ostrym słowem, a nieraz i pochwą miecza.
Wyjechali przed sekstą, uprzednio wysłuchawszy mszy. Kierowali się na północ ku Damascum, by na pustynnych jeźdźców spaść z gór i przygnieść ich do morza na wysokości Cezarei i Caife. Chwilowo poruszali się całą gromadą, nie rozsyłając zwiadowców, bo tak blisko Jéruzalem bandy nie podchodziły. Zwiększoną ostrożność konetabl zaplanował od trzeciego dnia wyprawy.
Nie dotarli daleko, bo też skwar był straszny, iże Raymond Bogu dziękował za swą nędzę, że ani zbroi, ani nawet skórzanego kubraka nosić nie musi, bo nie ma.
Na miejscu wyznaczonym na nocny popas jeszcze nie zdążył zejść z siodła, rozglądając się za pachołem przydanym mu do koni przez Arnaulda, gdy wśród sług zapanowało jakoweś zamieszanie. Pokazywali sobie i swoim rycerzom coś na zboczu. Wytężył oczy, ale nim zdążył wypatrzyć przyczyny poruszenia, Conquérant zarżał rozgłośnie, łbem podrzucając, i samowolnie obrócił się ku skałom. Wraz zarżał i Fidel, a uwolniony już spod Huguesa, począł się wyrywać, że i brat przeor z trudem go utrzymał. Za chwilę przyczyna tych zachowań zbiegała ku obozowisku w takim pędzie, że ludzie w popłochu uciekali na boki. Był to koń, który galopował ku Raymondowi i Huguesowi i ich wierzchowcom, ciury roztrącając jak taran.
Gdy przybliżył się na mniej niż pół stajania, vicehrabia rozpoznał w nim Rouqueta. Z siodłem; tym samym, z którym za Jaffą mu uciekł, ino że przekrzywionym na wychudłym brzuchu.
Rumak przypadł do swoich towarzyszy najwyraźniej ucieszon ich odnalezieniem. Gdy po kilku chwilach Raymondowi udało się znajdę złapać za uzdę, poczuł wielkie szczęście – oto jego majątek urósł do trzech już koni! I to jakich! Dwa, cenne wielce – Conquérant i Fidel – których sprzedawać nie chciał, ale ten, Rouquet, bez żalu może zostać zamieniony na tarczę, zbroję i włócznię, rycerza pełnoprawnego zeń czyniąc, i jeszcze w trzosie srebra mu zostanie. Koniec nędzy największej!
Ale to dopiero w Jéruzalem albo w Antiochii, bo tu nie ma kramów, kupców ani płatnerzy. Teraz zaś będzie mógł trzeciego swego wierzchowca użyczyć bratu Godefroi’owi de Saint-Omer, który go darzył największą przyjaźnią. Za pół łupu zdobytego na Rouquecie, jako umówił się z przeorem Huguesem za używanie Fidela.
Przejdź do kolejnej części – Gladii et vaginæ – Rozdział V. Błogosławieństwo Boże
Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.
Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.
Blog Comments
Megas Alexandros
2025-04-11 at 10:27
Gladiusy i waginy okazują się opowieścią krętą, obfitującą w zwyżki i zniżki, niczym kolejka górska – po nieco słabszym w mojej ocenie rozdziale 3 przychodzi wyśmienity 4!
Uczta u Messera Gerarda bardzo interesująca, szczególnie z uwagi na przekrój gości. Piosenka goliarda skłoniła mnie do zagłębienia się w biografię Wilhelma IX Trubadura, księcia Akwitanii, Gaskonii i poezji, pierwszego trubadura Francji. Poczytałem też sobie o życiu Gormonde’a de Picquigny, patriarchy Jerozolimy, a także o Boemundzie II, księciu Antiochii (to ten dzieciak, który zostaje wyniesiony z uczty, czyż nie?). Z tej krótkiej sceny można się sporo dowiedzieć o wydarzeniach w Europie tamtej epoki – no i oczywiście o machinacjach Złego, maczającego wszędzie swoje długie palce 🙂
Pojedynek woli między Raymondem i Messerem emocjonujący, wyjawiona w jego trakcie sensacja zaiste szokująca. Kim jest owa druga siostra, z którą Raymond dopuścił się bezwiednego incestu? Domyślam się, że musi to być nieślubna córka hrabiego Szampanii, spłodzona z kimś dużo niższego stanu. Pewnie któraś z dziewek, które wicehrabia seryjnie uwodził w ojczyźnie. Może sama Marguerite? Wszak, o ile mnie pamięć nie myli, ojca swojego nie znała. Chyba tylko Blanche jest poza podejrzeniem, bo jej jeszcze Raymond nie zdążył zerwać wianka.
Cały rozdział kończy się wyruszeniem na nową przygodę. Chętnie poczytałbym o tym, jak Raymond gromi bandy Saracenów. Ciekawe, czy narracja Tompa zabierze nas w tą stronę, czy znowu wykona ostry zwrot w zupełnie innym kierunku 🙂
Rozdział, jak rzekłem, wyśmienity, czekam z niecierpliwością na ciąg dalszy.
Pozdrawiam
M.A.
Tomp
2025-04-13 at 14:44
Cieszę się, że mamy podobne podejście do czytanych fabuł: sprawdzamy naszkicowane motywy, czytamy o postaciach historycznych i szukamy… kiksów autora. Jak rozumiem, na razie kiksu nie wykryto. 🙂
Skoro frapują Cię postacie z epoki, polecam jeszcze Kaliksta II, który odegrał w fabule większą rolę niż inne postacie z uczty, Wilhelma IX Trubadura wyłączywszy.
Rzeczywisty papież Kalikst II mniej więcej wtedy zdjął z Wilhelma ekskomunikę i (też w podobnym czasie) udało mu się „zdobyć” Rzym.
À propos Wilhelma: dotarłem do ocalałych skrawków jego twórczości i prześledziłem wersyfikację (prymitywną zresztą). Efekty kwerendy doprowadziły do wykorzystania motywu „dwóch klaczy pod siodło” (fraza została zaczerpnięta z oryginału), podobnie jak usiłowałem naśladować styl jego poezji.
Megas Alexandros
2025-04-13 at 21:33
Podsumowując: opanowałeś wersyfikację Wilhelma Trubadura, a potem wzorując się na jego stylu napisałeś kolejną pieśń. No ładnie, a myślałem, że to mnie się zdarza głęboki research 🙂
Jestem pod wrażeniem, szczerze.
A co do Kaliksta, zwróciłem na niego mniejszą uwagę, bo jest jedynie wspomniany przez Messera, na uczcie się nie pojawia (pewnie chce się nacieszyć swoim Rzymem). Ale faktycznie, muszę też o nim poczytać…
Pozdrawiam
M.A.
Tomp
2025-04-13 at 23:41
Z „opanowaniem” to gruba przesada! Trudno ją też do końca naśladować, ale próbowałem.
To jest próbka Wilhelmowej poezji po oksytańsku jako wzór wersyfikacji. Zaczyna się od „zaśpiewam nową piosenkę”:
Farai chansoneta nueva,
Ans que vent ni gel ni plueva :
Ma dona m’assaya e-m prueva,
Quossi de qual guiza l’am ;
E ja per plag que m’en mueva
No-m solvera de son liam.
A to jest polskie tłumaczenie motywu Wilhelmowego o „klaczach pod siodło”, czyli o żonie i kochance:
Mam dwie klacze czystej krwi pod me siodło
Obie śmiałe, obu w bitwie by się wiodło
Razem trzymać ich nie mogę
Boby sobie weszły w drogę.
Diana
2025-04-13 at 02:21
Powyższy rozdział tak mnie wciągnął, że nawet nie zauważyłam, jak późna godzina. Jutro postaram się napisać więcej, dziś tylko powiem, że Moc jest z Tobą, Tompie.
Diana
2025-04-15 at 12:15
Wbrew deklaracji udało mi się zebrać myśli dopiero po dwóch dniach. Ale z tego co widzę przedmówcy napisali już wszystko, co chciałam przekazać – pochwalić fabułę, sposób prowadzenia narracji, a nawet umiejętne zasymulowanie średniowiecznej poezji. Oby więcej takich rozdziałów!
Tomp
2025-04-15 at 14:26
🙂
Thorin
2025-04-13 at 11:09
Ale co się dzieje na tej ilustracji to ja nawet nie 🙂
Yen
2025-04-13 at 13:20
Hej!
Zgadzam się z Megasem, po poprzedniej części, która mniej przypadła mi do gustu – tę czytałam z zapartym tchem.
Zwroty akcji i przenikanie się światów, do czego nie byłam przekonana, mają tutaj uzasadnienie i godną oprawę w warstwie językowej. Naprawdę dobry tekst!
Ciekawe, jak to się potoczy – czy Raymond wróci do domu i pojmie za żonę Blanche, czy jednak nie jest mu to pisane, skoro został obiecany komuś innemu, a jak wiemy, diabeł nie kłamie. Co najwyżej ściemnia.
Fajne riposty Raymonda w starciu z siłami nieczystymi, zwykle w takich sytuacjach mam nadzieję, że bohater ulegnie, da się skusić, bo to byłoby większym wyzwaniem dla dalszej fabuły, ale tym razem cieszyłam się, że dzielnie stawia opór. Pewnie w końcu upadnie, to tylko człowiek.
Wątek drugiej siostry – tutaj możliwości jest wiele, najbardziej prawdopodobny scenariusz to, że jego ojciec miał nieślubne dziecko… Ale czuję, że będziemy zaskoczeni.
A co do nowego siodła – nie znam się, ale czy nie jest tak, że takie nowe siodła są niewygodne? I muszą minąć dni, zanim się dopasują do jeźdźca i konia? Tutaj Raymond wydaje się zadowolony z nowego nabytku 🙂
Tomp
2025-04-13 at 14:28
Cieszę się, ża tak eksperymentalna fabuła (eksperymentalna, bo oparta na niemodnym dziś, wręcz pogardzanym [już Bułhakow na tej pogardzie oparł „Mistrza i Małgorztę] motywie walki duchowej) jeszcze znajduje zwolenników. Starałem się, by narracja była pozbawiona fałszu i nadęcia, co, jak widać po pierwszych komentarzach, się udało. 🙂
Tworząc scenę kuszenia i potem opisując dywagacje Raymonda (czy ojciec kłamstwa może mówić prawdę) posiłkującego się scholastyką czyli pierwowzorem późniejszej metody naukowej, odkryłem powiązanie scholastycznej zasady równowagi przeciwieństw z późniejszą III zasadą dynamiki Newtona (akcja równa się reakcji) i z III prawem dialektyki marksistowskiej (o przenikaniu się przeciwieństw). Wygląda na to, że i w XVIII, i w XIX wieku wciąż czerpano z osiągnięć scholastyki, jakże wtedy pogardzanej, może nawet nie zdając sobie z tego sprawy.
A co do siodeł, to pewnie wszystko zależy od rymarza i jego kunsztu. Jednakowoż owe „nowe” siodła były używane co najmniej 10 dni przez Narsesa i Kuntu. Czas życia takich wyrobów jest długi (co najmniej liczony w latach jak nie w dziesięcioleciach), więc dwutygodniowe siodło z całą pewnością uchodziło za nowe. Osobiście sobie nie przypominam, by jakiś kowboj z westernu narzekał na niewygodne (bo nowe) siodło. Autorzy powieści o jeźdźcach wszelkiego autoramentu też o tym nie pisali albo ja do takich dzieł nie dotarłem. Internet też nie ostrzega przed nowymi siodłami.
Yen
2025-04-13 at 21:56
Z tymi siodłami to może ktoś mi mówił, że nowe jest niewygodne, ale pewnie coś przekręciłam 🙂
Scholastyka nie jest mi obca, tym bardziej podziwiam, jak zgrabnie wplotłeś ją w fabułę. O doskonałej edukacji Raymonda nawet nie wspomnę, sypie cytatami, ale nic dziwnego, w końcu tyle czasu spędzał na modlitwacg
Tomp
2025-04-13 at 23:18
To sypanie cytatami z Biblii jest wynikiem ówczesnej metody uczenia: podstawą było zapamiętywanie, a do zapamiętania była głównie Biblia i dzieła Ojców Kościoła (znacznie później, u schyłku średniowiecza, księgozbiór podstawowy wzbogacił się o mędrców pogańskich – rzymskich i greckich). Wlaśnie w czasach Raymonda Paryż buzował dyskusjami (na tamte czasy) naukowymi. Działał Abelard i jego liczni adwersarze i antagoniści, a liczba słuchaczy głośnych sporów sięgała 5000. Nic dziwnego, że Raymond nasiąkał tą atmosferą.
Yen
2025-04-13 at 21:59
Udało się jak najbardziej poprowadzić narrację bez fałszu i nadęcia! Ciekawe, że nie odniosłeś się do wątku drugiej siostry w komentarzach – ale to dobrze, mam nadzieję, że nas zaskoczysz:)
unstableimagination
2025-04-17 at 08:37
Świetna część. Rzeczywiście trudno się oderwać.
Raymond zaskoczył mnie bystrością swoją. Wcześniej pomyślałbym, że kiedy u paryskich benedyktynów studiował, to wykładów nie słuchał, tylko o dziewkowych kpach rozmyślał.
A jednak dobra to szkoła była:
“Umysł jego pracował jednak jak ręka rycerza, która w boju sama miecz wznosi, sama cios zadaje, sama kierunek markuje, by finalnie w inne miejsce uderzyć.”
Insze jego głębokie przemyślenia również wielce mi się spodobały:
“Jak męskość do kpa wprowadzać, by obowiązek wobec stanu i rodu spełnić a potomka spłodzić, gdy nie chuć i radość, a potępienie w głowie?”
No właśnie, jak?!
Łączę się z nim w konfuzji.
Kiedy Raymond pomyślał o Marco “Ładny jest”, uśmiechnąłem się.
Gdyby tylko bohater wiedział, że o tym samym Marco wcześniej:
„Chętna nad podziw” – pomyślał. „Obola warta.”
Tomp
2025-04-17 at 18:50
Tak, nie ma to jak dyabelskie kosmetyki! 🙂
Androidka
2025-04-18 at 14:04
Zacząć wypada od pytania: autor włamał się do watykańskiego wydziału ksiąg zakazanych w przebraniu biskupa i wykradł manuskrypty czy też spędził z nimi ostatnie dziewięćset lat w lodzie jako kapucyn?
Bo ciężko uwierzyć, że żyjący współcześnie człowiek byłby w stanie tak dobrze stworzyć taką opowieść (i dodatkowo udostępniać za darmo).
Początkowo nastawiałam się na coś zbliżonego do „Shōgun”, „Saga Pieśni Lodu i Ognia” (tylko historyczne, a nie high fantasy) lub jakiś wariant „Krzyżaków” na zasadzie „Trzynastej Księgi Pana Tadeusza”, ale zostałam pozytywnie zaskoczona.
Cały cykl jest świetny, nawet dla takiego laika tego typu klimatów; idealnie potwierdza tezę, że średniowiecze było czasem „miecza i krzyża”. Podoba mi się droga bohatera, jaką ucieleśnia postać Raymonda – od zepsutego hrabiszczy-hedonisty (przez co moim zdaniem argumentacja o monotonii części pierwszej jest niesłuszna), który przekracza granicę (dopuszczając się kazirodztwa) i jednocześnie pokornie przyjmuje na siebie należną pokutę, co zostaje mu wynagradzane. Ładnie się wplatają w to też wątki ponadnaturalne (demon w kościele, śmierć na koniu, obecność sukkuba, pomoc anioła na pustyni), które dobrze określają mentalność tamtejszych ludzi. Nie są one namacalne, by czynić to powieścią fantazy, a powiedziałabym: symboliczne i w formie zabobonów.
Całość podlana tym specjalnym sosikiem, jakim jest stylizacja językowa (a czytając fragmenty listów, miałam flashbacki z uczenia się gramatyki opisowej na UJ) dodaje tutaj uroku i z pewnością podbija ocenę w oczach czytelników zainteresowanych tymi tematami.
Niestety, zgodzić się muszę, że o ile druga połowa części III (hołdująca Bułhakowi) wypada względnie bladziej na tle całości, ale już całość IV, w jakiej nasz bohater trwa w swym postanowieniu wiary i całość zdaje się pewnego rodzaju halucynacją, jest wisienką na torciku. Aż jestem ciekawa, w jaką stronę podąży motyw drugiej siostry i jak rozwinie się wątek „rozbudzonej” Sophie.
Swoją drogą, tę część czytałam właśnie dzisiaj, w Wielki Piątek, a sama uczta również dzieje się w ten dzień. Przypadek czy też jakieś odgórne zalecenie? Pozostawiam do oceny samego Autora.
Tomp
2025-04-19 at 21:04
Dziękuję Androidce za pozytywny odbiór tej historii.
Ze zdziwieniem pzreczytałem o „śmierci na koniu”. Taki ktoś to jest u Pratchetta, a w Gladii et vaginae to raczej anioł.
Chociaż gdybym miał nawiązywać do Pratchetta, a nie do Bułhakowa, akcja mogłaby być równie ciekawa: Śmierć własną piersią chroni Raymonda od napastników, bo „jeszcze nie nadszedł czas”, losy zapisane w Księdze zmieniłyby się cholera wie w jakie, a świat… Co gorsza, czy Śmierź w tak zmienionym świecie by dalej istniała…?
Śmierć jako czynnik stabilizujący…?
Bardzo ciekawy pomysł na zupełnie inną opowieść!
Androidka
2025-04-20 at 02:38
Nie, to ja dziękuje za tak ciekawe dzieło. Kusi, by już teraz określić je „monumentalnym”, ale z takimi epitetami wstrzymam się do chwili, kiedy będzie ono dostępne w pełni. A fakt takiego określenia wynika z mojego postrzegania darmowych treści literackich. Raz trafisz na kogoś z ciekawym pomysłem, ale brakami w warsztacie. Innym kogoś, kto już poczytał te poradniki pisarskie i ma jakiś pomysł, ale jeszcze nie jest to. Tutaj (a przynajmniej dotychczas) za najsłabszy element można uznać bardzo silny homage wobec książki, którą wypada chociaż znać. Bo, ponownie, samo stylizowanie językowe, badania dokonane w kierunku dobrego oddania realiów (cholera, opisałeś choćby, jak wielkie wyzwanie stanowi podróż do samej Ziemi Świętej w części drugiej), zastosowana stylizacja językowa tworzy „coś więcej”. Nawet wspomniany wcześniej Clavell patrzał na pozostającą w izolacji Japonię przede wszystkim oczyma Europejczyka (i tymiż niebieskimi oczami Blackthrona się nią zachwycał), a tu widzę coś, z czego zażartowałam. Mnicha siedzącego przy świecy ponad wielką księgą (wartą trzy wsie) z gęsim piórem i zapisującego opowieść o Raymondzie odkupującym swe grzechy i na podstawie jakiej kolejne pokolenia klechów tworzyć będą swe kazania.
Śmierć (czy też anioł) na koniu sprowadza nas do dwóch rzeczy. Pierwsza to fakt, że autor wie swoje, a czytelnik czuje swoje. Drugie to fakt, nie tylko nasz Anglik wsadził w siodło kostuchę. W końcu w Apokalipsie (wybacz, że nie Wujka Jakuba, a Tysiąclecia) czytamy:
» I widziałem, a oto koń płowy, a tego, który siedział na nim, imię było Śmierć, a Otchłań mu towarzyszyła; i dana im jest moc nad czwartą częścią ziemi, aby zabijali mieczem i głodem, i morem, i przez zwierzęta ziemskie.«
Zabij mnie, ale nie przypominam sobie, aby maść (Fastum, Alacet a może Niedźwiedzia?) Conquéranta została gdzieś napomknięta w tekście. Stąd, czy możemy przyjąć, iż był on „płowy”? Ot, potężny ogier koloru biszkoptów, ulubiony wierzchowiec przyszłego hrabiego Szampanii?
I teraz przejdźmy do tej sceny: Jeden z towarzyszy naszego Raymonda już dostał znak od nieba, że wkrótce jego żywot zostanie zakończony. Nadjeżdżają asasyni, innowiercy, z żądzą mordu i prawdopodobnie jucha tryska tam na lewo i prawo, kompletny chaos zasadzki na wypoczywających wojów. Czy wówczas, gdy jest ferwor walki, zaskoczyłaby nas obecność takiego jeźdźca, jaki przybył przeprowadzić poległych w niej? Dosiadający owego ogiera i świadomy „temu ma posługa jeszcze niepisana”?
Jeśli zaś mielibyśmy iść tropem Brytyjczyka, ta scena raczej by wyglądała tak:
» Rycerze rozsiedli się dookoła ogniska, dwóch na warte ustawiono. Ernoul siedział niespokojny, co rusz rozglądał się nerwowo, mamiony dyablim omenem markotny.
– MOŻNA SIĘ DOSIĄŚĆ? – zapytał głos zimny. – NOC ZIMNA, KOŚCI OGRZAĆ CHCA NIM DO PRACY TRZA SIĘ ZABRAĆ.
Raymond spojrzał na postać, co twarz skrywała kapturem.
– Któż ty?
– ZARAZ SIĘ DOWIECIE, RAYMUNDZIE.
– Raymundzie? Jam jest Raymond.
– CZYLI CIEBIE NA MEJ LIŚCIE JESZCZE NIE MA. LEPIEJ UCIEKAJ.
Tent końskich kopyt nadciągnął z traktu, a wartownik krzyknął: „Asasyni!”«
Cóż, może skoro autor jest fanem »Świata Dysku«, może kiedyś to wykorzysta.
Tomp
2025-04-21 at 00:57
Androidko!!! Jesteś niesamowita!!!
A pewnych opisów nie podaję, by czytelnik (taki jak Ty) mógł pobujać fantazją. Zawsze mnie odrzucały teksty, w których kobiecy obiekt seksualny opisywano na wstępie jako „kształtna dwudziestoletnia brunetka o czerwonych paznokciach i gładkich policzkach”, ponieważ zawsze w dalszej narracji żadna z tych cech nie była istotna.
Tak więc maść konia możesz sobie wyobrażać dowolnie.
UWAGA SPOJLER! Conquérant jeszcze zagra swoją rolę w ostatniej części, a na etapie wymyślania ilustracji widziałem (where? – in my mind’s eyes) go jako siwka.
Nefer
2025-05-08 at 10:07
Można śmiało powiedzieć, im dalej tym lepiej. Opowieść rozwija się znakomicie, nawiązania do Bułhakowa znajdują swoje uzasadnienie, Autor wykazuje się (ponownie) dużą wiedzą na temat epoki (śledzenie odbicia w tekście różnych rzeczywistych wątków politycznych czy kulturalnych pierwszego ćwierćwiecza XII w. dostarcza dodatkowej rozrywki), a Raymond zadziwia wiedzą, umysłem i opanowaniem. Prawdę mówiąc, trudno byłoby się spodziewać tego po nim w początkach opowieści, ale rozwija się godnie i zapewne istotnie uzyskał w krytycznej chwili pomoc „Boskiego Suflera”. Czas na dokonania wojenne.
Pozdrawiam
Tomp
2025-05-08 at 22:16
Gdybym miał uznać, że vox Nefer et consortes, vox Dei, musiałbym nawiązać spółkę z jammerem106, tutejszym specjalistą od klimatów wojskowych. No i chyba jakiś suplement dopisać, bo w tym romansie nie żelaznym gladio mężowie walczą. Acz miecz obnażony jeszcze do piersi w groźbie krwii przelania przyłożon będzie w Rozdziale VII.