
Źródło: StockCake
Istnieje legenda o człowieku mieszkającym pod wodami polskiego morza Nazywają go Bałtyckim Rybakiem Dusz. Jest ostatnią nadzieją tych, którzy w odmętach Bałtyku oczekują na pomoc. Wielu z nich opowiada, jak wypychał ich na powierzchnię, szepcząc do ucha słowa pociechy. Ale oczywiście jest to tylko legenda…
Lata 90. Pomieszczenia służbowe 2. Darłowskiego Dywizjonu Lotniczego MW, Grupa poszukiwawczo-ratownicza wchodząca w skład SAR.
Leżałem obok swojej ukochanej, która spała słodko na boku. Patrzyłem na jej cudowne, kobiece ciało i zastanawiałem się, dlaczego wybrała właśnie mnie. Młoda lekarka podjęła pracę w naszym dywizjonie jako lekarz pokładowy śmigłowca ratunkowego. Dobiegałem trzydziestki, a mój stopień wojskowy – bosman sztabowy. Uderzali do niej oficerowie z kwatermistrzostwa, z dowództwa i inni. Wybrała właśnie mnie. Cichego podoficera z jednostki SAR, który w kasynie zamówił dla niej piosenkę „Crazy for you” i poprosił do tańca. Jakże opierała się wtedy, jak zgrywała niedostępną twierdzę. Los spłatał nam figla, bo lataliśmy razem. W tamtych czasach nie było ratowników medycznych. Załoga śmigłowca składała się z pilota, mechanika lub technika pokładowego, lekarza i ratownika – tym ostatnim byłem ja. Podoficer z maturą to wówczas było coś. Rodzina nie była dla mnie wsparciem; bardziej wychowywała mnie ulica niż dom. Ojciec wiecznie pijany, matka próbująca ogarnąć ten chaos. Wojsko wydawało się najlepszym wyjściem. Kochałem wodę, w niej czułem się jak ryba. Crawl, żabka, delfin czy pływanie na plecach – to była dla mnie bajka. Jeszcze w technikum zdobyłem papiery młodszego ratownika, a wcześniej żółty czepek. W 1993 roku, po szkole trafiłem do dywizjonu w Darłowie. Przydział – ratownik.
Patrzyłem na śpiącą ukochaną. Za dwa tygodnie mieliśmy wziąć ślub. Wszystko było już dopięte na ostatni guzik. Związek małżeński miał nas rozdzielić w pracy, ponieważ procedury zabraniały latania w jednym śmigłowcu małżeństw. Jeszcze tydzień, potem urlop i wymarzony ślub.
Agnieszka przeciągnęła się. Nikt nie zwracał uwagi na to, że sypialiśmy razem w pracy. Każdy traktował nas już jak małżeństwo. Zajmowaliśmy osobny pokoik odpoczynku i nikt nie przeszkadzał nam w relaksie.
Lutowy wieczór powoli dobiegał końca. Spojrzałem na zegarek – była czwarta nad ranem. Na zewnątrz szalała śnieżyca, a na Bałtyku szalał sztorm. Marne były szanse, by jakakolwiek jednostka w taką pogodę wybrała się w morze. Kolejny spokojny dyżur, który miał się zakończyć o 09:30.
Wtuliłem się w nią. Szepnęła coś cichutko, gdy moje dłonie objęły jej wysportowane ciało. Spała w samej bieliźnie – gustowny biały biustonosz wykończony koronką i białe figi. Wsunąłem jedną dłoń pod miseczkę, druga powędrowała pod materiał fig.
– Zwariowałeś – szepnęła, otwierając oczy.
Palec dłoni wsunął się do jej dziurki. Przeciągnęła się jak kotka, przymykając zaspane oczy. Poddała się moim pieszczotom. Czułem ciepło bijące z wnętrza jej intymności. Byłem delikatny. Czułem, jak staje się coraz bardziej wilgotna. Nie chciałem jej sprawić bólu. Delikatnie gładziłem. Drugą dłonią uciskałem pierś.
Odwróciła się twarzą do mnie i zsunęła swoją dłoń niżej, uchwyciła mój sterczący organ. Zsunęła slipki i zaczęła delikatnie gładzić mosznę. Drugą dłonią dotykała klatki piersiowej. Zaczęliśmy się całować, nasze języki splotły się jak winorośl. Chcieliśmy tych pieszczot oboje. Czułem, jak jej wnętrze pulsuje, jak jest ciepłe i wilgotne. Wsunąłem ponownie palec w jej głąb. Jęknęła cichutko. Poczęła ruszać dłonią, drażniąc penisa. Nasze oddechy stały się szybsze i płytsze.
– Kocham cię – szepnęła, masturbując mnie.
Nie mogliśmy pozwolić sobie na pełny stosunek. Zawsze istniała obawa, że ktoś przypadkowo wejdzie do pomieszczenia i nas nakryje. Taki szybki petting, wzajemne pieszczoty, zdarzały się nam często w koszarach.
Ruszała delikatnie biodrami, napraszając się o więcej. Nie przestawała mnie stymulować. Czułem, jak powolutku dochodzę. Ta nadchodząca fala przyjemności następowała powoli. Agnieszka nigdy nie robiła tego szybko i machinalnie. Jak sprawny wirtuoz, potrafiła delikatnymi ruchami dłoni doprowadzić mnie do orgazmu. Sama też wiła się, zaciskając i luzując uda. Zagryzła palec w momencie, gdy trysnąłem nasieniem. Jeszcze chwila i jej ciałem zaczęły wstrząsać konwulsje orgazmu. Starała się tłumić ciche pojękiwania.
Spełnieni i zmęczeni zwaliliśmy się na plecy, patrząc w sufit na wpół przymkniętymi oczami. Oddychaliśmy głęboko, puls opadał, a bicie naszych serc powoli się normowało.
– Bosmanie, czy wy sobie nie pozwalacie za dużo w stosunku do wyższego stopniem? – zapytała zadziornie, uśmiechając się.
Miała stopień podporucznika Marynarki Wojennej. W hierarchii wojskowej dzieliła nas przepaść.
– Czyżby pani porucznik chciała na mnie napisać raport z tego zajścia?
Pocałowała mnie w policzek, poprawiła zsuniętą bieliznę i wstała z łóżka. Moim oczom ukazało się jej zgrabne, alabastrowe ciało. Cichutko, na palcach udała się do łazienki. Wróciła po chwili, położyła się obok mnie, głową na mojej klatce piersiowej.
– Wiesz, nie mogę się już doczekać, kiedy będę twoją żoną – rzuciła, całując tors.
– Wiem, ja też. – Złożyłem pocałunek na jej długich blond włosach.
Zapadliśmy w płytki sen.
+++
Dźwięk alarmowego buczka postawił wszystkich na nogi. Poderwaliśmy się z posłania. To przeraźliwe wycie nie zwiastowało niczego dobrego. Ktoś na morzu potrzebował ratunku. Tylko, kto o zdrowych zmysłach wypływa w taką pogodę? Chyba tylko kompletny wariat lub samobójca. Miałem nadzieję, że to nie jest kolejny wypadek promu.
Miałem w pamięci rok 1993. Wtedy, jako świeży ratownik leciałem Mi-14 na pomoc „Heweliuszowi”. Wysłano nas za późno, prom był w sektorze działania niemieckich służb. Pamiętałem, jak w gotowości czekaliśmy na sygnał zezwolenia. „Heweliusz” wywrócił się stępką do góry po piątej nad ranem, a my dostaliśmy zgodę na start parę minut przed dziewiątą. Pięć godzin w lodowatej wodzie dla ludzi bez odpowiednich skafandrów oznacza śmierć. W końcu wystartowaliśmy, leciałem w trzecim śmigłowcu. W rejon katastrofy dotarliśmy około czternastej. Na powierzchni widać było kapoki, koła ratunkowe, wiosła od szalup, jakieś małe skrzynki lub pudełka. Każdej z tych rzeczy trzeba było się dokładnie przyjrzeć i sprawdzić. Podejmowaliśmy już same zwłoki. Nikogo żywego . Przeżyłem to bardzo.
– Co jest? – zapytałem technika pokładowego.
– Kuter „DAR-267” nadał „SOS”, podobno ich zalewa i toną.
Nałożyłem na siebie suchy kombinezon ratunkowy. Do pasa miałem przymocowane płetwy. Wszyscy zameldowaliśmy się u Dyżurnego Kierownika Lotniska (DKL). Wszystko działało jak w zegarku.
Kołem napędowym i głównym elementem tej maszynerii był pion dowódczy. Odpowiadał za przyjęcie i rozpoznanie zadania, zebranie wymaganych informacji, wypracowanie koncepcji wykonania zadania i wprawienie w ruch dwóch pozostałych trybików – pionu lotniczego i technicznego,
Pion lotniczy i pion techniczny działały jakby niezależnie Każdy wiedział, co miał robić, załogi samoczynnie dobierały składy i pospiesznie udawały się na próby śmigłowców.
W tym samym czasie pion techniczny przygotowywał śmigłowce (odkrycie, rozkotwiczenie, dostarczenie zasilania itp.). W pewnym momencie obydwa trybiki się zazębiały (uruchomienie i próba śmigłowców), a następnie dosprzęglały się do głównego mechanizmu – maszyna gotowa, zegar zaczyna tykać. Po próbach dowódcy załóg zgłaszali gotowość pionowi dowódczemu.
– Kuter „DAR-267” nadał sygnał „May Day”. Jest na pozycji… Stan morza osiem. Wiatr sześćdziesiąt pięć węzłów. Fale pięć metrów, temperatura wody plus dwa. Startuje „Haze 16”, w odwodzie „Hoplit 01” – usłyszeliśmy.
Czekaliśmy na sygnał od pilotów o tym, że śmigłowiec jest gotowy do startu. Tymczasem usłyszeliśmy w radiu.
– Tu „Haze 16”. Jestem wyłączony z akcji. Łopaty uderzyły w belkę ogonową –
Zakląłem w duchu. Mi-14 – był prawdziwym śmigłowcem ratunkowym, zdolnym do powrotu do bazy na jednym z dwóch silników. Mógł zabrać na pokład kilkunastu rozbitków, a nawet wodować na morzu przy słabych falach.
Są dwa newralgiczne momenty, kiedy przy silnym porywistym wietrze może dojść do awarii, i nie wolno o nią obwiniać pilotów: moment uruchamiania wirnika oraz podczas jego wyłączania. Przy rozkręcaniu łopat, gdy te jeszcze nie mają odpowiednio dużego momentu obrotowego, tak samo jak podczas zwalniania obrotów, silny podmuch wiatru może sprawić, że łopaty uderzą w belkę ogonową. Tak właśnie stało się wtedy. Ledwo pilot uruchomił silnik, śmigłowiec wyszedł z użytku.
– Hoplit 01 gotowy do startu. Czekam na medyka i ratownika – zameldował pilot drugiego śmigłowca.
– Technicy, przygotować Haze 13. Hoplit 01, wysyłam ci personel – zadecydował DKL.
Klepnął mnie i Agnieszkę w ramię, dając sygnał, by pędzić do poczciwego Mi-2RN, znanego w marynarskim slangu jako „Michałek”.
– Powodzenia – usłyszałem od niego, opuszczając pomieszczenie odpraw.
Nie lubiłem latać „Michałkiem”. To nie był rasowy śmigłowiec ratunkowy, lecz przerobiona wersja standardowego Mi-2. Nie był w stanie powrócić do bazy na jednym silniku. W jednostce używano go do mniej ambitnych zadań. Pełnił bardziej funkcję maszyny dyspozycyjnej niż ratunkowej.
– Ile osób na kutrze? – zapytałem technika, gramoląc się na pokład „Hoplita”.
– Pięciu – odparł krótko.
– Kurwa, niedobrze, trzeba będzie obrócić dwa razy, nie weźmiemy ich wszystkich jednocześnie – odpowiedziałem.
– Spokojnie, Radek, podejmiemy wszystkich, damy radę – rzucił doświadczony kapitan Piotr Miśkowiec, pilotujący śmigłowiec.
Miał na tym typie wylatane tysiące godzin i znał swój Mi-2 jak własną kieszeń. Podniósł maszynę z pasa. Mocny podmuch wiatru uderzył w śmigłowiec, potrząsając nim. Powoli nabieraliśmy wysokości. Siedzący obok technik Adam nawiązał łączność z Stanowiskiem Dowodzenia.
– Hoplit 01 w powietrzu, udajemy się w rejon poszukiwań.
Łopaty młóciły powietrze. Silny wiatr dawał się we znaki. Piotr mocno trzymał wolant. Zbliżał się do wieku emerytalnego. Może więc z racji wieku był ostoją spokoju. Minęliśmy stały ląd i znaleźliśmy się nad morzem. Włączył umocowany na boku śmigłowca silny reflektor, snop światła którego omiatał wzburzony Bałtyk. Fale były wysokie. Sztorm nabierał siły.
– Dziewiątka jak nic – ocenił pilot, patrząc na kotłującą się wodę.
Pilotował maszynę na niskiej, ale bezpiecznej wysokości. W świetle reflektora dało się dostrzec potężne grzywacze. Pokonywaliśmy kolejne kilometry, walcząc z przeciwnym wiatrem. Nasz „Hoplit” zbliżał się do rejonu, gdzie powinien być nieszczęsny kuter. Zawył buczek na tablicy przyrządów pokładowych.
– Sygnalizacja oblodzenia tylnego wirnika – zameldował technik.
– Spięcie? – zapytał kapitan.
– Może, inne sygnalizatory milczą. Piotr, co robimy?
Kapitan obrócił się do mnie:
– Radek, co robimy? – zapytał .
Był dowódcą statku powietrznego, nie miałem prawa mu niczego rozkazać, ale miło było, że liczył się z moim zdaniem.
– Zawracając, skazujemy ich na śmierć – odparłem.
– Adam, jaki zapas paliwa? – zapytał technika.
– Na jakieś 50 minut, damy radę.
– Darłowo Sierra-Alfa-Romeo, tu Hoplit 01. Mamy sygnalizację oblodzenia wirnika, lecimy dalej. Zapas paliwa na około 45 minut – zameldował do bazy.
Zdecydował się podjąć ryzyko. Po chwili buczek sygnalizacji oblodzenia zamilkł, a lampka na tablicy zgasła.
Agnieszka, przypięta pasami, siedziała przy zamontowanej kozetce. Nie odzywała się ani słowem, wiedząc, że za kilka, kilkanaście minut jej ukochany zanurzy się w śmiertelnie zimnym Bałtyku. Wszyscy mieli na sobie suche skafandry ratunkowe, ale tylko ja miałem ten o najwyższym poziomie ochrony.
– Jeżeli żyją, to cię spuścimy wyciągarką. Skok jest niedozwolony, za wysokie fale – uprzedził mnie technik.
– Kurwa, co jest z tym wysokościomierzem? Nici z niego, wariuje – zauważył Piotr.
Nie było w tym nic dziwnego; to normalne, że przy takiej pogodzie i niestabilnym poziomie morza wysokościomierz szalał. Co chwila słychać było ostrzegawcze buczki, że znajdujemy się za nisko.
– Wyłączyć go? – zapytał się technik.
– Darłowo Sierra-Alfa-Romeo, tu Hoplit 01. Wiatr sześćdziesiąt do osiemdziesięciu. Wyłączam wysokościomierz – wysłali informację do bazy.
– Tu Darłowo SAR, przyjąłem – usłyszeli w radiostacji.
– Wysokościomierz wyłączony. Teraz musisz radzić sobie sam – zameldował technik.
Lecieliśmy na własne ryzyko. Było to dopuszczone procedurami. Zbliżaliśmy się do miejsca, gdzie powinien być kuter. Reflektor omiatał wzburzone fale, ale nigdzie nie mogliśmy dostrzec jednostki.
– Nie mogło ich tak znieść, muszą tu gdzieś być, chyba że… – rzucił technik, wstając z fotela.
Pilot tracił teraz drugą parę oczu patrzącą na przyrządy i przed siebie. Technik miał za zadanie obsługiwać wyciągarkę i obserwować okolicę z otwartych drzwi bocznych śmigłowca. Agnieszka odpięła pasy i pocałowała mnie w usta.
– Wracaj szybko – usłyszałem.
Byliśmy dokładnie na pozycji, z której nadano sygnał SOS z kutra. Piotr obniżył nieco lot i zaczął zataczać krąg.
– Darłowo SAR, tu Hoplit 01. Jesteśmy na miejscu. Zaczynamy poszukiwania. Zaznaczam pozycję – zameldował.
Nacisnął odpowiedni przycisk i zwolnił z ustaloną zwłoką z kasety KD-2-353 bomby oświetlająco-sygnalizacyjne OMAB-25. Sześć pław, zwalnianych przez automat, opadło na wzburzoną powierzchnię Bałtyku, rozświetlając ją pomarańczowym, silnym światłem. Stare bomby, ale niezawodne.
– Jest tam, na drugiej – dostrzegł kuter Adam.
Był. Rzucany potężnymi falami kuter wyglądał w tym Armagedonie jak mała zabawka. Fale przelewały się przez jego pokład, niszcząc resztki osprzętu.
– Spuścimy cię na pokład, z wody nie dostaniesz się przy tak wysokich falach – zadecydował pilot, kierując „Michałka” w stronę łajby.
Byłem gotowy do działania. Kapitan ponownie włączył wysokościomierz. Potrzebował jego wskazań żeby, będąc w zawisie, nie zejść za nisko. Ktoś z nadbudówki kutra zapalił ratunkową racę. Adam otworzył drzwi boczne śmigłowca.
– Jest flara, są żywi – rzuciłem.
– Radek, podejdę jak najbliżej i cię spuszczę. Ładuj ich na wyciągarkę i dawaj do nas, masz kwadrans, nie więcej – rzucił kapitan, przekrzykując warkot silników.
Kiwnąłem głową, że rozumiem. Miotany podmuchami wiatru śmigłowiec powoli zajmował pozycję nad łajbą.
– Darłowo SAR, tu Hoplit 01. Czy macie z nimi łączność? – rzucił w eter pilot.
– Tu „Darłowo SAR”. Co im przekazać? .
– Niech sternik trzyma stery, bo kołysze nimi niesamowicie. Postaram się posadzić ratownika na pokładzie .
Byliśmy nad łajbą.
– Kurwa, reflektor przerywa! – zawołał Adam, widząc, jak reflektor załącza się i gaśnie.
– Mamy flary, dam radę – odparł pilot.
– Tu „Darłowo SAR”. Sternik powiadomiony. Powodzenia – zatrzeszczało w radiostacji.
– Radek, gotowy? – usłyszałem.
– Gotowy, podpinam się do wyciągarki – krzyknąłem.
– Technik w gotowości do opuszczenia ratownika – zameldował Adam, podpinając mnie do haka wyciągarki.
Spojrzałem na Agnieszkę. Patrzyła przerażona, jak zawsze, gdy udawałem się do tego specyficznego piekła. Podniosłem kciuk na znak, że jestem gotowy. Sygnał z wysokościomierza znów zawył.
– Wyłączam wysokościomierz, poczekajcie chwilę, dam wam znak – usłyszeliśmy słowa kapitana.
Z wielką precyzją ponownie naprowadzał Mi-2RN nad pokład kutra. Robił to z gracją i finezją. Miotany podmuchami wiatru śmigłowiec w jego rękach był posłuszną maszyną. Widać było mistrzowską rękę pilota, to zgranie bezdusznej maszyny z człowiekiem.
Na pokład wyszła załoga kutra. Czekali na ratunek, powiązani ze sobą linami, by nie zmyło ich z pokładu. Czepiali się sieci rybackich będących na pokładzie.
– Kurwa, na pokładzie jest cała piątka, nikt nie steruje łajbą!
Potężne uderzenie wiatru cisnęło śmigłowcem w dół. Jednocześnie potężna fala wyrzuciła do góry krypę.
– Piotrek, do góry, kurwa, do góry! – wrzasnął wychylony przez drzwi boczne śmigłowca Adam.
Piotr ściągnął wolant do siebie, próbując podnieść maszynę. Było jednak za późno. Tylny wirnik uderzył w maszt uniesionego falą kutra. W kabinie zawyły wszystkie możliwe sygnały alarmowe.
– Tu Hoplit 01. Straciliśmy tylny wirnik – rzucił w eter pilot.
Maszyna podniosła się sporo. Silniki zawyły pełną mocą. Pilot za wszelką cenę chciał nabrać wysokości. W jego głowie tłukła się tylko jedna myśl: Nie runąć na kuter!
Pozbawiony tylnego wirnika śmigłowiec zaczął obracać się wokół własnej osi. Niebezpiecznie przechylał się na jedną ze stron. Odpiąłem się z wyciągarki. Przerażony Adam, działając jak automat, odpiął z pasów śmiertelnie przerażoną Agnieszkę.
– May Day. Tu Hoplit 01! – usłyszeliśmy głos Piotra.
Robił wszystko. Starał się opanować maszynę. Ta, pozbawiona tylnego wirnika, stawała się niesterowna. Traciła wysokość i coraz szybciej obracała się wokół własnej osi.
– Spadamy! – wrzasnął Piotr.
– Skaczcie! – rzucił Adam, wpychając Agnieszkę w moje ramiona.
Stałem przy otwartych drzwiach bocznych. Siłą bezwładności wypadliśmy przez nie, lądując w lodowatym Bałtyku. Fala nakryła nas oboje. Gdy się wynurzyłem, dojrzałem, jak łopaty śmigłowca uderzają w wodę. Następnie usłyszałem głuchy huk. Kawałki rozwalonych i mielących jeszcze siłą rozpędu łopat latały wszędzie. Zanurkowałem za ukochaną. Gdy wypłynąłem, było już po wszystkim. Kadłub poczciwego Mi-2RN powoli niknął, targany uderzeniami potężnych fal. W bezpośredniej bliskości płonęło paliwo lotnicze. Trupi blask pław sygnalizacyjnych oświetlał miejsce katastrofy.
Mocno trzymałem nieprzytomną Agnieszkę. Pociągnąłem za uchwyt i jej kamizelka ratunkowa napełniła się gazem Utrzymywałem jej ciało na sobie, walcząc z wysokimi falami. Słona woda chlastała mnie po twarzy. Nasunąłem sobie i jej na oczy maskę.
– Obudź się, ukochana, błagam, odezwij się!
Patrzyłem, jak kadłub naszego śmigłowca wraz z dwoma załogantami idzie pod wodę. Nie mogłem nic zrobić. Przyłożyłem palec do jej ust i nosa. Wyczułem oddech. Żyła.
+++
Stanowisko Dowodzenia, zaraz po katastrofie. Darłowo.
– Powtarzam, katastrofa śmigłowca ratowniczego, cztery osoby na pokładzie, okolice planowanej akcji ratunkowej – meldował do Centrum Ratownictwa Morskiego Darłowski DKL.
– Przyjąłem. W trybie alarmowym wychodzi „ORP Mieszko” – usłyszał DKL od nadrzędnego dowództwa.
Doświadczony kapitan wiedział, że zanim dotrze tam ich okręt, minie dobre parę godzin. Nie znał stanu poszkodowanych. Ba, nie wiedział, czy ktokolwiek przeżył tę katastrofę. Prócz rybaków miał tam teraz załogę rozbitego śmigłowca. Spojrzał na swojego pomocnika. Wszyscy pracowali na wysokich obrotach.
– Na moją odpowiedzialność, poślij tam naszego Mi-14 z ZOP-u. Oni muszą wiedzieć, że nie są sami – rzucił młodszemu stopniem koledze.
Nie mieli w pierwszym stanie gotowości żadnej maszyny ratowniczej. Przygotowywali co prawda kolejnego Mi-14 PS, lecz to musiało potrwać. Załoga była gotowa, lecz nie maszyna. Co innego dyżurny śmigłowiec zwalczania okrętów podwodnych. Tam zawsze jeden był w pierwszym stanie gotowości bojowej, gotowy do wylotu natychmiast.
Pomocnik podniósł słuchawkę telefonu. Sztywne, bezpośrednie połączenie, bez konieczności wybierania numeru. Kapitan pełniący służbę DKL brał na siebie wielką odpowiedzialność. Bez ustalenia tego z dowództwem MW, podejmował decyzję o wysłaniu maszyny na ratunek tej załodze. Miał takie prawo, lecz tylko w sytuacjach wyższej konieczności, utraty łączności z nadrzędnym SD. Ryzykował swoją karierę.
– Niech nasi załadują im tratwę ratunkową, przynajmniej w ten sposób im pomożemy – dodał.
Pomocnik nacisnął na konsoli sygnał alarmu dla tej załogi. Wolnym technikom z grupy poszukiwawczej nakazał załadowanie do ZOP-owskiego śmigłowca tratwy ewakuacyjnej. Po kilkunastu minutach w powietrze uniósł się potężny Mi-14 o sygnale wywoławczym „Haze 04”. Miał podane wszystkie dane. Załoga nie zadała żadnych pytań. Zdawali sobie sprawę, że lecą wesprzeć swoich kolegów.
Lecąc z prędkością blisko dwustu kilometrów na godzinę, to potężne bydlę lepiej radziło sobie z wiatrem niż poczciwy Mi-2. Jego dwa mocne reflektory przeczesywały Bałtyk. Załoga w skupieniu wypatrywała rozbitków.
– Może opuścić im sonar i wciągniemy ich tak na pokład? – rzucił jeden z członków załogi.
Było to ryzykowne i niebezpieczne. Pilotujący śmigłowiec porucznik Kowalski od razu wybił im to z głowy.
– Zrzucamy tratwę i oświetlamy rejon wypadku. Wystarczy na dziś straconych śmigłowców – uciął krótko dyskusję.
Wiatr się zaostrzał. Na dodatek zaczął padać śnieg. Wycieraczki na przedniej szybie ledwo nadążały. Posuwali się w tej śnieżycy jak „Sokół Millenium” z „Gwiezdnych Wojen”, wchodzący w hiperprędkość. Warunki oscylowały w okolicy minimalnych. Nadlatywali nad rejon wypadku. Pilot obniżył lot i zmniejszył prędkość. Zauważył przygasające flary zrzucone wcześniej z rozbitego śmigłowca.
– Mam ich, dwie osoby unoszą się na powierzchni – dostrzegł jeden z załogantów.
– Obok kuter tonie – dorzucił drugi.
Nad powierzchnię morza wystawał tylko dziób kutra.
– Darłowo SAR, tu Haze 04. Jestem nad rozbitkami. Kuter tonie. Załoga kutra w tratwie ratunkowej. Dwójka naszych na powierzchni. Odpalona jedna raca. Widzę lampy stroboskopowe – zameldował drugi pilot.
– Zaznaczam pozycję, wyrzucam tratwę – dodał pierwszy.
Majstersztykiem było chwilowe zawiśnięcie po zrzuceniu świeżego ładunku bomb oświetlających nad dwójką rozbitków i zrzucenie obok nich sporej tratwy ratunkowej. Dojrzeli wysunięty kciuk ratownika. Wiedzieli, że dostrzegł tratwę, która teraz, samodzielnie napełniona sprężonym powietrzem, otworzyła się i kołysała na wzburzonych wodach Bałtyku. Krążyli nad nimi do momentu, gdy upewnili się, że ta dwójka dostała się do jej wnętrza.
– Darłowo SAR, tu Haze 04, odchodzę, dwójka naszych w tratwie – z bólem serca zameldował porucznik i skierował maszynę w kierunku lądu.
– Boże, miej ich w swojej opiece – rzucił jeden z załogantów.
+++
Usłyszałem w złowrogich pomrukach sztormu charakterystyczny szum nadlatującej maszyny. Nie mogłem się mylić – to był odgłos Mi-14. Tak brzmiał tylko ten typ naszego śmigłowca. Agnieszka odzyskała przytomność i patrzyła na mnie przerażona.
– Już, spokojnie, kochanie, lecą po nas, zaraz nas zabiorą – pocieszałem ją.
– Uratuj nas i siebie – powiedziała, a fala zalała jej usta.
Za wszelką cenę starałem się utrzymać ją na powierzchni. Sztorm nie ustawał. Zdałem sobie sprawę, że jej skafander był miejscami rozerwany przez odłamki łopat śmigłowca. Zapytałem, czy jest ranna, ale zaprzeczyła. Było jednak cholernie zimno, a adrenalina mogła zdziałać swoje. Mogła po prostu nie czuć obrażeń. Czułem, jak drży z zimna, a jej usta stawały się sine. Całowałem je, próbując je ogrzać. Sam również odczuwałem zimno – mój specjalistyczny skafander ratowniczy był rozerwany na plecach. Stracił swoją definicję suchości.
Pilot znalazł nas po chwili. Oślepiający snop światła z reflektora zmusił mnie do przymknięcia oczu i zasłonięcia dłonią oczu Agnieszki. Wyprostowałem rękę i podniosłem kciuk do góry, dając im znać, że żyję. Zrobili krąg, oświetlając powierzchnię morza kolejnymi bombami sygnalizacyjnymi.
– Dobrze, zaraz spuszczą ratownika, zabierze cię – przekazałem ukochanej.
– Nas, jestem w ciąży – usłyszałem w odpowiedzi.
– Tak, was – odparłem zaskoczony.
Mi-14 zawisł nad nami. Patrzyłem w górę, oczekując, że zaraz na wyciągarce spuszczą ratownika. Podtrzymując Agnieszkę, odpaliłem racę sygnalizacyjną. Wcześniej zapaliłem przymocowane do naszych kombinezonów lampy stroboskopowe.
– Nie, kurwa, nie – jęknąłem, rozpoznając po malowaniu, że to nie jest śmigłowiec SAR.
Był to ZOP-owski Mi-14. Pilot ryzykował, będąc w zawisie tak nisko. Z jego pokładu wyrzucono jakiś ładunek. Kolejna wysoka fala prawie otarła się o jego kadłub. Ryzykował cholernie dużo. Podniósł maszynę do góry. Obok nas rozkładała się tratwa ratunkowa. Śmigłowiec krążył wokół nas w ciasnych zakrętach.
– Uratujesz nas? – zapytała Agnieszka.
Chciało mi się wyć. Walczyłem ze spienionymi falami, ciągnąc ją ze sobą. Chciałem jak najszybciej dotrzeć do tratwy ratunkowej. Nie mogłem powiedzieć jej, że to nie śmigłowiec SAR. Straciłaby wolę przetrwania, a tego nie chciałem.
– Tak, nic nie mów, kochanie, jest za silny wiatr, zobacz, krążą, nie opuszczą nas – kłamałem, wciągając ją na pokład tratwy.
Tratwą kołysało cholernie. Byliśmy jednak w tej chwili o wiele bezpieczniejsi niż w lodowatej wodzie. Wydobyłem kolejną racę i odpaliłem ją, dając załodze śmigłowca znak, że jesteśmy w środku. Podniosłem dłoń i ponownie wyciągnąłem kciuk ku górze. Zatoczyli jeszcze jeden krąg i odlecieli w kierunku lądu. W upiornym świetle pław sygnalizacyjnych dojrzałem szalupę ratunkową rybaków. Odpływali od nas. Otworzyła oczy, patrząc na mnie. Przytuliłem ją do siebie.
– Wytrzymaj kochanie, wytrzymaj, błagam – jęknąłem i pocałowałem ją w usta.
+++
Stanowisko Dowodzenia dywizjonu Ratunkowo-Poszukiwawczego, Darłowo.
– Jakim prawem, panie kapitanie, poderwał pan do lotu śmigłowiec ZOP? Przekroczył pan swoje kompetencje, odpowie pan za to – ryczał na DKL-a przełożony z Dowództwa MW.
Kapitan Brzeziński ledwo tłumił gniew. Miał zamiar z grubej rury przyjebać temu debilowi z drugiej strony słuchawki. Wrzucił wszystko na głośnik, tak że te słowa słyszeli wszyscy na SD.
Tamten wytrząsał się dalej. Pomocnik DKL-a z trudem opanował rosnący poziom wkurwienia. Ta jebana komandorzyna z Gdyni nie miała pojęcia chyba, co tu się dzieje. Słyszał tę rozmowę, jednocześnie prowadząc korespondencję radiową z Mi-14 z ZOP-u. Tamci wracali. Słyszał w głosie obu pilotów, że robili to z bólem.
Ich ratowniczy „Haze 13” grzał silniki. Załoga była w komplecie. Technicy uwijali się jak wściekli. Warunki się pogarszały. Należało wystartować jak najszybciej. Nie można było sobie pozwolić jednak na ryzyko. Procedury to procedury. Były święte i należało ich przestrzegać.
– Jeszcze raz pytam, dlaczego bez konsultacji z nami… – grzmiało w głośniku.
Nawet nie zauważyli, jak na SD pojawił się dowódca dywizjonu. Czerwony z wkurwienia kapitan czekał, aż tamten zakończy swe wywody. Gdy dostrzegł dowódcę, podniósł się z fotela. „Stary”, bo tak nazywali swojego dowódcę, dał mu znak, by siedział. Podszedł i chwycił słuchawkę telefonu.
– Odwiecznym prawem morskim, ustalonym, gdy ty, gówniarzu, na gówno papu mówiłeś albo przeskakiwałeś z jądra na jądro swojego ojca – rzucił ich dowódca operacyjnemu z tamtej strony.
Nastała cisza. Trzeba przyznać, że facet miał jaja.
– Komandor porucznik B. dowódca dywizjonu, z kim chujem mam przyjemność – dodał po chwili.
– Yyy, aaa, dyżurny operacyjny MW, komandor podporucznik Radziszewski – wydukał tamten.
– Posłuchaj. W wodzie mającej dwa stopnie są moi ludzie, sztorm dochodzi do dziesiątki, co pewnie wykracza poza twoją skalę, więc nie pierdol mi tu i nie strasz moich ludzi, bo jak mi Bóg miły, ściągnę cię tu z tej cieplutkiej posady i wsadzę do jednego z tych śmigieł.
Tamtemu zajebało kakao. „Nasz” dowódca służył już na tym stanowisku kilkanaście lat. Przeszedł niejedno przeformowanie i zmiany. Był typem, który mówi „za mną”, a nie „naprzód”.
– Tak, stworzę odpowiednią notatkę z tego zdarzenia – wydukał tamten.
– I proszę bardzo, coś jeszcze? Bo mam tu w chuj roboty.
Dyżurny operacyjny z MW rozłączył się. „Stary” dotknął ramienia DKL-a. Zobaczył w jego oczach wyraz podziwu. Darzyli dowódcę dużym szacunkiem. Był jak ojciec – kiedy trzeba, opierdzielił, rzadko pochwalił. Jednak w sytuacjach krytycznych zawsze stawał murem za swoimi ludźmi.
– Jak sytuacja? – zapytał swojego podwładnego.
– Śmigłowiec rozbity, z załogi wstępnie, z tego, co wiemy, przeżyły na sto procent dwie osoby. Z kutra do szalupy ewakuowała się cała załoga. Zrzucono naszym tratwę. Nasz Mi-14 będzie gotowy maksymalnie za kwadrans – usłyszał.
– Dobrze się spisałeś, działaj dalej, nie spoczniemy, nim wszyscy nie pojawią się tutaj, żywi lub martwi – rzucił i wyszedł do swojej kancelarii.
Nie miał zamiaru wpieprzać się w tak dobrze działającą maszynę. Poprosił tylko, by meldować mu o wszystkim.
Usiadłwszy, spojrzał na rozpiskę dyżurów. Dojrzał nazwiska Radka i Agnieszki przypisane do utraconego śmigłowca i zaklął
– Kurwa, tylko nie oni. .
+++
Obejmowałem i tuliłem Agnieszkę. Tratwą bujało na wszystkie strony. Była na tyle stabilna, że wywrócenie jej nie wchodziło w rachubę. Zakupiona za ciężkie pieniądze z Zachodu, była produktem wysokiej klasy. Moja luba stawała się coraz słabsza. Otulałem ją swoim ciałem, jak tylko mogłem najlepiej.
– Wszystko będzie dobrze, wytrzymaj, błagam cię, wytrzymaj!!! – krzyczałem, widząc, jak traci świadomość.
Zastanawiałem się, czy nie ściągnąć swojego kombinezonu i nie wpakować jej w niego. Szybko jednak wybiłem to sobie z głowy. Zamarzłbym w kilka minut, nie mając go na sobie. Traciłem ją, jak i ten zarodek, który tkwił w jej ciele. Cząstka mnie, tak wymarzona i oczekiwana. Nie mogłem się poddać. Dość już było ofiar. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że pilot i technik nie żyją. Nigdzie nie widziałem ich ciał. „Michałek” stał się ich grobowcem.
Ci cholerni rybacy też gdzieś zniknęli mi z oczu. Nie widziałem ich tratwy ratunkowej. Cały czas kontrolowałem, czy Agnieszka oddycha. Jej oddech był płytki, ale wyczuwalny. Drżałem z zimna. Co chwila uderzały we mnie słone krople wzburzonych fal.
W pewnej chwili poczułem, że przestała oddychać. Odciągnąłem jej twarz maksymalnie do tyłu i przyłożyłem usta do jej ust. Hipotermia dawała pierwsze oznaki.
Byłem zaprawiony. Nieraz lądowałem w lodowatej wodzie, ratując rozbitków. To, co dla mnie było prawie normą, dla innych jest zabójcze. Rozpocząłem sztuczne oddychanie. Wtłaczałem w jej usta drogocenne powietrze. Uczono mnie jednego: ”Reanimuj do samego końca, nie jesteś lekarzem, by stwierdzić zgon. Dopóki pchasz powietrze, mózg i serce będą pracować. Jesteś ratownikiem, śmierć to twoja porażka”.
Wróciła do żywych. Znów była ze mną. Otworzyła oczy. Spojrzała na mnie.
– Jesteś, kochana, jesteś – wyrzuciłem z siebie.
Pogłaskała mnie po twarzy. Moje wąsy były pokryte warstwą szronu.
– Kocham cię, Radek – wyszeptała.
– Też cię kocham, wszystko będzie dobrze, tylko nie usypiaj, zostań ze mną – błagałem, widząc, jak zamyka swe piękne brązowe oczy.
Wtuliłem ją znów w siebie, przykładając dłoń do jej ust i nosa. Ściągnąłem rękawiczkę. Nie zważałem na to, że odmrożę sobie dłoń. Chciałem czuć, czy oddycha. Mocno trzymając ją, oczekiwałem cudu lub śmierci.
+++
Usłyszałem przytłumiony warkot śmigłowca. Na rzęsach osiadł szron. Zdałem sobie sprawę, że nie czuję oddechu ukochanej. Byłem cholernie zmarznięty. Dotknąłem jej ust i nosa. Nie wyczułem nic. Żadnego ruchu. Dotknąłem tętnicy szyjnej. Wyczułem jakiś minimalny puls.
Kurwa, zasnąłem! – przekląłem sam siebie.
Snop światła musnął naszą tratwę. Skostniałymi palcami wymacałem racę.
Nieważny kolor, odpal ją – tłukło mi się w myślach.
Byłem na wpół przytomny, ale dałem radę wysłać sygnał załodze „wiertalota”, że jesteśmy żywi.
Morze tymczasem nieco się uspokoiło. Jak przez mgłę dostrzegłem naszego Mi-14 w barwach SAR-u.
– Agnieszka, przylecieli, to nasi – szepnąłem.
Resztkami sił pocałowałem jej usta. Były zimne. Nie byłem w stanie podjąć sztucznego oddychania. Zmarznięte ciało odmawiało posłuszeństwa. Bezsilny, wściekły na siebie, wyłem wniebogłosy.
– Szybciej, kurwa, szybciej – pospieszałem swoich kolegów, widząc, jak dwójka ratowników skacze ze śmigłowca w toń Bałtyku.
Dotarli do nas. Jeden zabrał Agnieszkę, drugi mnie.
– Ona pierwsza – wyszeptałem i straciłem przytomność.
+++
Szpital w S… Trzy doby po wypadku.
Obudziłem się po trzech dniach. Skrajnie wychłodzony, z odmrożeniem jednej dłoni, otworzyłem oczy, wracając do żywych. Czy tego chciałem? Nie wiem. Leżałem kompletnie nagi, przykryty szpitalnym kocem i podpięty do specjalistycznej aparatury medycznej. Byłem otępiały, słaby i cholernie zmęczony. Zmysły pracowały jakby na pięćdziesiąt procent. Wszystko dochodziło do mnie z opóźnieniem.
– Agnieszka, co z nią? – zapytałem, zwilżając usta.
Dwójka lekarzy spojrzała po sobie. Zdałem sobie sprawę, że nie chcą mi powiedzieć. Ponowiłem pytanie.
– Jest na intensywnej terapii.
Odetchnąłem z ulgą. Żyła więc. Zdołałem ją uratować. Podeszła pielęgniarka ze strzykawką. Ponownie zapadłem w głęboki sen.
+++
Przebudziłem się po kilkunastu godzinach. Czułem się znacznie lepiej, choć nadal odczuwałem otępienie. Musieli faszerować mnie jakimiś przeciwbólowymi lekami. Zabandażowana prawa dłoń była najprawdopodobniej następstwem odmrożenia. Na palcu miałem założone jakieś urządzenie, do klatki piersiowej przyłożone czujniki lub czort wie co. Chyba to kontrolowało moje bicie serca. Zerwałem to z siebie. Stojąca obok aparatura zawyła niemiłosiernie. Nim zdołałem się podnieść z łóżka, była przy mnie młoda pielęgniarka.
– Co pan wyprawia? – zapytała, widząc, że goły wstałem z łóżka.
– Gdzie Agnieszka, ta lekarka, co była ze mną? – zapytałem, patrząc jej prosto w oczy.
Nie zwracałem uwagi na to, że stałem całkowicie nagi przed tą kobietą.
Pielęgniarka opuściła wzrok. Nie wiedziałem dlaczego. Czy moje nagie ciało było tego przyczyną, czy coś innego.
– Błagam, niech pani mnie do niej zaprowadzi – jęknąłem.
Podniosła wzrok. Jej wyraz twarzy był dziwny. Nie patrzyła mi prosto w oczy. Uciekała swym spojrzeniem.
– Dobrze, tylko przyniosę panu fartuch.
Wróciła po chwili. Narzuciłem na gołe ciało biały lekarski kitel . Udałem się za nią. Byłem jeszcze cholernie słaby, ale nie na tyle, by nie dać rady. Przeszliśmy do oddziału obok. Wyszła nam na spotkanie oddziałowa. Kobiety wymieniły jakieś uwagi. Podszedłem do sali, gdzie leżała Agnieszka. Patrzyłem przez szybę, nie pozwolono mi wejść dalej. Leżała podłączona do aparatury podtrzymującej życie. Te maszyny robiły wszystko za nią. Patrzyłem na to, nie wierząc, że to, co widzę, jest prawdą.
– Wyjdzie z tego, wyjdzie z tego – rzuciłem.
Pielęgniarka z mojego oddziału się rozpłakała. Tamta oddziałowa była starsza. Najprawdopodobniej niejednego już doświadczyła i widziała. Objęła mnie i przytuliła do siebie.
– Wszystko w rękach Boga, synku. Zrobiłeś wszystko, by ją uratować – szepnęła, tuląc mnie do piersi.
Chciało mi się wyć po raz kolejny. Zawiodłem. Nie dałem rady. Czemu, kurwa, wtedy usnąłem?
– Przywieźli ją w stanie śmierci klinicznej. Tylko dzięki tobie ona jeszcze żyje – szeptała mi do ucha.
Czule głaskała mnie po głowie. Ryczałem jak bóbr. Na darmo było moje poświęcenie. Na darmo wszystko. Zawiodłem. Mimo starań nie dałem rady.
– A dziecko? Ona była w ciąży. – zapytałem.
– To była wczesna ciąża, góra trzeci miesiąc. Stało się to dwa dni temu – usłyszałem kolejną informację, która mnie przybiła.
Padłem na kolana. Obie kobiety obejmowały mnie. Bezsilny, wściekły na siebie, wyłem wniebogłosy. To nie był płacz.
– Dlaczego, kurwa, dlaczego!!!? – jęczałem, mając pretensję do Pana Boga.
Starsza z kobiet podniosła mnie z kolan.
– Dwie sale dalej leży piątka rybaków. Są w poważnym stanie, ale wyjdą z tego – rzuciła mi w twarz.
– Mam ich w dupie! – wypaliłem.
Chwyciła moją twarz obiema dłońmi i spojrzała mi głęboko w oczy.
– Gdyby nie wy, oni nie mieliby takiej siły i wiary. Widzieli, jak twoi przyjaciele giną, jak wasz śmigłowiec rozbija się.
Dalej nie słuchałem. Straciłem przytomność.
+++
Agnieszkę odłączono od aparatury podtrzymującej życie dokładnie w dniu, kiedy wypadało nasze wesele. Tak zadecydowała jej rodzina. Nie byłem przy tym. Nafaszerowany środkami farmakologicznymi jakoś przeżyłem jej pogrzeb. Poprosiłem tylko, by pochowano ją w sukni ślubnej. Całowałem to martwe ciało, nie wierząc w to, co się stało.
Stałem się zimny jak głaz. Po pogrzebie piłem przez dwa tygodnie, obarczając się winą za to, co się stało. Dostałem urlop. Miałem wolny czas na swoje pijaństwo. W końcu, pod koniec alkoholowego maratonu, gdy zarośnięty, brudny i cuchnący alkoholem tkwiłem w pokoju, odwiedził mnie dowódca dywizjonu.
– Chcesz, kurwa, chlać, to chlej. Dostałeś awans na młodszego chorążego, Agnieszka pośmiertnie dostała porucznika. Albo, jebany chuju, wracasz do roboty i robisz swoje, albo zamknij się tutaj w tym kurwidołku i wal gorzałę –zrugał mnie.
Podniosłem pijackie oczy i spojrzałem nań mętnym wzrokiem. Wstał z krzesła i potrząsnął mną.
– Kurwa, Radek, ty jeszcze żyjesz. Wracaj do żywych i ratuj tych, których dasz radę uratować.
Opanowałem się. Dał mi jeszcze tydzień na doprowadzenie się do ładu.
Przeglądałem nasze wspólne zdjęcia. Wiedziałem, że ona nie chciałaby, żebym tak skończył. Wróciłem do dywizjonu. Nie wchodziłem jednak nigdy głównymi schodami. Tam tkwiły zdjęcia tej bohaterskiej załogi. Właziłem przez garaż. Zawsze bocznym wejściem.
Komisja wypadków lotniczych szczęśliwie rozgrzeszyła pilota za wypadek. Wszystko zrobił zgodnie z procedurami. Utrzymywał minimalną wysokość w zawisie nad kutrem. Nagłego podmuchu wiatru, jaki w nas uderzył, nie dało się przewidzieć, podobnie jak wysokiej fali. Pośmiertnie Piotr dostał awans na majora, a technik na podporucznika. Ich ciała wydobyto trzy tygodnie po wypadku.
Byłem na ich pogrzebie. Nadal nie mogłem sobie wybaczyć, że nie tkwię w trumnie obok nich. Nie uratowałem nikogo, uratowałem się, kurwa, sam. Na lewym ramieniu naciąłem sobie myśliwskim nożem cztery sznyty. Każdą za straconego członka załogi.
Nikt z bazy nie miał do mnie pretensji. Nigdy nie usłyszałem złego zdania. Sam sobie zarzucałem jednak wiele. Nie byłem już tym wesołym i pogodnym facetem, jak wcześniej. Poszedłem w opcję bycia najlepszym. Godziny spędzone na basenie, hartowanie ciała jako mors, nieraz wchodzące w opcję zapalenia płuc. Doskonalenie tężyzny fizycznej i techniki ratowania pochłaniały moje życie.
Odstawiłem alkohol. Służba stała się dla mnie najważniejsza. Nie oszczędzałem młodych ratowników, którzy dołączyli do jednostki. Bez wahania wytykałem im błędy i potknięcia, nawet te najmniejsze. Dążyłem do perfekcjonizmu. Wbiłem sobie do głowy, że nigdy więcej nie zawiodę nikogo w swoim życiu. Co gorsza, nie chciałem dzielić tego życia z nikim. Unikałem imprez, stając się specyficznym dziwakiem. Specyficznym, ponieważ młodsi mnie podziwiali, a starsi wiedzieli, przez co przeszedłem.
Potrzeby seksualne zaspokajałem w dość nietypowy sposób. Nie potrafiłbym z inną kobietą niż Agnieszka kochać się jak wcześniej. Po prostu zamawiałem jedną z prostytutek i nagi kładłem się obok niej, prosząc, by wtuliła się we mnie. Była to Roxana. Na początku była zdziwiona moim zachowaniem, ale potem, gdy dowiedziała się, co przeszedłem, starała się być miła i delikatna. Gładziła mnie po głowie. Raz tylko chciała czegoś więcej, nie mogąc pojąć mojego zachowania. Stanowczo zaprotestowałem. Zrozumiała i nigdy więcej tego nie zrobiła.
+++
Baza w Darłowie, dwa lata później. Kwiecień.
Nasza SAR-owska „Anakonda” dolatywała do linii brzegowej. Wracaliśmy z akcji ratowania dwójki rozbitków z jachtu, który zapalił się z niewiadomych przyczyn i tonął kilkanaście mil od brzegu.
Wyciągarkę szlag trafił. Lina zablokowała się w połowie swej długości. Patryk, dobry pilot, obniżył w ostatniej chwili nos „Anakondy”, tak że zdołałem chwycić dziewczynę za rękę. Udało mi się praktycznie w ostatniej chwili, gdy jacht pogrążał się w otchłaniach. Trzymałem mocno. Na szczęście nastolatka nie była ciężka.
Patrzyła mi w oczy błagalnym wzrokiem.
– Nie puszczę cię, nie ruszaj się – prosiłem, trzymając ją mocno.
Z utęsknieniem wypatrywałem lądu, gdzie oczekiwała wysłana grupa naziemna. Ramię cholernie bolało. Mięśnie naciągnięte do granic wytrzymałości powoli odmawiały posłuszeństwa. Pilot nie mógł lecieć z pełną prędkością, mając taki bagaż podczepiony na zablokowanej linie wyciągarki. Technik pokładowy, wychylony w otwartych drzwiach śmigłowca, cały czas patrzył na nas.
– Radek, wytrzymaj, już niedługo, daj radę – wrzeszczał, przekrzykując ryk silników „Anakondy”.
Przyrzekłem sobie, że dam radę. Nawet gdybym musiał ją trzymać na opuszkach palców, wybić sobie bark lub połamać rękę.
Postanowienie to jedno, wytrzymałość mięśni to druga sprawa. Zawieszony na linie obracałem się wraz z dziewczyną wokół własnej osi. Raz widziałem zbliżającą się plażę, raz bezkres morza.
– Niech mnie pan trzyma, błagam – usłyszałem jej głos.
– Spokojnie, nie wypuszczę cię.
Czułem mrowienie w zaciśniętej dłoni. Bark cholernie bolał, tak że chciało się wyć. Zacisnąłem zęby i przymknąłem oczy z bólu. Trzymałem ją. Ląd był blisko. Dojrzałem na plaży dwa pojazdy i grupkę ludzi. To musieli być nasi z Darłowa.
Wysuwała mi się. Milimetr po milimetrze. Czułem, jak jej dłoń zsuwa się Nie trzymała się mojej dłoni. Pilot też dostrzegł ekipę naziemną. Zniżał lot.
Patrzyłem jej w oczy i widziałem przerażenie w jej wzroku. Nic nie mówiła.
– Rozszerz dłoń, tak jakbyś chciała z niej zrobić płetwę, jak żaba – krzyknąłem do dziewczyny.
Wykonała to natychmiast. Chwilowo zadziałało. Nadlecieliśmy nad plażę. Śmigłowiec wytracał prędkość. Uniósł się nieco, by po chwili utkwić w zawisie. Wysuwała mi się. Wychylony na maksa technik naprowadzał pilota. Ten powoli opuszczał maszynę.
– Zegnij palce i trzymaj je z całej siły w tej pozycji – krzyknąłem, zdając sobie sprawę, że mi się wyślizgnie.
Było jeszcze wysoko. Upadek z tej wysokości mógłby być dla niej śmiertelny. Zrobiła to, o co prosiłem. Czekałem na odpowiedni moment. To, co chciałem zrobić, było ostatecznością. Moja dłoń zsunęła się tak, że jej kciuk był poza uchwytem. Szczęśliwie wysokość malała. Pilot starał się jak mógł. Zgiąłem palce i zakleszczyłem je o jej zgięte palce, gdy byliśmy na wysokości trzech metrów nad ziemią. Trzymałem ją już praktycznie samymi palcami, opuszkami.
Przechwycili ją. W końcu mogłem sam odpiąć się z liny. Gruchnąłem na piasek z wysokości dwóch metrów. Dwójka ratowników dała pilotowi znak, że wszystko w porządku. Podniósł maszynę i po chwili poleciał w kierunku lotniska.
Zmęczony leżałem na piasku. Nie miałem siły wstać. Dopiero teraz poczułem okropny ból w stawie barkowym i dłoni.
– Kurwa, ty pojebany jesteś, jak ty to wytrzymałeś, dwanaście minut trzymałeś ją w dłoni – rzucił dowódca grupy naziemnej.
Udało się. Spróbowałem podnieść się z piachu, ale ból był tak silny, że zaraz straciłem przytomność.
Szpital w Darłowie, dzień później.
Miałem zerwane wszystkie ścięgna w prawej dłoni i wybity staw barkowy. Nastawiono mi go i założono opatrunek. Na naciągnięte mięśnie nałożono gips. Dostałem cztery tygodnie zwolnienia. Czekała mnie też czteromiesięczna fizjoterapia. Gdy czekałem na wypis ze szpitala, pojawił się u mnie dowódca dywizjonu. Zlustrował mnie.
– Ty szukasz śmierci; aż tak ci się do niej spieszy? – zapytał.
Nie wiedziałem, o co mu chodzi. Nie popełniłem żadnego błędu, nie naruszyłem procedur.
– Ale panie komandorze… – chciałem się wytłumaczyć.
– Jesteś moim najlepszym ratownikiem, ale zaczynasz działać ryzykownie. Nie dbasz o swoje życie. To, co zrobiłeś, było bohaterskie, ale cholernie ryzykowne – zaczął, patrząc mi w oczy. Nie chciałem mu przerywać. – Dostałeś miesiąc zwolnienia, potem bierzesz zaległy urlop z tamtego roku i zaczynasz rehabilitację, a od września idziesz do Ustki, do CSSMW na instruktora ratownictwa. Zwolniło się miejsce na dwa miesiące, poprzedni instruktor został skierowany na kurs doskonalący. Zastąpisz go i tam dokończysz rehabilitację.
– Ale panie komandorze… – jęknąłem.
Popatrzył na mnie wzrokiem nieznoszącym sprzeciwu.
– To postanowione, dzisiaj wysłałem papiery. Wracasz do nas po tym kursie, jasne?!
Kiwnąłem głową na znak, że się zgadzam, choć ta opcja wcale nie była mi na rękę.
Klepnął mnie w zdrowe ramię.
– Za tę ostatnią akcję pchnąłem na ciebie wniosek awansowy – dodał, wychodząc z sali. Dużo mu zawdzięczałem. Był dla mnie jak ojciec, którego nigdy nie miałem.
Przejdź do kolejnej części – Bałtycki Rybak Dusz II
Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.
Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.
Blog Comments
jammer106
2025-03-27 at 20:53
No to mam debiut. Podobny jak los śmigłowca, który się rozbił. Wstyd mi i przepraszam. W jaki sposób zdublowały się dwa podrozdziały nie wiem. Przyznaje się – moja wina. Nie dostrzegłem tego. Stres, złośliwość rzeczy martwych, zbyt dużo kombinacji przy tekście. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie.
Przepraszam. Niskie oceny są jak najbardziej mile widziane. Zawiodłem.
Tomp
2025-03-27 at 21:52
Debiut zacny.
Opowiadanie bardzo dobrze opisuje emocje bohaterów. Podoba mi się żołnierska stylizacja. Pomimo wielu usterek językowych (tak, MrHydzie!) czyta się łatwo i przyjemnie.
A to chyba usterka autora:
– I proszę bardzo, coś jeszcze? Bo mam tu w chuj roboty – zakończył Radziszewski.
Radziszewski to ten drugi. Te słowa wypowiada „Stary”, czyli B.
Zdwojenia nie widzę. Już poprawione, czy jestem tak nieuważnym czytelnikiem?
jammer106
2025-03-27 at 22:13
Od „Stanowisko Dowodzenia, zaraz po katastrofie. Darłowo” do „– Wytrzymaj kochanie, wytrzymaj, błagam – jęknąłem i pocałowałem ją w usta.”-powtórzone dwa razy. Przynajmniej tak mi się wyświetla i tak przesłałem w oryginale.
– zakończył Radziszewski.” – przed zmianą było – zakończył z nim rozmowę. Tak zmieniałem że się aż zamotałem. Wcześniejszy dialog prowadził Radziszewski. Więc przed zmianą było właściwie. Kto zasugerował zmianę to sam nie wiem. Opowiastka jest moja i biorę ten błąd na klatę.
Dziękuje za komentarz.
Megas Alexandros
2025-03-27 at 23:22
Spokojnie, usunąłem powtórzony kawałek.
Pozdrawiam
M.A.
Pan Hyde
2025-03-28 at 00:01
To wszystko wina korektora.
A na marginesie matematyczno-językowym, skoro już pan debiutant się bije w klatę i samobiczuje publicznie, „powtórzyć dwa razy” to „potrzecić” (z jednego oryginału powstają trzy sztuki: oryginał i dwie kopie) czy „poczworzyć” (z 1 oryginału powstają 4 sztuki: po pierwszym powtórzeniu dwie i po drugim powtórzeniu tych dwóch sztuk — cztery)?
Megas Alexandros
2025-03-28 at 21:37
Chciałem zameldować, że niepotrzebny Radziszewski został usunięty 🙂
Pozdrawiam
M.A.
Caraxes
2025-03-28 at 11:02
Świetna historia o prawdziwych mężczyznach (i jednej kobiecie) ratujących rozbitków na zimnych wodach Bałtyku, czasem płacących najwyższą cenę za ocalenie czyjegoś życia.
Doskonale napisane, z fachową wiedzą i dobrym stylem. Przeczytałem dwa razy, najpierw dla historii, potem dla szczegółów, które mi poprzednio umknęły. O, jakie to dobre.
Otwarte zakończenie i jedynka przy tytule zwiastuje jak rozumiem ciąg dalszy? Jesli tak, to już nie mogę się doczekać!
jammer106
2025-03-29 at 21:45
Dziękuję za miły komentarz i ciepłe przyjęcie. Seria składa się z trzech opowiadań. Kontynuacją tej serii jest kolejna „Strażniczka Bałtyku”.
Pozdrawiam. Jammer106
Gloria Perpetua
2025-03-28 at 14:59
Zarówno pierwszo- jak i trzecioplanowe postacie są bardzo dobrze zarysowane i wiarygodne – mi do gustu przypadł szczególnie komandor. Do tego wartkie, fachowo opisane sceny akcji.
W takiej sytuacji można nawet wybaczyć krótką partię erotyczną, żeby tylko w następnych odcinkach było lepiej, to będzie top publikowanych tu historii!
jammer106
2025-03-29 at 21:48
Dziękuję za komentarz. W części drugiej partii erotycznych jest więcej.
Pozdrawiam. Jammer106.
Megas Alexandros
2025-03-28 at 22:45
Dobry wieczór,
przede wszystkim chciałem powitać na Najlepszej nowego Autora, jammera106. Cieszę się, że do nas dołączyłeś wraz z Twoimi morskimi opowieściami 🙂 Myślę, że mimo paru wstępnych usterek debiut tutaj okazał się całkiem udany!
Co do samego tekstu… kiedy jakiś czas temu przeczytałem go, pomyślałem, że po prostu musi trafić na łamy Najlepszej. Nasz portal powstał właśnie po to, by zbierać takie prace. Dobre literacko, dramatycznie, charakterologicznie, kompetentne od strony fachowej, przemyślane… to jest właśnie to.
Z niecierpliwością czekam na pojawienie się kolejnych części!
Pozdrawiam
M.A.
jammer106
2025-03-29 at 21:53
„Dobre literacko, dramatycznie, charakterologicznie, kompetentne od strony fachowej, przemyślane… to jest właśnie to.” – nie wiem co odpowiedzieć. Dostałem rumieńców na twarzy.
Za usterki przepraszam i dziękuję za szybkie ich usunięcie.
Kolejna część w obróbce.
Dziękuję za ciepłe przyjęcie i miły komentarz.
Pozdrawiam Jammer106.
Emilia
2025-03-30 at 15:52
Przeczytałam z zapartym tchem. I chcę więcej.
jammer106
2025-03-30 at 22:35
Seria liczy trzy opowiadania. Kontynuacja to kolejna seria „Strażniczka Bałtyku”.
Dziękuję za komentarz i pozdrawiam.
Indragor
2025-03-31 at 00:19
@jammer106, tylko proszę, popraw ten twardy błąd w drugim akapicie (Lata 90-te).
jammer106
2025-04-02 at 20:26
Poprawiłbym. Tylko nie za bardzo wiem jak. Jestem tu „świeżakiem”.
Pozdrawiam
Jammer106
Thorin
2025-03-31 at 10:17
Oto opowieść dla prawdziwych facetów. I to nie dlatego, że główny bohater jest prawdziwym macho, bo nie jest – wylewnie rozpacza po śmierci narzeczonej, traci przytomność z bólu. Ale jednocześnie wykonuje najbardziej męski zawód świata – ratuje, ochrania, roztacza opiekę nad słabymi, rannymi, wymagającymi pomocy.
Takich wzorów dziś trzeba – także młodym kolesiom, którzy gubią się we współczesności i wpadają w sidła różnych szarlatanów manosfery.
jammer106
2025-04-02 at 20:58
Dziękuję za komentarz.
Nie jest w moim stylu tworzenie postaci macho. Staram się tworzyć bohaterów jako zwykłych ludzi. Dziesięć orgazmów, organ wielkości słupa telegraficznego – tego u mnie nie znajdziesz. Normalni ludzie postawieni w trudnych sytuacjach. Doceniam że to zauważyłeś.
Tym stwierdzeniem trafiłeś w sedno ” wykonuje najbardziej męski zawód świata – ratuje, ochrania, roztacza opiekę nad słabymi, rannymi, wymagającymi pomocy.” Tworzę opowiadania o nich – ratownikach morskich, górskich, strażakach, ratownikach medycznych i innych.
Ostatnim stwierdzeniem dałeś mi power do tworzenia w tym klimacie „Takich wzorów dziś trzeba – także młodym kolesiom, którzy gubią się we współczesności i wpadają w sidła różnych szarlatanów manosfery.” – nic dodać nic ująć. Każdy z nas może być w tym świecie bohaterem na swój sposób. Jeden będzie wolontariuszem w schronisku dla zwierząt, drugi w Domu Spokojnej Starości. Zwykła salowa w szpitalu jest więcej warta niż znany „influ”, którymi osobiście gardzę. Nie liczą się lajki i wyświetlenia., liczy się dobre serce i chęć BEZINTERESOWNEJ pomocy.
Dziękuję i pozdrawiam.
jammer106
Nefer
2025-04-01 at 14:47
Dobre, mocne, męskie (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) opowiadanie. Dynamiczna akcja, moc żywiołów i siła uczuć, żołnierskie realia. Na podwojony fragment tekstu nie trafiłem, został zapewne już wcześniej skorygowany. Cóż, komputer potrafi wykazać się złośliwością i nie należy przesadnie się tym przejmować. Pozdrawiam i życzę weny.
jammer106
2025-04-02 at 20:31
Dziękuje za miły komentarz.
M.A. natychmiast poprawił Nie była to wina komputera. Dzieliłem tekst na II części razem z moim „masterem” i poszła tzw.. „zakładka”. Gratuluję „Wiedźmy Siedmiu bram”.
Pozdrawiam.
jammer106