
lustracja: Tomp na podstawie prac z pexels.com i pixabay.com
ROZDZIAŁ II. POKUTA
Bo oto grzesznicy náćiągnęli łuk / nágotowali strzały swé w sáydaku / áby postrzeláli w ćiemności práwych sercem.
(LIBER PSALMORUM 10, 3)
AD MCXIX. VIII kalendas Septembris / b. Genesius mimus. Troyes/Champagne
Rok 1119, 25 sierpnia, poniedziałek. Wspomnienie św. Genezjusza aktora. Troyes/Szampania
Raymond poprosił ojca o posłuchanie jeszcze nocą, a hrabia Lambert przyjął go w swych komnatach skoro świt. Rozumiał, że jego synem powoduje nadzwyczajna sprawa.
– Oćcze, to rzecz dla twoich uszu jeno…
Sire Lambert spoźrzał nań przenikliwie. Ręką machnął ku obecnym.
– Wyjdźcie wszyscy! Goarze, zadbaj, by nikt przez zapomnienie nie został, a zaś stań u wejścia i pilnuj, by nikt nam nie przeszkadzał i nie podsłuchiwał.
Pierwsze drzwi zostały zamknięte. Zostali sami – ojciec i syn.
– Oćcze, zgrzeszyłem. Przeciw Bogu, przeciw tobie i przeciw siestrze, Sophie.
– Mów.
– Wiesz, oćcze, że dziewki mnie bawią i że na wiele z nimi sobie pozwalam. Na wieczór Biet, pokojową Sophie, ugadałem. Jak po komplecie wróciliśmy, pod kaplicę się udałem, gdzie czekać miała. Gdy jej w mieśćcu umówionym nie zastałem; do wnętrza wszedłem. W środku była, ale nie ona… W ciemnościach siestry nie poznałem i jak dziewkę potraktowałem. Dopiero postać jakaś bez oblicza, kaplicę łuczywem oświetliwszy, pomyłkę moją ukazała.
– Komu? – spytał hrabia, mieniąc się na twarzy.
– Mnie, Sophie i Blanche. Snadź obie w kaplicy na modłach posnęły.
– A łuczywem kto świecił?
– Demon jakowyś! Kapturem pustkę czarną w mieśćce lic krył. Zbiegł zaraz, pochodnię porzuciwszy.
Lambert z karła brokatem wybitego zerwał się z gniewem.
– Zbiegł?! I tyś go nie ścigał?!
Raymond do nóg mu padł.
– Monsieur oćcze, zmiłujże się! Demona ścigać miałem? Toż w ciemnościach się rozwiał!
– Głupiś! Człek to był! A ty, miast pojmać go, a nawet zabić, by hańby twej siestry nie rozgłosił, ujść mu dałeś!
Vicehrabia nie był pewien ojcowych racji, ale pochylił się niżej ku jego stopom.
Sire Lambert, odtrąciwszy syna na bok, jął w zamyśleniu chodzić po komnacie. Pacierz nie minął, jak podjąwszy decyzję, rozkazał:
– Do tuniki się rozdziej.
Pas swój, nie rycerski wprawdzie, mieczowy, na dłoń szeroki, ale inszy, któren naszał do domowego stroju, z siebie zdjął i począł syna chłostać.
Raymond początkowo znosił razy w pokorze i cichości. Męska duma nie pozwalała okazywać bólu, a rozumiał dobrze, że kara ta mu się należy. Gdy jednak liczba uderzeń pół tuzina przekroczyła, spokój i ciszę utrzymywać coraz trudniej mu było. Pas ojcowy, z byczego grzbietu wycięty i srebrem nitowany, był masywny. Teraz te zdobienia skórę mu rozrywały jako Chrystusowi biczowanemu, kaleczyły, krwawiąc poślady, uda i plecy. Tunika rwała się, nabierając czerwonej barwy, a on ostatkiem swej woli zawierał usta, by jęk niegodny rycerza, którym chciał wnet ostać, z nich nie wyszedł. Jakże ciężka próba to była! Ostatecznie jednak hrabia Lambert uznał, że dość, pas z krwi otarł o kraj synowskiej tuniki, a opinając się nim na powrót, rzekł:
– Wstań a odziej się. Nie śniadając, konia bierz i sam jeden, bez żadnej posługi, do Clairvaux do abbé Bernarda jedź. Pokłoń się mu, grzech wyznaj i o pokutę proś. Wypełniwszy ją, przebaczenie moje otrzymasz. Wychodząc, Goara do mnie wołaj.
Hrabicz, wciąż z najwyższym wysiłkiem sznurując usta, nałożył suknię na porwaną tunikę i udał się do swoich komnat. Tu wziął miecz i kaletę ze srebrem, nie przypasując, by bólu sobie nie przydawać, sztylet ukrył na piersi, narzucił podaną przez Paula opończę podróżną i, zszedłszy na dół, kazał siodłać Bravera. Wyprowadził swego ogiera pieszo; skutki chłosty powodowały, że jeszcze wiele dni na siodło nie siędzie. Szedł więc jak ciura ostatni, obrawszy drogę ku Saint-Julien, która dalej wiodła do klasztoru wuja Bernarda.
Zanim tercyia nastała, pokazało się, że i piesza droga lekka nie jest. Tunika, a miejscami i suknia, do ran gdzieniegdzie już przyschła, a co krok zrobił, za strupy szarpała, na nowo je otwierając. Krew ciekła po nogach, że i skórznie do stóp poczęły się kleić. Vicehrabia pieszej wędrówki niezwyczajny, poczuł, że wnet otarcia i pęcherze nie zwolą mu iść. By ulgę sobie dać i drogę kontynuować, konieczne było oswobodzić stopy. Dotąd skórznie sługa mu zzuwał… Teraz sam próbę wszczął, ale tu ból napotkał nowy – aby je zrzucić, musiałby wyginać plecy z ranami przyschniętymi do odzienia. Nie dał rady tego uczynić. Zalał się łzami bezsilności, cierpiącą twarz szczelnie okrywszy kapturem, by pachoł jakiś, wieśniak lub inny poddany, czy, co gorsza, dziewka, trafem jakimś nie uźrzeli jego hańby.
Płakał wciąż, gdy Braver trącił go chrapami, jakby pytając o przyczynę takich dziwów: oto siodło nosi, ale puste, a jeździec przemienion w pieszego, wodę z oczu puszcza i stoi oparty piersią o drzewko. Ponowne trącenie nasunęło Raymondowi pewną myśl. Wodze konia oplątał wokół obcasa, o pień mocniej się zaparł i zachęcił zwierzę, by ruszyło. Noga wyprężyła się poziomo, nieco przydając bólu, ale zapiętek zszedł. Teraz wystarczyło stopą umiejętnie ruszać, by but zrzucić.
Z drugim zrobił to samo, czworonożnego przyjaciela za uszami miłośnie potarł i po karku poklepał. Skórznie przewiesił mu przez grzbiet i nieco swobodniejszym krokiem ruszył w dalszą drogę. Bosonogi dziedzic najbogatszego hrabstwa Franków…!
Rychło się przekonał, że ulga była jeno chwilowa…
*****
Ledwie Raymond opuścił ojcowe komnaty, hrabia Lambert począł działać. Upewnił się, że Sophie choć tyle rozsądku okazała, że nikomu o zaszłości z bratem nie nadmieniła, ledwie co o demonie bełkocząc. Zamknął ją w komnatach z Emilie, zakazał je opuszczać i straż postawił, by nikt ich nie odwiedzał. Jako że obie srodze przewiniły, nie wyobrażał sobie puścić tego płazem. Niania była z rodowych, więc nie mógł jej poddać chłoście z rąk katowskiego pachoła, a Sophie tym bardziej. Nakazał zatem, by co dzień przez oktawę jedna drugiej zadawała tuzin razów rózgą, kładąc jako warunek, by cerze nie poczynić krwawych ran, które mogłyby płeć jej oszpecić.
Emmie kazał przysposobić wychowanicę do podróży, a potem odebrać chłostę, że jej nocą nie dopilnowała. Po śniadaniu z małym pocztem odwiózł Blanche do Montiéramey i powierzył benedyktynom jako rekluzę. Przeszkód mu w tym nie czyniono; wszak sam ten klasztor ufundował i hojnie uposażył, a jego eminencja opat Gontrad de Poitou był jego wasalem.
Działaniami tymi starał się zapewnić ciszę wokół Sophie, by ratować cześć rodu. Jedyne, co mu wciąż zaprzątało głowę, to owa tajemnicza postać, która łuczywem gorszącą scenę oświetliwszy, rozwiała się. Wszystko, co mógł – zrobił, a teraz jeno pozostało czekać, zali czyjś język się ozwie, by wtedy język ów wyrwać. Nastawianie ucha na głosy i szepty służby powierzył Goarowi.
*****
Sophie nie dziwiła się ojcowym zarządzeniom poza jednym – że i ona ma nianię chłostać. Sama do rózeg za przewiny i nieposłuszeństwa przywykła w domu za dziecka, a potem przyglądała się im w klasztorze. Mniszki zwyczajowo smagały się wzajem lub własnoręcz w każdy piątek, czyniąc tym sposobem ekspiację za grzechy. Ją ta pokuta w latach edukacyi klasztornej omijała; uznano, że hrabiance inne razów dawać nie mogą, a ona powołania do samobiczowania nie objawiała.
Napatrzyła się jednak, jak tamte się smagają. Wiele podczas batożenia osiągało ekstazę; wtedy na ich twarzach ukazowała się rozkosz niebiańska, czasem doprowadzając do omdlenia. Niektóre wiły się, leżąc na posadzce lubo pełzając w drgawkach, choć lica ich wyrażały błogość raczej niż boleść. Bywało, że zaśmiała się która, co jednak skutkowało silniejszymi razy, czasem śmiech ten wzmagając, a czasem w szloch mieniąc.
Teraz zgodnie z ojcową wolą wpierw ona wybatożyła Emilie. Sprawiło jej niejaką przyjemność, że wprowadziła w czyn swoje dziecinne marzenie, mszcząc się za tamte zaprzeszłe urazy, ale stara znosiła chłostę pokornie, mamrocząc pod nosem psalmy, co zgasiło przyjemność odwetu za dawno zatarte „przewiny”. Potem Sophie sama przełożyła się przez ławę i wypięła w gieźle jeno, wystawiając się na razy Emilie. Jakoż te spadły na nią niemocne; snadź niania osłabła lubo wzdragała się karać dolegliwie. Przy szóstym uderzeniu rzemieni Sophie poczuła w sobie ciepło; było to nawet miłe. Gdy siódme i ósme jej dosięgły, pojawiły się znajome łaskotki. Kolejne dwa jeno nasiliły owe odczucia, a ostatnie – spowodowało niedosyt. Odruchowo poprosiła:
– Więcej!…
Emilie zamarła, snadź rozpatrując prośbę, ale rozkaz hrabiego był jasny.
– Jutro.
AD MCXIX. VII kalendas Septembris / c. Zephiryni pape et martyrium. Troyes et Clairvaux/Champagne
Rok 1119, 26 sierpnia, wtorek. Wspomnienie św. Zefiryna papieża i męczennika. Troyes i Clairvaux/Szampania
Do urazów duszy, pleców i rzyci rany na stopach, nieprzywykłych do kamieni pod gołą podeszwą, dołożywszy, Raymond pierwszą noc swej hańby spędził w lasku przydrożnym jak wygnaniec jakowyś, którym zresztą był. Nocując w jakimkolwiek zamku ojca lub któregoś z jego wasali, musiałby okazać całą swą nędzę, a powodowany wstydem i dobrem rodu przed tym się wzdragał, przeto je omijał. Do klasztoru w Clairvaux dotarł w drugim dniu po nieszporach – zmęczony, niewyspany, obolały, zgłodniały i pełen obaw o swój los, który teraz zależał od pobożnego opata.
*****
Do drugiej chłosty Sophie podeszła, kierując się przemyśleniami poczynionymi po poprzedniej. Po pierwszym chlaśnięciu nakazała:
– Mocniej!
Niania uderzyła mocniej.
– Jeszcze!
– Monsieur Lambert płeć uszkodzić zakazali – odezwała się Emilie głucho.
Sophie zaczynała rozumieć mniszki, które batożyły się w klasztorze. Chłosta przyjemność dać może… trzeba tylko umiejętnie mocą razów zawiadywać. By wywołać silniejsze łaskotki pod brzuchem, potrzebowała tęższych. Wymyśliła powód, który nianię do nich skłoniłby:
– Grzech mój srogi był, to i pokuta srogą być musi. Smagajcież mocniej.
Argument niania snadź zrozumiała. Wszak wierzyła, że demon tylko grzesznym duszom może się ukazać. A na grzech najskuteczniejszym lekarstwem jest pokuta; wszyscy kaznodzieje za Ojcami Kościoła to głosili.
Smagnęła zatem mocniej.
– Tak!… Tak bijcież, nianiu!
Po ósmym hrabianka czuła się rozgrzana, było jej gorąco i niemal błogo. Może tylko…
– Niżej, Emilie. Bo siedzieć mi trudno będzie…
Rzemienie posłusznie chlasnęły uda.
Ciepło rozlewało się wszędzie, podbrzusze pełne było rozkosznych łaskotek, a vagina chuci…
Tuzin odliczywszy, niania skończyła. Teraz należało ją szybko odprawić, by nie przeszkadzała. Hrabianka znów uciekła się do jej pobożności, by mieć sposobność dokończyć, co sobie umyśliła:
– Idźcie do siebie, Emilie. Pomódlcie się za mnie, a ja pokutę moją w odosobnieniu dalej sprawować będę.
Niania pośpiesznie odeszła, ostawiwszy rózgę podle hrabianki.
Sophie obróciła się i ledwie drzwi za Emilie się zamknęły, legła na ławie i rozwarła uda. Pamięć z nocy, gdy męski organ brata rozpychał jej wnętrze, przesłaniała jej wszystkie inne myśli. Szkoda, że ów demon wtedy zabawy im przerwał! Była tak blisko poznanej na wieży rozkoszy! Teraz wie, że palec jest za mały; owej przedniebnej jaskini potrzeba grubszego wypełnienia.
Rączkę rózgi nieco przypominającą Raymondowy organ, który w kaplicy dawał jej przyjemność, wraziła w vaginę. Suwała skórzaną namiastką bratowego wyrostka, naśladując ruchy z kaplicy i imaginując sobie, że męża w sobie czuje. Po półpacierzu wzmogła się wyginaniem kibici. Rozgrzewający ból zbitych pośladków dodał gorącości, ukrwienie vulvy się powiększyło, chuć przejęła władzę nad ciałem i Sophie poczuła spazmy. Tak dalece mocą swą przewyższyły tamte z wieży, że z jej ust wydobył się krzyk, a znad rózgi trysnęła wilgoć, przybierając pozór sików.
Dobrze, że Emilie była zatopiona w modłach i rozkoszy tej nie przerwała!
Sophie z wielkiej radości nie umiała powściągnąć spazmatycznego śmiechu, dłonią tłumiąc głos wydobywający się z ust. Zrozumiała ekstazę mniszek. Szkoda, że dopiero teraz… Opadła w bezsile. Wiele lat trwała w niewiedzy, skąd pochodzi rozkosz niebiańska. Wiele czasu straciła, któren teraz pora nadrobić.
Radość wielka i spokój towarzyszyły tym myślom i skłaniały do ufnego patrzenia w przyszłość. „Kochany ociec!” Choć czuła doń wdzięczność za zamknienie i nakazane rózgi, wiedziała, że przyczyn szczęśliwości swej wyznać mu nie może. Mężczyźni dziewczyńskich spraw nie zrozumieją, nawet tak mądrzy jak monsieur ojciec.
Emilie przez hrabiankę odprawiona po chłoście do swej komnatki bynajmniej nie na modlitwie trawiła czas. Chłostanie dziewek zawdy ją wprawiało w dziwne stany. Nie potrafiła nazwać swych odczuć; chowana na żywotach świętych, wzorów dlań tam nie nalazła, przeto wiedzy jej brakło. Słowa czytań pobożnych i kazań kapłańskich opisywały męki torturowanych męczennic, sprawcami owych kaźni się nie przejmując i pomijając ich doznania. Ona jednak raczej w kręgu oprawców niż męczennic się widziała – biczującą, parzącą wrzątkiem i ogniem, szczypcami szarpiącą piękne ciała, gdyż Stwórca takowym jej nie obdarzył. Ofiarami swymi wyobraźnią malowała zawdy dziewki piękne, młode i obfitych kształtów. Później, gdy lat i władzy jej przybyło, nieraz dla swojej przyjemności chłostała co ładniejsze pokojowe, nierzadko wymyśliwszy błahy pozór winy. Szczypała ich gładkie ciała, zostawiając sińce. Ze szczególnym upodobaniem raniła ich piersi, co było źródłem rozkosznie brzmiącego w jej uszach jęku. Żadna z karanych dziewek jednak razów mocniejszych ani liczniejszych, jak Sophie, się nie dopominała. Nadto Emilie poznała, że smaganie służki podległej daje daleko mniej zadowolenia, niźli wysoko urodzonej mademoiselle, rodu lepszego niż jej. Wczoraj obaczywszy różnicę, dziś delektowała się nią, błogości wielkiej doznając, osobliwie gdy hrabianka „Mocniej!” wołała. Usłyszawszy afektowane: „Tak!… Tak bijcież!…”, uczuła łaskotki jakoweś niespodziewane, objawiające się szczególnie pod brzuchem i potęgujące rozkosz. Siły mało miarkując, chłostała wychowanicę i niemal omdlewając, odchodziła od zmysłów z dotąd niezaznanego szczęścia. Stąd, gdy przepisany tuzin razów się dopełnił, i bez zachęty wychowanicy uciekłaby do się, by w samotności dojść do opanowania. A w komnatce swej gasząc wewnętrzne ognie, bolała równocześnie, że jej nie strawiły ze szczętem. Dygotała, szarpana zmiennymi nastrojami, o kolejnych biczowaniach dupiatej Sophie, jakże różnej od dzieweczki niedorosłej, którą karciła lata temu, rojąc sobie i awansem radując nadchodzącymi dniami, zarazem nie mogąc się doczekać powrotu gorączki i rozkoszy powodowanych biciem.
Z drugiej strony, poznawszy się w roli chłostanej, co od dzieciństwa wczesnego jej się nie przydarzyło, odkryła i w tym przyjemność. Przez wpojoną cześć dla świętych męczennic ona w roli męczennicy uźżała się prawie świętą, ciesząc się szczęściem znoszenia kaźni. Cięgi rozgrzewały jej ciało, wzbudzając dziwne łaskotki, a że pierwszy raz je dopiero co poczuła, to miała je za moc niebiańskiego wsparcia. Dziś utwierdziła się w tej łasce; snadź nie tylko ona jej doznawała, bo i Sophie prosiła o więcej…
Rozważanie owo pobożne, które przeprowadziła, klęcząc w swojej komnatce, uspokoiło ją. Widać Zbawiciel nieznanymi zwykłym ludziom balsamy obdarzył męczennice i męczenników, przeto kaźń staje się im przyjemną i, co ważniejsze, oprawca, będąc wykonawcą Jego woli, jest im w istocie dobroczyńcą. Dlatego z taką przyjemnością i radością męczennice katusze znoszą; dlatego i siepacze rozkoszy doznają. Zatem wolą Bożą może chłostać i torturować – i sama staje się przyczyną radości innych, i zarazem otrzymuje nagrodę – razy rózeg znosząc, jak i sama je zadając.
AD MCXIX. VI kalendas Septembris / d. Rufi episcopi et martyris. Troyes et Clairvaux/Champagne
Rok 1119, 27 sierpnia, środa. Wspomnienie św. Rufusa biskupa i męczennika. Troyes i Clairvaux/Szampania
Po śniadaniu, które Sophie, jak ojciec hrabia nakazał, spożyła w komnacie samowtór z Emilie, nadszedł czas trzeciej przepisanej chłosty. Hrabianka stanęła nad nianią, która suknie jak wczoraj zadarła, rzyć jeno giezłem dla przyzwoitości okrytą zostawiając, i na wpół zgięta na ławie się wsparła. Sophie chłostała, myśląc o czym innym zgoła, a mianowicie o swojej wyczekiwanej przyjemności.
– Mocniej, mademoiselle – jęknęła Emilie.
Hrabianka rękę wstrzymała ze zdumienia. Nie przesłyszała się aby?
Przydała tęgości razom, zastanawiając się, co mogło być przyczyną tego polecenia – chęć cięższej pokuty, czy ekstazy podobne mnisim.
Po dwunastym chlaśnięciu nastąpiła zamiana; przy ławie uklękła Sophie, a niania dziwnie na obliczu czerwona – wszak nie lica były chłostane – rózgę chwyciła w prawicę i poczęła wymierzać karę wychowanicy.
Dziś nie trzeba było jej zachęcać, by mocniej biła; waliła z całej siły. Całe szczęście, że za wiele jej nie miała, bo płeć hrabianki ucierpiałaby, ale i tak Lambertowa córa poznała, że chłosta różni się od wczorajszej. Rozgrzewała mocniej, ale przyjemności dawała mniej. Przez pamięć o Raymondowym organie rozchyliła bezwiednie nogi, co wnet okazało się błędem.
Dziesiąte uderzenie snadź na uda skierowane, przez giezło trafiło ją w fałdy wokół vaginy. Krzyknęła; nie wiadomo: z bólu, z zaskoczenia, czy z ekstazy spodziewanej, ale ta była coraz odleglejsza.
Jedenaste tunikę zadarło, odkrywszy płeć gołą od pasa w dół.
Dwunaste, wymierzone w krocze, dosięgło swych celów.
Sophie krzyknęła, naprężyła się i chciała powstać, ale noga niani przycisnęła ją do ławy, podnieść się nie pozwoliwszy. Następne cięgi chlastały jej rzyć, uda i krocze w przyśpieszonym tempie. Emilie w szale jakowymś okładała je ponad miarę, nakazany tuzin dawno przekroczywszy. Przez pośpiech siła osłabła, ale i tak skóra wskutek uderzeń poczęła szczypać bólem. Miłe łaskotki pod brzuchem zniknęły, więc hrabianka przestała widzieć powód do znoszenia dalszych razów. Udało się jej sturlać na kobierzec, choć zarobiła przy tym kopniaka. Trafiło ją jeszcze kilka uderzeń; biły, gdzie popadnie, po rękach, po plecach, po twarzy. Sophie wiła się pod stopami niani, unikając rzemieni, gdy ta nagle zamarła, zmoczyła przód giezła i kobierzec, a potem padła w gwałtownych drgawkach. Dygotała jak w konwulsjach przedśmiertnych, przewracając bezładnie oczami.
Jako nieodrodna córa hrabiego Lamberta Sophie zrozumiała, że właśnie nad Emilie zdobyła władzę. Pozostając w samej porwanej tunice i eksponując na niej skąpe ślady krwi, a pręgi na przedramionach i policzku, podeszła do dźwierzy i otworzyła je gwałtownie.
– Abbé Éloiego wołajcie… – krzyknęła rozdzierającym głosem, po czym, udając omdlenie, tak oparła się o skrzydło drzwi, by otwarło się szeroko i ukazało leżącą Emilie z rózgą w dłoni.
Obaj wartujący rozdziawili gęby; jeden mierzył hrabiankę zdziwionym spoźrzeniem, a drugi zapuszczał żurawia do wnętrza ku leżącej.
– …z krzyżem i wodą święconą! – Ostatnie słowa hrabianka wypowiedziała słabo i niewyraźnie. Tu udawać nie musiała, bo istotnie emocje pętały jej język. Grała o wielką stawkę i doprowadzenie do pomyślnego końca wymagało udatności.
Jeden ze strażujących ruch uczynił, jakby wejść zamierzał i hrabiankę podeprzeć, ale drugi wchód mu włócznią zagrodził.
– Stój! – krzyknął doń. – Monsieur hrabia Lambert progu przestępować zakazali!
Drzwi zostawiwszy otwarte, Sophie słaniającym się krokiem podeszła ku niani. Emilie nadal leżała tam, gdzie padła, gdy jej drgawki się zaczęły. Sophie trąciła ją nogą.
– O litość skamlaj! – powiedziała, po czym przysiadła na ławie. Emocje powodowały, że cała dygotała.
Stara podczołgała się i wargami przylgnęła do ciżmy hrabianki, całując ją. Milczała.
– Zali mniemasz, że monsieur ociec sprzeciwią się, gdy w łańcuchach do lochu wtrącić cię każę, jako dowód opętania dyabelskiego ślady na płci mej, odzieniu i kobiercu przedstawiając?
– Nie! Darujcież! – jęknęła niania rozpaczliwie. – Zrobię, co chcecie, mademoiselle, ale nie gubcie mnie…
– Co chcę, mówisz…? Powolna każdej zachciance mej będziesz? Wierność absolutną po grób na krzyż i zbawienie duszy zaprzysięgniesz?
– Tak – usłyszała od stóp ciche potwierdzenie.
– Głośniej! – nakazała.
– Przysięgnę, mademoiselle.
– Tedy ogarnij się, bo służka w potarganej i zasikanej sukni hańbę mi przynosi. Mnie też w brokat ubierz i włosy upnij, bom dla ciebie już nie dziewką nieletnią, nie wychowanicą, a dominą, mademoiselle hrabianką. Odtądem dla ciebie nad hrabią Lambertem pierwsza.
Niania wstała z wysiłkiem i w swej komnatce zniknęła. Zdążyła zmienić suknie i Sophie przyodziać, bo abbé Éloi nie spieszył się zbytnio; on albo pachoł spod dźwierzy. Gdy w końcu żelazo w futro drzwi uderzyło, a głos oznajmił, że abbé przyszedł, wystarczyło ino na welon jedwabny włosy kryjący nałożyć złoty diadem, a hrabianka wchodzić wielebnemu nakazała. Za nim zobaczyła pazia i sługę kościelnego w komży.
– Wybaczcie mademoiselle, ale progu przestąpić monsieur hrabia zakazali – ozwał się przybyły. W kapie był i ze stułą. – Czarta kropidłem a wodą święconą wyżenąć jeno z progu próbować mogę i egzorcyzmy stąd odprawić takoż.
– Wola oćca mego jest święta i sprzeciwiać się jej nie mogę. Jednakowoż są, jak abbé Bernard głoszą, i insze sposoby, by czarta z duszy wygnać. Tego, który w pazurach tę oto – wskazała na nianię – …trzyma, niewoląc ją, karnością i podległością innemu seniorowi wypędzić można. Ja nim będę. Do kancelarii po skrybę, pergamin i inkaust poślijcie. Emilie przysięgę poddaństwa dozgonnego mi złoży, Jean akt spisze, a ty, wielebny, świadczyć będziesz. Przekraczać progu komnat mych potrzeby nie ma.
Akt dobrowolnego oddania się w dożywotnią i nieograniczoną władzę hrabiance Sophie de Champagne Emilie zatwierdziła krzyżykiem, a abbé Éloi i Jean z kancelarii podpisali jako świadkowie. Zanim hrabianka ich odprawiła, przykazała pisarczykowi:
– Aubertowi oddajcie i niech dziś jeszcze oblatuje.
Gdy drzwi się za nimi zawarły, opadła na wyściełane krzesło. Przez ulgę i radość wielką nie czuła nawet bólu zbitej rzyci. Pierwszy raz sama sobie kogoś podporządkowała! Było to więcej warte niż te parę otarć od rózgi. Upajało silniej niż wino. Szczęście niosło wprawdzie nie tak intensywne, acz trwalsze niż kilka skurczów vaginy.
Odtąd właściwy użytek ze skórzanej rączki może robić, kiedy zechce. Emilie nie tylko nie poważy się jej w tym przeszkadzać, ale i pomoże bez szemrania, kiedy tylko wola dominy taka będzie.
*****
W porze tercyi najedzony, wyspany, ale kto wie, czy nie bardziej niż przódy obolały i cierpiący, Raymond, wyznawszy grzech, od abbé Bernarda usłyszał:
– Odpuszczenie win twoich peregrynacyją pobożnie odbytą warunkuję. Do Ziemi Świętej się udasz, a Zbawiciela o zmiłowanie w Bazylice Grobu Świętego prosić będziesz. W czas całej pielgrzymki twej, póty Grób Chrystusowy w Dzień Odkupienia ucałujesz, wstrzemięźliwość od uciech cielesnych zachowasz. W Jéruzalem drogę swoją znajdziesz; Wiekuisty ci ją wskaże, jeno głosu Jego nasłuchuj. Idź w pokoju. Chwal łaskę Bożą i modlitwą Kościoła krzep się, a żądze kiełznaj. Tak grzech twój zgładzon ostanie.
Vicehrabia Szampanii przyjął pokutę z pokorą. W Clairvaux został pięć dni, krzyżem leżąc w kaplicy, przysypiając przy tym i lecząc plecy, rzyć i uda oraz poranione stopy. Gdy zdołał usiąść siodle, wyruszył do Troyes formować poczet i sposobić się do drogi.
AD MCXIX. IIII nonas Septembris / e. Marcelli martyris. Troyes/Champagne
Rok 1119, 4 września, czwartek. Wspomnienie św. Marcelego męczennika. Troyes/Szampania
Ledwie Raymond wrócił do Troyes i ojcu zdał relację z nałożonej pokuty, z plotki szemranej wśród służby usłyszał o przemianie siestry w dominę. Na te wieści uśmiechnął się pod nosem, ale że Blanche rekluzą została, nie mógł zrozumieć. Jakże to tak? Za co? Przeć ona niczemu nie winna! Powzięty przez ojca plan jej uciszenia zdał mu się okrutnym. Zrozumiał, że za jego grzech pokutować będą nie dwie, a trzy osoby, w tym mu najmilsza.
Musi się za baronówną wstawić u jego eminencji opata. Na wypadek, gdyby go w Montiéramey nie było lub przed jego oblicze by go nie dopuszczono, umyślił pismo sporządzić zawczasu, więc w scriptorium począł dyktować stojącemu przy pulpicie Jeanowi:
Do Iego Eminencyi Gontrada de Poitou Opata u Saint-Pierre’a w Montiéramey
Ninie wyruszaięcy w drogę do Źiemi Świętéy iako pielgrzym y pokutnik / doprászam się u Waszéy Eminencyi łáski dlá duszy moiey ńieszczęsnéy y o modlitwy błágám / bym winy swe odkupić zdołáł.
Wszystkiém / co mieśce miáło w zámku oćcá w Troyes / obciążcie mńie y demoná / co mię zwiódł. To mię wiążą grzechy / których Blanche de Chaumont strzéc má Seńiorá Oćcá wolą rekluzą pozostáiąc. Oná to na ćięższą od moiéy / wáżąc ná iey płeć wątłą / pokutę w Opáctwie Saint-Pierre’a skázáną zostáła. Iá zá to / że ów demon do czynów niegodnych mię przymuśił / pokutowáł będę ták ćiężko y długo / iak Bogu Iedynemu spodobáć się ráczy. O iéy zaś winie / iéśli tákowá iest / niech wyrok dá Miłosierny Bóg. Na źiemiéy záś odáię ią / zá Oćcem swoiém / w opiekę Kościołá y Wászą / Wásza Eminencyio Oćcze Opácie / iák y Wászą / Przewielebná Mátko Przełożoná. Opiece tákoż modlitewnéy / iáko y oćcowskiey / á y mácierskiéy. Zwáżćież Eminencyio / iż iáko siérotá / kiedy Seńior Ociec z grzechu mego przyczyny práwá swe cedowáć ná Kościół był zmuszon / Blanche nie má teráz inszégo opiekoná / którému ufać może.
Item / Wászá Eminencyio / z oćcową miłośćią na wzór miłośći domini nászego Iesusa Zbáwicielá ulżyićież iey ziemskiéy doli przez zásługę iéy oćcá / Arnoulda de Chaumont / któren w Świętéy Źiemi życie dla chwáły Bożéy y Kośćiołá był oddáł.
W Bogu pokłádłszy swe nádźieie / że czásu ziemskiéy mey pielgrzymki stárczy / bym pokuty dopełńiwszy z podnieśioném czołem podźiękowáć za wstáwiennictwo Wászéy Eminencyi za mą niegodną duszę u Wszechmogącégo przed ołtárzem Saint-Pierre’a stáwił się
Raymond de Champagne / grzesznik / – /
Dan AD MCXIX / VIII idus Septembris w Troyes y Montiéramey
Raymond podpisał się, a skryba posypał pergamin piaskiem. Gdy inkaust wysechł, hrabicz petycję zrolował i włożył do sakwy podręcznej. Drogę swą do Ziemi Świętej już był obrał. Niewielkim zboczeniem z niej odwiedzi Montiéramey.
Na ten czas dla Blanche nic więcej nie mógł uczynić.
AD MCXIX. September. Troyes et Montiéramey/Champagne
Rok 1119, wrzesień. Troyes i Montiéramey/Szampania
W szóste idy wrześniowe, święto narodzenia Maryi dziewicy, Raymond wyruszył ku Ziemi Świętej. W skład jego pocztu weszli: Gustin przydany mu przez oćca, jako że poznał drogę i zwyczaje ludów wschodnich, zarówno w krucjacie, jak i towarzysząc hrabiemu w poprzedniej jego bytności w Ziemi Świętej; Hervé – syn barona Vitry, który w tej wyprawie miał być paziem vicehrabiego sposobionym na giermka; Paul, Marco i sierżant z piętnastoma młodymi i silnymi zbrojnymi pachołami do posługi obozowej. Koni dwakroć więcej, w tym Braver, Conquérant i Fidel, na którym podróżował Marco, odpowiedzialny za wszystkie wierzchowce Raymonda i Hervégo.
Jedynym, który szedł na wyprawę ochoczo, był ów Marco właśnie.
U Saint-Pierre’a w Montiéramey Raymond pokłonił się jego eminencji Gontradowi de Poitou i przedłożył dwie prośby – o modlitwę za siebie i o łaskawość wobec Blanche. Już sama zgoda na audiencję dała przystęp nadziei na względy wobec nowej rekluzy, a ciepłe przyjęcie i publiczne błogosławieństwo opata spowodowały, że vicehrabia w dalszą drogę wyruszył ze spokojniejszym sercem.
Petycja przygotowana w Troyes okazała się niepotrzebna.
AD MCXIX. September. Champagne / Lorraine et Suebia
Rok 1119, wrzesień. Szampania, Lotaryngia i Szwabia
Droga do grobu Chrystusa aż do Konstantynopola miała przebiegać gościńcami wytyczonymi, ludnymi i na ogół bezpiecznymi, a i potem, w Anatolii, Cylicji i samej Ziemi Świętej, gdzie należało się liczyć z napadami Saracenów i Seldżuków, była znana i uczęszczana. Z porozumiewaniem się Gustin też nie wróżył kłopotów – zaledwie od Danuvium począwszy łacińska mowa nie jest powszechna, księża bowiem sprawują liturgię grecką. Żydów zresztą wszędy pełno, jak ze śmiechem giermek zauważył, a oni – wiadomo – w każdym języku się rozmówią i tłumaczyć zawdy mogą. Dalej znów pielgrzymów frankońskich, italskich, germańskich, normandzkich i angielskich więcej niż Greków, ale tam nie język kłopotem będzie, a poganie.
Jakoż rzeczywiście; podróż przez równiny Szampanii i Cesarstwa przebiegała sprawnie. Nocowano w gęsto rozsianych zamkach, korzystano z klasztorów zawdy do goszczenia pielgrzymów gotowych i z nielicznych oberż.
AD MCXIX. IIII idus Octobris / a. †Sanktorum angelorum custodum. Suebia
Rok 1119, 12 października, niedziela. Święto Aniołów Stróżów. Szwabia
Raymondowi, mającemu nie folgować cielesnym żądzom, jedna z austerii była srogą próbą.
Kiedy w nieszpornej porze całą czeredą zasiedli w sali, jadła i wina wołając, obiegły ich dziewki służebne, a liczne były niespodziewanie. Krążyły z pełnymi dzbanami, jadło z kuchni donosiły żwawo, a co podały misę czy chleb, co dopełniły kubek z dzbana, wdzięczyły się, rzycią kręciły zalotnie i piersiami kusiły, zdarzało się, obnażonymi. Nierzadko siadała taka na kolana, obłapiała za szyję, do lic brodatych przytulała swoje, gładkie. Bywało, że ręka jej błądziła w dół i pod szatą szukała przyrodzenia. Vicehrabia, niedawno sam robiący podobne wycieczki wobec służek, a teraz skazany na ascezę pokuty, dobywał ze się ostatków sił, by nie ulec żądzy, a wdzięczące się odganiał. Dziwiło go, że w Szwabii dziewki śmiałością swą przewyższają wojów. W Paryżu, w całej dziedzinie królewskiej, w Normandii, Szampanii, Akwitanii i Burgundii, a nawet w Lotaryngii, służebne owszem, nie wzbraniały się przed karesami, a obłapce poddawały się z należną podległością i zwykle z ochotą, ale same pozorowały powściągliwość. Tu zwyczaje musiały im pozwalać na większą śmiałość. Indagował o to Gustina.
– Zauważyliście, sire, że wszytkie one kółko żółte na sukni naszyte mają? – spytał zagadnięty.
– No mają. Żydówki? Nie wyglądają! I Żydówki w oberży? U nas pozwoleństwa by nie dostały.
– Nie Żydówki to… – pokręcił głową giermek. – Owo kółko znaczy, że dziewka to wszeteczna, co za srebro chętnie się odda. Dlatego tak wokół nas skaczą, przymilają się a obtańcowują, by do się zachęcić, a na obola zasłużyć.
– Nie może to być! – zdziwił się Raymond, czując większe mrowienie w przyrodzeniu. – A oberżysta im pozwala tak czas marnować, obowiązki zaniedbywać?
– Dziewek, jak widzicie, monsieur, moc, a austernik z ich bezwstydu zysk ma, bo mu połowę profitu oddają. A gość i wypije więcej, jak mu taka nalewa, i benefit, bywa, dorzuci za leże czy siano do rozpusty użyte.
Jakoż musiała to być prawda, bo w izbie się przerzedziło. Co rusz kolejny pachoł prowadzon przez dziewkę albo i dwie udawał się na piętro lubo wychodził na zewnątrz. Awantury też się przydarzały: dwakroć dziewki się pobiły, a jeden z drużynników vicehrabiego, wróciwszy z dziedzińca, opowiadał, jak to wszetecznicę w gębę musiał walnąć, by go puściła i zwoliła oddać mocz.
– A zadziorna i uparta była szelma jak kotka! Krew z nosa się jej puściła, ale ogon mój do gęby wraziła i smoktając a śliniąc, takiego mlecza mi puściła, jakiego żadnej się lepiej nie udało – chełpił się, czym śmiechy zazdrość kryjące w wielu kompanach wzbudził. – Zaiste, na obola zasłużyła!
Jako też wielu zachęconych oną powiastką dawało się dziewkom wywodzić z izby.
Raymond słuchał wszystkich sprośnymi żartami kraszonych przechwałek, ledwie sobie radząc ze swą chucią. Przyrodzenie mu obrzmiało i wiedział, że skończy się to dlań bólem, bo jako pokutnik mądzi opróżnić nie mógł. Przeto dopił wino, rzucił dwa denary na stół i, opędzając się od kilku dziewek, ruszył ku schodom. Ugadany przez Gustina oberżysta zgodził się użyczyć rycerzowi do spania jedną z trzech komnatek na piętrze.
Mała była, posłanie miała jedno, choć szerokie. Vicehrabia kazał nanieść siana i Hervému spać podle siebie. Paul powinnością swoją legł u drzwi.
Wnet okazało się, że hrabiczowi nie jest sądzone zasnąć. Z sąsiedniego pomieszczenia przez cienkie deski odgrody dochodziły głosy i dźwięki tego, co spółkujący tam czynili wedle swoich żądzy. Języka Szwabów znać nie musiał, by wszystkiego mieć dokładny obraz; zresztą dziewki tutejsze ani łaciny, ani langue d’oil nie znały, a przecie przez to nikt nie cierpiał – tak wszetecznice, jak i lubieżnicy dostawali, co chcieli.
Jednakowoż łajania, zachęty, protesty, stękania, mlaskania, klepania, okrzyki zadowolenia i zawodu, targi o zapłatę, po wszystkim wyganianie, by leże uwolnić następnemu, a potem kolejne, podobne z innym czy inną, a na dodatek stukot i trzęsienie, które na jego łoże przez podłogę przechodziły, powodowały, że Raymondowe męki tylko rosły, a sen nie przychodził. Mając wzgląd na dzisiejsze święto, pomocy anioła stróża swego wezwawszy, zdecydował się zejść do stajni. Może ona, jeśli nie głosów i stękań, to chociaż trzęsienia mu oszczędzi. Obudził więc Paula by ten, szubę jego wziąwszy, szedł za nim.
Na stryszku stajni, do którego dotarł dzięki Marcowi, który tam spał i w ciemnościach vicehrabiego pokierował, bo z ogniem wchodzić nie należało, było nieco ciszej i wstrząsy powodowały tylko konie, a i to z rzadka. Tu słyszał oddechy zwierząt, ale też koniucha. Legł z nadzieją na rychły sen, ale może przez pamięć niedawnych lubieżności sama bliskość Marca i jego oddech miast Raymonda ukoić – pobudzały; jakby dziewka obok niego spała i spokojnością swą go wabiła, by na niej legł i wypełnił swą męskością. Przeraził się, że dyabeł taką ma nad nim władzę, że w ascetycznej pokucie mocen jest z niego uczynić sodomitę. Ponowił modlitwę do anioła stróża, lecz ów go wsparł o tyle, że hrabicz rozbudził się zupełnie.
Skoro na sen liczyć już nie mógł, by uwolnić się z mocy złego, zaczął odmawiać psalmy, ale ledwie w nich otuchę znalazł, gdy Marco przez sen się obrócił i przywarł doń ciepłym ciałem. Chuć wróciła. Raymond za ciepłem dziewki, za jej chętną piczą i miękkim dotykiem tęsknił tak, że zdało mu się, iż ninie za jedno mu, czy w vulvę, czy w anus przyrodzenie swe wsadzi, byle ulgę poczuć. Zerwał się przejęty zgrozą swego upadku i zszedł do koni. Fidela, którego pierwszego znalazł, objął ramionami, w jego cieple znajdując ukojenie od chłodu nocy, ale wnet od końskiej szyi odskoczył, bo przyszło mu na myśl, że i rumak pokusą szatańską może być: wszak wylanie nasienia ze zwierzęciem Leviticus śmiercią karać nakazuje, a on wciąż jest blisko zmazy i nie wiada, zali czystość wolą utrzyma. Skutkiem tego o słup drewniany się oparł i tak zamiarował noc spędzić, ale i to nie było mu dane, bo okazało się, że w stajni nadal panuje duży, acz cichy ruch. Między końmi jego pachoły i miejscowi pozwalali sobie z dziewkami na wszystko to, co jemu było wzbronione.
Nim świt zaróżowił niebo, zawołał sierżanta i bez śniadania nakazał się zbierać, czym wzniecił sarkania. Jak Bóg da, w siodle miał nadzieję zdrzemnąć się choć trochę.
A Novembris AD MCXIX ad Februari AD MCXX. A Suevia ad Constantinopolis
Od listopada roku 1119 do lutego roku 1120. Ze Szwabii do Konstantynopola
Dotarłszy do Rengschburga, Raymond dołączył do pocztu, który Adelaydę, córę burgrabiego Istvána, w wielkim splendorze prowadził do męża, którym był ojcowy imiennik, István, król Hungarii. Zaraz za osadą Windobona, którą miejscowi pozywali Wien, wszedł na jego ziemie. Tu zamków było mniej, więc dla noclegów zwykle musieli rozbijać obozy. Jesień liście z drzew zrzuciła i nocne chłody zaczynały już doskwierać, więc co kto miał ciepłego, z juków wyjął.
Podróż była bezpieczna, ale powolna, bo i dni krótkie były, i drogi ciężkie. Szczególnie spowalniały śnieżyce, po których nierzadko i czterech lig dziennie nie robili.
Na dworze młodego króla w Alba Regia wzięli udział w zaślubinach i ucztach. Ślubu udzielał arcybiskup Marcell specjalnie przybyły ze Strigonium. Otaczało go liczne grono księży i trzech biskupów. Raymond dziwował się, że w kraju, o którym zgoła nie słyszał, jest arcybiskupstwo, o które ojciec bezskutecznie zabiega dla Troyes. Że wypadły Święta Narodzenia i z racji ceremonii tak okazałej, że i hrabiowie Szampanii podobnej by się nie powstydzili, zmitrężyli dwa tygodnie. Gdy rozeszła się wieść, iż syn Lamberta pielgrzymuje do Ziemi Świętej, do jego pocztu przyłączyło się z orszaku Marcellowego trzech księży, z których każdy miał własne sługi, więc w dalszą drogę wyruszyli w ponad trzy tuziny chłopa. Pora była wciąż mroźna i stwardniała gruda poprzecinana była lodem i przysypana śniegiem. Po takiej ziemi szło się ciężko i powoli.
Za kolejną niedzielę osiągnęli Danuvius, przez miejscowych zwany Duną, i Szampanijczycy, idąc jego brzegiem, wnet znaleźli się w krainie Greków. Wbrew zapewnieniom Gustina Żydów tu nie było, więc zdani byli na język rąk i srebra. Dziwowali się też innym zwyczajom. Pierwsze, co vicehrabiemu rzuciło się w oczy, to inszy kształt krzyży na monastyrach i kościołach – tutejsze miały dwie poziome belki i trzecią, skośną, na dole. Księża od Hungarów (sami zwali się Madziarami) powiedzieli, że górna belka, krótsza nieco, w Greków pojmowaniu oddaje tabliczkę nad głową Zbawcy, głoszącą, jak wiadomo: „Iesus Nazaretanus Rex Iudeorum”. Stąd też – prawili – i znak krzyża w całym chrześcijaństwie powszechnie na piersi kreślon, u Greków podwójny jest. Skośna belka zaś podnóżek pod nogami przybitego wyraża.
Dziwów było więcej. W pewnej wiosce spotkali dyabła, któren swobodnie hasał w otoczeniu miejscowych włościan, i gdy Raymond mało mieczem go nie rozrąbał, ten, zrzuciwszy przybranie z rogami kozła, uciekł niedorostkiem.
W wigilię Epifanii zawitali do klasztoru, bo monastyrów było tu więcej niż siedzib rycerskich. Zezwolono im nocować w stajniach wewnętrznych, a dla księży, rycerza z Paulem, Gustina i Hervégo wskazano twarde leża bez siana w dormitorium. Następnego dnia po długim nabożeństwie, w którym cała okoliczna ludność wzięła udział, wszyscy z mnichami poszli processyią nad zamarzniętą rzekę. Lód rozkuto toporami, a Raymondowi stali nieopodal i czynili zakłady, co z tego będzie. Nie zgadł jednak żaden.
Ledwie wyrąbano przerębel, że i dwa wozy mogłyby w niej utonąć, miejscowi rozdziewać się poczęli i czyniąc podwójny znak krzyża, wskakiwali nago do wody z lodem pływającym po wierzchu. Szampanijczykom szczęki ze zdziwienia opadły; nawet Gustin dziwował się, bo czegoś takiego dotąd nie widział. Vicehrabiemu mimo mrozu przyrodzenie pęczniało na widok bab i dziewek golizną na równi z mężami świecących a wspólnie się kąpiących w lodowatej wodzie. Wiele z nich miało kształty wydatne, których wcale nie kryły, a to ani przed swoimi, ani przed obcymi, ani przed mnichami, którzy sprawowali nad nimi jakieś nabożeństwo, błogosławiąc ich śpiewem i machaniem cienkimi świecami. Napatrzył się Raymond ze wszystkimi swoimi na urodę dziewek i pomyślał z żalem, że takiego obyczaju wśród łacinników nie ma. Zachęcany gestami przez mnisiego sługę, i że mu już przyrodzenie opaść zdążyło, zdjął szubę, opończę i suknie, tunikę i skórznie zrzucił, ręką naznaczył znak krzyża na piersi i sam wskoczył do owej wody. Mnisi błogosławili go, jak wszystkich czynem swym przypominających chrzest Iesusa w Jordanie a czyniących pokutę w lodowatej kąpieli. Gdy z niej przemarznięty do szpiku i drżący wyszedł nie bez pomocy dwóch swoich, którzy na lód go z powrotem wciągnęli, myślał, że już żadnej dziewki w życiu nie posiędzie, bo przyrodzenie skurczyło mu się do wielkości kciuka, zsiniało i, zdało się mu, groziło odpadnięciem. Widział jednak, że czynem swym wielki szacunek zyskał zarówno u swoich, jak i u obcych.
W inszej wiosce podobnież dyabła napotkali, tyle że doświadczeniem bogatsi już miecza nie dobyli. I słusznie, bo i to przebieraniec był, który z gromadą innych mu podobnych wyłudzał podarki.
Na koniec podeszli pod Konstantynopol, już z daleka podziwiając jego ogrom. Gościniec stał się ludny i tu kolejny raz Raymond uźrzał demona. Czart ów jechał na koniu, a odziany był przebogato: nosił czerwoną jedwabną szatę haftowaną złotem w szerokie strzały i pod szyją spiętą broszą wartą dwieście solidów, na palcach miał pierścienie z rubinami i diamentem, a w ręce trzymał złoty buzdygan, przypominający królewskie berło. Rogi snadź krył pod czapą futrzaną, licznie złotymi ćwiekami nabijaną, ale czerni skóry jego twarzy i dłoni niepodobna było zasłonić. Za nim jechały wozy i niemało pachołów.
Raymond w swej do demonów nienawiści, obwiniając je o całe zło swego położenia i hańbę rodu, Bravera spiął i miecza dobywszy, ruszył ku czarnemu, przechodząc z kłusa w galop. Byłby dyabła dopadł, gdyby nie Gustin, któren zajechał mu drogę. Nic to nie dałoby, bo ogierowi hrabicza mało który koń dorównać mógł i rumaka zagradzającego mu bieg zwyczajnie odepchnął, ale rycerz usłyszał krzyk:
– Niechajcież, niechajcież! Etiop to! Człek, nie demon, jeno skóra jego ciemna!
…przeto zwolnił cwał ogiera i zatoczywszy koło, zawrócił do swego pocztu.
– Jakim sposobem? – zapytał, kiedy zepchnięty z linii szarży giermek doń podjechał.
– Sire, tu dużo takich! Im bliżej Jéruzalem, tym więcej mu podobnych. Słońce na południu w krainie Etiopów tak ponoć skórę wypala, że ich tam tłumy nieprzebrane. W świcie basileusa wielu czarnych. I ten do dworu pewnie należy.
– To jak tu z demonami walczyć, skoro rogaci to przebierańcy, a czarni to dworzanie? Czy jak u którego ogon i kopyta zobaczę… – Przerwał, bo przypomniał sobie, że ogon on też ma, jak pół rodzaju ludzkiego. A że z przodu? Czy to sprawia różnicę? Przeżegnał się, by odegnać złe myśli… Teraz nawet jak kopyta u czarnego znajdzie, to znów będzie człowiek jakiś cudaczny, nie czart?
Gustin czekał na dokończenie pytania, zrzucając rozdrażnienie hrabicza na ferwor niedoszłej bitwy. Nie doczekał się.
Ku zdziwieniu giermka ich poczet wpuszczono za pierwsze mury zwane Teodozjańskimi. Jak się wnet okazało, żaden pożytek z tego nie powstał; zgiełk, ciasnota i zdziercze ceny, których żądano za kwatery tak nędzne, że każda lotaryńska, szwabska czy bawarska oberża lepsze oferowała, skłoniły Raymonda do szukania inszej gospody. Czasu zresztą na wielkie deliberacje nie było; dzwony na nieszpór dawno umilkły, a poruszanie się z pochodniami po zgiełkliwych, nieznanych zaułkach nie zdało się pielgrzymom ani bezpieczne, ani słuszne. Madziarzy więc, przódy zmówiwszy się z hrabiczem na spotkanie nazajutrz dla oglądania cudów największego miasta świata, odłączyli się, noclegu ufnie szukać w monastyrach, a vicehrabia ze swoimi wrócił przed mury i rozbiwszy własny obóz o pół ligi dalej, odłożył nalezienie czegoś godniejszego na następny dzień.
AD MCXX. IIII kalendas Marcius / f. Nestori episcopi. Constantinopolis/Imperium Romaniæ
Rok 1120, 27 lutego, piątek. Wspomnienie św. Nestora biskupa. Konstantynopol/Cesarstwo Wschodniorzymskie
Uźrzał, jak wchodzi. Dźwierze roztwarły się bezszelestnie i takoż zamknęły. Łuczywo, które trzymała wysoko, oświetlało jej jedwabną szatę pełgającymi blaskami, migocząc po strzałach wyszytych złotem i podkreślając wytworność tkaniny. Podeszła krokiem tak lekkim, jakby płynęła powietrzem, nie dotykając ziemi. W kunę zatknęła płonącą szczapę i obróciwszy głowę, popatrzyła nań oczami gorejącymi nieziemskim blaskiem. Bisiory pod szyją spinała połyskliwa brosza. Chwyciła ją oburącz, a czerwień płomieni odbita od złota padła na palce jej dłoni. Smukłe musiały być, z paznogciami długimi, kształtem migdały zamorskie przywołującymi, ale samych palców nie widział, jakby blask ognia je omijał. Powolnym ruchem przesuwały się wokół broszy, snadź zwalniając zapięcie. Jakoż zaiste, zapina puściła, jedwabno-brokatowa suknia rozchyliła się, a Raymond nadal nie dostrzegł, co by pod nią było, mimo że wytrzeszczał oczy.
Aż wreszcie szata opadła na ziemię i wtedy blask pochodni odbijający się od ścian oświetlił dziewkę przecudnych kształtów. Biust miała wydatny z prężącymi się, lekko zadartymi sutkami, jakie u Alys był podziwiał. Gdy ruch uczyniła, ku niemu się obracając, zakołysały się obiecująco. Kibić jej była wcięta, jaką tylko wysokie urodzenie może zapewnić. Taką u Jeanne zapamiętał i u Blanche spodziewał się, gdy zawieszał wzrok na pasie, u którego sztylet nosiła. Rzyć miała w sam raz szeroką, krągłą i pulchną, która pięknem swoim przypomniała mu Anne z Saint-Parres. Nogi długie, łydki zgrabne. Kształtu stóp nie dostrzegł, ale pęciny były wąskie, podobne do Heloisowych. Głowę nosiła wysoko, a włosy musiały być sztuką upięte, bo okalały twarz burzą loków i skrętów, których kunszt dowodził pracy dwóch cyrulików biegłych w stosowaniu żelazek. Twarzy nie widział.
Skórę miała czarną.
Jego przyrodzenie swędziało ochotą i potencją, wróżąc rychły wytrysk.
Czarna postać się zbliżyła, a drgający blask łuczywa wydobywał z jej miękkich, tanecznych ruchów tyle podniet, że zaniepokoił się, czy dotrwa w swej ekscytacji do złączenia, do którego tęsknił i które uważał za oczywiste i rychłe.
Ona tymczasem, okraczywszy go, dotknęła jego nagiej męskości swymi fałdami, przesunęła je po naprężonym fallusie w przód, w tył, znów w przód…
Raymond, o nakazie czystości pielgrzymiej nagle sobie przypomniawszy, odegnać ją chciał, lecz był jak sparaliżowany. Dla wzmocnienia swego ducha próbował na usta przywołać akt strzelisty lub modlitwę, ale słów świętych zapomniał. Usiłował znak krzyża nakreślić na piersi, jednak ręka go nie słuchała, pozostając bezwładną.
Istota owa czarna i przecudnej piękności bawiła się nim, jak jakąś kukłą bezwolną, którą po prawdzie w tym momencie był. Gdy to sobie uświadomił, taka złość go dopadła, że ryknąć chciał, ale z gardzieli dobył się jeno charkot. W desperacji zapragnął rzucić się w bok lubo gdziekolwiek, byle przerwać kontakt z piękną ową postacią zagrażającą pokutnej czystości, ale ledwo drgnął, obracając się niemrawo. Jednak i to jakiś skutek dało; czarne indywiduum przylgnęło doń ściślej, obściskując przyrodzenie, lecz dotyk ten nie wróżył już tak bliskiego spełnienia, jak jeszcze przed chwilą. Zaczerpnąwszy z tego nadzieję, znów skupił się na próbie modlitwy i zdało mu się, że dał radę wymówić imię Iesusa. Na tę chwilę niczego to nie zmieniło poza wzrostem determinacyi. Ponowił więc próby modlitewne i próbował się ruszać, aż powziął wrażenie, że się rozbudził. Postać jakowaś w istocie na nim siedziała. Podniósł głowę i wsparł się na ramionach, chcąc dojść do przytomności, a wtedy zmora odskoczyła odeń i w niemal zupełnych ciemnościach panujących w namiocie błysnęła kopytem, narzuciła na siebie jakowąś szatę i uciekła, przeniknąwszy przez szczelinę w wiązaniu namiotu.
Dobudził się pierwszymi wersami psalmu trzydziestego i stwierdziwszy, że nagi przecie nie jest, bo suknie ciepłe, wełniane i szuba bobrowa go otulają, gdyż kładąc się, ledwie skórznie zzuł, owo głaskanie fallusa za senną zmorę uznał. Ruszył Paula zbudzić, by ognia skrzesał.
W świetle ogarka okazało się, że narożne płachty namiotu są rozwiązane. Był to jedyny i wątpliwy dowód na materialną istotę zwidu. Co było ciałem namacalnym, a co marą i pokusą dyabelską, trudno było Raymondowi orzec. Miał mętlik w głowie i czekał świtu.
AD MCXX. III kalendas Marcius / g. Basilii et Procopii confessorum. Constantinopolis/Imperium Romaniæ
Rok 1120, 28 lutego, sobota. Wspomnienie św. wyznawców Bazylego i Prokopa. Konstantynopol/Cesarstwo Wschodniorzymskie
Rano samoczwart, jeno z Hervém, Gustinem i Paulem, wtóry raz wjechali za potrójne mury miasta. Hrabicz okazję miał podziwiać je w pełnej krasie wzeszłego dopiero co słońca. A było co podziwiać! Raymond od ojca, jak i w Saint-Germain-des-Prés, słyszał co nieco o nich, jak i o cudownych świątyniach Konstantynopola, ale co inszego słuchać, a co inszego oglądać własnymi oczami.
Madziarskiego pocztu nie było, ale jednego z księży spotkał zaraz za Bramą Charisiusa, jak się zmówili. Inni zostali w monastyrze Manuela. Za namową Gezy – bo takie imię ów Madziar nosił – konie tamże zostawili i pieszo ruszyli oglądać cuda największego i najbogatszego miasta świata.
Vicehrabia zaraz zapytał kapłana o nocną marę, bo ta czarcica zaprzątała mu myśli. Geza opowieść hrabicza skwitował krótkim słowem:
– Sukkub.
Imię to Raymondowi było nieznane, więc poprosił o wyjaśnienie.
– Sukkub demonem jest, któren w postaci dziewki przecudnej mężów mami i nasienia ich w zmazie nocnej pozbawić chce. Podają, że femines nim zapładnia, a te rodzą potomstwo na pokusy dyabelskie bardziej od inszych ludzi podatne. Inni znów twierdzą, że owe sukkuby pomioty, kambionami zwane, same rodzą.
Hrabicz nigdy o takich demonicach nie słyszał, przeto począł dopytywać:
– A jak owe sukkuby wyglądają? Czy są czarne? Czy mają szpony i kopyta?
– Kolor skóry sukkub przybiera, jaki chce. Podają, że bierze go z pragnień kuszonego męża. Jeśli owemu białe się podobają – białą ma skórę. Jeśli śniade – śniadą. Z każdą inną podobnie. Wszystko to, by męża w chuć wpędzić… – Tu Geza się przeżegnał. – …nasienie jego pozyskać i duszę ku grzechowi skłonić.
– A co jest zbroją przeciw takim mocom czartowskim?
– Niektórzy mówią, że woda święcona, której wszyscy czarci unikają. Pono jest i amulet szczególny, któren przed sukkubami chronienia moc ma. Na nim imiona trzech aniołów czystych wyryte, ino że te przed ludźmi zakryte są. Insi znów dręczonych ku pokucie skłaniają, w grzechu podatności na kuszenie upatrując. Do świętego czart przystępu nie ma, mówią. Podobnież warto też czytać dzieło świętego Ewagriusza, któren dokumentnie wyłożył sprawę kuszenia i walki duchowej z czartami, ale księgi owej nie znam. Podają, że rzadka jest i ktoś ją w Ieruzalem widział. Ja do Świętego Miasta pielgrzymuję, by pisma Oćców Pustyni da Bóg tam znaleźć i exorcyzmy mocne posiąść. Na madziarskich ziemiach czart i demony różne się panoszą i stąd misję tę sam ekscelencja arcybiskup Marcell mi powierzył – oświadczył chełpliwie.
Wnet poniechali dalszych rozmów, bo dziwowali się wszystkiemu dookoła. Raymondowi i Madziarowi mało się szyje nie ukręciły, a Hervému i Paulowi oczy wychodziły na wierzch. Usta mieli cały czas otwarte i nie dziwota – poza ogromem baszt i potrójnych murów, poza przepychem pałaców, poza bogactwem strojów wielmożów i kapłanów, sama wielkość owego grodu strzeżonego przez Boga, jak i liczba jego mieszkańców, była z żadnym miastem nieporównywalna. Ciżba wszędy panowała taka, że wedle niej jarmark w Troyes zdawał się wsiowym odludziem. Tu na targu bezmiar towarów wszelakich – znanych i nieznanych – oszałamiał. Wśród tłumu przemykali się złodzieje, żebracy wyciągali ręce, w różnych językach wsparcia prosząc, inni, oślepieni, leżeli w łachmanach wzdłuż murów i pod drzewami. Między nimi wszystkimi pędzili nosiciele lektyk poprzedzani przez biegaczy, którzy trzcinami i rózgami rozganiali tłuszczę. Na wozach i osłach przewożono towary, a orszak konnych widzieli tylko jeden pod samym pałacem cesarskim; widno poselstwo. Już wcześniej bogactwo budowli olśniewało, ale tu, w samym centrum, złoto było wszędzie: na figurach rzeźbionych, na ścianach, strojach. Jednak nawet to nie przygotowało ich na piękno, które uźrzeli w największej świątyni świata – Hagii Sophii.
Nic dziwnego, że wyszedłszy z niej dopiero w porze przedwieczornej, Raymond zorientował się, że na gwałt musi szukać gospody, bo niewiela dnia zostało. I nie znalazł – do pałaców greckich możnowładców jako zachodni barbarzyńca wstępu nie miał (tak mu Gustin powiedział, wielce Grekom niechętny), zajazdy i monastyry były przeludnione pielgrzymami, a ceny wszędy niechrześcijańskie. Za dziesięć chlebów z cebulą – iście postny posiłek dla pięciu mężczyzn – i oszukane wino zapłacił dwadzieścia denarów, a tyle niedawno wydał na opłacenie szwabskiej gospody z mięsiwem, burgundem i paszą dla całego pocztu!
– Cóż zamiarujecie, hrabio? – spytał go Geza, gdy zamyślony Raymond sączył resztę trunku.
– Nie wiecie, zali w Anatolii i Królestwie Jéruzalemskim zdzierstwo jako tu? – odpowiedział pytaniem na pytanie, mile połechtany uprzejmością Madziara, iże nazwał go hrabią. – Bo rachuję i nijak mi nie wychodzi, by mi złota przy takim rabunku starczyło – dodał szeptem, nachyliwszy się księdzu do ucha. A zaś do Gustina się zwrócił:
– Czy jak z hrabią Étiennem na wyprawie krzyżowej byłeś, takoż za dzban wina wołano jak u nas za beczkę, a za chleb, jak za gęś?
Ten myślał chwilę, zanim głos zabrał:
– Stare to czasy były! Ćwierć wieku, a inszy świat! Jakeśmy ku Jéruzalem szli, to i gorzej bywało, i lepiej takoż. Bo i głód bywał straszny, że i z łajna zwierząt ziarna niestrawione wyjadaliśmy, a wielu pomarło i tego nie mając, ale i dostatek się trafiał, gdy Ormiany spyżą wszelaką nas wspomogli alibo porty zdobylim i Wenecjany czy Genueńczyki za złoto ściągały ją z Italii i od Greków. Ale za jakie złoto – nie wiem. O tym jeno hrabia wiedzą; onże płacił. I jakeśmy wracali na Genueńskim dromonie, też nie wiem, co monsieur hrabia Étienne z kiesy wysupłali.
– Są li w Manuelowym konwencie wracający z Jéruzalem? Może bracia wiedzą o kosztach w drodze do Grobu Iesusowego? Co miarkujecie? – zagadnął Madziara vicehrabia z nadzieją, iż ten ulży jego rozterkom.
Nagabnięty pokiwał głową, ale w końcu rzekł mądrze:
– A nie lepiej w porcie pytać? Przecie każdy pielgrzym musi być przez morze przewiezion. Najłacniej tam ich naleźć, gdzie promy i okręty wszelakie ich wyrzucają, a inszych zabierają. I wy musicie wodą się przeprawiać. My też myślimy, zali płynąć do Nicei jeno, czy do Saint-Siméon alibo zgoła do Jaffy. Też pater Bela miał dziś rozpytać o to mnichów od Manuela i o radę prosić, a brat Péter szedł nautów o ceny opytać. Nam nie o złoto chodzi; kapłanom Chrystusa prawy chrześcijanin umrzeć nie da. Insze terminy nas turbują – na morzu strach Lewiatana i wichrów, a w Anatolii i Cylicji strach Saracenów. Jeno w Bogu Zbawicielu nadzieja, iże swoich na pastwę potworom i poganom nie wyda. – Tu znak krzyża nakreślił zamaszyście na piersi, a zaś srebrny z szyi się zwieszajęcy ku ustom do pocałowania uniósł.
– Prawie mówicie, pater. Też jutro spotkajmy się, jako dziś, i co się dowiedzieliście, wyłożycie. A jak rozeznania zbraknie, wraz do nautów pójdziemy sami.
Po tej rozmowie jakaś nadzieja wstąpiła w Raymonda i nie uszła zeń nawet wtedy, gdy pachoł mnisi u Manuela ośmiu denarów za siano i jakoby pół amfory owsa dla ich koni zażądał, choć była to istna rabież. „Jak w Apocalypsis” – pomyślał. „Miárká pszenice zá denárá / a trzy miárki ięczmieniá za denárá”.
Tym razem vicehrabia przed snem sprawdził z Paulem wiązania namiotu. Były solidnie zaciągnięte.
Noc minęła bez czartowskiej molestacji.
AD MCXX. II kalendas Marcius / a. Martyrum Macarii, Rufini, Justi et Theophili. Constantinopolis/Imperium Romaniæ
Rok 1120, 29 lutego, niedziela. Wspomnienie św. męczenników Makarego, Rufina, Justusa i Teofila. Konstantynopol/Cesarstwo Wschodniorzymskie
Kolejny dzień Boży Raymond zaczął od wysłuchania mszy św. u Manuela wraz z Madziarami, a potem zasiadł do rady z nimi i przeorem. Wieści głosiły, że przedwiośnie jest złe do pielgrzymowania, bo spyży i paszy brak, a co jest, bywa drogo cenione. Wiatry oraz prądy morskie są przeciwne, co sprawia, że mało który statek poza Morze Przedpontyjskie chce płynąć.
– A to morze, o którym prawicie…
– Przedpontyjskie? Niektórzy Marmara je zowią.
Obie te nazwy Raymondowi zgoła nic nie mówiły, więc jeno głową skinął i kontynuował pytanie:
– …dokąd płynie? Gdzie nauci nas na brzeg wysadzą?
– Morze nie płynie, to nie rzeka – wyjaśnił przeor Fokas. – Choć prądy morskie są. Najłacniej na drugą stronę Bosforusa się przeprawiać; to trzy ćwierci mili. Na Świętego Mateusza żądali bizanta za człowieka z koniem.
– A dalej?
– A to już musicie pytać sami. O tym, by zimą dalej niż do Civitot konie przeprawiano, nie słyszałem. A w to, żeby do samej Jaffy z koniem, nie wierzcie. Oszustów pełno, zwłaszcza wśród Galatów; tfu!
Włączył się Geza:
– Nasz brat wczoraj nautów przepytywał. Przy wieczerzy relację dał. Prawił, że na drugą stronę Bosforusa 6 denarów za człowieka żądają, choć trafił się jeden, co i za 5 przewiezie. A za konia chcą 12 denarów. Koni za Morze Przedpontyjskie wozić nie chcą, po głowach się pukają. A za człowieka do Jaffy 30 bizantów wołają; 20 od razu i 10 w Jaffie.
– 6 i 12 denarów, to… – Raymond porachował prędko… – mniej niż bizant…
– Naszych denarów – wpadł mu w słowo przeor. – Naszych denarów tuzin na bizanta przypada. To nowa, dobra moneta; nie blaszka jeno, jak u was, więc półtora bizanta.
Raymond zaniemówił, licząc gorączkowo, ale choć w arytmetyce był zręczny, bez tabliczki i rysika nie mógł się dorachować, ile przyjdzie mu zapłacić za cały poczet i konie. Że na przewóz morzem do Królestwa Jéruzalemskiego go nie stać, już poznał. Poza tym mnogość nieznanych słów i nazw mąciła mu jasność myślenia.
– Co zatem, pater, radzicie? – spytał Geza przeora, Raymonda wyręczając. – Płynąć dalej, zali iść przez całą Anatolię i na Seldżuków się wystawiać?
– Ja bym konie przedał i płynął do Sain-Siméon albo i do Jaffy. Jeno do Paschy bym tu czekał, bo teraz prądy przeciwne i silne, a wiatry za słabe i w mniej niż dziesięć tygodni nie dopłyniecie. Nawet jak się kto uczciwy pośród nautów znajdzie i wcześniej na brzeg was nie wysadzi, z prawa ludzkiego nic sobie nie robiąc, a Boskim gardząc.
– Dziesięć tygodni!? – niemal krzyknął vicehrabia. – Ja w Jéruzalem na Dzień Odkupienia być muszę!
– To aniołów niebieskich wzywajcie, by was skrzydły swemi ponieśli – rzekł sarkastycznie Fokas, a inni uśmiechnęli się kwaśno półgębkiem, bo i Madziarom czekanie tak długie nie w smak było.
– Do szesnastych kalend majowych czas zatem macie – podpowiedział pater Bela Raymondowi półgłosem. – Sześć i pół tygodnia – uzupełnił po zrobieniu rachunku na palcach. A potem do Fokasa się zwrócił:
– Senior, a lądem? Jak teraz przez Bosforus przepłyniemy, to w Jéruzalem kiedy staniemy?
– Trudno orzec, bo jak was zbyt wielu będzie, to ze spyżą i paszą dla koni zimową porą nie podołacie. Mały poczet może iść na Esselon, dalej na Efez i potem brzegiem morza. To nasze ziemie i Seldżuków tam nie ma. W trzy miesiące zaszedłby.
– Trzy miesiące!?
– Można i szybciej, przez Anatolię. Saracen was tam napadnie, ograbi i życia pozbawi alibo i w niewolę zaprzeda. Kto was potem wykupi? – wylał Fokas wiadro zimnego sarkazmu na gorące głowy łacinników.
– To nadziei nie ma? – zapytał markotnie Raymond. – Nadziei, aby w Dzień Odkupienia przy Grobie Zbawiciela krzyżem lec?
– Nadzieja jest zawsze w kyriosie naszym, Iesusie Chrystosie. Ufaj, a jak On uzna, żeś łaski Jego godzien, to ci jej udzieli – odrzekł przeor. Stanąwszy, nakreślił nad hrabiczem podwójny znak krzyża, czym uczynił koniec rozmowom.
W południe Raymond przekonał się, że żądania nautów istno były takie, jak brat Péter zdawał sprawę. Przed zmierzchem dokonał na tabliczce woskowej niezbędnych obliczeń. Potem długo myślał nad rozwiązaniem, zanim zmorzył go sen.
AD MCXX. Kalendis Marcius / b. Ducentorum sexaginta martyrum Romae. Constantinopolis/Imperium Romaniæ
Rok 1120, 1 marca, poniedziałek. Wspomnienie dwustu sześćdziesięciu św. męczenników Rzymu. Konstantynopol/Cesarstwo Wschodniorzymskie
Z rana decyzja była podjęta. Pod wpływem nocnych rozważań Raymond zdecydował się na wyprawę samotrzeć. Jako że oprócz wsparcia Bożego najważniejsza była kondycja koni, a Marco najlepiej się na nich znał i sługą był mu bezgranicznie wiernym, on musiał mu towarzyszyć. Nad drugim towarzyszem rozmyślał wieczorem bezskutecznie, aż ten został mu – jak wierzył przez anioła Bożego – wskazany w sennym widzeniu. Ernoul, bo takie miał imię ów wybraniec, był człekiem robotnym i pogodnym, który miał dobre podejście do wieśniaków, osobliwie wieśniaczek i dzieci. Z każdym potrafił się jakoś dogadać, nie znając języków, i uzyskać pomoc, co zaspokajało drugą wielką potrzebę planowanej przeprawy – zakup żywności i znalezienie drogi w nieznanej okolicy. Gustina musiał się wyrzec; giermek miał swoje lata i tylko by go spowalniał. Dodatkowo był on jedynym doświadczonym w pozaszampańskich wojażach wiernikiem, któremu mógł powierzyć złoto potrzebne na drogę, zlecając przeprowadzenie do Troyes wszystkich wraz z Hervém i Paulem, bo i ci byli w szybkiej podróży jeno przeszkodą. Na utrzymanie wszystkich przez ponad pół roku w Konstantynopolu nie było go stać.
Marca przywołał i wypytał go o konie. Którego z trójki jego wierzchowców wskazałby na szybką zimowo-wiosenną wyprawę? Co i ile z paszy koniecznie trzeba wieźć, by nie opóźniać drogi? Czy zdoła wybrać cztery inne wytrzymałe i pewne konie – dwa pod wierzch i dwa juczne – spośród reszty?
Koniuch orzekł, że na pewno poleca Conquéranta i Fidela. Braver – jego zdaniem – jest zbyt ciężki i potrzebuje więcej owsa, więc do szybkiej, wielotygodniowej wyprawy się nie nadaje. Pozostałe Raymonda nie obchodziły; wierzył, że Marco dobierze je i tak lepiej od niego. Wyprawił go zaraz z Gustinem po niezbędne zakupy, ale nie do Miasta, a do siół. Liczył, że tam taniej będzie. Głównym obciążeniem juków być miały spyża i owies. Sam z Paulem i Ernoulem wziął się za resztę przygotowań: trza było wybrać odzienie i odrzucić wszystko, co zbędne i ciężkie. Wśród tych ostatnich rzeczy znalazły się zbroje i szyszaki; zdecydował się jechać w skórzanym kubraku, który aketon przypominał, jeno krótszy był i w siodle nie wadził, z jednym puklerzem. Z broni wziął dwa miecze – dla siebie i Ernoula – sztylet, sajdak i jeden oszczep. Strzał wziął dwa tuziny, bo liczył, że będą się żywić upolowaną zwierzyną. Do rąbania drew i prac obozowych niewielki toporek.
W popołudnie z Hervém rozpytywali wracających pielgrzymów o Saracenów.
AD MCXX. Kalendis Aprilis / e. Venantii episcopi et martyris. Principatus Antiochiæ
Rok 1120, 1 kwietnia, czwartek. Wspomnienie Wenancjusza biskupa i męczennika. Księstwo Antiochii
Droga okazała się dobrana szczęśliwie. Na początku pokonywali nawet po 28–30 lig, ale później, gdy co kilka dni musieli dokupywać owies i spyżę, posuwali się ku odległemu Jéruzalem, robiąc dziennie 26–28 lig. Było to tempo iście niepowszednie, które ukazało, jak trafnie Marco dobrał konie. I jak o nie dbał!
Do Antiochii dotarli bez przygód. Jako że do Dnia Odkupienia były jeszcze dwie niedziele, Raymond za radą Marca pozwolił koniom na dwa dni odpoczynku, dał uprać odzienie i zakupił wszystkim nowe tuniki, stare bowiem już brudne były i sfatygowane niemiłosiernie. Uzupełnili zapasy i licząc, że błogosławieństwo Fokasa nadal będzie ich chronić przed wszelkimi przeciwnościami, ruszyli w dalszą drogę.
AD MCXX. II nonas Aprilis / a. Ambrosy episkopi. Principatus Antiochiæ
Rok 1120, 4 kwietnia, niedziela. Wspomnienie Ambrożego biskupa. Księstwo Antiochii
Drugiego dnia po opuszczeniu Antiochii Raymond jechał wzdłuż Orontesu ku zachodowi i szukał brodu, zamiarując przedostać się na drugą stronę. Zasięgnąwszy w mieście języka, planował się zbliżyć do wybrzeża morskiego, by odsunąć się od Izmailitów, zwanych też Asasynami. W małych oddziałach nieraz pojawiali się na pielgrzymim szlaku, przejezdnych mordowali lub brali w pęta, by ich potem Seldżukom sprzedać jako niewolników.
Wreszcie natrafił na bród. Kobiety prały w wodzie odzież lubo z cebrami kursowały między rzeką a pobliskimi chatami.
Zbliżyli się ku nurtowi. Naraz Ernoul spiął konia i stanął jak wryty. Blady wpatrywał się w jedną z praczek.
Raymond, wjechawszy już w bystrzynę, zatoczył koło, cofając się do skamieniałego sługi.
– Coś tak struchlał, jakbyś śmierć z kosą obaczył?
Ernoul kilka oddechów milczał, nie reagując, aż znak krzyża na piersi uczyniwszy, na rycerza spoźrzał.
– Prawie mówicie, sire, bom śmierć własną obaczył. Widzicie, co owa niewiasta w rękach ma? To moja tunika, którąm w Antiochii zostawił. Brudna była i poprzecierana, ale przeć nie okrwawiona! Ona zaś teraz krew z niej zmywa, a tyle jej, że woda w smugi różowe się barwi. Mojać to krew! Jutrzejszego południa nie dożyję!
Słysząc to, Raymond istno zadrżał. Starą tę wieszczbę przekazywano z pokolenia na pokolenie od niepamiętnych czasów. I mimo że Kościół wróżbom był przeciwny, ta, jako jedna z niewielu, w wątpliwość podawana nie była. Jedna tylko rzecz mogła przeciwić się przeznaczeniu.
– Bogać tam! Tunika tunice równa! Skąd wiada, że to twoja?
– Przeć wiem, sire. Otok ten sam i przetarcia pod pachami. Wątpliwości nie mam, że to mojać.
– Ale gdzie tu ci zginąć? – próbował vicehrabia ostatniego argumentu. – Okolica spokojna… – Wraz zamilkł, przypomniawszy sobie opowieści o Asasynach.
Stanęli na nocny popas, bo dzień gasł. Ernoul, wziąwszy toporek, ruszył ku zaroślom, a Marco zajął się końmi. Zdjął juki i właśnie skończył rozsiodływać Conquéranta i Fidela, gdy od chaszczy dobiegł ich uszu tętent wielu koni. Raymond zdążył uźrzeć wzniesiony ponad krzaki miecz Ernoula. Otoczyło go jeźdźców, po włóczniach licząc, ze dwudziestu, potem powietrze rozdarł przejmujący krzyk, jego ciało poszło w górę, a w końcu osunęło się i znikło wśród krzewin.
Koniuch wodze Rouqueta, trzeciego z rumaków, wraził hrabiczowi w dłoń.
– Sire! Tylko on osiodłan!
Nie było czasu na pomyślunek. Raymond, złapawszy się grzywy, wskoczył na siodło i uźrzał kątem oka, jak Marco sadowi się na oklep, a w zasadzie niemal lega na Fidelu. Vicehrabia, wołając Conquéranta, ruszył w skok ku blaskowi czerwonych zórz wokół gasnącego skrawka tarczy słonecznej. Posłyszał, jak koniuch woła za nim:
– Bieżajcież! Odciągnę ich!
…po czym skręca na północ, skąd dopiero co przybyli.
Rozsiodłany Conquérant zatoczył łuk, niepewny za kim podążać – czy za Fidelem, czy za wołającym go hrabiczem. Tymczasem za ogierem, wyskoczywszy z kępy janowca, pojawili się jeźdźcy. Głowy mieli obwiązane chustami, szyszaki i zbroje miało tylko dwóch. Część puściła się łapać juczne klacze, część, pokrzykując, ruszyła w cwał za Fidelem. Czy Marco jeszcze się na nim trzyma, trudno było dostrzec. Pięciu za cel pościgu obrało Rouqueta z hrabiczem w siodle i Conquéranta, który ruszył za nim, ale meandrował między uciekinierem a pościgiem, jakby nie mógł się zdecydować – odbiec w lewo, w prawo, czy przyśpieszyć i dołączyć do vicehrabiego.
Raymond skupiał się na takiej jeździe, by rumakowi pod sobą ulżyć, a zarazem zachęcić go do jak najszybszego cwału. Nie znał go, nie wiedział, na co go stać i obawiał się, że pogoni nie ujdzie. Oglądał się przeto co oddech, patrząc, jak daleko są ścigający, i dziwował się zachowaniu Conquéranta. Za którymś razem wydało mu się, że jego najlepszy w Ziemi Świętej ogier nie galopuje sam, że dosiada go jakaś mglista, biała postać.
Przy następnym spoźrzeniu za siebie zobaczył, jak trzech goniących napina łuki. Ich wierzchowce zwolniły nieco, przechodząc w kłus, by ułatwić jeźdźcom celowanie. Vicehrabia niemal położył się na końskim grzbiecie, by wystawić na strzały mniejszą część ciała, przez co przez chwilę nie widział, co dzieje się za nim. Posłyszawszy rżenie Conquéranta, obejrzał się i dostrzegł go w lewadzie frontem do pogoni. Konie Asasynów, spłoszone jego agresją, przeszkodziły łucznikom w celnym wypuszczeniu strzał, bo te poszły daleko bokiem. Ogier jednak znalazł się niebezpiecznie blisko goniących. Wnet wyleciały w powietrze następne strzały. Odległość miedzy ściganym a strzelcami wzrastała, a ci nie celowali już w Raymonda, lecz jakby w Conquéranta, który wręcz szalał przed nimi. Dziwne to było: wierzchowiec wart był majątek jako cały i żywy, tyle że na nim zwidywała się Raymondowi jakaś biaława postać. Zapewne i pościg ją dostrzegł, bo do niej mierzył. Strzały poszły; postać machnęła ręką, co jeden z pocisków najwyraźniej zbiło z toru, drugi chybił, ale trzeci w coś trafił. Hrabicz nie od razu zobaczył w co, ale przy następnym obróceniu głowy zdało mu się, że tkwi w ramieniu dosiadającej jego ogiera zjawy, sycąc jej bladą suknię czerwoną plamą krwi.
Skorzystawszy z zamieszania wśród Asasynów, nakazał Rouquetowi, by skręcił. Wjechał za skałkę, co ścigających musiało zmylić, bo następny rzut oka w tył nie napotkał pogoni. Rozejrzał się wokół. Rozwiana grzywa Conquéranta, już bez jeźdźca na grzbiecie, mignęła mu daleko w bok za suchą roślinnością porastającą skalisty teren; po trzech oddechach dostrzegł rozciągniętą w wydłużony szereg grupę gnającą za nim. „Poniechali mnie!?” – pomyślał z rosnącą nadzieją na ocalenie.
I chyba rzeczywiście tak się stało. Po pacierzu zwolnił, oszczędzając Ernoulowego konia, który teraz stał się jego jedynym wierzchowcem, a potem, nie widząc za sobą pogoni, przeszedł w kłus.
Zmierzał ku morzu.
Gdy zrobiło się niemal ciemno, począł myśleć, jakim planem się kierować. Co ma? Konia, odzienie i miecz. Złoto przepadło z siodłem Conquéranta i jukami. Ernoul miał jego denary, by płacić za spyżę i paszę. Może trzymał je przy siodle? Zmacał mieszek… Są! Garść srebra przemieszanego z miedziakami.
Czy szukać Marca? Czy interesować się losem Ernoula? Po prawdzie, przejęty przepowiednią nie wierzył, że on żyje, ale godzi się wyprawić mu chrześcijański pochówek. Próbować wykupić ciało?
„Boże Najwyższy, za co? Aleć mnie pojmają lubo ubiją, i to przed pokuty dopełnieniem! Chryste, dopomóż! Daj podpowiedź, jak postąpić…” Noc w trzy pacierze czarna nastanie. Po ciemku niepodobna jechać. Bóg czasem, jako Józefowi w Betlejem, we śnie objawia swą wolę. Trzeba się gdzieś przytaić, zasnąć i wyczekiwać wskazówki.
Rouquetowi popręg jeno poluźnił i wodze owinął wokół skały, a sam znalazł między kamieniami przystań zaciszną od wiatru. Nocne ziąby już przed Antiochią ustąpiły miejsca zwykłym chłodom, a że opończę ciepłą miał na sobie, to noc jakoś da mu przetrwać.
Nie przestawał myśleć o przyszłości. Czy jest zdolen jechać w pojedynkę? Czy jest w stanie sam zdążyć do Jéruzalem na Dzień Odkupienia?
Przypomniał sobie rachuby, które ostatnio robił na tabliczce w Antiochii. Dotąd podróżowali szparko; w takim tempie drogę do Jéruzalem kalkulował na mniej niż tuzin dni. Trzy dni zapasu. Jest szansa, ale nie ma służby i wszystkim musi zająć się sam. I koniem, i ogniem, i spyżą. Ale ni krzesiwa nie ma, ni huby – jak ogień wznieci? Srebra ledwo co – za co kupować będzie? Mieczem nic nie upoluje.
AD MCXX. Nonis Aprilis / b. Zenonis martyris. Principatus Antiochiæ
Rok 1120, 5 kwietnia, poniedziałek. Wspomnienie św. Zenona męczennika. Księstwo Antiochii
Tej nocy Najwyższy uwolnił go od demona nachodzącego go niemal noc w noc. Sen przyniósł lek dla jego duszy stęsknionej pociechy i rady. Najjaśniejszy wprawdzie nie zaszczycił go swą wskazówką promienistą, ale za to Blanche mu ukazał. Na kamieniach leżała, jej giezło świeciło bielą jak Zbawicielowi na Górze Przemienienia, ale ramię znaczyła czerwona plama.
Zbudziwszy się, obaczył, że wschodzące słońce świeci mu prosto w oczy. Odmówił poranne modlitwy i powziął myśl, że Zbawiciel snem z ukochaną mu przypomniał, iż ona nań czeka i dni do jego powrotu odlicza, by go zbawić swoją jasną świętością. Zatem pokuta rzecz najważniejsza, bo tylko przez nią może się okazać godzien Blanche. Zatem do Jéruzalem, do Grobu Bożego! Tam jego cel.
Dociągnął popręg i dosiadł Rouqueta. Obaj głodni i spragnieni, bo kamienista okolica trawy nie urodziła, a spyża wszelka przepadła z jukami.
„In nomine Patris, et Filii, et Spiritus Sancti. Z Bożą pomocą…”
AD MCXX. VIII idus Aprilis / c. Platonidis et aliorum martyrum Ascalonae. Principatus Antiochiæ
Rok 1120, 6 kwietnia, wtorek. Wspomnienie św. Platonidesa i dwóch innych męczenników z Askalonu. Księstwo Antiochii
Raymond dotarł do Laodycei w połowie drugiego dnia od napaści Asasynów. Seldżuków w mieście nie było, ale łacińskich kościołów też nie, zaledwie jedna kaplica z greckimi mnichami, którzy za pięć denarów niechętnie sprzedali rycerzowi dwa chleby. Jeden zjadł natychmiast, pożarł niemal, bo dwa dni w ustach nic nie miał, a drugi w zanadrze schował i ruszył w dalszą drogę bez ociągania.
Kolejne dni przebiegły podobnie. Codziennie przejeżdżał przez miasta, co ułatwiało zakup spyży i paszy, choć ceny były tak zdziercze, że rad nierad musiał zamienić na srebro swój zdobiony skórzany kubrak. Droga była wyjeżdżona i wydeptana, że nawet pytać o nią nie potrzebował, cały czas mając morze po prawej ręce. Otuchy dodawało, że kilkakroć wyprzedzał gromady pielgrzymów zmierzające do Świętego Miasta. Wszystko było skierowane ku celowi, jakim było dotarcie do Jéruzalem przed Dniem Odkupienia. Wciąż miał nadzieję, że dopełni nakazanej pokuty, i wszystko temu dążeniu podporządkował.
Wokół drogi, kamienistej z Boskiego wyboru, mało co rosło, a trawa była wygryziona przez zwierzęta pątników. Wśród nich widział camelusy, wielkie wierzchowce z jednym lub dwoma garbami. Te łatwiej miały, gdyż pożywiały się kolczastymi roślinami nieprzydatnymi dla koni. A że więcej dbał o Rouqueta niż o siebie, bo wiedział, że sam bez wierzchowca nie dotrze na czas do Świątyni Grobu, w Cesarei kupił dla się ostatni chleb, resztę denarów ostawiwszy na paszę. Odtąd głodem przymierał, co w Wielkim Poście zdało mu się jako pątnikowi właściwe. „Domine, skoro Tyś czterdzieści dni nic nie jadł, to i mnie, pokornego grzesznika, wspomożesz” – modlił się, cierpiąc katusze z powodu pustych kiszek. O to, co go czeka w Jéruzalem, nie dbał w ogóle, wierząc, że go Zbawiciel od śmierci, tako wiecznej jako i głodowej, ocali.
AD MCXX. IIII idus Aprilis / g. Macari episcopi. Regnum Hierosolimitanum
Rok 1120, 10 kwietnia, sobota. Wspomnienie św. Makarego biskupa. Królestwo Jerozolimskie
Takoż i dotarł do Jaffy. Tu kiszki przestały mu się z głodu skręcać, więc kolejną modlitwę, tym razem dziękczynną, do Nieba posłał, upatrując w tym łaski Zbawiciela. Czas przyszedł, by do morza plecami się odwrócić i podążyć ku wschodowi. Przed Raymondem jeno dwa, trzy dni drogi, jak prawili coraz liczniejsi pielgrzymi. Dla konnego mniej niż dwa.
AD MCXX. A III idus Aprilis ad I idus Aprilis. Regnum Hierosolimitanum
Rok 1120, od 11 do 13 kwietnia. Królestwo Jerozolimskie
Ledwie rankiem ruszył ku Jérusalem, takie się zrobiło gorąco, że rozsznurował i zakasał suknię, a i tak słońce paliło. Niedługo jednak, bo przed południem znikło za jakimś żółtym tumanem. Żar nie ustawał, a z nagła powstały wicher wtłaczał do nosa i końskich nozdrzy duszący proch, przez co zaczęło brakować dechu zarówno Raymondowi, jak i Rouquetowi. Hrabicz przypomniał sobie, że miejscowi zwykli pół twarzy zasłaniać zawojem, co pokojarzył z pyłem niesionym przez wiatr i uznał za sposób k’temu. Chusty nie miał, przeto z tuniki pas oddarł na zawoje dla siebie i rumaka. Konia przymusił do postoju, sam stanął podle niego i przylgnął do jego karku, by zwierzę uspokoić. Jednak wierzchowiec na próbę osłonięcia chrap znarowił się, wyrwał i zniknął w żółtym tumanie.
Raymond nie wiedział, czy Rouqueta w takim ataku żywiołów odszuka i czy podróż przyjdzie mu kontynuować pieszo ani jak, bo wiatr wciąż duł, a widać było cokolwiek na mniej niż trzydzieści kroków zaledwie. Modlitwy słał do Boga, a osobliwie do Zbawiciela, by Ten raczył go wybawić od niespodziewanej klęski. Snadź został wysłuchany, bo gdzieś około południa wicher ustał, a widok zaczął się oczyszczać. Jeno zimniej się zrobiło, a że opończa z koniem przepadła, musiał się zadowolić samą suknią i nadzieję w Bogu pokładać, że po tylu plagach dodanych do pokuty Zbawca miłosiernym okiem nań spoźrzy i dalszych poniecha.
Jakoż widać oko swoje łaskawe Przedwieczny odeń odwrócił, bo we wciąż żółtym od pyłu powietrzu wierzchowca nigdzie nie było widać. Hrabicz wchodził na pagóry, rozglądał się, porzucał wydeptaną drogę, by za Rouquetem patrzeć, ale bezskutecznie. Wysuszone gardło paliło, nos bolał, ale ni konia, ni wody do wieczora nie znalazł. Niemal omdlały z głodu i cierpiący męki pragnienia o zmierzchu raczej padł, niż do snu się ułożył.
Rankiem zbudził się w jeszcze gorszym stanie. Słaby i rozpalony zrozumiał, że z drogi zszedł i nie wie, w którym kierunku jej szukać. Odmówiwszy jutrznię, powlókł się ku jaśniejszej części nieba, bo jedno co wiedział, to że celu pielgrzymki mu szukać na wschodzie. Mijał głazy i okrążał pagóry, nie mając dość sił, by na nie wejść; przez krzewy kolczaste nieraz nadkładał drogi. Aż podle kolejnej kamienistej przeszkody upadł i nie wstał.
Obudził się, szczękając zębami z zimna, mimo iż rozpalony był jako chleb z pieca wyjęty. Na myśl o chlebie nawet głodu nie czuł; jeno pragnienie mu dokuczało. Zmierzch nastawał, a słońca widać nie było; albo kryło się już za pagórami i krzewami janowca, albo utonęło w żółtym tumanie. Naszły nań poty i cały się trząsł. Śliny nie miał, by przełknąć, a gardło i usta były suche jak wiór.
„Wielki już czas, o Boże mój. Ulecz mnie z niemocy mojej lubo zabierz z tego świata, bo sił nie mam ni wierzchowca, by do Grobu Twego dojść i pokuty dopełnić” – modlił się. Sam nie wiedział, czy nie bluźni, powtarzając niemal słowa Eliasza i w ten sposób Boga wystawiając na próbę.
Po czym omdlał raczej, wstrząsany dreszczami, niż zasnął jako ów prorok żydowski.
Zbudziła go ulga i przyjemność, jaką przyniosła z dawna wyczekiwana wilgoć. Zdało mu się, że ręka jakaś twarz mu obmywa chłodną wodą, podsuwa kubek do ust. Pił chciwie, a każdy łyk, początkowo bolesny, wnet leczył ból gardła jak balsam, każdy wzbudzał ożywcze siły. Wypił tej dryakwi wiele łyków, a potem zęby chciwie zatopił w placku pszennym. Znów pił, a woda, którą przełykało jego spieczone gardło, smakowała mu lepiej niźli italskie małmazje.
Tylko powiek sklejonych suszą czy chorobą otworzyć nie mógł. Po prawdzie to i nie chciał; tak mu dobrze było w tej malignie, że nie pragnął wrócić do zabójczej rzeczywistości.
Na koniec ręce, w których domyślił się łagodności niewiasty, zmoczyły szmatę na jego głowie, po czym obwiązały ją innym sposobem, że zakrywała i czoło, i nos, i usta.
Jasny i czysty ranek obudził go świecącym prosto w twarz promieniem słońca. Oczy udało mu się zmrużyć, lecz wnet zamknął powieki na powrót, tak go raził blask. Głowę odwrócił i ponowił próbę. Wzrokiem trafił na dzban. Stał o krok od niego, a obok leżał łach jakowyś coś spowijający. W dzbanie woda; tyle, że zaspokoił ranne pragnienie. Szmata osłaniała przed piachem pół placka chlebowego.
Raymond upadł na kolana i zaniósł modły do Zbawiciela, dziękując za cud jawny i błogosławiąc Boga i jego anioła. Potem jutrznię wraz z prymą odmówił, wstał i wierząc w cudowne ocalenie przed śmiercią, objął wzrokiem otoczenie,
O kilka kroków od niego widniała spora plama krwi, a od niej ścieżka kroplistej posoki prowadziła w dal. Ślady na ziemi ukazywały jej zwierzęce pochodzenie – wilk, lis lub szakal, ale że to go nie obchodziło, za tropem nie poszedł, za to rozejrzał się wokół, szukając drogi.
Tej nie dojrzał, ale odkrył ślady stóp. Drobne, jakby dziewczęce, odciśnięte w nawianym pyle, wiodły w kierunku południa. Jako że nie miał lepszego pomysłu, postanowił zaufać tej wskazówce. Anioł wiedział, dokąd idzie. Anioł to, nie demon; wodą go napoił i chlebem nakarmił, nie żądając niczego w zamian, więc pójdzie jego śladem. Nie może złe drzewo dobrych owoców rodzić, a woda w spiekocie i chleb w głodzie dobre były prawdziwie.
Odciski stóp, przy których raz po raz pojawiały się krople krwi, meandrowały i omijały co większe przeszkody. Czasem zanikały, gdy krwawiący anioł szedł przez gołą skałę, z której wiatr snadź zwiał piach, ale Raymond tylko raz zwątpił, w którą stronę należy podążyć. Wtedy jednak natrafił na piramidkę kamieni leżących jeden na drugim; gdy do niej doszedł, kropla krwi upewniła go, że zmierza w dobrą stronę. Wnet postrzegł kolejną, a potem ślady, już bezkrwawe, wróciły. Około tercyi, idąc za nimi, w oddali ujrzał drogę. Szlak wydeptany, szeroki, na pewno w dobrą stronę prowadzący, bo ku wschodowi, ku Jéruzalem. Drugi raz tego dnia uklęknął i w duszy zaśpiewał Te Deum.
Gdy wstał z kolan, wokół siebie nie zobaczył żadnych śladów stóp, jakby wiatr je zawiał.
Tyle że wiatru nie było.
Ruszył szparko ku drodze wskazanej przez anioła.
AD MCXX. XVIII kalendas Maius / d. Thomaidis martyris. Ierusalem/Regnum Hierosolimitanum
Rok 1120, 14 kwietnia, środa. Wspomnienie św. Tomaidy męczennicy. Jerozolima/Królestwo Jerozolimskie
Gdy przed wieczorem obaczył przed sobą mury, a za nimi wieżyce i liczne kopuły, z których jedna zdobiła Świątynię Grobu, Raymond w proch opadł na kolana i odmówił modlitwę dziękczynną. Wzruszenie ścisnęło mu krtań. Oto miał przed sobą cel półrocznej pielgrzymki! Oto na wyciągnięcie ręki kres pokuty! Rychłe dotknięcie kamieni pustego Grobu Zbawiciela przejmowało go wzruszeniem, nadzieją i radością.
Tak wzniośle pocieszon, podjął ostatni etap swej drogi i nieco okrężną ścieżką dotarł do bramy, a tam pytał o Bazylikę Grobu. Jakoż o stajanie była, więc niesion szczęściem bezmiernym, jakby sami anieli go prowadzili, wnet stanął u jej murów, przepchnął się przez pątniczą ciżbę pod kopułę, w czym jawnie mu pomógł przypasany miecz, ostatnia rzecz, która go rycerzem wskazywała. Przed tak niskim wchodem, że i otrok musiałby się schylić, a co dopiero mąż, czekał, tłocząc się w kolei do wnijścia do Grobu Bożego, szereg pątników. Długo trwało, co jeden po drugim poprzednicy wychodzili, by innemu dać przystęp. Z nagła Raymondowi słabo się zrobiło; zdało mu się, że obaczył postać dyabelską, bo czarnym obliczem mu mignęła, przeniknąwszy przez tłum jako zjawa bezcielesna. Rękę do czoła podniósł, by znakiem krzyża ją odegnać, ale ledwie do lewego ramienia ją przyłożył.
Ocknął się, gdy mnich jakiś cucił go wodą z dzbana i miecz widząc, o pochodzenie i ród pytał. Jakoż zdziwił się, słysząc, że hrabia tak znaczny znalazł się tu bez pocztu i służby, a nawet bez konia. Wnet odprowadził go do furty klasztornej, gdzie inszy brat podał mu owsiankę i nalał kubek wina. Mało wiele czasu minęło, jak Raymondowi sprzed oczu mroczki zniknęły i wdał się w rozmowę.
– Gdzie tu gospodę jakowąś znaleźć można, kiegdy złota ni srebra nie mam?
– Wy, monsieur, synem Lamberta de Champagne jesteście, a on tu znany. Ot, wasal jego, Hugues de Payns, bractwo rycerskie właśnie założył i locum od króla Baudouina w Świątyni Salomona dostał. Idźcież doń, na pewno wspomoże i gospodę da.
– A bractwo owo, rycerskie mówicie, jakiej regule podlega?
– Cysterskiej, wedle abbé Bernarda pisań określonej.
– Jakiegoż to abbé Bernarda?
– A wielce pobożnego męża ze stron waszych. Nie znacieli? Klasztor ponoć założył, nazwa z głowy uleciała…
– W Clairvaux?
– Jako to mówicie?… Mnie to jakoś inaczej… Clara Vallis!…
– To przecie to samo! Gdzie ja owego Huguesa znajdę? Gdzie owa Świątynia Salomona?
– Ku południowi idźcie. Ludzie was pokierują; to blisko.
Raymond nie dotarł tego dnia do Grobu Zbawiciela. Już po zmierzchu znalazł owego Huguesa i jako postulant przystał do jego bractwa rycerzy Chrystusa, za czym dostał kwaterę pod dachem. Nie była nic lepsza niż gołe kamienie, na których w ostatnich dniach głowę kładł do snu.
Przejdź do kolejnej części – Gladii et vaginæ – Rozdział III. Przemienienie
Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.
Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.
Blog Comments
Diana
2025-02-16 at 12:52
Kolejny rozdział tej historycznej opowieści czyta się jeszcze lepiej od pierwszego. Monotonne i powtarzalne elementy fabuły (kolejne podboje seksualne Raymonda) ustąpiły miejsca dynamicznej akcji, a także ciekawej podróży przez średniowieczną Europę i Azję.
Tym razem nastąpiło interesujące odwrócenie ról: najbardziej zajmujące są nieerotyczne segmenty przygód wicehrabiego, a historia jego siostry – choć zawiera znacznie więcej wątków pobudzająch seksualnie – schodzi na dalszy plan i wypada nieco blado.
Całość oceniam jednak bardzo wysoko. To rasowa powieść łotrzykowska z wiarygodnym tłem. Widać, że Autor odrobił pracę domową i nie traktuje epoki, w której rozgrywa się akcja jako dekoracji, lecz jako pełnoprawnego bohatera. Czekam z zapartym tchem na następny rozdział!
Tomp
2025-02-18 at 01:20
Dziękuję Dianie, która jawi się najwierniejszym czytelnikiem tego średniowiecznego romansu.
Cieszę się, że Ci się podoba.
„Łotrzykowska” — mówisz?…
No to następne rozdziały Cie zaskoczą. 🙂
Wareski Gwardzista
2025-02-18 at 20:57
Drogi Autorze,
pochłonąłem obydwa rozdziały za jednym posiedzeniem, co rzasko mi się zdarza. Możliwe, że zaniedbałem nawet niektóre moje obowiązki, bo nie mogłem oderwać się od lektury. Świetna fabuła, ciekawi bohaterowie, pięknie stylizowany język. Widać, że pisanie poprzedziły długie studia, szacunek.
Moją konfuzję wzbudził jednak ten oto fragment:
Gdy Rayomond spotyka Etiopa, doznaje szoku i otrzymuje wyjaśnienie:
„– Sire, tu dużo takich! Im bliżej Jéruzalem, tym więcej mu podobnych. Słońce na południu w krainie Etiopów tak ponoć skórę wypala, że ich tam tłumy nieprzebrane. W świcie basileusa wielu czarnych. I ten do dworu pewnie należy.”
Przyznam, że sam pasjonuję się historią Cesarstwa Bizantyjskiego, tu słusznie i zgodnie z faktami nazywanego Wschodniorzymskim. I nigdy nie spotkałem się z relacjami o licznych czarnoskórych na dworze basileusa.
No bo właściwie – skąd mieliby tam napływać? Konstantynopol od Etiopii czy Sudanu dzieli parę tysiący mil i wiele nieprzyjaznych krajów. Więc po co się tam udawać?
Do Jerozolimy to może jeszcze z pielgrzymką – Etiopia była w końcu chrześcijańska, więc jakieś podróże mogły się odbywać, nie wykluczam; tak samo muzułmański władca Mali, Mansa Musa wiek później pielgrzymował so Mekki. Ale po co Etiopowi udawać się na dwór Komnenów?
Pytam, bo powieść wydaje mi się ogółem bardzo dobrze opracowana pod względem historycznego realizmu. A tu nagle, u bram Konstantynopola, poczułem się jak w serialu dokumentalnym Netflixa 🙂
Tomp
2025-02-18 at 23:13
Z dowodami historycznymi (znaczy linkami do źródeł) w podniesionej przez Ciebie kwestii obecności Murzynów na dworze Jana II Komnena mam problem, bo dawno to było, jak robiłem kwerendę do „Gladii et vaginae”. Zatem posłużę się pamięcią:
— Najpierw zastrzeżenie: „Etiop” to wtedy nie był mieszkaniec Etiopii, tylko stara nazwa Murzyna, a więc kogoś o bardzo ciemnej skórze.
— Chyba (!?) pisze o Murzynach w Konstantynopolu Zofia Kossak w „Krzyżowcach”.
— Do Afryki cesarze Konstantynopola słali wyprawy po złoto. Dwieście(?) lat wcześniej poselstwo ze środkowoafrykańskiego kraju (cesarstwa?) przybyło do Konstantynopola z takim bagażem złota, że wg kronikarza (i mówiąc dzisiejszym językiem) kurs złota względem srebra spadł o 1/4. Poselstwo składało się z Murzynów i byli podejmowani na dworze basileusów. Potwierdza to, że byli chcianymi i szanowanymi przybyszami. Złoto z Afryki było wtedy legendarne (acz wieści o nim są prawdziwe, np. Mali) i aż do XIX w. wiele wypraw, zarówno wojskowych, jak awanturniczych, wyruszało po nie.
— Nilem do Egiptu transportowano z Afryki centralnej również niewolników. Kalifat Egipski był w XI–XII w. bogaty, a o Seldżukach w Damaszku też nie można powiedzieć, by nie mieli kontaktów z Afryką. Egipt i Syria należały w pewnym okresie (przed I wyprawą krzyżową) do Konstantynopola. Na pewno handlowano z Murzynami.
— Byłoby dziwne, gdyby na przebogatym dworze zblazowanych (choć okrutnych) greckich cesarzy mających się za Rzymian nie było Murzynów jako ciekawostek i wojowników. Na pewno budową fizyczną, siłą i sprawnością mogli konkurować ze Słowianami, którzy stanowili w tych czasach trzon gwardii pałacowej [niestety, nie byli to Polacy 😉 , a Słowianie bałkańscy]. [W armii basileusów służyli też Normanowie, a do Skandynawii było dalej i kontakty z nią były daleko trudniejsze niż z ludami afrykańskimi]. Nawet na Polskich i Rosyjskich dworach zdarzali się Murzyni, acz później, w XVI–XVIII w.
— Co do „liczności” Etiopów, należy przepuścić to przez filtr „kto to mówi”. Otóż dla Szampanijczyka Murzyni musieli być cudakami i nawet kilku czarnych z pewnością robiło wrażenie. Gustin spotkał ich w I wyprawie krzyżowej.
Nie sądzę, bym rozwiał Twoje wątpliwości, acz jestem pewien, że dogłębniejsza kwerenda w sprawie Murzynów w XII-wiecznym Konstantynopolu potwierdzi ten szczegół fabuły „Gladii et vaginae”, w której jest ich dwóch.
I na koniec — cieszę się, że Ci się moja minipowieść podoba. Przynajmniej na razie… 😉
Wareski Gwardzista
2025-02-19 at 12:25
No, nie rozwiałeś, zaiste 🙂
Co do terminu 'Etiop’ to ok, rozumiem, że używasz go szerzej jako synonimu czarnoskórego, ale moim zdaniem w odbitej przez krzyżowców Jerozolimie czy Konstantynopolu można by spotkać jedynie przybyszy z Etiopii (czy wcześniej królestwa Aksum) – bo to było jedyne chrześcijańskie królestwo w Afryce Subsaharyjskiej. A czarni muzułmanie nie mieli w tych miejscach czego szukać.
Odnosząc się po kolei do Twoich argumentów:
– Zofia Kossak to, mówiąc eufemistycznie, słabe źródło w dyskusji historycznej 🙂
– kiedy Bizantyjczycy wysyłali te wyprawy do Afryki po złoto? Przecież cała Afryka nadsaharyjska byla pod kontrolą Kalifatu Umajjadów, a potem Abbasydów. Jak wschodni Rzymianie mieli dotrzeć do tych bogactw?
– Egipt i Syria należały do Konstantynopola, ale przed 642 r.n.e., czyli muzułmańskim podbojem tych krain. Czyli prawie pół tysiąca lat przed I krucjatą. Potem handel Rzymian 'z murzynami’ siłą rzeczy ustał.
– zdaję sobie sprawę, że w armii wschodniorzyskiej walczyli cudzoziemcy – patrz mój nick – tyle, że Słowian łatwo było nająć (siedzieli ma Bałkanach, obok albo wręcz na terenach podległych Konstantynopolowi), a Normanowie przypływali sami na swoich okrętach, spragnieni zarobku w Wareskiej Gwardii. Czarnoskórzy mieszkańcy Afryki w przeciwieństwie do wikingów nie byli znani jako wielcy żeglarze. Więc jak mieli dotrzeć do Cesarstwa? Lądem to była długa i bardzo ryzykowna podróż.
– rozumiem subiektywizm wypowiedzi Gustina, ale z przytoczonych powyżej powodów trudno mi zrozumieć, jak on mógł podczas I krucjaty spotkać choćby kilku tych 'cudaków’ w regionie 🙂
Tym niemniej jestem bardzo ciekaw wyników ewentualnej kwerendy! Zawsze chętnie dowiem się czegoś więcej o tych czasach.
Nathalie
2025-02-20 at 14:42
Panowie, Panowie…
chciałam zauważyć, że słowo 'Murzyn’ od kilku ładnych już lat uchodzi za obraźliwe. Rada Języka Polskiego zaleca, by stosować bardziej neutralne zamienniki.
https://rjp.pan.pl/dokumenty-rady?view=article&id=1898:slowo-murzyn&catid=109:uncategorised
Słowo budzi też sprzeciw czarnych mieszkańców naszego kraju o czym więcej tutaj:
https://www.polskieradio.pl/10/216/artykul/2699305,stop-calling-me-murzyn-zdjecie-ktore-zmienia-rzeczywistosc
Rozumiem, gdyby pojawiło się (w kontekście histotycznym) w opowiadaniu, tekście literackim. Ale w dyskusji chyba możemy postarać się by nikogo nie obrażać, prawda?
Nefer
2025-02-21 at 00:08
Czy Ty aby nie przesadzasz z odwoływaniem się do politycznej poprawności? Słowo jak słowo, z długą tradycją używania. Jeśli ktoś uważa je za obraźliwe, to jego problem. A co powiesz o licznych przykładach np. z Netflixa, gdzie wbrew prawdzie historycznej umieszcza się czarnoskórych arystokratów chociażby na dworze Tudorów w XV/XVI w? Nie dajmy się zwariować. Dodam, że np. w we współczesnym Egipcie ostre protesty wywołała niedwno podobna próba obsadzenia czarnoskórej aktorki w roli Kleopatry w poświęconym jej serialu fabularno-dokumentalnym. I w sumie słusznie.
Nathalie
2025-02-21 at 13:21
Nefer, to co nazywasz poprawnością polityczną można też nazwać zwykłą ludzką uprzejmością. Język żyje i ewoluuje. Nie tylko polski zresztą – w USA w latach 50-tych też powszechnie używano słowa 'negro’, dziś już się tego nie robi. O innym słowie na 'n’, popularnym w XIX wieku, szczególnie przed wojną secesyjną, a dziś praktycznie zakazanym już nawet nie wspominam.
Tego, co robi Netflix (choć akurat czarna Anne Boleyn to chyba nie ich sprawka) nie akceptuję. Ale to, ze tamci robią źle, nie oznacza, że mamy dla równowagi używać słowa obraźliwego dla tych, do których się odnosi, tylko dlatego, że w zupełnie innym kontekście posługiwał się nim Julian Tuwim.
Nefer
2025-02-23 at 17:09
Piszesz o uprzejmości, szanowaniu cudzych uczuć itp. Wszystko to jak najbardziej słuszne i mógłbym się z tym zgodzić, gdyby zasady te stosowano powszechnie i w każdym przypadku. Tymczasem zauważ, jak brzmią słowa „niewolnik” i „Słowianin” w głównych językach europejskich (np. angielskim, francuskim, niemieckim). Bardzo podobnie, niemal identycznie. I to zarówno w każdym z tych języków z osobna, jak i biorąc pod uwagę wszystkie razem. Wynika to, oczywiście, z określonego kontekstu historycznego. We wczesnym średniowieczu (gdy języki te się zresztą formowały) Słowianie byli poganami i pozostawali tym samym poza ochroną prawa kościelnego. A to zabraniało sprzedaży chrześcijan-niewolników w ręce innowierców. Głównym rynkiem zbytu dla białych niewolników z Europy (w szczególności niewolnic, ale nie tylko) były natomiast bogate wówczas kraje islamsko-arabskiego Południa. Rolę pośredników odgrywali natomiast kupcy żydowscy. W tej sytuacji główną masę „towaru” przechodzącego przez Europę Zachodnią i trafiającego następnie na Południe stanowili pogańscy niewolnicy pochodzenia słowiańskiego. W ten sposób nastąpiło utożsamienie wspomnianych pojęć. Głównym ośrodkiem tego handlu była przez długi czas Praga. Z czasem Słowianie zostali dobrowolnie lub pod przymusem schrystianizowani (proces ten dobiegł końca w XII w.) i handel niewolnikami słowiańskimi ustał (pomijam tu późniejszą i osadzoną w zupełnie innym kontekście działalność Tatarów krymskich w XV-XVIII w.). Słowa oraz ich znaczenie w poszczególnych językach zdążyły się już jednak skrystalizować i trwają we wspomnianej formie po dziś dzień.
Czy powinniśmy się z tego powodu oburzać, żądać zmiany utrwalonego przez wieki słownictwa, postulować zakaz jego używania? Podążając zaprezentowanym przez Ciebie i propagowanym przez zwolenników political correctnes sposobem rozumowania może i tak. Obawiam się jednak, że nikt nie zwróciłby na to większej uwagi (nawet gorliwi zwolennicy poprawności politycznej), co najwyżej znacząco popukał się w czoło. Skoro więc nikt nie uważa za potrzebne przejmować się naszymi, słusznie przecież, urażonymi uczuciami, nie widzę potrzeby, byśmy mieli przesadnie kłopotać się cudzymi (urażonymi w dokładnie ten sam sposób) i na siłę zmieniać nasz własne tradycje językowe.
Tomp
2025-02-21 at 13:58
Protest wobec leksemu „Murzyn” bierze się (jak członkowie RJP sami gremialnie przyznają) z wadliwie stosowanego tłumaczenia w słownikach polsko-angielskich na „Negro” i zostało oprotestowane przez ruch „#dontcallmemurzyn”. Ruch ten nie rozumie konotacji i protestuje na ślepo, bo cała RJP nie znajduje alternatywnego rzeczownika, który obejmowałby całość ludzi o tym kolorze skóry. Omijanie tej cechy wyróżniającej też nie ma sensu, bo często nic poza nią o danym człowieku nie wiemy. Jak więc mam powiedzieć o nowym lokatorze: do sąsiedniego mieszkania wprowadził się {?}. Wg RJP mam nic nie mówić, ale to nie sposób. Propozycja dra Łazińskiego: „czarny” w polszczyźnie ma absolutnie pejoratywne konotacje (=czarnuch, co właśnie jest odpowiednikiem angielskiego negra). Ktoś, kto to proponuje, nie czuje języka. Jeżeli nie chcemy wracać do staropolskiego Etiopa, na największym poziomie uogólnienia nie widzę dla Murzyna alternatywy. I, o ile czytam opinie członków RJP, nikt nie widzi. Powoływanie się (znów dr. Łaziński) na cassus Rusin/Ukrainiec jest chybione, bo (jak napisałem wyżej) zainteresowani z #dontcallmemurzyn” nie proponują satysfakcjonującej alternatywy.
unstableimagination
2025-02-21 at 07:26
Tompie!
Ta część wciągnęła mnie jeszcze bardziej, niż pierwsza.
Początek, gdzie białogłowe się okładają wzajemnie – mimo, że to nie mój klimat – opisałeś w tak sposób, że nawet mnie się spodobało. Stylizacja działa w bardzo ciekawy sposób na odbiór tego tekstu.
Pokuta Raymonda. Nie przypuszczałem, że zabierzesz czytelników w aż taką podróż!
Te detale, rozmach, ilość szczegółów i klimat. Absolutnie fascynujące. Nie sądziłem, że można czytać o przeliczaniu pieniędzy na paszę z takim zainteresowaniem.
Czuć bardzo mocny realizm i klimat. Pewnie nawet nie zdaję sobie sprawy, ile wysiłku kosztowało dopracowanie tego tekstu.
Ale efekt jest świetny. Pod koniec, trudno się było oderwać.
Gratuluję!
Tomp
2025-02-21 at 14:00
Dziękuję. Możesz liczyć na więcej. 🙂
Megas Alexandros
2025-02-22 at 22:59
Dobry wieczór!
Kolejny rozdział łagodzi pewnie mankamenty poprzedniego (zbyt duża powtarzalność kolejnych scen, zwłaszcza z udziałem Raymonda) no i zamienia dość 'stacjonarną’ dotąd historię w prawdziwą powieść drogi. Czy raczej bezdroża. W każdym razie, dzieje się dużo, dekoracje się zmieniają, w trakcie pielgrzymki pokutnej mamy okazję poznać całkiem sporo średniowiecznej Europy, a potem również Azji.
Zgadzam się z Unstableimagination, że ta opowieść jest bardzo dobrze opracowana od strony faktografii i researchu. To tworzy wrażenie autentyczności, które bardzo lubię. Już Szampania była przedstawiona wiarygodnie, dlatego ostrzę sobie zęby na kolejne rozdziały rozgrywające się w Outremerze.
Trochę na drugi plan schodzi tym samym wątek Sophie. Mam jednak nadzieję, że i ona będzie miała okazję rozbłysnąć w kolejnych rozdziałach. Młoda dziewczyna ewidentnie się rozwija i zmierza ku nowym i coraz bardziej rozpustnym przygodom!
Pozdrawiam
M.A.
Nefer
2025-02-24 at 19:35
Po uwolnieniu od nadmiaru opisów monotonnych i powtarzalnych erotycznych przygód wicehrabiego Raymonda, a położeniu większego nacisku na fabułę, opowieść bardzo zyskała. Zachowuje walory widoczne już w poprzednim odcinku: znajomość realiów miejsc i epoki, udaną stylizację, rubaszny humor. Za to czyta się obecnie lepiej i z prawdziwym zainteresowaniem.
Pozdrawiam.
Radosky
2025-03-02 at 16:34
Łączący cielesną swawolność z duchową bogobojnością Raymond wyrusza na krucjatę przeciw i muzułmanom i pokusom. Jak to się skończy wie tylko Autor, ale z pewnością co bohater przeżyje to jego.