
Ilustracja: Tomp na podstawie prac z pexels.com i pixabay.com
ROZDZIAŁ III. PRZEMIENIENIE
Strzeż dusze moiéy / á wyrwi mię: niech się nie záwstydzę, bom miał nádźieię w tobie.
(LIBER PSALMORUM 24, 20)
AD MCXX. Nonis Aprilis / a. Principatus Antiochiæ
Rok 1120, 5 kwietnia, poniedziałek. Księstwo Antiochii
Marco całą noc spędził na Fidelu. Na oklep jeździł od czasu, gdy po śmierci matki dobrzy sąsiedzi odnaleźli w Troyes jego krewniaka i obarczyli go sierotą, więc brak siodła był mu małą przeszkodą. Większą stanowił brak pomysłu, co ma robić dalej. Gdy goniący go jeźdźcy, pochwyciwszy juczne konie, poniechali pościgu za ogierami pełnej krwi, bo Conquérant, ledwo noc zapadła, dołączył do Fidela, nie wiedział ani jak hrabicza Raymonda odnaleźć, ani jak samemu przetrwać. Miał tylko odzienie, nóż, postronek i dysponował dwoma końmi bez siodeł. Języka nie znał – ani łaciny, ani miejscowego.
O świcie ogiery same doprowadziły go do brodu, przy którym Ernoul uźrzał swą śmierć. Dotąd on kupował spyżę u miejscowych. Marco był głodny. Od wczorajszego rana nic nie miał w ustach. Zaspokoił pragnienie i zrozumiał, że jeść coś musi, ale że srebra nie ma, mus mu coś mienić. Nóż? Co zań dadzą? A potem?
Conquérant wprawdzie jest vicehrabiego, ale pod jego zastaw tyle dostanie, że na dotarcie do monsieur Raymonda powinno starczyć z naddatkiem. Ale że pod ten fant złoto da jeno rycerz zamożny, biskup lubo Żyd, a ci są w Antiochii, tam wracać musi, bo nie wie, gdzie by indziej się obrócić.
Jeszcze nim zbudowana wysoko na skałach twierdza ukazała się jego oczom, napotkał zmierzającą naprzeciw niemu jakowąś ludzką gromadę. Ponad pół setki pieszych szło noga za nogą, a z nimi wozy i kilkunastu konnych. Powitali go okrzykami, których nie zrozumiał, więc chciał ich minąć, ale nie dali przejścia.
– Asasyni! – krzyknął, czym w gromadzie wszczął wielkie zamieszanie. Ludzie się zatrzymali i zbiwszy w kupy, krzyczeli coś jeden przez drugiego.
Wozy też stanęły, a z pierwszego z nich wychyliła się niewiasta z głową przyodzianą w czepiec zdobiony złotym otokiem. Wysokim głosem przywołała jednego z jeźdźców i snadź wydała mu polecenie, bo ten wnet zbliżył się do Marca. Całe jego oblicze było czarne, ale koniuch wiedział już, że to nie dyabeł, a jeden z Etiopów. To pono też ludzie, tyle że żyją gdziesik na południu, ich skóra słońcem palona, to i sczerniała. Jednak dla pewności nakreślił na piersi znak krzyża.
Czarny zagadał do niego po łacinie, której melodię Marco znał, choć słów nie rozumiał, potem jakoś inaczej i jeszcze raz zgoła różnie, a potem rozejrzał się wokół i coś zawołał do tłumu. Wnet jakiś mąż doń podszedł, wspierając się kosturem.
Ten, po krótkiej łacińskiej mowie znów pytał chyba, zamęt jeno w Marcu powodując, aż ten przypomniał sobie, że słyszał kiedyś, że inni jego mowę rodzimą zwali „langue d’oil”, i wymówił te słowa. Kosturnik wzruszył ramionami i powrócił do gromady, za to Etiop skinął, by za nim jechać. Jakoż, gdy się zbliżyli do wozu, niewiasta owa, o langue d’oil usłyszawszy, przemówiła doń w tym języku i poczęła wypytywać kim jest i skąd się tu wziął. Na koniec zaś rzekła:
– Jakie twe zamiary? Przyłączyszli się k’nam?
– Siodła, sakw, spyży ni srebra na nie nie mam. Conquéranta – wskazał na luzaka – …zastawić zamiaruję, by co trza nabyć, a zaś do Jéruzalem podążę hrabicza Raymonda u Grobu Bożego wypatrywać.
– Takoż i my do Jéruzalem się udawamy. Na Święta Zmartwychwstania stanąć tam nasza wola.
– Monsieur Raymond prawili, co na tydzień wcześniej będziemy. Ino, że my pędzili co koń wyskoczy, trzydzieści lig każdego dnia przemierzając, a wy i tuzina nie ujdziecie. Nie zdążycie, widzi mi się.
Wieść ta musiała wywrzeć wrażenie na niewieście, bo z Etiopem wdała się w szybką rozmowę w nieznanym języku.
– Jak mam cię zwać? – spytała w końcu.
– Marco.
– Zatem, Marco, umiałbyś nas k’Jéruzalem prowadzić, byśmy na Dzień Odkupienia tam stanęli?
– Zaśby! Jać tylko na koniach się znam, nie na drogach.
– Nie o drogę pytam. Co twój hrabia robił, by trzydziestoligowy postęp czynić, wieszli?
– To wiem.
– Słuchaj zatem. Dam ci siodło i popręg. Ruszysz ze mną. Drugiego z twoich ogierów ja dosiądę. Ty powiesz, co mam czynić, by, jak monsieur Raymond, w Jéruzalem na Dzień Odkupienia stanąć.
– Mowy miejscowych nie znam. Ernoul, któren ubit wczoraj został, z tym sobie radził; spyżę kupował i o drogę pytał.
– Tym Kuntu… – Tu na czarnego spojrzała. – …porać się będzie. Spyżę dam. Co jeszcze?
– Dwa juczne konie. Toporek, łuki, opończe… – wyliczał, uźrzawszy, jak niepraktycznie jest ubrana. Wy i dwóch ludzi, znaczy ja do koni i ten Etiop do wieści i sprawunków. Krzesiwo, huba, zapas spyży. Dla koni i ludzi.
– A broń?
– Mało. Monsieur Raymond i Ernoul po mieczu mieli jeno, oszczep, łuk, strzały, tarczę jedną i sztylet. Bruni żadnej.
Gdy to widać czarnemu tłumaczyła, ten protestował, ale dama go osadziła. Potem wyprawiła go gdzieś, a do Marca rzekła, zapraszając go do wozu:
– Wnijdź, stroje doradzisz.
AD MCXX. A VIII idus Aprilis ad XVIII kalendas Maii. Principatus Antiochiæ et Regnum Hierosolimitanum
Rok 1120, od 6 do 14 kwietnia. Księstwo Antiochii i Królestwo Jerozolimskie
Od gromady pielgrzymiej odłączyli się nazajutrz o świcie. Było ich czworo, bo dama wzięła dwóch – Zenasa i Kuntu. Jucznych też prowadzili pięć, bo strojów, dobytku wszelkiego i zwojów wieźć ze sobą chciała niemało.
Tego dnia w południe dotarli do miejsca śmierci Ernoula, a na jego trupa naprowadziło ich ptactwo. Co z niego ostało, Marco z Zenasem włożyli do płytkiej jamy, a zaś przyrzuciwszy naniesionymi kamieniami, wcisnęli między nie krzyż pośpiesznie wycięty z krzywych gałęzi. Modlitwę odmówiwszy nad mogiłą, ruszyli dalej. Do nocnego popasu jeszcze zostało ćwierć dnia; jechali, mając oczy naokoło głowy, wciąż obawiając się napaści, że tego wieczoru nawet nie palili ognia. Następnego takoż, aż dotarli nad brzeg morza, gdzie co pół dnia drogi były miasta łacinników, więc tu już zdało się przezpieczniej. Tego dnia, a był on czwartym od śmierci Ernoula, mieli spać w domu. Marca czekał pierwszy od lat nocleg w izbie.
Za ten luksus dama, której imienia Marco dotąd nie usłyszał, a pytać się nie śmiał, zapłaciła złotem. Leża były wygodne, usłane sianem i czystą płachtą. W takim zbytku Marco nigdy nie spał, ani w Troyes, ani w podróży. Smagłolice niewiasty i miejscowe dziewki naniosły im ze studni tyle wody, żeby nie tylko konie i ludzie się napili, ale i by dość było na obmycie.
Przed stajnią Zenas, Kuntu i dama rozdziali się nad cebrami do goła, zmoczyli i zaczęli czymś smarować, a potem ochlapywać, dziwnie popatrując na Marca, który potrzeby mycia nie czuł i odzienia nie zdjął. Wpierw uwagę jego przykuł członek czarnego, zwieszający się nad worem z dwoma mądziami. Rozmiary tego przyrodzenia były niepowszednie, że aż w podbrzuszu stajennego wywołały oskomę. Potem, spojrzawszy mimochodem na damę, nie tylko obaczył u niej piersi płaskie, ale i kuśkę niewielkich wprawdzie rozmiarów, ale wyraźnie widoczną w kroku. Całkiem zbaraniały wpatrzył się w nią zastygłymi oczami, ale tego woreczka, który mężczyźni pod swoim członkiem z Bożego postanowienia mają, nie było.
– Cuchniesz, Marco! I tobie umyć by się zdało – odezwała się dama-niedama.
Wciąż czuł zamęt, przeto się nie poruszył.
Dama-niedama coś rzekła w nieznanym języku i podszedł doń Kuntu. Pokonawszy opór koniucha, zabrał się za ściąganie zeń sukni i giezła. Warstwy sukna całkiem omotały obnażanemu głowę, odsłaniając rzyć i krocze, ale mimo to usłyszał on słowa jakoweś wyrzucone wysokim i krzykliwym głosem. Etiop w połowie swojej czynności zamarł, na co Marco począł rzucać się ze zdwojoną siłą, acz, jak uprzednio, nieskutecznie. Wkrótce poczuł między nogami łagodny dotyk zimnej dłoni.
– Przecz otroka udajesz, kiejś dziewka? – zapytała dama-niedama.
Szarpanina z Kuntu wciąż trwała, ale coraz słabsza. Bezskuteczność oporu była widoczna.
– A wy, monsieur? Takoż niewiastę udajecie!
Głos ten mimo szmat, które musiał przeniknąć, snadź dotarł do pytającego.
– Nie udaję. Ty głupiaś, iże nie wiesz, co jak dzieciakowi jądra odejmą, to całe życie piękny jak dziewka i nie charczy jak byle pastuch, a śpiewny głos ma? Na dworze basileusa Ioannisa eunuchów jako ja wielu i mili mu są. A ty? Przecz się pod męskim imieniem kryjesz?
Margot okręcona łachami w ramionach i głowie, a goła w rzyci i nogach, nie wiedziała, co ma rzec. Zali prawdę, którą ukrywać Just ją nauczył? Marzenia o hrabiczu tajone?
– Gadaj, bo uznam, co zdradę chowasz! – niemal krzyknął ów eunuch dotąd uważan za damę.
Czarny mocniej ścisnął, całkiem zbywszy ją możliwości ruchu. Ledwo dech brała, tak ją dusił.
Wysoki głos coś nakazał. Ręce ją uniosły i wnet rzuciły na ziemię. Nogi jej związano, z sukni obrano. Ręce skrępowane rzemieniem dalej przerzuconym przez gałąź niewysokiego drzewa rozciągnęły ją, że niemal zawisła. Kuntu z ławy, na której leżały ich odzienia, podniósł pas. Zrozumiała, co ją czeka. I rzeczywiście, wnet jej dosięgły silne razy, wzbudzając głośnie krzyki i łzy. Po którymś kolejnym smagnięciu nastąpiła przerwa, a eunuch przynaglił:
– Gadaj, jeśli litości czekasz.
– Co wiedzieć chcecie, sire? – wybuczała przez łzy i cierpienie.
– Gadaj, przecz za otroka uchodzić chciałaś. Jak ci nie uwierzę, Kuntu już czeka, coby kark ci skręcić. A przedtem piczy twej użyje do woli, a ma czym.
Ból i niechęć dalszych razów przyśpieszyły ujście prawdy, choć zapowiadane użycie piczy korciło ją, by spróbować. Kuntu pytę miał jak marzenie i siły dużo…
– A bo chcia-łam z monsieur Raymondem być. Ja w stajniach Troyes …żyłam, Just mnie tam przygarnął po tym, jak mać umarła. On mnie nadziewał, ale dopiero monsieur hrabicz przyjemność u mnie swą męskością wywołali. Jam za monsieur Raymondem jak klacz za ogierem szła.
– To jakie twe imię? Prawdziwe!
– Margot. Tak mnie mać wołała. Ale Just – Marco, bo on stajenny, a w stajniach, prawił, dla dziewki miejsca nie ma.
– A ociec? Żywie?
– Mać prawiła, co żywie, ale nie mówiła, kto on. Just takoż pono nie wie.
– A mać jak zwali?
– Ermine. Na chrzcie Ermentrude. A was… – zdobyła się na odwagę – …jak mam zwać?
– Narses dostojny, wysłannik cesarza Ioannisa. Czy to, co o Asasynach i pokucie hrabiego Raymonda opowiadałaś, to prawda?
– Juści!
– Przysięgnij na Boga Wszechmogącego, żeś kyriosa swego nie ubiła ani do śmierci nie wiodła.
– Jać zaprzysięgnę, na co chcecie, bo to prawda! Jeno mnie rozwiążcie, bo bez krzyża, znaku Zbawiciela ręką na piersi uczynionego, słowo nieważne.
Coś poszwargotali w innym języku. Potem eunuch kontynuował przepytywanie:
– Przysięgnieszli, że nigdy przeciw mnie nie wystąpisz?
– Juści!
Rozwiązali jej ręce i zaklęła się na Zbawiciela, czyniąc znak krzyża, że gadała prawdę i że żadnego zła dostojnemu Narsesowi nie uczyni po kres swoich dni.
Jednakowoż mycie jej nie ominęło. Czarny kazał jej się natrzeć jakimś początkowo twardym mazidłem, co w wodzie stawało się śliskie. W otarcia szczypało, a potem, gdy starała się to coś spłukać, kazał trzeć się szmatami do siódmego bólu, by na koniec, już przy świetle pochodni, obficie polewać, nie żałując wody.
Na ostatek, wdziawszy giezło, wpełzła na posłanie i leżąc na brzuchu, bo z tyłu wciąż była obolała po chłoście, chciała zasnąć. Jednak nie mogła, bo z jednej strony ból po razach przypominał o Kuntu, a z drugiej – cięgiem miała przed oczami obraz jego przyrodzenia. Jeśli zwisał, takim wielkim będąc, jakiż ogromniasty pokaże się w naskoku!
Jakoż z Etiopem to przeca inksza rzecz niż z monsieur Raymondem! Do hrabicza i chuć, i powinność służebna ciągnie, a to Boski nakaz. Jakże taki czuć do dyabła!? Toż z tego jeno obraza Boska być musi!
Obraz wronego członka leżącego o dwa kroki przyciągał ją. Wiadomo, że jak ogier zarży, klacz w rui tęgie bale stajni potrafi wyłamać, by podążyć na samczy zew.
Długo nie mogła spać, przewracając się na sianie i cierpiąc męki.
Tak z nią jest, jakby kto inszy za nią myślał, nią kierował…
Schodzi oto z barłogu i wślizguje się na Kuntowy pod jego szubę jako pod Raymondową w końcu lata. Takoż jak wtedy rosi się w kroczu …
Przerywa jego sen, a on, ręką włożoną między nogi jako Raymond onegdaj, sprawdziwszy, kto zacz, nadziewa ją swoim drągiem, który istno długi jest i mięsisty jak marzenie. Margot ino wzdycha ze szczęścia, czując go w sobie. Potem jęk rozkoszny przemienia się w krzyk stłumiony czarną dłonią złożoną na usta, gdy obrócona pod spód i przyciśnięta ciężkim ciałem czarnego do płachty ścielącej leże wyzbywa się dechu. Jest wypełniana do bólu, a obite mięśnie i otarcia po dostanych z jego rąk cięgach przyczyniają katuszy, ale wnet ona kaźń staje się przyjemna, lascywii jeno dodając, bo nadziana jest głębiej niż tamtej pamiętnej nocy w Troyes.
Gdy poczyna się w nią wbijać a wychodzić, znów i znów… przyjemność jej rośnie, ach, rośnie do wyżyn jak przy monsieur Raymondzie! Kuntu sił nie żałuje, a i ona oddaje mu ruchy, zapierając się piętami i próbując unieść rzyć. Pora się z tym, ale ani nie pół pacierza, bo wnet ją tak przyciska, że już zupełnie nie może się unieść. On przyśpiesza, wzmagając w niej błogość, i wszystko byłoby najpiękniej, gdyby nie to, że się dusi. Szarpie się wszelkimi siłami, zmuszając całe ciało do walki o haust powietrza, a równocześnie upaja się rozkoszą z wnętrza płynącą kiejby małmazją, o której słyszała jeno zachwyty, nigdy nie zaznawszy jej smaku. Umiera, a coś jej mówi, że śmierć ta jest piękna i że sam Najwyższy po nią wyciąga rękę, bo już widzi się w raju. Skoro zbawienie tak wygląda, to po co świata się trzymać, po co o dech walczyć? Snadź o takiej to ekstazie świętych męczenników kazał abbé Éloi, co dopiero teraz rozumie. Uchodzi z niej woda, wynosząc rozkosz na niebiańskie wyżyny, a potem i umysł, i ciało zatracają się w radości świętej, niepojętej. Śmiałaby się i płakałaby wraz, aleć nie może, bo Kuntu morderczym ściskiem dech jej dławi. A że już połową ciała, a osobliwie dolną, w raju się czuje, głowa też tam widno dołącza, bo ledwie spazmy się kończą, omdlewa.
Ocknąwszy się z nagła, nie mogła ruszyć ręką ni nogą.
Naokół było ciemno i początkowo przeraziła się, że nie do Królestwa Niebieskiego trafiła, a do dziedziny czartowskiej. Czuła ziąb i słyszała chrapanie, a te dały uspokojenie, bo przecie dyabły ani dusze potępione nie chrapią, a piekło nie zimnem katuje, a gorącem pali. W samym zadartym gieźle leżała na kamiennej posadzce, z czego brała się sztywność. Jakoś ją przemogła, zmacała suknię i opończę, a okrywszy się nimi, roztarła zgrabiałe kończyny i legła na swoim barłogu. Zagrzawszy się, po czasie usnęła.
Podobnych rozkoszy z onym wronym ogierem doznawała w niektóre noce, osobliwie wtedy, gdy spała na czystych barłogach. Te zwidy-niezwidy pomieszane z bólem i niewygodą przynosiły jej lascywie, na krew jej miesięczną nie bacząc. Nieodmiennie budziła się po nich na twardej ziemi bez okrycia, cierpiąc chłód, by potem rozcierać zesztywniałe członki.
Aż pokazały się wieże i mury Jéruzalem.
Po nonie wjechali do miasta i zaraz za bramą znaleźli gościnę. Jej i koniom przypadł nocleg w stajniach klasztornych, a dostojny Narses został przez zakonników w czarnych szatach przyjęty z rewerencją w refektarzu. Gdy wierzchowce i juczne, a wszystkie dziewięć było pod jej opieką, rozkulbaczyła i z Zenasem juki zniosła do celi eunucha, mrok już zapadł. Szukanie monsieur hrabiego wypadło odłożyć na następny dzień.
AD MCXX. XVII kalendas Maii / e. Ierusalem/Regnum Hierosolimitanum
Rok 1120, 15 kwietnia, czwartek. Jerozolima/Królestwo Jerozolimskie
Rankiem Margot, znając swój po temu obowiązek, musiała zadbać o konie. Najbardziej jej przeszkadzało, że ani dogadać, ani obrócić się nie bardzo umiała, więc nawet nalezienie cebra, studni i przyniesienie wody zabrało niemało czasu, bo i do studni była kolejka. Potem szukała paszy, lecz miast niej znalazł się Zenas. Dał jej coś do jedzenia, ale co to było, nie wiedziała, bo i wygląd i smak tego był niemiły; słodkawy, ale do miodu niepodobny. Zapytała, czy i dla koni o paszę mógłby się postarać, a że znał łacinę, wydano im siano z klasztornej szopy. Trza je było przenieść do żłobów, co dla takiej masy koni zajęło ćwierć dnia, zatem do miasta szukać monsieur Raymonda wyszła dopiero blisko południa. Błąkała się bezradnie, bo wzięło ją jakieś otumanienie. Myśl jej błądziła gdzieś daleko i zdało się jej, że jest chora, więc lepiej będzie wrócić do stajni, bo jeszcze straci przytomność w jakimś zaułku. Ledwo do niej dotarła, zasnęła.
AD MCXX. XVI kalendas Maii / f. Dies redemptionis. Ierusalem/Regnum Hierosolimitanum
Rok 1120, 16 kwietnia, piątek. Dzień Odkupienia/Wielki Piątek. Jerozolima/Królestwo Jerozolimskie
Margot obudziła się rano i że dzień zacząć trza było od obowiązku, więc znów zmitrężyła wiele czasu przy noszeniu wody. Dziś siana jej nie wydano, a i Zenas się nie zjawił, więc konie nie dostały paszy. Dwie z wczorajszych kruch leżały na belce, więc z głodu wielkiego zjadła je i popiła wodą, nim w południe wyszła do miasta. Wszystko było jak wczoraj: znów ją dopadły zamęt i bezwład. Gubiła się. Nie wiedziała, jak o Świątynię Grobu Bożego pytać. Tłumy były gęste jako w Troyes w czasie juniowego święta apostołów Piotra i Pawła. Rozglądała się wszędy i dziwne było, że nie zauważyła rudego męża, aż ten rękę położył na jej ramieniu i – o dziwo – zagadał w jej języku:
– Messer, któregom posłem jest, słowo do ciebie ma.
Zadowolona, że wreszcie natknęła się na kogoś, z kim może się zrozumieć, wpatrywała się zarazem, co to błyszczącego mu oko zasłania, jak i w nakrycie głowy nieznane ni z formy, ni z barwy.
– Jakie? – zapytała, nie mogąc skupić myśli.
– Sam ci powie.
– Hrabicza Raymonda de Champagne szukam. Gdzie on, wiecieli?
– To nieważne. Idź ze mną do Messera.
Odejść chciała, bo czas biegł, a monsieur Raymonda naleźć musiała. Kto inny w Jeruzalem ją, Conquéranta i Fidela wyżywi? Ale rudy mocno chwycił ją za rękę.
– Ostań. Interes masz, by Messerowi służyć.
– Monsieur Raymonda odszukać muszę. Bez niego z głodu pomrę. Ja i wierzchowce jego.
– Messer hrabicza Raymonda da ci na zawsze, jeśli zgodę wyrazisz.
Chyba jednak nie jest to jej język, bo to bzdura jakaś: „da na zawsze”! Monsieur hrabicza Raymonda? Jej?? Słowo „messer” też było obce. Potrząsnęła głową, ale to nie pomogło; nadal nie mogła jasno myśleć.
– Kim jesteście? Kto to „messer”?
– Jam Azazel, sługa Messera.
– Na co zgodzić się mam? – W zamroczeniu tylko na to się zdobyła.
– Messer ucztę doroczną wydaje. Zwyczaj ma, że dama imieniem Marguerite mu w niej towarzyszyć musi. Dziś ciebie wybrał.
– Mnie? Jam nie dama! Ja tylko na koniach się znam…
Tłumy ich mijały, ale nikt ich nie potrącał. Było to dziwne, bo również nikt na nich nie patrzył; byli jakby niewidzialni. Ludzki strumień rozdzielał się przed ich dwojgiem, jak woda na głaz natrafiwszy, by, minąwszy, na powrót połączyć się w nurt nieprzerwany.
Dziwak westchnął głęboko, coś pod nosem zamamrotał, a potem powiedział:
– Nie martw się. O wszystko zadbam. Wystarczy, że „tak” rzekniesz.
– Tak? – zapytała w narastającym zamroczeniu, ale rudy, który z nią rozmawiał, snadź poczytał to za zgodę, bo rzucił:
– Ufff… Nareszcie! Bom już myślał, żeby Behemota wołać. Chodź!
…i odwróciwszy się, poszedł, nie patrząc za siebie, pewny, że za nim idzie.
Podążała bezwolnie, a tłumy rozstępowały się przed nimi i schodziły ponownie, gdy przeszli mimo. Nikt ni łokciem o nią nie zawadził, ni fałdą szaty nie otarł, ni spojrzeniem nie musnął.
Kluczyli między budynkami, aż weszli w nieludny zaułek; potem w następny, gdzie jej przewodnik zapukał w jakąś bramę. Gdy się roztwarła, wstąpili i pokazała się dziewka wszeteczna najpewniej, bo za odzienie miała jeno okrywający łono strzęp zapaski i ciżmy cudaczne, przez obcas półstopowy nieprzydatne zupełnie. Na jej dolną wargę zachodziły dwa kły, oba okrwawione. Margot patrzyła z bojaźnią, ale i zainteresowaniem, bo z jednego zwisała czerwona kropla, która oderwać się i spłynąć na podbródek nie chciała.
– Przyprowadziłem ją, Helgo – odezwał się do wszetecznicy ten, z którym przyszła. – Przygotuj ją. A na drugi raz Behemota do dziewek ślijcie.
– Chodź – powiedziała krwawa, pociągając Margot za rękę.
Przeszły przez jedną komnatę, drugą… A każda była piękna, jak w pałacu w Troyes, choć to podsunęła jej tylko myśl w zachwycie, bo po prawdzie ni razu nie była w hrabiowskich czy paradnych salach, a o ich krasie tylko słyszała w czeladnej. W końcu się zatrzymały. Tu okno z oprawionymi jako w kościele kolorowymi szybkami przepuszczało mdłe mimo jasnego dnia światło, ale mroczno nie było przez szczapy płonące w kunach. Na ścianach były malowania i figury z nich wystające oraz tafla wielka, błyszcząca, która jako zwierciadło wody wszystko odbijała, a przed nią zydel złocistą materią obity. Pośrodku stała duża drewniana kadź wyłożona płótnem, a obok cebrzyk z wodą.
Margot bez protestu dała się owej Heldze rozdziać, bo wciąż podziwiała bogactwo komnaty, figury i obrazy na ścianach oraz ową taflę. Krwawa wszetecznica kazała jej wejść do kadzi i wnet z cebra lała doń ciepłą wodę, a choć ceber wydawał się nieduży, wody mieścił tyle, że kadź się wypełniła. Potem szorowała ją przez wiele pacierzy, maściła, płukała… Na koniec poleciła wyjść i osuszyła białą płachtą.
Wtedy nie wiadomo skąd w dłoni Helgi pojawiło się połyskliwe naczyńko. Zanurzyła w nim palce, nabrała na nie mazidła i starannie wsmarowała je w twarz, szyję, a potem w ręce i piersi Margot. Ta patrzyła w błyszczącą taflę i widziała, że mikstura owa cudowna zmienia ją w anioła. Piękniała cała, jakby ręka z maścią pospolitość stajni i nadmiar słońca z niej zmywała, że i podobnej krasy nie widziała u żadnej dziewki w Troyes ani nawet u hrabianki Sophie. „Teraz to juści i monsieur Raymond moją dorodność docenią i z łoża nie odgonią, jako pod Miastem Konstantyna” – pomyślała.
Wnet przyszła pora na inne części ciała; Helga maściła jej brzuch i plecy, a blizny i otarcia zniknęły; dalej stopy, podnieść każdą kazawszy, potem nogi, rzyć i srom.
Na koniec przyniosła kadzielnicę, rozpaliła ją jednym dmuchnięciem i postawiła obok.
– Siedź tu i czekaj, aż Messer cię zawezwie.
Margot rwała się, by biec szukać monsieur Raymonda, ale ciało jej nie słuchało. Siedziała jak hrabianka jakaś przed odziewaniem w dzień zamęścia, a dym z kadzielnicy owiewał ją tak cudownym i upajającym zapachem, że myśli jej usnęły.
Za oknem z barwionych szkiełek blask zmalał i znikł, lecz pochodnie w kunach nadal świeciły jaskrawo, nie spalając się.
Naraz nie tyle przygasły, bo nadal płonęły jasnym ogniem, ile coś światło pochłonęło, a w komnacie zrobiło się ciemno. Przy krześle zjawił się ktoś w czarnym stroju i gdyby nie skrawek bieli pod brodą, trudno byłoby go zauważyć.
– Witaj, hrabianko – rzekł. Najwyraźniej do niej, bo dostrzegła, że biel znikła, zapewne brodą zasłonięta, co znaczyć musiało, że przy tych słowach skłonił się przed nią. – Niebawem przybędą pierwsi goście. – Znów się wyprostował, bo zobaczyła plamę bieli przy jego szyi. – Będziesz ich witać razem z Messerem. Jeśli dziwisz się, hrabianko, swemu wywyższeniu, z wyjaśnieniami śpieszę. Otóż Messer… – Przy tym imieniu snadź musiał się skłonić, bo na chwilkę biel znikła. – …ucztę doroczną wydaje, by w tę noc świętować zwycięstwo nad swoim najsilniejszym – co ja mówię! – jedynym przeciwnikiem. – Głos przybysza zadrżał, ognie w kunach prychnęły jakby pryśnięte wodą i przygasły na mgnienie oka. Usłyszała głośne przełknięcie.
– Zaproszeni hołdy mu składać będą i łasić się do jego stóp i właśnie… – Wziął wdech. – …tu niezbędna będziesz, bo on swoich nie pokazuje… Twoje ucałują, ale wiedz, że nie tobie cześć tym oddadzą, lecz jemu.
Margot, gdyby nie bezwład, a nie tylko członkami, ale i myślą była bezwolna, zapewne chciałaby dowiedzieć się więcej. Pytałaby o los swój, o hrabicza Raymonda, o powody tego wywyższenia i o wymagania, ale teraz zaledwie zdobyła się na krótkie pytanie, a wysiłek, jaki w to włożyła, odebrał jej resztę siły.
– Dlaaczeegoo jaa…?
– Ach, nie powiedziałem?! Wybacz, hrabianko! – wyrzucił niewidoczny z emfazą. – Mój seigneur zwyczaj ma, że wyznacza do tej roli damę o imieniu Marguerite. Co więcej, wybranka jego musi zamieszkiwać miejsce, które na ten rok wybrał. A ty, hrabianko, jesteś jedyną damą o tym imieniu w Jéruzalem. Tak się składa i nie ma wyboru!
Przez jej niezwykłą słabością otumaniony umysł przemknęło, że skoro ten potężny Messer wyboru nie ma, to ona niezmierzoną wartość dlań przedstawia, czego dowód w tym, że damą i hrabianką ją, zwykłego podstajennego i sierotę, zowie, ale wnet rozumienie tego ją opuściło.
Dym z kadzielnicy pachniał osobliwie, nie przypominając wonią żywic i ziół kościelnych.
Naraz drzwi się otwarły i owiał ją powiew gorąca. Ktoś w nich stanął. Płomienie pochodni rozbłysły, choć światła nie dały, zadrgały i zgasły. W ciemnościach mocna ręka ujęła ją za łokieć.
– Idźmyż. Czas towarzyszyć memu seigneurowi w czas uczty.
Wstała wiedziona obcą mocą i poszła z tym zupełnie niewidocznym mężem czynić jego wolę, a podkute ciżmy tego drugiego stukały przed nią w ciemnościach.
Pierwszy doprowadził ją gdzieś i znikł, a ona poczuła dotyk inszej, władczej ręki. Za plecami roziskrzyła się jasność, czyniąc wszystko widocznym. Trzy kroki przed nią właśnie się roztwierały kolejne wrota. Dotykający puścił ją i wtedy omiotła go spojrzeniem.
Stał przy niej mąż wysoki w szacie czarnej i takimż czepcu z błyszczącym otokiem pod dwiema ozdobami przypominającymi rogi. W ręce trzymał laskę niby pastorał srebrny, zwieńczony wyrzeźbioną głową kudłatego zwierza. Obok niego stał Azazel, który ją tu przywiódł, dzierżąc spory puchar. Po jej stronie stał drugi akolita, postacią niższy, cały wraz z twarzą porośnięty czarnym włosem. On też trzymał kielich, ale mniejszych rozmiarów, a między jego nogami stał dzban.
Przed nimi była sala pełna mężów, którzy wnet poczęli podchodzić. Dwornymi słowy pozdrawiali tego ze srebrnym pastorałem, padali mu do nóg, całowali jej stopę, kruchy ręką wysokiego wyciągane z pucharu brali do ust, popijali z kielicha i przechodzili dalej, gdzieś za jej plecy.
Processyia ta trwała i trwała. Margot nie zwracała uwagi na całujących, nie rozpoznawała nikogo, widząc ich jakby przez całun. Jedno, co ją obchodziło, to ból stopy. Ta już ścierpła; skóra, snadź otarta wargami czołobitników, piekła z każdym jej kolejnym dotknięciem jak palona węglem. Stała jednak bezwolnie i nawet nie pomyślała, by pozycję zmienić czy zgoła odstąpić. Raz zdało się jej, że poznaje Narsesa i Kuntu, ale obojętna była na to. Aż nagle słowo „Dei” wymówione znanym głosem zadźwięczało jak dzwon kościelny i przebiło się przez bezwład w jej głowie. Wzdrygnęła się i popatrzyła, kto je wyrzekł, i pewna była, że widzi monsieur Raymonda. Jednak za mgnienie oka tuman znów przesłonił jej myśli i straciła go z oczu. Ledwo zauważyła, że mąż w czarnym czepcu, znów chwyciwszy za łokieć, poprowadził ją na środek sali wielkiej jak katedra, gdzie sam zasiadł na tronie. Zastygła obok zadowolona, że już nikt nie rani jej stopy parzącymi pocałunkami.
Grała muzyka. Słów żadnych nie słyszała, acz biesiadnicy musieli coś mówić. Jak przódy podchodzili znów w processyi, jeno dłużej zabawiali przy siedzącym na tronie. Spokojna w swym otępieniu stała jak posąg. Bezmyślnie patrzyła na przewijające się przed nią postacie i obrazki widziała, a nie ludzi. Dalecy byli, martwi. Nie ciekawili jej.
Aż nagle jeden żywy przystąpił. Wskazał na nią palcem i powiedział:
– To mój sługa …
…a ona usłyszała i zrozumiała słowa. Mrugnęła oczami, by ostrzej uźrzeć owego męża. Tuman wzrok mącący na moment się rozwiał i to wystarczyło, by rozpoznała monsieur Raymonda. To on na nią palec swój kierował i dalej mówił, ale co, nie pojmowała. Zamęt wrócił, ale przezeń przebiły się jasne słowa: „Zbawiciel” i „Kościół”, a że pociągały ją, postąpiła krok ku wypowiadającemu je, by być ich bliżej; potem drugi…
Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.
Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.
Blog Comments
Diana
2025-03-14 at 22:26
Ten rozdział otwiera oczy na wiele rzeczy.
Na naturę Marca tudzież Margot – choć przecież mogliśmy się jej domyślać z poprzednich rozdziałów, o ile czytaliśmy je z uwagą.
Na fetysz Autora dotyczący stosunków 'interracial’ – choć w sumie mogliśmy się go domyślać po tym, jak w poprzednim rozdziale rozspisywał się ochoczo o licznych czarnoskórych w Konstantynopolu oraz o nocnych fantazjach Raymonda. Była to swoista strzelba Czechowa, która tylko czekała, by wystrzelić.
Na charakter tej opowieści, która z jednej strony chciałaby być historyczną 'na serio’, ale co jakiś ulega postmodernistycznym ciągotkom. W tym wypadku w nieco zbyt oczywisty sposób nawiązując do jednej z najsłynniejszych powieści w dziejach.
Gdybym musiała wybierać, chyba wolałabym Tompa historyka i stylistę niż Tompa – postmodernistycznego kpiarza. Dlatego ten rozdział przyoasował mi nieco mniej niż poprzednie dwa. Liczę, że diabły zostaną chyżo przegnane i będziemy mogli na powrót skupić się na radościach i smutkach rodziny hrabiego Szampanii! To dla mnie znacznie ciekawsze, niż powtórka z Bułhakowa…
Tomp
2025-03-15 at 12:32
Witam moją najwierniejszą czytelniczkę. 🙂
Co do mojego (jakoby) fetyszu międzyrasowego, to dałaś mi do myślenia. Czyżby???
Nawiązanie do „Mistrza i Małgorzaty” jest oczywiste i zaplanowane, acz znaczenie i efekt będą inne niż u Bułhakowa. Rzekłbym: odwrócony pod wieloma względami. I moim zdaniem „na serio”, jeśli wziąć pod uwagę traktowanie przez tamtych ludzi świata pozamaterialnego w dzisiejszym rozumieniu. Dla nich to był jeden świat, w którym duchy istniały i oddziaływały realnie. Nie na darmo arcybiskup Marcel słał Gezę do Ziemi Świętej po egzorcyzmy (Rozdział II).
W nawiązaniu do Czechowa: jesteśmy dopiero w III akcie; przed nami jeszcze cztery. Nie wszystkie strzelby już wypaliły, a i kilka kolejnych pomocnik scenarzysty, korzystając z kolejnych antraktów, wiesza po ścianach. 🙂
Diana
2025-03-17 at 09:22
Chciałam podkreślić, że pisząc o fetyszu interracial nie formułowałam zarzutu. Każdemu jego kinki, nie krytykuję, nie oceniam 🙂
unstableimagination
2025-03-15 at 11:54
Tego się po Marco nie spodziewałem! A jeszcze przyjemniej zaskoczony został Kuntu.
“Wiadomo, że jak ogier zarży, klacz w rui tęgie bale stajni potrafi wyłamać, by podążyć na samczy zew.”
Ano, wiadomo. I takie właśnie “stokrotne” chęci w tej wspaniałej Margot.
Zaiste, nie obola, ale całą ich skrzynię warta ta dziewka!
Mnie osobiście bardzo podoba się dodatek metafizyki do ultrarealistycznego średniowiecza. Poczułem klimat przypominający serial Robin of Sherwood.
To jak dokładnie i wiernie opisana jest epoka, automatycznie urealnia mi odbiór elementów nadnaturalnych. I w drugą stronę. Mam wrażenie, że dzięki temu głęboka wiara ludzi tamtych czasów jest jeszcze bardziej przekonująca.
Jedynie nagłe zakończenie nie przypadło mi do gustu.
Tomp
2025-03-15 at 12:14
Cieszę się, że Ci się podoba. Samo zakończenie… zakończeniem nie jest. To zaledwie przerwa w narracji, o czym przekonasz się w następnych rozdziałach. Taka to już uroda powieści w odcinkach. Nie powinieneś się dziwić, skoro i Rozdział I zakończył się nawet bardziej wyraźnym cliffhangerem. :).
Co zaś do obecności świata metafizycznego w umysłowości ludzi średniowiecza, to jestem pewien, że Szatan, Bóg i duchy była dla nich bardziej realne, bliskie i oczywiste niż dla nas mechanika kwantowa, czarne dziury i… działanie smartfona.
Wareski Gwardzista
2025-03-15 at 22:17
Kolejny rozdział, zmiana perspektywy i wyjaśnienie, co przedtem było podejrzanego z Marco.
Trochę to potwierdziło moje podejrzenia, ale też wzbudziło niewiarę co do tego, jak Marco/Margot była w stanie ukrywać swoją tożsamość – zarówno w stajniach w Szampanii, jak i w czasie długiej podróży przez Europę i Azję.
Moja niewiara zasadza się na paru kwestiach – ok, stajenny Just znał jej tajemnicę i zapewniał ochronę, przy okazji folgując sobie do woli. Ale inni pracujący w stajni – musieli być tacy, przecież we dwoje nie oporządzaliby wszystkich koni na zamku – nie zauważyli, że ich kolega nigdy nie sika na stojąco ani nie spłukuje ciała z potu w ich obecności? Nie dostrzegli pewnego naddatku na wysokości klatki piersiowej? Nie słyszeli cienkiego głosu? Piersi można od biedy wiązać bandażami, ale na falset nic się nie poradzi.
Dziwi mnie też, że Raymond, pies na baby, nie zauważył wcześniej nic podejrzanego w swoim słudze. Nie usłyszał nic w jego głosie. Tym bardziej, że właśnie przebyli razem tysiące mil. W podróży ukrycie płci Margot byłoby jeszcze trudniejsze – w świecie bez zapewniających prywatność toalet czy kabin prysznicowych.
Słowem, po prostu tego nie kupuję 🙂 a mam wrażenie, że spora część fabuły zasadza się na tej nieprawdopodobnej maskaradzie…
Tomp
2025-03-15 at 23:36
Czepiasz się.
Historia jest pełna kobiet udających mężczyzn: Nawojka, Joanna Żubr, kobiety w armii amerykańskiej w czasie wojny secesyjnej (w tym Mary Edwards Walker)… To były KOBIETY. O ileż łatwiej udawać chłopaka-niedorostka będąc dziewczyną.
Ale po kolei:
Marco z innymi służącymi bywał tylko w czeladnej podczas posiłków. Dyscyplina tam nie była na pewno podobna klasztornej, gdzie ani mówić, ani popatrywać na boki nie wolno, ale na pewno jakaś była. A Marco (patrz Rozdział I), unikał przedłużania tam swego pobytu (bo go służące dziewki nagabywały – Rozdział I). Konie hrabicza przydzielone Justowi (Marco zaledwie mu pomagał, wiedziano, że to jego krewniak) stały osobno. (Patrz Rozdział I, gdzie i Gitane ma osobną zagrodę w stosunku do części ogólnej). Spał(a) na stryszku samotnie (Rozdział I).
Z trybu życia w średniowieczu nie wynika, by oddawano mocz zbiorowo i na dodatek pokazując sobie kuśki. Wszyscy nosili suknie; wystarczyło podciągnąć. Są kobiety, które umieją oddawać mocz na stojąco (sądzę, że Just o to mógł zadbać), a i potrzeba publicznego oddawania moczu jest raczej perwersją.
Piersi to już – wybacz – zarzut niemądry. Ileż jest trzynastoletnich dziewcząt z płaskim biustem!
Podobnie z myciem. Ludzie w średniowieczu (wczesnym i średnim) nie myli się wcale często: Kościół uważał mycie za niemal rozpustę. Będzie o tym w Rozdziale VI. Moda na łaźnię zaczyna się w Europie od XIII w., ale na dworach i w miastach. Nawet w XIX w. chłopi w Polsce w zasadzie się nie myli (poza twarzą, dłońmi i czasem stopami), a na pewno nie kąpali.
https://ciekawostkihistoryczne.pl/2020/11/15/czysta-grzesznica-i-brudna-swieta-jak-czesto-kapaly-sie-kobiety-w-sredniowieczu/
*****„Wielu wczesnych świętych hołubiło brud z entuzjazmem, żarliwością i niesłychaną pomysłowością” – czytamy w Historii brudu autorstwa Katherine Ashenburg. „Św. Agnieszka nigdy nie splamiła wodą żadnej części swego ciała podczas krótkiego wprawdzie, bo trzynastoletniego życia. Godryk, angielski święty, przeszedł piechotą z Anglii do Jerozolimy nie myjąc się i nie zmieniając ubrania. […] „.*****
Twoją uwagę o kabinach prysznicowych i zamykanych toaletach traktuję jako próbę żartu.
Głos: przecież Marco uchodził za małolata, a więc przed mutacją.
Raymond feromony czuł (gospoda w Szwabii, strych stajni, Rozdział II), ale nie wiedział, co to feromony 😉 .
Wareski gwardzista
2025-03-16 at 08:47
Może się czepiam, ale przypominam, że sekret zarówno Nawojki, jak i Joanny Żubr wyszedł na jaw, w przypadku tej ostatniej już po paru miesiącach. W realiach polowych po prostu nie dało się długo ukrywać oczywistej odmienności fizjonomicznej. A Margot, przynajmniej w czasie podróży do Jerozolimy, żyła w realiach przypominających polowe – cały czas w większej grupie mężczyzn, pod gołym niebem, w świecie bez ustronnych sanitariatów. Myślę, że prędzej czy później ktoś musiałby coś zauważyć 🙂
Tomp
2025-03-16 at 20:07
Jest taki dowcip:
Na stanowisku archeologicznym w Egipcie znaleziono coś, co nazwano „kawałkiem drutu”. Jeden z naukowców dowodził, że jest to dowód, że w państwie faraonów znano telegraf. Jego konkurent kopiący w Mezopotamii ripostował, że Sumerowie byli technologicznie na wyższym poziomie, bowiem on drutu nie znalazł, co oznacza, że znali telegraf bez drutu.
To tak na marginesie Twojego przekonania spowodowanego małą liczbą i szybkim odkryciem płci tych udających męskość kobiet. Otóż (jak ten archeolog z Mezopotamii) stawiam oczywistą tezę: zdemaskowanych kobiet-przebierańców było tak mało, bo wszystkie inne nie zostały zdemaskowane. Kamuflowały się skuteczniej i stąd na karty historii nie trafiły. 😉
Megas Alexandros
2025-03-16 at 21:08
Dobry wieczór!
Rozdział trzeci Mieczy i Wagin znacząco różni się do dwóch poprzednich. Jest znacząco krótszy, prawie trzykrotnie, sądząc po wyliczeniach długości czasu lektury, skupia się na postaci, która poprzednio funkcjonowała raczej na obrzeżach fabuły, no i w znacznie wyższym stopniu nasycony jest elementami fantastycznymi. Dlatego czytany bezpośrednio po tamtych może powodować pewien dysonans, żeby nie powiedzieć zgrzyt.
Wydaje mi się, że można było wprowadzić główny szwarccharakter i jego orszak w sposób nieco mniej oczywisty, bardziej subtelny i dwuznaczny, najlepiej poprzez zmniejszenie liczby nawiązań do „Mistrza i Małgorzaty” (już tytuł messera byłby tu wystarczającą wskazówką dla dość spostrzegawczych czytelników). Czy potrzebowaliśmy jeszcze Behemota o zarośniętym pysku i wampirzycy z okrwawionymi kłami? To już pytanie dla Autora.
Zastanawiam się, co Tomp planuje uczynić z Margot. Dotychczas wydawało mi się oczywiste, że Raymond będzie dążył do uwolnienia i zdobycia Blanche. Ale kto wie, czy lojalność i przywiązanie Margot nie podbije w końcu jego serca… o ile oczywiście zdoła ją wyrwać z pazurów Złego – a to, że taką próbę podejmie, sugerują ostatnie akapity rozdziału.
Pozostaje czekać na kontynuację, w nadziei, że gdy wszystkie elementy układanki wskoczą na miejsce, całość będzie się prezentować wyśmienicie. Dlatego na razie powściągam swój sceptycyzm wobec pewnych elementów fabularnych tego rozdziału i z nadzieją spoglądam naprzód. Raymondzie, do dzieła!
Pozdrawiam
M.A.
Nefer
2025-03-20 at 20:00
Udany, zgrabnie skomponowany rozdział. Przeczytałem z autentyczną przyjemnością. Oczywiste asocjacje z „Mistrzem i Małgorzatą” nie psują zadowolenia z lektury. W końcu akcja toczy się w Jerozolimie, do której nawiązywał w swej powieści sam Bułhakow. Narasta za to ciekawość, co z tego wszystkiego wyniknie. Chętnie poznam ciąg dalszy.
Tomp
2025-03-23 at 01:31
Z zadowoleniem odnotowuję, że przestałem Cię nudzić. 😉