Gladii et vaginæ – Rozdział I. Grzech (Tomp)  4.87/5 (20)

52 min. czytania

Ilustracja: Tomp na podstawie prac z pexels.com i pixabay.com

GLADII ET VAGINÆ

I stworzył Bóg człowieká ná wyobráżenié swoie, ná wyobráżenié Boże stworzył go, mężczyznę i niewiástę stworzył ie.

(GENESIS 1, 27)

Kilka słów wstępu od autora

Prezentuję niniejszym romans rycerski „Gladii et vaginæ” (Miecze i pochwy). Jest to minipowieść historyczna ze wstawkami… ale tu sza, sami Państwo zobaczycie jakimi.

Rozdziałów będzie siedem. Dwa nieco krótsze, reszta zbliżonej do pierwszego długości.

Realia historyczne starałem się ściśle zachować; jedynym odstępstwem są główne postacie opowieści: hrabia Szampanii i wszystko, co dotyczy jego potomstwa. Rzeczywista postać historyczna miała inne imię i była bezdzietna.

Reszta bohaterów pierwszo- i drugoplanowych (z wyjątkiem służby oczywiście) w zasadzie jest historyczna pod każdym względem. Tło wydarzeń, nie licząc niewielu małych odstępstw chronologicznych, jest prawdziwe.

Zastosowałem wyraźną archaizację. Choć w tekście roi się od słów dziś nieużywanych, niemal wszystkie znajdują się w słownikach; kto chce, to łatwo znajdzie. Wyrażenia łacińskie starałem się ograniczać do niezbędnych. Są albo znane, albo do przetłumaczenia za pomocą powszechnie dostępnych w internecie narzędzi.

Pisownia pism i urywków z Biblii (niemal wyłącznie z Biblii Wujka) na wzór wydania Biblii Wujka AD 1599. Ukazuje ona, jak bardzo nasza ortografia różni się od tamtej, odległej zaledwie o cztery wieki. Zwolenników łatwego pochłaniania tekstu uspokoję: nie ma tego wiele.

Funkcję tytułów podrozdziałów pełnią daty (wraz z miejscem akcji w języku łacińskim). Są podane w formie stosowanej od czasów rzymskich do XVII w. Ich zupełna niezrozumiałość dla czytelnika współczesnego pokazuje, jaka przepaść nas dzieli od przodków w tak podstawowej sprawie, jaką jest (i zawsze był) kalendarz. Aby nie doszło do dezorientacji, każda data jest również podana w tłumaczeniu na język polski, podobnie jak miejsce akcji.

Cóż, więcej nie nudzę. Przyjemnego czytania.

 

 

ROZDZIAŁ I. GRZECH

Rzékł Bóg do niewiásty: „Rozmnożę nędze twoie y poczęćia twoie: z boleśćią rodzić będźiesz dziatki y kmężowi żądze swe zwrácać będźiesz, á on będźie pánował nád tobą. 

(Genesis 3, 16)

 

AD MCXIX. V idus Iunii / d. Barnabe apostoli. Troyes/Champagne.

Rok 1119, 11 czerwca, środa. Wspomnienie św. Barnaby apostoła. Troyes/Szampania

 

W świetlicy zamku hrabiów Szampanii w Troyes jak co dzień po prymie jedzono śniadanie. Na ławach siedzieli: Lambert, hrabia Szampanii, senior, któren niczyim wasalem nie był, a uważał się za równego królowi Franków, Louisowi Capet, szóstemu tego imienia; osiemnastoletni syn hrabiego – Raymond; czternastoletnia córa – Sophie; trzynastoletnia sierota po Lambertowym wasalu baronie Arnouldzie de Chaumont, któren śmiertelnie ranion przez Saracenów lat temu siedem zmarł w Ziemi Świętej – Blanche; mayordomus Seguin; kanclerz Aubert; Eldrad – dowódca straży zamkowej; starsi giermkowie Gustin i Fulbert i dwaj młodsi, a przy niższym stole: ochmistrz Mayeul; kapelan – abbé Éloi; intendent, dwóch paziów, sierżanci i osobista służba władców Szampanii z Emilie – nianią, zastępującą Sophie matkę, Emmą – hojnie przydaną drugiej sierocie do osobistych posług, Goarem – pokojowcem komnat męskich i Paulem, sługą pokojowym Raymonda. Przygrywali czterej wędrowni grajkowie, a służące donosiły chleby, owsiankę i zimne mięsa, nalewały wina i wody. Na stolach były też wczesne owoce.

Raymond nie przepuścił żadnej przechodzącej mimo dziewce. A to wraził rękę pod suknie, wywołując kwik i obrót kibici, co raz zakończyło się rozchlapaniem owsianki z niesionej misy. A to uszczypnął w pośladek niosącą chleby – dziewka dała susa do przodu, pisnąwszy radośnie, ledwo co nie upuściwszy placków. A to, korzystając z tego, że inna nachyliła się, nalewając wino, ułapił za cyce przez cienkie giezło. Dziewka nie wiedziała, jak się z owej napaści wyzwolić, bo dzbana puścić nie mogła; lała więc dalej, ręka się jej kołysała, a trunek to trafiał do kielicha, to bryzgał na serwetę.

Sophie przyglądała się poczynaniom brata bez zdziwienia. Była ich świadkiem, od kiedy tylko wróciła z klasztornego wychowania, a stało się to na Resurrectio Domini, kiedy wraz z Blanche ojciec na powrót przywiózł ją do rodowego Troyes. Już w drodze doszły ją słuchy, że brat lubi zabawiać się z dziewkami, czego zrazu nie zrozumiała, aż zobaczyła na własne oczy. Wiadomo już jej było, że femines po to Bóg stworzył, by w przerwach między pracą a rodzeniem służyły mężom ku uciesze i rozrywce. Że służki są przez brata do tego wykorzystywane, przyjęła jako oczywistość, ale zastanawiało, że i im, jak widać, te uciechy nie wadziły. Ba, wyglądały na wielce uradowane!

W klasztorze, w którym przez pięć lat uczono ją łaciny i pobożności, a także zręczności w konwersacji, hafcie i wszystkiego, co się wiąże z ziołami, o cielesnych rzeczach nie mówiono, żądze mając za rzecz zgoła dyabelską. A tu?… Brat ma coś z dyabła?

Pomyślawszy to, poczuła dreszcz, ni to strachu, ni to podniecenia, którego przyczyny nie znała.

Rychło jednak odczuła dalsze braki swej edukacji – na piski dziewek, na pozorność uników, wypinania się, uśmiechy i trzpiotliwe grymasy zachodzące w obecności Raymonda jej ciało reagowało zgoła niespodziewanie. W dole brzucha coś ją wtedy łaskotało, a niżej, osobliwie przy tym miejscu, skąd siki tryskają, prężyło się rozkosznie. Jakieś coś się tam napinało, a poluźniało się, dopiero gdy insze sprawy uwagę jej przyciągnęły.

Nieraz chciała o tym porozmawiać z Emilie. Sromała się jednak przed pobożną nianią, wyczuwając jakowąś tajemnicę, i długo lękała się ją o to pytać.

Hrabia Lambert znosił zachowanie syna do czasu lubo nie zwracał uwagi na jego wybryki, podobnież jak kapelan. Jednak teraz miara snadź się przebrała; senior groźnie brwi zmarszczywszy, chrząknął wyraziście, na co vicehrabia Raymond poniechał swych zabaw. Zresztą służące co miały przynieść – przyniosły i co nalać – nalały. Jeść trza było nie mieszkając, bo czas biegł nieubłaganie. Dla seniora ważne były rządy rozległym hrabstwem, najznakomitszym w królestwie Franków, a dla jego syna – zaprawa rycerska z giermkami na podworcu lubo – jeśli konna – na łące przy Sekwanie.

 

AD MCXIX. XI kalendas Augusti / c. †Marie Magdalene. Troyes/Champagne.

Rok 1119, 22 lipca, wtorek. Święto Marii Magdaleny. Troyes/Szampania.

 

Tego dnia Sophie, chcąc zrozumieć, co ją tam pod brzuchem wprowadza w tak dziwny nastrój, zebrała się wreszcie na odwagę i próbowała o tym porozmawiać z Emilie, ale gdy tylko zaczęła, niania z przestrachem odwróciła się, burknęła: „Idź precz siło nieczysta!” i uciekła z komnaty. „Nieczysta…?” Fakt, siki to nie woda ze zdroju, ale żeby zaraz nieczysta? To nie merde, po którym lat już niebawem tuzin będzie, jak Emilie nauczyła ją anus podmywać, a co najmniej wiechciem lubo liściem podcierać do czysta. Po sikach urynał i do rana może stać podle łoża i nie śmierdzi zbytnio, osobliwie jak przykryty jest należycie. Skąd by tu się dowiedzieć, w czym rzecz? Od służebnych? A gdzie zaś! Nie będzie się dopytywała jakichś dziewek o coś, co – jak się domyślała – wie każda, tylko nie ona. Wstyd! Podobnie z Blanche, sierotą po przyjacielu ojca. Nie będzie jej dopuszczać do poufałości; wszak jest bogatą hrabianką, a tamta – córką zbiedniałego wasala, która nawet konia własnego nie ma. W dodatku okazując jakąś wielką pobożność, więcej czasu spędza w kaplicy niźli w świetlicy i na łąkach.

Intuicyjnie czuła, że to ważna sprawa, przeto brata też nie zapyta. Mężczyźni są inni i o dziewczyńskich sekretach rozprawiać z nimi się nie godzi; swoje sprawy mają. Przynajmniej tak ją uczyły mniszki, a i Emilie. Zresztą Raymond, odkąd wrócił z Paryża, gdzie u benedyktynów w Saint-Germain-des-Prés pobierał nauki wszelakie, w tym łacinę, arytmetykę i teologię, jest bardzo zajęty. Całymi rankami oddawa się ćwiczeniom rycerskim, a w przedwieczerz znika gdzieś za swoimi sprawami.

 

AD MCXIX. IX kalendas Augusti / e. Cristine virginis. Troyes/Champagne.

Rok 1119, 24 lipca, czwartek. Wspomnienie św. Krystyny dziewicy. Troyes/Szampania.

 

Paląca ciekawość co do odczuwanych łaskotek spowodowała, że tego ranka, chcąc nie chcąc, Sophie zagadnęła nianię raz wtóry. Wpadła na koncept, by zażyć ją religijnie. Miała już dość swej niewiedzy, a niani rzeczą jest wychować hrabiankę w zastępstwie zmarłej maci.

 – Emilie, powiedzcież coś o owym skarbie dziewictwa, którego tak broniła święta Krystyna, że aż męczennicą została, jak to dziś wielebny kapelan głosili, bo zmiarkować nie mogę, w czym rzecz – zwróciła się do niani, gdy po rannym posiłku do komnat swych wróciły.

– Skarb ten zaiste najcenniejszą rzeczą jest, jaką dziewica mieć może. Zważcie, mademoiselle, że sama Bogurodzica, wzór cnót niewieścich, klejnotu tego nie zbyła, nawet aby Zbawiciela urodzić.

– Ale czym skarb ów jest, powiedzcież jasno i bez ogródek.

Tu niania zamilkła, rzecz całą przemyśliwując, co by tu powiedzieć i jak. Ambaras ten zaróżowił jej zwiędłe policzki. Rzecz całą w sobie ułożywszy, odezwała się:

– Po to, aby dziecię urodzić, niewiasta mężowi poddać się musi. On tedy w łożnicy składa w niej swe nasienie, z którego potomek się pocznie, a rozwinąwszy się zgodnie z wolą Wszechmogącego w dziewkę lub chłopca, po dziewięciu miesiącach brzuch brzemiennej opuściwszy, na świat przyjdzie i duszę nieśmiertelną w darze od Stwórcy otrzyma.

– Ale ów skarb gdzie? – nie ustawała w dociekaniach Sophie. Czyżby skarb ów miał związek z dziećmi?

– Skarb ów to dziewictwo przeczyste. Wszystkie święte męczennice broniły go za cenę życia.

– Ale czego broniły? Powiedzcież, cna Emilie, bo muszę wiedzieć, czego strzec, by świętą zostać. – Świętą owszem, zostać może, przeciw temu nic nie ma, ale na męczennicę się nie nadaje. Też coś, hrabianka męczennicą! Jednak spodziewała się, że wzmianka o świętości język starej rozwiąże.

Istno słowa właściwe długo nie chciały przejść niani przez usta. Odpowiedziała dopiero po półpacierzu:

– Między nogami ma dziewka otwór zapieczętowany. To jest ono dziewictwo właśnie. A bronić go należy przed wszystkimi oprócz męża przez Kościół pobłogosławionego. On jeden, aby nasienie złożyć i potomka rodu zyskać, rozpieczętować go uprawnion jest.

„No nareszcie!” – pomyślała hrabianka. „Alem się namęczyła. Naprę, to może tych tajemnic ciekawych więcej się dowiem”.

– Czy ten otwór anus się zwie?

– A Boże uchowaj! – Emilie przeżegnała się dwakroć z oburzeniem. – To vagina! Po łacinie vulva też się zwie, ale nazw tych używać nie trza, by do sprośności nie doszło – wydusiła wreszcie z siebie niania.

– A gdzież ta vagina jest? – nie mogła powściągnąć zainteresowania hrabianka. – Gdzie dokładnie?

– To już mąż ci, mademoiselle, znajdzie, gdzie ona jest. Nic więcej wiedzieć ci nie trza – zamknęła temat Emilie.

Sophie zrozumiała, że ze starej więcej nie wydusi. W każdym razie jest jakaś vagina, w której mężowie nasienie składają. Gdzie ona się znajduje, trochę się domyśla. Teraz pozostało pytanie, jak to składanie nasienia się dokonuje. W tej sprawie chyba musi zdać się na siebie.

Po sekście Sophie odwiedziła matkę plebana od St. Pierre’a, która pokazywała jej barć w dębie nieopodal kościoła. Niewiasta twierdziła, że sama zasiedliła ją rojem pszczół i była dumna z tego, że ma swój własny, domowy miód, a i wosk na świece ad Domini gloriam i jako votum za zbawienie duszy. Teraz hrabianka wracała z Verrierès do zamku, do Troyes. Ktoś mógłby przypuścić, że chciała podziwiać jakąś głupią barć, ale to był jeno pretekst. Jedynym powodem do przejażdżki były bowiem łaskotki związane z myślami na temat Raymonda zabawiającego się z dziewkami. Kłus na Gitane owe łaskotki zwielokrotniał.

Towarzyszył jej Fulbert, pierwszy giermek ojca, przydany do kompanii i ochrony. Gitane kłusowała równo, a córka hrabiego Lamberta de Champagne rozglądała się po okolicy z licznymi chatami poddanych, którzy pracowali na polach lub łowili ryby w pobliskiej Sekwanie. Jej wzrok bezmyślnie przesuwał się od lepianki do lepianki, od grup żeńców do dziewek i niewiast wiążących zboże w snopy. Bardziej niż widoki zajmowało ją doznanie w dole, między nogami.

W połowie drogi zobaczyła Bravera, ulubionego bratowego ogiera, uwiązanego do brzozy rosnącej obok małej szopki pół stajania od drogi. „Gdzie go tu przyniosło?” – zastanowiła się mimochodem. „Przecież jego interesuje tylko rycerskie rzemiosło… i dziewki. No właśnie, dziewki! Może to okazja, by coś ciekawego podeźrzeć?” Może zobaczy, o co chodzi z tym „zabawianiem”? Może nawet… owo tajemnicze składanie nasienia…?

– Fulbercie, jedźże do zamku. Bravera widzę; Raymond obok być musi. Z nim wrócę.

Giermek zakręcił koniem niezdecydowanie, ale w końcu przyznał, że droga prosta, bezpieczna, zamek widać, a vicehrabia nie może być daleko od swego wierzchowca, więc nie ma powodu, by się hrabiance sprzeciwić. Perspektywa kompanii, wieczerzy i wina przyśpieszyła jego decyzję, jak i wieczornej porcji owsa – bieg konia. Nie minęły dwa pacierze, a deresz z jeźdźcem zniknęli za zakrętem drogi.

Tymczasem Sophie odczekała chwilę, przerzuciła wodze Gitane przez gałąź i pieszo podkradła się pod szopę. Ta zbudowana była z krzywych bierwion, a liczne między nimi szpary dawały łatwy wgląd do wnętrza. Coś tam się działo, ale żeby zobaczyć co, musiała poszukać dogodniejszego miejsca do obserwacji.

Znalazła.

Pierwsze, co uźrzała dokładnie, to golutki powyżej nogawic, które pozbawione troków opadły ku stopom, Raymond, a właściwie jego plecy, uda i rzyć, leżący na… Nie bardzo wiedziała na czym. Na sianie, to pewne, ale niebezpośrednio, bo spod bratowych ud wyraźnie wystawały inne, rozkraczone tak szeroko, że Sophie zapragnęła zaraz sprawdzić, czy sama by tak umiała. „Na sprawdzanie przyjdzie czas potem, teraz patrz, co dalej” – napomniała się w myślach. „Może się czegoś nauczysz, bo to chyba dziewka!” Tymczasem okazało się, że Raymond wcale nie leży nieruchomo. Wręcz przeciwnie, rusza się gwałtownie wzdłuż, zapierając się nosami skórzni o polepę pod warstwą siana. Sophie usłyszała stękanie i nie był to głos męski, lecz dziewczyński. „Dziwne” – pomyślała. „Wszak ona leży nieruchomo i nie męczy się. Przecz stęka, skoro nie ona się forsuje?”

Musiała koniecznie zgłębić tę zagadkę, więc przesunęła się jeszcze o dwa kroki. Tu, nachyliwszy się do szpary, widziała parę nieco z boku. Zobaczyła też ich stroje; leżały na stercie siana. Aketon, suknia, pas ze sztyletem i tunika brata ułożone razem, a giezło i zapaska rozrzucone w nieładzie. Tymczasem, wróciwszy spojrzeniem do dwojga leżących, zauważyła zmianę – ręce dziewki przyciągnęły mężczyznę, nogi objęły go pod rzycią i wraz z całym ciałem, przypominającym teraz kołyskę, naciskały nań gwałtownie, pomagając mu w posuwistych ruchach. Stawały się one coraz mocniejsze; dziewka stękała coraz głośniej… „Teraz to rozumiem” – pomyślała hrabianka. „Jak się kolebie z takim ciężarem na wierzchu i gnie nie wiadomo po co, praca to ciężka. Tylko dlaczego? Co z tego będzie?”

W tym momencie między nogami poczuła znajome łaskotanie. „Święta Krystyno dziewico…” – Emilie była czcicielką tej świętej, której dzień właśnie dziś wypadał. – „…nie teraz! Teraz chcę zrozumieć owo składanie nasienia. Odpuść mi!…”. Jednak święta dziewica nie pomogła; tamci ruszali się coraz szybciej, stęknięcia dziewki przeszły w charkot, a łaskotki hrabiankę tak absorbowały, iż przestała dawać baczenie na parkę na sianie.

Sophie stanęła prosto, rękę położyła pod brzuchem… Nic to nie pomogło.

Posunęła ją niżej, niżej… Takoż. Chyba suknia przeszkadza.

– Święta Krystyno…! – westchnęła. Cicho, acz nie bezgłośnie. Strachem zdjęta, odjęła rękę spod brzucha, usta zasłoniła. Rozejrzała się wokół, czy nikt nie słucha. A tamci? Spojrzała ponownie do szopki.

Para w środku nie zwróciła na nią uwagi; dziewka była już bardzo głośna, wyginała się jeszcze intensywniej. Naraz nogi wyprężyła, zadarła je prawie pionowo, wrzasnęła raz, wierzgnęła; wrzasnęła ponownie, wyprostowała je… Sophie patrzyła jak urzeczona… Uda tamtej drżały jak konającej. Tymczasem Raymond nie przestawał suwać jak przedtem; może robił to szybciej, ale niedługo trwało, gdy i on zamarł. Stęknął raz; może i drugi, ale wrzaski ponownie wierzgającej dziewki go zagłuszyły.

Dziwność podpatrywanego widowiska odsunęła myśli hrabianki od łaskotek, a niewygoda zgiętej pozycji skłoniła do chwilowego wyprostowania kibici. Dźwięki z szopy milkły, aż zamarły. Nachyliła się ku szparze, by powód tej cichości sprawdzić.

Kolejne wejrzenie do wnętrza stodoły ukazało, że parka już leży nieruchomo. Raymond sturlał się z dziewki i legł na plecach. Sophie wpatrzyła się z fascynacją bliską przerażeniu w to, co sterczało z bratowego podbrzusza. Wyrostek dłuższy od dłoni, grubszy niż stylisko grabi, błyszczący jakąś cieczą czy śluzem. Nie mogła oderwać od niego wzroku… Łaskotki wróciły, silniejsze niż przódy, natarczywe. Ponownie westchnęła do świętej: „Proszę, pomóż mi…”. Na razie święta Krystyna jakby przelewała na Sophie swoje uświęcające męczeństwo tak wyraźnie w dzisiejszym kazaniu opisane: rozdzierały ją haki oskomy nie wiadomo czego, kręciło się jej w głowie jak od koła tortur, krocze parzyło ją jak zlane wrzącym olejem, a całe ciało odczuwało gorącość palenia na wolnym ogniu.

Bratowy wyrostek tymczasem… malał! Nie minął pacierz, a schudł i obalił się na brzuch, a potem skracał się jeszcze i jeszcze, aż skurczył się do rozmiaru niewiele większego od męskiego kciuka. Stał się podobny do siusiaków, które fajtają między nogami kilkulatków biegających po podzamczu w krótkich tuniczkach albo i goło. Zwłaszcza latem, jak teraz. Ale żeby takie czary się z nimi dokonywały!… Sophie uczyniła znak krzyża. „In nomine Patris et Filii… Czyżby to coś służyło do składania nasienia?”

Zauważyła, że westchnienia do świętej Krystyny i wezwanie imion Boskich odniosły jakiś skutek – wprawdzie niezaspokojone łaskotki dalej ją męczyły, ale przestało się kręcić w głowie, a i gorączka spadła. „Czas uchodzić” – pomyślała. „Nie będzie dobrze, jak Raymond się dowie, że go podpatrywałam”. Oddaliła się od szopki, dosiadła Gitane i jadąc zrazu powolnym stępem, a potem kłusem, schowała się w dąbrowie. Jak doźrzy brata w siodle, uda, że dopiero wraca z Verrierès.

Kłus zintensyfikował łachotki.

Czekając za drzewami, zastanawiała się nad tym, co widziała. Więc tak wyglądają te swawole! Ale dlaczego dziewka tak się darła? Bolało ją co? I te drgawki….?

Zagadka figli wciąż z łaskotkami jej się wiązała. A ten przeobrażony bratowy siusiak? To nim Raymond dziewkę zabawiał… czy raczej torturował…? Dziw, że żywoty świętych męczennic nie opisują takich tortur… Krewniak oćca, abbé Bernard, który dwa roki temu odwiedził klasztor, w którym przebywała, mówił wszak, że Biblia jest dla chrześcijan źródłem wszelkiej wiedzy i pobożności. Pobożna jest, godzinki czasem odmawia, na nabożeństwa do kaplicy często chadza, lekcyj i kazań słucha, ale wiedzy wciąż mało. Szkoda, że czytanie ją tak męczy i nudzi, bo na pewno w świętych księgach coś o tych torturach napisano. No ale skąd taką księgę wziąć? Nie wiada. W klasztorze było ich pono aż osiem, ale ojciec ksiąg nie mają.

Emilie powtarzała, że od zbytniej wiedzy dziewkom tylko ogon dyabelski wyrosnąć może. Aż wzdrygnęła się na myśl o ogonie… Jak u Raymonda?… Choć z drugiej strony, jakby taki jej wyrósł…

Znów łaskotanie się wzmogło. „O, święta Krystyno, módl się za mną!”

 

AD MCXIX. Iulius. Troyes/Champagne.

Rok 1119, lipiec. Troyes/Szampania.

 

Prawdą było, że Blanche, sierota po Arnouldzie de Chaumont, więcej czasu spędzała w kaplicy niż w świetlicy. Zwyczaj ten miał jednak inszą przyczynę, niż Sophie mogła przypuszczać. W kaplicy było cicho i nikt nie śmiał przeszkadzać. W kaplicy zwykła się modlić o Raymonda. Właśnie – „o”, a nie „za”. O to, by zwrócił na nią swą uwagę. Bo gdy ona nie mogła od niego myśli oderwać, hrabicz ledwo czasami muskał ją wzrokiem.

Po prawdzie nie wiedziała, czy muskał, czy też przeciwnie – wpatrywał się w nią, bo gdy spojrzenie jego chwytała, zaraz oczy spuszczała skromnie, tak jak mniszki ją w klasztorze edukowały. Nauczyły ją też, jak w takich chwilach wywołać rumieńce, oznakę dziewiczej skromności, ale te jakoś same się wtedy pojawiały. Wiedziała dlaczego! Nauki klasztorne głosiły: „Dziewice chrześcijańskie powinny się oddawać miłości Bożej, pokucie, dziełom miłosierdzia i gorliwej modlitwie”, ale jej nie pokuta była w głowie, lecz Raymond. Mogłaby się z nim oddawać miłości, tyle że niekoniecznie tej, o której benedyktynki opowiadały. Tą niech zajmują się mnisi i mniszki. Ona miała na myśli inną miłość. Tę, której była świadkiem po śmierci matki, gdy jej jedynymi opiekunami byli Ermin i Thérèsie. Ermin był intendentem ojca; zajmował się ściąganiem danin z poddanych, a gdy bieda zajrzała do opustoszałego i zaniedbanego zamku – wszystkim, co do życia potrzebne. Thérèsie, jego żona i matka czworga dziatek, dołączyła Blanche do ich liczby i matkowała, jak umiała. To przez te dwa lata życia przy nich obserwowała zwyczajną małżeńską miłość. Żadne nauki klasztorne nie nauczyły jej o niej tyle, co ta para.

Wielekroć widziała, jak ręce mężczyzny obściskiwały piersi żony, jak błądziły pod jej suknie. Jak Thérèsie śmiała się radośnie pod wpływem tych dotknięć, jak się całowali. I słyszała coś, co teraz wywołuje w niej rumieniec i dziwne uczucia w dole brzucha – coś, co miało miejsce jeno w nocy: szepty, szurania, klaskania, chichoty, rytmiczne wzdychania i trzeszczenie łoża. Zapytała kiedyś Thérèsie, co robi tam wtedy i skąd te dźwięki, a ta spłoniła się i na jej licach pojawił się uśmiech niezapomnianej szczęśliwości.

– Kochamy się, mademoiselle. Z takiego to kochania waszej matki z monsieur baronem Arnouldem i wy, mademoiselle, na świat przyszliście – odpowiedziała radośnie opiekunka.

– Ja też cię kocham. I Ermina – odrzekła wtedy. – Czy z tego też dzieci przyjdą?

Thérèsie zaśmiała się serdecznie. Objęła ją i przytuliła.

– Z takiego nie – wyjaśniła. – Jak dorośniesz, mademoiselle, znajdzie się jakiś kawaler, który będzie cię kochał tak, jak mój mąż kocha mnie. Mężczyźni mają taki ogon, bez którego życie niewiasty byłoby jeno pokutą nieustającą. A tak staje się znośne, bo czekasz nań i na tę przyjemność, którą on daje, cały dzień i praca nie cięży, a czas się nie dłuży.

Odtąd takich nauk Thérèsie udzielała jej więcej.

W adwent AD 1115 świat Blanche zmienił się po raz drugi. Hrabia Lambert de Champagne przybył z wieścią, że jej bracia zginęli kędyś pod Tyrem, a ociec zmarł z ran w Jéruzalem niedługo potem. Senior ojca, mający snadź jakiś dług honorowy wobec swego wasala, wziął ją i oddał do klasztoru na wychowanie. Zacny hrabia! I wkupne mniszkom uiścił z własnej kiesy, i przez trzy ponad lata na wychowanie łożył, postępów doglądał. W klasztorze nauczano ją odpowiedniego zachowania, haftów, łaciny i zielarstwa, modlitw i żywotów świętych, ale córka zmarłego wasala sądziła, że najprzydatniejszych nauk udzieliła jej Thérèsie.

W Niedzielę Męki AD 1119 jej aktualny opiekun, hrabia Lambert, do klasztoru zjechawszy, orzekł, że czas pomyśleć o zamążpójściu wychowanicy, i przywiódłszy ją do Troyes, wyznaczył komnaty obok córy swej, Sophie, i dodał służkę Emmę. Świat Blanche zmienił się ponownie.

Sierota, przez pół życia żyjąca w baronowym majątku, a później w biedzie upadku rodowej dziedziny, skąd to zabrana została do zasobnego opactwa, a potem ze ściśle ustalonego porządku dnia w klasztorze przeniesiona do hrabiowskiego dostatku i nieróbstwa, myślała o mężu, którego jej opiekun wskaże, ale mowy o nikim konkretnym nie było. Większość rycerstwa wciąż wojowała w Ziemi Świętej, inni tam nowych dóbr, jak nie swoich, to seniorów, pilnowali, a wielu zginęło. Jedynym stale obecnym w Troyes był Raymond. To on, bardziej niż czczeni męczennicy i biskupi, o świętych dziewicach nie mówiąc, wypełniał godziny jej modlitw. Doszło do tego, że sama nie wiedziała, czy modli się do niego, czy za niego. Jeśli za, to do kogo śle westchnienia? Jeśli do, to nikt jej modlitw nie słucha…

Rozważała, jak by to stać się mogło, by najmożniejszy hrabicz na nią, ubogą sierotę, zwrócił uwagę. Wyobrażała sobie, jak by na jego dworny ekskurs odpowiedziała; jak by ukłon mu oddała. Dziesiątki razy przypominała sobie, czego ją mniszki uczyły: reweransu, skromnego opuszczenia oczu w czasie interlokucji, rumieńca. Żeby nauk nie zapomnieć, co dzień ćwiczyła układ ciała podczas rozmowy, złożenie rąk; wszystko wedle nauk klasztornych. Wyobrażała sobie zagadnięcia, odpowiedzi. Emma co rano ją czesała, kosy plotąc i układając, wiankiem głowę jej strojąc. Co dzień dbała, by powierzona jej pieczy baronówna odziana była godnie, choć głównie pas zdobny i pochwa ze sztyletem odróżniały jej skromne sieroce szaty od noszonych przez służbę. Na nic to się zdało – Raymond nie zagadnął Blanche ani razu.

Zaiste cud jakiś musiałby Dominus Iesus uczynić, by vicehrabia Szampanii wziął biedną jak mysz kościelna sierotę na żonę.

Ale o ten cud Blanche modliła się codziennie.

 

AD MCXIX. IIII nonas Augusti / g. Stephani pape et martyris. Troyes/Champagne.

Rok 1119, 2 sierpnia, sobota. Wspomnienie św. Stefana papieża i męczennika. Troyes/Szampania.

 

Raymond wyjeżdżał z zamku co drugi, trzeci dzień, ale Sophie nie była w stanie go śledzić, mając na karku Fulberta. Zresztą i sama też nie mogłaby jechać za bratem, nie narażając się na rychłe wykrycie. Wybrała się raz w okolice owej szopki; giermek dopytywał się po co, ale i tak Bravera w pobliżu nie było. Zastanawiała się, co może zrobić, by podglądać zabawy z dziewką, ale nic nie wymyśliła. Myślenie o tym, o bratowym „ogonie” i wrzaskach torturowanej nim dziewki było miłe, bo przywoływało swędzenia w okolicach dziewiczego skarbu.

Tego dnia zaobserwowała odstępstwo od rutyny – po ćwiczeniach na placu brat nie udał się do stajni, lecz cofnął się do swojej komnaty. Wyszedł z niej po chwili bez aketonu, za to w stroju podróżnym. Wykorzystała, że niania odmawia u siebie nonę, na suknie szybko narzuciła opończę i wyszła w ślad za nim. Gdy mijał bramę, osłonił głowę kapturem. Sophie zrobiła to wcześniej.

Na podgrodziu musiała się przybliżyć, by nie zgubić go wśród chat i lepianek. Całe szczęście, że nie było ich wiele; po opuszczeniu zamku wyprawa nie mogła trwać dłużej niż dwa pacierze.

I rzeczywiście. Raymond, nie obejrzawszy się za siebie, wszedł przez jakąś furtę. Hrabianka zbliżyła się do płotu; lichy był i bardziej dziurawy od ścian tamtej stodółki, a przede wszystkim niski; niższy od niej. Szczyt bratowej kukulli wskazywał, że wicehrabia zatrzymał się w obejściu.

– Gdzie Alys? – usłyszała jego głos. – Dlaczegoś nie przysłał jej wczoraj?

Nasunąwszy kaptur niżej, by dokładniej osłaniał twarz, podskoczyła przygięta ku ogrodzeniu i skryła się za nim, zarazem bacząc przez szparę. Poznała, że musi to być warsztat snycerza lubo łagiewnika, na co wskazywały wióry i kloce drewna. „Łagiewnik” – uściśliła, uźrzawszy tuzin drewnianych naczyń na deskach półek mocowanych do ściany chaty. Brat stał między nią a prymitywnym stołem, a za ławą zginał się w ukłonie starszawy mąż.

– Posłałem, sire, poszła… Ale mówiła, że czekała, a wy, sire, nie przybyliście…

– Łże!

W tym momencie wywabiona głosami wyszła z chaty dziewka. Minąwszy próg, poznała przybysza i zamarła. W ręku trzymała kawał płótna kapiący czymś brunatnym i gęstym niczym olej. Milczała.

– Jak każę przyjść, to ma na mnie czekać choćby i do komplety! Wołajże ją! – pieklił się Raymond.

Łagiewnik wskazał ręką w kierunku chaty. Raymond odwrócił się.

– A, tu jesteś! – wysyczał.

Na dźwięk jego głosu Alys upuściła szmatę i dłoń podniosła ku ustom. Wyglądała na przerażoną. Mężczyzna podskoczył do niej, szarpnął, zerwał zapaskę i popchnął ku stołowi. Oparła się nań rękami, a on zadarł giezło i zarzucił je na jej głowę. Półleżała na stole, goła od pasa w dół z wypiętą rzycią, widać pogodzona z brutalnym losem. Sophie patrzyła, co z tego będzie, pewna, że tym razem dowie się czegoś więcej o tej torturze, podczas której dziewki drą się głośniej niż przy chłoście. Na razie jednak zanosiło się na rzeczywistą chłostę, bo brat zwrócił się do starucha:

– Rózgę przynieś!

Sam zdjął opończę i suknię i odłożył na stos drewna. Pozostał w samej tunice.

Rzemieślnik odkuśtykał do chaty, by za chwilę wrócić z wątłym biczykiem o wystrzępionym rzemieniu.

– Tym córkę moresu uczysz? – zaśmiał się Raymond sardonicznie. – Nie dziwota, że krnąbrna! Wynoś się; nie zawadzaj.

Stary, skłoniwszy się nisko, zniknął w swej chałupie.

Vicehrabia podniósł płat upuszczony przed chwilą przez Alys. Przywarły doń ziarna piachu i wióry z obejścia. Zamachnął się i chlasnął nim dziewkę po pośladkach. Wrzasnęła; olej prysnął na boki, wyświecił jej skórę i pociekł po nogach. Smagał dalej, powodując kolejne przechodzące w szloch wrzaski. Co uderzenie dziewka uginała nogi, jakby miała się osunąć na ziemię w pokrywające podwórko śmieci.

Sophe tymczasem wróciły łaskotki. Tego dnia nie miała do kogo westchnąć o opiekę; od świętej Krystyny minął ponad tydzień, a dzisiejszemu dniowi patronował Stephanus papież, o którym nic nie wiedziała. „Znów mści się moja niewiedza. Jednakowoż jest to mężczyzna, a cóż ich obchodzą dziewczyńskie sprawy” – pomyślała.

Raymond przestał chłostać.

Podciągnął swoją tunikę i hrabianka zobaczyła owo narzędzie tortur, które się szykowało, by nowym cierpieniem doświadczyć wypinającą się na krawędzi stołu rzyć. Ta była brunatnoczerwona, wysmarowana olejem, który ściekał po bosych nogach, ubrudzona piachem, wiórami i krwią z otarć. Na widok naprężonego „ogona” hrabianka odczuła wzrost swędzenia pod brzuchem.

Tymczasem nie napatrzyła się na ów organ, bo ten został zaraz włożony… Właśnie, Sophie nie bardzo widziała, w co. Chyba nie w anus? Raczej nie, orzekła po kilkukrotnym obejrzeniu włożenia i wyjęcia przez brata. To w co!? Co tam za przepastna dziura jest w tej Alys poniżej anusa? Czy to owa vagina? Zapragnęła pomacać się w tym miejscu, ale suknie znów przeszkadzały, jak przed tamtą szopką. Zrobi to, będąc sama w komnacie. Musi jakiś przedmiot zdobyć, który by męski ogon udawał, bo palec tu widać nie wystarczy. Swędzenie wciąż narastało. „Przecież święty Stephanus nie zajmuje się takimi sprawami. Najświętsza Matko, pomóż Ty! Dziewicą byłaś, jak ja, i jak ja nie byłaś męczennicą! Daj odpoczynek od tych nieprzyjemności…” Czy nieprzyjemności? Dlaczego tak pomyślała? Przecież to jest przyjemne, tylko nie umie nad tym zapanować. Cóż; następnym razem pomodli się o umiejętność władania. Jest córką hrabiego Szampanii, więc Władca Nieba powinien zrozumieć jej wolę rządzenia. „Bez władania sobą nie ma świętości”, jak zapamiętała z kazań abbé Bernarda.

Raymond cały czas wkładał swój wielki wyrostek w ową dziurę, chowając go w niej całego; zaiste, musiała ona być głęboka jak piekło! Robił to coraz gwałtowniej, wskutek czego Alys, milcząca po ustaniu chłosty, zaczęła jęczeć; zrazu z cicha, ale potem głośniej i głośniej. Mężczyzna na chwilę zastygł, splunął na dłoń, rozsmarował to po swoim „ogonie”, a potem ponowił ruchy, tym razem wolniej. Dziewka umilkła.

Minął pacierz, jak Raymond zamarł, a potem się odsunął. Sophie doźrzała, iż spomiędzy fałd skóry w okolicach Alysowego skarbu wycieka coś białego i gęstego. Czyżby Raymond odpieczętował ten otwór, o którym mówiła Emilie? Zafrapowana nie zwróciła uwagi, jak brat opuszcza tunikę. Gdy włożył suknię, wyjął z kalety monetę i rzuciwszy ją na noszące ślady chłosty i oleju pośladki, oświadczył:

– Nie jesteś nic warta. Sucha i nieruchawa, jakbym dziurę po sęku rypał. Oćcu powiedz, że więcej na mnie nie zarobi.

Dziewka nie ruszyła się od stołu; półleżała z wypiętą, gołą, brudną rzycią, do której przykleiła się cienka blaszka srebrnej monety. Po jej nogach ściekał bordowy od krwi olej pomieszany z ową białawą substancją.

Vicehrabia odwrócił się i ruszył ku wyjściu, a Sophie rzuciła się do ucieczki jak rącza klacz. Dobrze, że do naroża płotu było zaledwie parę kroków, które pokonała w zgięciu, żeby głowy nie wystawić ponad jego krawędź, więc zdążyła się schować, nim Raymond przekroczył furtę.

 

AD MCXIX. Nonis Augusti / c. Oswaldi regis. Troyes/Champagne.

Rok 1119, 5 sierpnia, wtorek. Wspomnienie św. Oswalda króla. Troyes/Szampania.

 

Sophie w końcu wpadła na pomysł, czym by tu swoją vaginę spenetrować: rózgą. Ta wciąż, jak za lat dziecinnych, wisiała na odrzwiach jej komnaty. Rączkę miała z twardej skóry, akurat podobną do owego przedniego ogona, którym Raymond dziewki torturował. Błyszczała jak on, łojem dobrze polerowana; Biet dbała o czystość. Teraz tylko należało wymyślić, gdzie mogłaby jej użyć. W izbie groziło przydybanie przez nianię. Kaplica odpadała; tam zwykle modliła się Blanche. W pomieszczeniach służebnych i piwnicach jako hrabianka nie będzie się kryć; tam zresztą jest zbyt ludno i ciemno, a ona chce w spokoju tę vaginę oglądać. Ma przecież lusterko, istny cud Maurów, które dziad matce z wianem darował. Słońce lepiej świeci niźli kaganek czy łuczywo. Należy znaleźć miejsce…

Wymyśliła! Na północnej baszcie jest pusto i jasno. Drabinę można wciągnąć na górę, a zresztą po co – jakby kto szedł, usłyszy i uda, że ogląda widoki. Rózga i lusterko łacno skryją się pod suknią. Trza tylko włożyć szeroką, coby dała się łacno podkasać.

Na galerii opatrzonej krenelażem ukryła się przed okiem czatownika trzymającego straż na głównym stołbie, wyjęła lusterko i rózgę, uniosła suknię i giezło, rozwarła szeroko nogi i wystawiła krocze do słońca. Najpierw poczyniła dokładny ogląd rzeczy, w szklanej gładzi wypatrując owej vaginy. Nie było to takie proste; zamyśliwała wpierw anus u siebie obaczyć, by potem idąc ku przodowi, oględziny czynić systematyczne, ale otworu tego dojrzeć nie mogła. Wygiąć by się zdało bardziej, ale jak tu zadrzeć nogi, wszak na nich stoi…?

Położyła się na wąskim ganku, stopy w ciżmach wsparła na blankach. No, teraz widać wszystko! I suknie nie opadają, że i przytrzymywać ich nie trzeba. Anus… Pierwszy raz widziała, skąd merde wychodzi. Zmacała palcami; spróbowała jeden wcisnąć do środka, ale stchórzyła. Nie będzie się brudzić. Wody na wieży brak, a i wytrzeć się nie ma w co. Przesunęła palce w przód. Natrafiła na ową fałdę skórną, którą miała Alys. Dużo tej skóry, nawet nie przypuszczała, że tyle. Ale ów męski ogon w samych fałdach się nie schowa. Długa ta fałda… aż do dziurki skrytej, skąd siki tryskają, sięga. Owej też nie widać dokładnie… A zaraz powyżej znów jakaś wypustka. Międląc ją palcami, czuła łaskotki podobne do tych wiadomych. Narastały, a wypustka owa większa się zrobiła. Potarła mocniej, ale zapiekło. Przypomniała sobie Alys; ta obciekała olejem i jeszcze czymś, a Raymond twierdził, że sucha. Tu nie ma ani oleju, ani wody… Ale jest ślina!

Napluła na palce i wróciła do pocierania. Tak, zaraz lepiej! Napluła ponownie, obficie. Teraz już pod palcami było sztywno. I jakby więcej. I przyjemniej. Łachotki, zarazem ruchem palców wywoływane jak i nim łagodzone, poczęły jej dogadzać. Chciało się bardziej… i więcej… Ślina wyschła, więc splunęła na dłoń ponownie. Masowała już całą fałdę; cała dawała jej przyjemność. Wyczuwała powiększenie czegoś tam, nie tylko na zewnątrz, pod dłonią, ale i w środku. Lusterko przestało ją interesować, skupiła się na ruchach, na ślinie, na narastającej błogości. Splunęła znów… Niespodziewanie jeden z palców, zgięty odruchowo, wszedł głębiej. Gdzieś pod fałdą znajdował się wlot nieznany. Do owej jaskini piekielnej? „Na pewno nie piekielnej” – pomyślała. „Raczej przedniebnej. To niebo w środku jest?” Myśl ta rozpaliła ją i w wejściu między nogami, i w głowie. Palec wcisnęła mocniej… Zabolało, ale tylko na chwilę; nie zauważyła, że zaczerwienił się od krwi. Wszedł cały, nowy zakątek odkrył, nową przyjemność dał. Chcąc ją powiększyć, podniosła rzyć nad ganek… i opuściła. Palcami suwając, dłonią się masując, unosiła ją… i opuszczała. Unosiła i opuszczała. Coraz szybciej. Ślina już przestała być potrzebna. Poty na nią wystąpiły, ale nie przestawała pracować ręką i rzycią uporczywie… aż z nagła zastygła w powietrzu, jakiś skurcz w sobie rozkoszny odczuwszy. Nigdy nie zaznała podobnego ukontentowania! Zaraz opadła i wstrząsana tętnieniami, chciała jeszcze i jeszcze, więc ręka pracowała dalej, przyjemność nasilając.

Wszystko, co ziemskie, swój koniec ma, jako mniszki nauczały, co i tu się sprawdziło. Tętnienia po półpacierzu zamarły; po dwóch pacierzach obrzmiałe i sztywne fałdy skóry w kroku stały się na powrót miękkie, a dotykanie ich przestało być przyjemne. Cofnięta ręka czerwieniała zaciekami. Sophie złapała za lusterko; krocze było okrwawione, a tunika splamiona. Nic to; gorzej, że suknia z flandryjskiego płótna barwionego na ametystowy kolor też ma zaciek.

A tam! Niech służki się martwią! Jakby Emilie się pytała, to przecież nic niezwyczajnego! Od dawna już krew jej po nogach co miesiąc cieknie, to i dziwić się nikt nie może.

Pocieszona tym spostrzeżeniem, zabrała lusterko i niepotrzebnie przyniesioną rózgę i wzięła się za schodzenie z wieży. Dawno nie czuła się tak beztroska i zadowolona. Tylko nogi niosące ją po szczeblach drabin jakieś takie miękkie były. Musiała się dobrze belek trzymać, by nie obsunąć się i nie potłuc.

*****

Południe było duszne i parne, a dziewki służebne, których i w zamku, i w obejściu moc wielka za obowiązkiem biegała, nie wiedziały zgoła, co by tu zdjąć z siebie, by w gorączce tej dać sobie wytchnienie. Ganiały bez czepków, bez chust, zwykle bez sukni, za to rozchełstawszy giezła, iż piersi co niejednej na wierzch wyskakiwały. Upychane wnet skwapliwie budziły w Raymondzie pożądliwości, jakich doświadczał ostatnio co dzień. Ot, choćby Mathilde… W czasie jego ćwiczeń rycerskich wodę kilkakroć ze studni czerpała i później, oczkami ku niemu strzelając, pełny ceber targała przez podworzec ku kuchniom.

Spociwszy się i umęczywszy na placu, celowo i zarazem bezwiednie zasadził się na nią. Nie czekał długo; wybiegła rozgrzana i półnaga, gołymi aż do pół uda nogami tupiąc po płytach ganku. Bez sukni, cycki niemal na wierzchu, ledwie sutki chowały się za płatem giezła. Ułapił ją w pasie; pisnęła z radosnym zdziwieniem, udając przestrach i dziewczęcą wstydliwość. Nieraz już przekonał się, że jest mu chętna; któraż zresztą dziewka będzie się opędzać przed młodym rycerzem, hrabiowskim synem! I tym razem bez krygowania się pozwoliła Raymondowi wsadzić ręce pod radno. Podniósł skraj zapaski, odsłonił uda aż do pośladków, do ściany docisnął. Jego męskość, od rana swędząca, stanęła jak końska pyta. Wraził ją dziewce pod krągłości; na śliskość trafił, nie wiadomo czy z potu skwarnego się biorącą, czy z chutliwości. Nadział ją ruchem gwałtownym, jakby Saracena kopią przebijał. Pisnęła, puszczając węborek z pomyjami; te bryznęły na jej stopy … Usta ręką sobie zamknęła, snadź by głośniejszym krzykiem nie przywabić ochmistrza czy kucharki. Głębiej się wepchnął, rękami za cyce ułapił. Ich obfita miękkość wokół twardniejących sutków, śliskość piczy i gorącość ciał spowodowały, że trysnął w jeden pacierz. Dziewka podrygiwała na jego włóczni i pod jej tętno, jakby agonalny dech dawała. Gdy ostatni prysk wydzieliwszy, wysunął z niej przyrodzenie i odjął ręce, dziewka, opuściwszy giezło, upchnęła piersi, zasznurowała taśmę, obciągnęła zapaskę i dygnęła w ukłonie. Rozejrzała się wokół, a plasnąwszy stopą w dopiero co rozlane na posadzce pomyje, obok których obola rzucił, w krzątliwym frasunku złapała się oburącz za głowę, wydając zduszony jęk. Podjęła monetę, obtarła zapaską, ucapiła kabłąk węborka, dygnęła ponownie i smyrgnęła na podworzec w poszukiwaniu wiechcia, piachu i miotły.

*****

Margot patrząca na to zza muru przez otwór strzelniczy, mało nie zdradziła okrzykiem swej obecności. Może nawet niejednym: obserwowanie, jak sire Raymond nadziewa dziewkę swoją godną podziwu pytą, było dalece ciekawsze niż to, co robił Just. Jak stajenny się w nią wpychał, nic nie widziała; trudno coś zobaczyć z giezłem na głowie. Czuła tylko, jak w nią wchodzi i rozszerza, ale ani interesowało ją czym, ani po co. Wiedziała tylko, że Justowi sprawia to dziwną przyjemność. Po każdym takim nadzianiu uda jej się kleiły, iż musiała je obmywać. Dziś, jak patrzyła na Mathilde i młodego hrabiego, była wstrząśnięta wymiarami tego męskiego czegoś i tym, że podkuchenna wyglądała na uradowaną. Czym?! Sama z Justem czuła tylko niewygodę, a za pierwszym razem nawet ból. Jednakowoż dziś sama też coś czuła od tego patrzenia… ale było to raczej miłe. Pomacała się tam… Och…!

Dziwnie jej się zrobiło. Pierwszy raz zapragnęła, by sire Raymond i w nią wsadził tę swoją pałę. Z Justem nigdy nie miała takich myśli…

 

AD MCXIX. VIII idus Augusti / d. Sixti pape et martiris con memoratio Transfiguratio Domini. Troyes/Champagne.

Rok 1119, 6 sierpnia, środa. Wspomnienie św. Sykstusa papieża i męczennika ze wspomnieniem Przemienienia Pańskiego. Troyes/Szampania.

 

Tego dnia w nabożeństwie uczestniczył hrabia Lambert z synem i córką, a także wielu spośród domowników i zarządców hrabiowskiego majątku. Ze trzy tuziny zamkowej służby, którym mayordomus i ochmistrz dali dziś tę możliwość, słuchały mszy przed kaplicą, gdyż wnętrze nie pomieściłoby ich, a i zaduch tak wielu ciał raziłby nosy siedzących w pierwszych ławach.

Raymond, jeśli wchodził do kaplicy, to jako ostatni; już po dzwonkach, którymi sługa wyznaczony na ten dzień do posługi przy ołtarzu oznajmiał wyjście kapelana z zakrystii. A pojawiał się tam w dni powszednie po to, by z gromady dziewek, którym pozwolono zacząć dzień od nieróbstwa na modlitwie, wybrać jakowąś, którą zaszczyci poleceniem spotkania po nonie alibo wieczerzy, zależnie od ochoty i pogody. Tak było i w dzień św. Sykstusa, któren też był wspomnieniem Przemienienia. Stanął w wejściu przodem do zgromadzonych i przepatrywał stojące i klęczące, oceniając, na którą miałby dziś ochotę. Cenił sobie nowe, a żadnej takiej przed kaplicą dziś nie było. Podszedł więc do jednej, którą już dwa razy wyróżnił, a której imienia nie pamiętał. Głowę miała pobożnie skłonioną, modląc się, lubo modlitwę udając. Podjął palcem pod brodę, wymuszając uniesienie czoła i oczu.

– Przyjdź do stajni przed nieszporami.

– Tak, sire – odpowiedziała tchnieniem.

Posłyszał dzwonki, więc odwrócił się i przekroczył próg kaplicy.

*****

Zachowanie brata nie umknęło uwadze Sophie, która była jego świadkiem nie pierwszy raz. Tego dnia jednak udało jej się usłyszeć najważniejsze: „…stajni przed nieszporami”. Poczuła łaskotki w dole brzucha. Teraz już wiedziała, co zapowiadają, i cieszyła się na oglądanie bratowego ogona w akcji. Św. Krystyna już nie była potrzebna; hrabianka znała przyjemność biorącą się z ogni jej męczeństwa i wiedziała jak je gasić.

*****

Blanche wstawała o świcie i w przeciwieństwie do Raymonda zjawiała się w kaplicy pierwsza, jeszcze zanim świece zapalano. W dzień Przemienienia takoż, dlatego nie była świadoma, że jej ideał przychodzi tu jeno po to, by dziewkę sobie ugadać. Pobożności swojej, wyrobionej w klasztorze, upatrywała we wszystkich.

Tego dnia podczas nabożeństwa abbé Éloi czytał z lekcjonarza o promieniejącym obliczu Domini Iesu, a jej myśli, jak zwykle w kaplicy, krążyły wokół Raymonda. W jej oczach lica hrabicza, choć ogorzałe słońcem, jaśniały; loki, które wymykały się spod zdobionej złotą nicią opaski, jawiły się aureolą, a promień słoneczny, który przypadkiem zupełnym przez kolorową szybkę witraża akurat jego sylwetkę ozłacał i oczerwieniał, niby palec Boży zdawał się ukazywać: „Ten ci jest…”. Porażona słowami Świętej Ewangelii, które rezonowały w niej zgoła nie tym, co św. Łukasz umyślił, nie widziała nikogo, tylko samego vicehrabiego. Cóż z tego!… Nawet namiotu, jaki apostołowie na górze wysokiej Zbawicielowi proponowali, postawić by mu nie umiała, choć pewna była, że on nie do takich mieszkań przywykł. Co mu da, by na jego miłość zasłużyć?

*****

Sophie stajnie znała, bo do swojej Gitane zachodziła nierzadko. Często sama ją szczotkowała, a i obchodziła też inne konie, szczególnie źrebce. Jednego z nich przysposabiała dla siebie, prowadzając po podworcu albo łąkach. Przez pół dnia myślała, gdzie też Raymond umówioną dziewkę w stajni zdybie. Raczej nie będzie się na nią zaczajał… Najprościej będzie jej ową przyuważyć, tylko sama nie może dać się widzieć. Trudno wymyślić, jak to zrobić… A do których koni brat podchodzi? Juści, że do swoich jeno, każdy to wie. Za dziewką vicehrabia ganiać nie będzie; jak jej nie zoczy od razu, zawoła, by podeszła. To wydało się pewne. Zatem spotkają się przy Braverze lub Conquérancie. Na Fidelu brata nie widywała, snadź ochoty do niego nie miał; zresztą ogiery te stały podle siebie, więc różnicy to nie czyniło.

Wypatrzyła moment, gdy Just, koniuszy bratowych rumaków, opuścił stajnię. Prowadził osiodłanego Conquéranta, a za nim Marco, jego pomocnik, Fidela, z czego wynikało, że je będą objeżdżać i w kilka pacierzy nie wrócą. Weszła zatem do przegrody Gitane, jeno czyniąc pozór. Rozglądała się i nadsłuchiwała, czy jest sama, świerzopę swą czesząc zgrzebłem, co klaczka lubiła. Ta część stajni sprawiała wrażenie wyludnionej; snadź Médard do ogólnej poszedł, bo zza ściany dochodziły liczne głosy i śmiechy służby.

Skąd mogłaby brata z jego ogonem skrycie podglądać?… Na stryszek z sianem nie wejdzie; co by to było, gdyby któryś z pachołów hrabiankę tam przyuważył – śmiech srożej sztyletu rani!

Tymczasem o nonie dawno zapomniano. Just i Marco ogiery brata wprowadzili, rozsiodłali, wytarli ich sierść, nasypali owsa i opuścili stajnię, śpiesząc z całą gromadą do czeladnej na wieczerzę. Sophie przyczaiła się przy Gitane. Niezadługo posłyszała, jak gdzieś u wejścia szeleści słoma. Ostrożne ruchy przybysza mówiły, że to nie stajenny. Dwa pacierze później usłyszała inne kroki. Te należały do kogoś obutego. „Raymond” – pomyślała. Latem służba, poza jednym Goarem, chadzała boso.

Jakoż istno był to Raymond, bowiem wnet się ozwał:

– Jesteś?

Nie było odpowiedzi, ale chrzęst słomy oznajmił, że dziewka doń dostąpiła. Byli obok wrót, gdzieś przy Braverze. Sophie zaryzykowała przemknięcie się bliżej nich; szelest deptanej ściółki zdradzał jej obecność, ale jedyne co mogła na to zaradzić, to stąpać na palcach.

Jednak tamci raczej nie nadsłuchiwali. Posłyszała kpiący głos brata:

– Na co czekasz? Pokojową mam wezwać, by ci suknie zdjąć pomogła?

Sophie już prawie dotarła do upatrzonego miejsca, z którego miałaby widok. Słyszała, gdzie są. Głośniejszy szelest dał znać, że na słomę spadło coś dużego. Jakiś łach tam leżał, co potwierdziła, zbliżywszy oko do szpary. Za chwilę drugi szelest. Giezło. Dziewki nie widziała, ale brat właśnie zdejmował suknię. Za chwilę przerzucił ją przez przegrodę; nieszczęśliwie zasłoniła otwór, przez który patrzyła, a rękaw pacnął ją w głowę. Musiała przesunąć się, by poszukać innej szpary. Usłyszała polecenie:

– Legaj.

Z nowego miejsca ujrzała i brata, i dziewkę, która na rozłożone giezło posłusznie opadła i nogi rozwarła. Raymond jednak nie dopadł jej, jak to widywała uprzednio.

– Zewrzyj.

Tuniki nie zdjąwszy, usiadł na jej udach. Dłońmi cycki objął i począł je miętosić.

Sophie dotknęła swoich piersi, ale przez liczne materie nic zgoła nie poczuła. „Coś w tym jednakowoż być musi” – pomyślała, obaczywszy, jak dziewka wygina się rozkosznie, jak wypieki nachodzą na jej lica, jak zwija dłonie, kurczy palce. Widać brat robił z dziewkowymi cyckami jakoweś czary, bo i ją wzięło. Poczuła znane łaskotki.

Nienawykła do tego, bo do pokojowej to należało, rozsznurowała suknię. wraziła pod nią rękę i macała przez tunikę, zali i jej od tego będzie dobrze. Swoje cycki pieściła jak brat tamte, ale do zadowolenia daleko jej było. Łaskotki osłabły. Obserwacja dziewki bardziej wciągała, przeto patrzyła dalej, piersi swych poniechawszy.

Raymond za niedługo wstał, tunikę swą zdjął i narzucił na suknię. Ostał jeno w samych skórzniach, resztą goły.

– Wstań – rozkazał.

Ucapiwszy za pośladki, podniósł dziewkę, a po niej widać było, że to jej nie nowina. Objęła mężczyznę za szyję i uniosła nogi, dając do się przystęp męskiemu ogonowi, który już był gotów do czynu. Jakoż wszedł zaraz; dziewka wydała głos głęboki, do westchnienia podobny, i przywarła do męskiego torsu. Raymond z nadzianą na swój wyrostek dziewką dostąpił do belkowej przegrody, oparł ją oń… Począł się rytmicznie podnosić i opuszczać.

Sophie odczuła przemożną chęć goszczenia czegoś między nogami. Z trudem niemałym podkasała suknię i zadarła tunikę; pod pas upchnęła, coby nie opadały. Nic, że rzyć, wypięta na Fidela, świeciła golizną. Nikt nie obaczy.

Stopa uniesiona i wsparta na belce dała lepszy przystęp do vaginy. Wraziła dłoń między swoje fałdy kroczne i jęła się tam pocierać. Zauważyła, że wilgoć z nich wypływa, że i śliny nie potrzeba. Przyjemność łaskotek narastała, a pocieranie – jak na wieży – wzmagało ową rozkosz i zwiększało mokrość. odszukała palcem niedawno naleziony otwór i nasiliła ruch, poniósłszy go do wnętrza przedniebnej jaskini.

Tymczasem Raymond z dziewką poczynał sobie coraz szybciej. Ta wnet zaczęła jęczeć, a i on stękał z wielkiego wysiłku, kiejby tarczownika rąbał mieczem na ćwiczebnym placu, by pawęż jego skruszyć siłą swych ciosów. Widać dziewkę istno kruszył, bo ta już darła się przy każdym pchnięciu.

Ruchy ich jeszcze przybrały na sile.

Hrabianka swoje takoż bezwiednie wzmogła.

Nie trwało dłużej niż trzy pacierze, jak dziewka stężała, nogami raz machnąwszy, a potem Raymond obrócił się, na giezło słomę okrywające się z nią rzucił i sam znieruchomiał.

Sophie znów poczuła pulsowanie zaznane onegdaj na wieży. Słabe nogi przestały ją podtrzymywać; bezwład dopadł ją taki, że opadła na ściółkę, nawet nie pomyślawszy o hałasie miażdżonej rzycią słomy. Ostre źdźbła skłuły nagą skórę, a ona cały wysiłek włożyła w sznurowanie ust. Siadłszy, straciła widoki. Nie były zresztą potrzebne; przyjemność z vaginy pochodząca odsunęła wszystkie myśli. Nie wiedziała, ile czasu minęło, nim kątem oka zobaczyła, jak bratowa suknia znika z przegrody.

– Naści – usłyszała.

Szelest słomy mówił, że i dziewka podniosła się i wkłada suknie. Za chwilę twarde stąpnięcia oznajmiły wyjście brata. Sophie nie pomyślała ani o pójściu do Gitane, ani nie słyszała kroków dziewki; zbytnio była rozleniwiona doznaną rozkoszą.

Suknię nieudolnie zasznurowawszy, ze stajni zdążyła wyjść, zanim wrócili stajenni z czeladnej. Sama na wieczerzę do świetlicy dotarła długo po bracie.

*****

Od wczoraj, gdy zobaczyła sire Raymonda robiącego z Mathilde to, co rabiał z nią Just, Margot utwierdzała się w przekonaniu, że to nie to samo. Chciała sprawdzić, co różni mężów, że jeden sprawia dziewce radość, a drugi jest jej co najwyżej obojętny. A może rzecz nie w nich, a w dziewkach? Ach, żeby i jej było z Justem tak przyjemnie, jak tamtej z hrabiczem!…

Jedynym sposobem, by rozeznać, czy wielkość męskiej pyty decyduje o przyjemności dziewki, ona sama, jej krocze czy też jest w tym inna Boska tajemnica, było dalsze obserwowanie sire Raymonda. Bo na to, by ją nadział on sam, z wiadomych względów liczyć nie mogła.

Miała zatem oczy i uszy otwarte – wszak on zabawia się z dziewkami często. Tak mówił Just i to samo rozumiała z uśmiechów i żarcików służebnych. Sprawę utrudniała jej pozycja i miejsce – stajnia. Wczoraj się jej upiekło, ale nie zawdy tak będzie. Żeby dziewki służące w zamku podsłuchiwać i podglądać, musiałaby zgrzebła, derki i żłoby zaniedbać, a za to Just potrafił wybatożyć. Zresztą przy niej milkły te, które miały długie języki, bo jej zgoła co innego gadały.

Jednak dziś znów się jej poszczęściło.

Just wprawdzie został w czeladnej i na nieszpory, ale Margot wymknęła się zaraz po wieczerzy, jak to miała w zwyczaju, coby na dziewkowe umizgi nie musieć odpowiadać. Już zbliżając się do stajni, wiedziała, że są w niej ludzie. Raczej swoi; Gitane niecierpliwie przestępowała z nogi na nogę, jakby kogoś szukając, a Braver i Fidel niespokojnością swą dawały znać, że coś przy nich się dzieje. Odskoczyła w bok, przebiegła przy podmurówce i swoim sposobem wspięła się wprost na stryszek. Tu znała każdą belkę, każdą deskę i każdą szparę, a że wiedziała, dokąd chce dotrzeć, przemykała się ciszej niż łaska, aż znalazła się nad Fidelem. Popatrzyła w dół.

Pierwsze, co uźrzała, to Sophie. Przycupnięta patrzyła na drugą stronę, gdzie w pustej przegrodzie przy wejściu Raymond chędożył jakąś dziewkę. Vicehrabiego poznała po włosach, ale i po sukni, którą przewiesił przez belkę; dziewka była jej obca.

Niespodziewanie dostała okazję obaczenia, co mąż robi, że dziewce jest dobrze, więc zmieniła szczelinę, by z należytą uwagą to oglądać. Hrabianki musiała poniechać, nie widziała więc ani jej dłoni pod suknią, ani końcowego kontentu. Za to poczynania sire Raymonda widziała dokładnie, acz obraz z góry dawał inne rzeczy pojęcie, niż tamten podpatrywany w ganku przy kuchni.

Cycki dziewki podskakiwały i telepały się, uda i golenie bujały, a ona postękiwała rozgłośnie, dając wyraz szczęśliwości.

Margot sięgnęła w krocze, gdzie zaczynały ją ogarniać miłe łaskotki. Było jak wczoraj, tylko przyjemniej…

Dziewka pod stryszkiem była coraz głośniejsza, a ruchy obojga coraz szybsze.

…coraz przyjemniej… Ach, gdybyż hrabicz w nią tę pytę wepchnął!… Gdybyż ją tak kołysał, unosił, tulił…

Naraz dziewka wrzasnęła, a jej nogi, dotąd przygięte, stężały. Sire Raymond, rzuciwszy ją na snopek słomy, sam wraz padł na nią. Drżeli w rzucawce, a obserwującej to Margot dreszcze te udzieliły się w dziwny jakiś sposób, bo własne nogi ją zdradziły i przestały nieść. Opadła na bok, tracąc wszelki widok. W sianie ugrzązłszy, nie widziała, że Sophie zachowała się podobnie do niej; że i ona bezwładem zmorzona, opadła na rzyć. Nie widziała, jak vicehrabia zbiera się, obola dziewce daje, jak się odziewają i wychodzą, ani jak hrabianka idzie w ich ślady. Leżała w sianie i marzyła o pycie monsieur Raymonda, bo skoro same widoki tyle przyjemności dają, to co dopiero ona sama!…

Jednakowoż nie mogła znaleźć sposobu… Chyba żeby wszystkie te dziewki mór zadusił i tylko ona na całym świecie zostałaby. Tylko wtedy los do niej musiałby się uśmiechnąć…

 

 AD MCXIX. IIII idus Augusti / a. †Laurenty martyris. Troyes/Champagne.

Rok 1119, 10 sierpnia, niedziela. Święto św. Wawrzyńca męczennika. Troyes/Szampania.

 

Gorąc był znów okrutny. Raymondowi mądzie niemal się gotowały, a i żyła też rada ochłodziłaby się w dziewczyńskiej piczy. Ta mogłaby być gorąca; nawet bardzo gorąca. „Dziwne” – pomyślał – „Gorąca dziewka lepiej niż oziębła chłodzi”. Tymczasem po ćwiczeniach ruszył do stajni. Zamiarował doglądnąć, czy Braver, jego najlepszy ogier bojowy, jest należycie zadbany. I może każe go osiodłać, by ruszyć na przejażdżkę. Taki koń nie może się zastać.

Braver miał w stajni swoją własną część, odgrodzoną bierwionami od inszych. Sierść mu błyszczała, grzywa i chwost były wyczesane. Vicehrabia, zadowolony z tego stanu rzeczy, rozejrzał się za Justem. Już chciał zawołać stajennego, by mu ogiera osiodłał, gdy zza przegrody usłyszał stłumione odgłosy. Wskazywały klarownie, że i Justa dopadła południowa spiekota żyły.

Przystąpił do przegrody i zerknął przez szparę.

Po drugiej stronie na czysto snadź wyłożonej słomie leżała jakaś dziewka, której poznać nie mógł z tego mianowicie powodu, że jej prawie nie widział. Zapaskę i giezło miała podciągnięte na piersi, tak że cycki, ręce i głowę jej zakrywały. Uda szeroko rozwarła, a mocne łydki skakały w rytm gwałtownych pchnięć Justowego członka, którym ten ją posuwał. Stajenny sapał rytmicznie. Dziewka starała się uwolnić ręce spowite w materię odzienia, ale mężczyzna na taką fanaberię nie pozwalał. Spod płócien zasłaniających jej głowę nie dochodziły żadne dźwięki, ale rozwarcie ud mówiło, że dziewka wie, czego się od niej oczekuje. Członek hrabicza naprężył się; teraz stał, jakby to on wypełniał dziewczyńską piczę. Raymond ułapił go przez tunikę i ściskał, wpatrując się w parkę. Naraz Just zamarł i potem zmienił tempo, a Raymond, zmiarkowawszy, co ma w garści – puścił. Stajenny kończył swoje, dziewka pod nim leżała jak martwa, a vicehrabia zapragnął pokazać jej, jak on to robi. Musiał ulżyć swoim chuciom, bo inaczej go rozsadzą. I trzeba to zrobić w kpie, bo tylko taki sposób Kościół pochwala.

– Just!

Efekt tego zawołania był iście niebywały – jakby kobuz wpadł w kopulujące cietrzewie. Kogut poderwał się, odskoczył na dwa kroki, dłońmi pomógł spłynąć tunice i fartuchowi. Kura na moment zamarła; Raymond widział ją szeroką w talii, mało wydatną w rzyci, mocnej budowy. Zdziwił się, jakim sposobem ta dziewka jeszcze mu nie wpadła w oko. Podeźrzał jej krocze porosłe krętym, ciemnym włosem. Nie trwało ani pół oddechu, jak podskoczyła, stanęła, ale miast obciągnąć giezło, z nagą piczą, ale z wciąż zakrytą głową, rzuciła się do ganka i pognała, oddalając się od niego, Bravera i Justa. Wkrótce znikła za przepierzeniami czy może wybiegła na zewnątrz – skąd mógł wiedzieć; szpary w przegrodzie widoku nie dawały. Spojrzał na Justa, który już stał obok, gotów słuchać poleceń.

Raymond zagadnął go z pobłażliwym uśmiechem:

– Co to za jedna?

Ten, miast układnie odpowiedzieć, zrobił ruch, jakby nie wiedział, czy uciec, czy upaść na kolana, czy ulecieć do nieba. Oczy wzniósł, wargi mu zadrgały, ręce też się uniosły, cała postać okręciła się, a po chwili zgięła się w ukłonie.

– A… To taka tam… jedna. Niewarta waszej uwagi, sire…

– To ja decyduję, ciuro, która mej uwagi jest warta. Dokąd uciekła?

– Kto tam ją wie, sire. Trzpiotka, to i nie wiada, co takiej we łbie siedzi…

– Nie gadaj głupot! Przyślij ją do mnie po nieszporach.

Just się zatchnął:

– Do… do… do was, sire? Znaczy, do komnaty??

– Głuchyś? Tak, do łożnicy. Obmyj ją z łajna. Nie klacz staluję, a dziewkę. Sobą niech trąci, nie stajnią. Zrozumiałeś?

– Tak, sire. – Ukłonił się. – Po nieszporach… Jak każecie, monsieur…

– Bravera siodłaj. Nuże!

*****

Margot pod okiem Justa twarz starannie wysmarowała sadzą rozprowadzoną w łoju. Na włosy nasunęła mocny czepiec dopchany paroma garściami końskiego podszerstka z wiosennej wyczeski. Osłoniła się starą, ciemnoburą Justową opończą, która całkowicie kryła jej łydki, sięgając do ziemi. Tak zacieniona i spowita, kryjąc się przed służbą i wartą dającą na podworzec baczenie, przemykała się do komnaty vicehrabiego.

Wiedziała, że nie może iść przez główną sień; stała tam straż i ruch tam panujący mimo późnej pory był zbyt duży. Wniknęła przez kuchnię; o tej porze jeno Justine i Mathilde kończyły tam pracę, zamiatając posadzkę, robiąc porządek w naczyniach, gasząc niepotrzebne ognie. Przekradła się niezauważona i schodami służby dotarła na piętro. Przyczaiła się za załomem muru. Która komnata jest sire Raymondowa? Just mówił i rachować coś kazał, ale ona, w liczeniu niemocna, objaśnień nie zapamiętała.

Tymczasem słońce zaszło już kilka pacierzy temu. Wąskie otwory okien w grubych murach wybite sprawiały, że w ganku rozgościł się mrok. Czy takoż w komnacie? Powodzenie jej działań zależało od ciemności, więc nie śpieszyła się. Stała, uważając.

Niezadługo jej cierpliwość została nagrodzona. Jedne z podwoi się otwarły i pojawił się w nich vicehrabia. Rzucił spojrzeniem w prawo, w lewo i nieukontentowany snadź, zamarł w progu. Po półpacierzu dźwierze przymknął, acz nie zawarł, jasny sygnał tym dając, że kogoś czeka. Teraz wszystko zależało od niej i od ćmy. Czekała, aż mrok nocy pokona szarość wieczoru…

*****

Raymond był poirytowany. Jużci Justa chłosta nie minie! A co, jeśli ten jest człowiekiem wolnym? Nic to; jego chleb je i musi czuć mores. No, już on go popamięta! Znów został wystawiony do wiatru jak przez tę krnąbrną Alys! Co za bezczelność wśród ciurów się szerzy! Trza z tym zrobić porządek! Dziewce też się dostanie!

Wrócił do komnaty. Że tej stajnianej dziś czekał, to Paula odprawił na noc do czeladnej, więc z szat musiał rozdziać się sam, co dodatkowo go rozsierdziło. Planował, że dziewka mu pomoże, a tu został sam. Powoli zdejmował suknię i skórznie. Szczególnie te ostatnie wymagały trudu przy ściąganiu, do którego nie przywykł. Zzuł je w końcu… Noc zapowiadała się gorąca, więc i tunikę na ławę rzucił. Nawet nie wiedział, gdzie pokojowiec zwykł był odkładać jego odzienie… Knotek płonącego w zagłębieniu ściany kaganka dawał mało światła, jeno namiastkę blasku rzucając na komnatę, przez co zabył, iż nie zawarł drzwi. Dbałość o takie rzeczy należała do Paula; wszak pachoł zwykle spał pod nimi, po gotowiu na wezwanie.

Nagi wsunął się pod futrzane okrycie podszyte jedwabiem; luksus, od którego w klasztorze niemal odwykł. Rychło zasnął.

Coś go obudziło. Wokół były ciemności; kaganek się nie palił. W łożu nie leżał sam.

Poderwał się gwałtownie i przycisnął intruza do spodu. Obcy, chyba nagi, nie zaprotestował. Raymond zmacał jego twarz, której nie widział mimo poświaty miesięcznej sączącej się z okien. Tłusta, czymś wysmarowana. Ręce nieruchome. Dla pewności przesunął po nich dłońmi… Puste. Prawicę wsunął mu w krok; musiał się upewnić, czy to spóźniona Justowa dziewka, czy sodomita lub zgoła skrytobójca.

W zetknięciu z jego dłonią rozwarła nogi. Dziewka.

Więc jednak…

Wlazł na nią, za piersi wątłe, acz na szerokim torsie osadzone, ułapił; zwiędły wciąż członek do krocza przycisnął.

Jęknęła miłośnie.

Pacierza pół minęło, nim jego męskość się przebudziła. W czas ten dziewka pod nim wyginała się, ocierała o niego, rękami wodziła mu po plecach, na rzyć się zapuszczając, i w końcu nogi swe pod jego pośladki założyła, jakby dopraszała się jego wsunięcia w piczę.

„Chętna nad podziw” – pomyślał. „Obola warta.”

Przedłużał te ocierki, choć już członek jego usztywnił się, bo było mu miło. Jej też; poznał to po wilgoci, która zrosiła kobiecość. Ślizgał się po jej kroczu, sam pęczniał i zarazem powiększał jędrność jej dolnych warg. Po raz kolejny przyszło mu na myśl, że chętnie by nasieniem trysnął na jej brzuch, ale nauczanie Kościoła głosiło, że grzech to jest, więc zamysłu wnet poniechał. Wszedł w nią zatem, dłużej się nie ociągając.

Dziewka nabita na jego rożen westchnęła głośno, ale radośnie, rzycią ruchając mocniej, czym ukontentowanie swe potwierdzała. Jej mocne łydki przyciągały go i oddalały, a on w pląsie tym wpadł w zachwyt, bo ledwie zaznał pod sobą kilka tak chętnych i silnych. Nie przestawał miętosić cycków. Ona wzmogła wzdechy; na każde jego sunięcie nie tylko ruchem swym reagowała, ale i chutliwym westchnieniem przechodzącym w jęk.

Nie minęły i dwa pacierze, odkąd w nią wszedł, gdy dziewka uniosła rzyć, wyprężyła się, wydała głośniejszy krzyk, następnie opadła na siennik i nogami Raymonda przycisnąwszy, unieruchomiła go. Pulsowała wnętrzem, co i jego szybko doprowadziło do spustu.

Skończyli oboje równo. On osłabł i zległ na rozgrzanym ciele pod sobą, a ona, całym jego ciężarem dociśnięta, dech wydawszy, leżała niewładnie, jakby życia zbyła.

Raymond poczekał, aż członek z piczy naturalną koleją mu się wysunie, i na plecy się obróciwszy, wyciągnął się obok dziewki. Ta, poczuwszy swobodę, nagle poderwała się z łoża, zakręciła po komnacie, jakby czegoś szukała, a znalazłszy ciemną, snadź swoją opończę, okryła nią nagość i smyrgnęła za drzwi.

Tyle ją widział.

Zmiarkował, że choć w nocnej poświacie oglądał jej ciało, to było ono bez głowy, bez twarzy. W łożu lic jej ni czoła takoż nie widział…

Jakby z demonem był spółkował. Wzdrygnął się strachliwie, przeżegnał… Potem długo nie mógł zasnąć

*****

Margot, czyszcząc twarz, uśmiechała się szeroko. Dopięła swego! Rację miała – w przyjemności chutnej nie dziewka za przypasowanie odpowiada, a mąż. Wszak ona jak z Justem, tak i z monsieur Raymondem rozwierała nogi, a słodycz z tego wzięła się zgoła inna. Żebyż tak hrabicz co noc ją chędożył!…

Tyle że to niemożliwe…

 

 AD MCXIX. XVIII kalendas Septembris / f. †Assumptio sancte Marie. Troyes/Champagne.

Rok 1119, 15 sierpnia, piątek. Święto Wniebowstąpienia Maryi Panny. Troyes/Szampania.

 

 Równo z dzwonem na nonę Raymond wszedł do stajni.

– Just! Bravera i Fidela siodłaj. Towarzyszyć mi będziesz.

Miast Justa pojawił się Marco.

– Sire… Justa z Braverem do kowala wysłać raczyliście. Dopiero co zabrał go i pojechał.

Całkiem o tym zabył.

– Siodłać umiesz?

– Tak, sire. Nie gorzej od Justa, sire! – Buzia mu uśmiechem jaśniała.

– To na co czekasz! Miast niego się przejedziesz. Tylko nuże!

– Którego dosiądziecie, sire? – zapytał Marco, siodło hrabiowskie ze stojaka zdjąwszy. Wiadomo było, że pachoł w nim mościć się nie będzie.

 – Conquéranta.

Marco z siodłem, popręgami i ogłowiem hrabiowskiego konia uwinął się w trzy pacierze. Fidela osiodłał w dwa; siodła służby były lżejsze, bez łęków, a i Fidela siodłał częściej i znał lepiej, bo jego obrządek Just zlecał mu od dawna. W tym czasie monsieur Raymond wyprowadził swego rumaka ze stajni, dosiadł i niecierpliwie krążył na podworcu, czekając na podstajennego.

Wnet się doczekał i za wyjechali bramę.

Wczoraj komendant straży szepnął Raymondowi o śwarnej dziewce, którą przyuważył na polu pod Saint-Parres. Według opowieści zbrojnego, któren widać zamyślał przypodobać się tym vicehrabiemu, nogi miała długie, rzyć wydatną, a praca i słońce świeżości jeszcze jej nie odjęły. Wtedy mu polecił przykazać jej, żeby następnego dnia, znaczy dzisiaj, po nonie przy kaplicy św. Patroklosa nań czekała. Kazał obiecać obola. Kilka pacierzy temu komendant przez ciurę przysłał wieść, że dziewka imieniem Anne czeka w umówionym miejscu.

Przy tej okazji umyślił sprawdzić Fidela. Chciał obaczyć, jak pod innym jeźdźcem chodzi i czy za nim nadąży. Puścił więc swojego wierzchowca od razu galopem i uważał, czy Marco na tamtym mu dotrzyma.

Dotrzymał bez trudu. Marco w siodle dobrze sobie radził, w pędzie pomagał rumakowi pochyleniem i balansem, a że lżejszy był i siodło lżejsze miał, to i sprawili się obaj znakomicie.

W sześć pacierzy wpadli na wzgórze des-Idoles pod samą kaplicę, a oba konie zgrzały się tylko ledwo, ledwo. Raymond ruszył w objazd, a nikogo nie zoczywszy na zewnątrz, zamiarował wjechać do środka, ale nie było takiej potrzeby. I dobrze, bo musiałby skłonić się w siodle – pozbawione wierzei odrzwia były niskie. Dziewka, widać usłyszawszy tętent, wyszła i stała w wejściu. Istno, była powabna.

Zeskoczył z Conquéranta, wodze rzucił pachołowi.

– Odjedź na dwa staje – rozkazał. – Pilnuj, coby nikt na pagór nie szedł. Jak znak dam, wierzchowca podprowadzisz. A przedtem zbliżać się nie waż!

*****

Sire Raymond wszedł z dziewką do wnętrza, a ogiery pod opieką sługi czekały przykazane dwa staje poniżej wierzchołka z kapliczką. Conquérant zwierzęcym swym umysłem nie pojmował, jakie koniuch, którego ręka trzyma jego wodze, przeżywa męki zazdrości. Dla człowieka ich źródłem były obrazy, które podsuwała mu wyobraźnia. Imaginował sobie, co tamci na górce we dwójkę wyrabiają, jak dziewka piszczy na męskość vicehrabiego nadziewana, jak on ją chędoży, jak pieści i zaspokaja jej chucie. Jednakowoż pełnokrwisty ogier wąchał zapach człowieka, wyczuwał jego niespokojny ruch na Fidelu, a te wskazywały na cierpienie. Woń doznawanych katuszy z upływem czasu stawała się coraz bardziej intensywna.

Zwierzęciu obce były dylematy człowieka, ten zaś nie odważył się dać ujścia swym mękom, bo musiałby zejść z siodła, puścić wodze. Konie mogłyby się oddalić, a on nie wiada, czyby je w czas hrabiczowi zdołał podprowadzić i wtedy na chłostę by zasłużył. A na tę z ręki monsieur Raymonda nie mógł się narażać. Przyczyna tego była tajemnicą jeno dwóch osób. Tą drugą był Just.

 

AD MCXIX. XVI kalendas Septembris / a. Octaua sancti Laurentii. Troyes/Champagne.

Rok 1119, 17 sierpnia, niedziela. Oktawa św. Wawrzyńca. Troyes/Szampania.

 

Raymond często doglądał swoich rumaków. Jeszcze jako niedorostek chłonął z uwagą opowieści oćca, jak ważny dla człowieka jest wierzchowiec. Z wielu opowiadanych historii dowiedział się, że dobrze ułożony, przyjaźnie do jeźdźca usposobiony i wierny nieraz ratuje życie, a – przeciwnie – niewyćwiczony lub znarowiony potrafi zawieść i wystawić rycerza w ważnej chwili na szwank albo i na śmierć. Nasłuchał się o koniach, które rany odnosiły bez strachu, a i życie oddały, by tylko spełnić wolę jeźdźca, bezgranicznie mu zaufawszy. Stąd swoje wierzchowce szanował, dbał o nie i zabiegał o ich przyjaźń. Szczególnie cenił Bravera, dopatrując się w nim niepospolitych zalet. Z nim więź czuł osobliwą jako z drogą i zaufaną istotą i podobną zażyłość, a może i miłość do się, dostrzegał w ogierze.

Po dopołudniowych szrankach z giermkami, odstawiwszy Conquéranta, posilił się nieśpiesznie, zasię wrócił do stajni, by sprawdzić, czy Just należycie o konie zadbał. Stajennego przy Braverze nie było; vicehrabia polecił mu był objechać Fidela, którego ostatnio trochę zaniedbywał, do ćwiczeń i przejażdżek zwykle wybierając Bravera lub Conquéranta. Zbliżył się do swojego ulubieńca, pod nozdrza podetkał mu przyniesione jabłko. Ogier prychnął, otarł się łbem o ramię Raymonda i dar przyjął, schrupawszy go jednym kłapnięciem szczęk.

Rycerz potarł go za uszami.

– Widzisz, kochany, żeby tak Blanche pogłaskać mi się zwoliła …

Zwierzę pokiwało łbem, jakby przyświadczając człowiekowi.

– Dziwna ona dziewka jest – kontynuował zwierzenia. Bezpiecznie, bo rozmówca, choć zapewne, jak vicehrabia mniemał, pojmował wszystko, odpowiadać wprost ani nikomu cudzych tajemnic z powodu swej niemoty zdradzić nie mógł. – Skromna nad wyraz, a zarazem nad inne gorętsza. Nie odzywa się zgoła wcale, a jakby słała poematy całe, że tylko słuchać ich a dziwować się. Przez to języka przy niej dobyć nie umiem.

Ogier prychnął

– Nie wierzysz? – A nie doczekawszy się odpowiedzi, kontynuował:

– Po prawdzie i ja nie wierzę. Ale jak tu coś rzec, skoro nie wiem co? Oczy spuszcza, a z drugiej strony przypatruje mi się stale, gdy zda się jej, że nie widzę. I gdzie mam jej co rzec? W kaplicy, gdzie całe dnie pacierze odmawia?

Braver pysk w żłób zanurzył i wiązkę siana wziąwszy, żuć począł.

– Przy wieczerzy, mówisz? Nie poważę się… Wszyscy słuchają, a ja mam słowa dla jej uszu jedynie. Do jej duszy chcę sięgnąć! Jak to zrobić, by dziewki nie zasromać, kiej dwa tuziny słuchają?

Rumak otarł się pyskiem o Raymonda. Może o jabłko wtóre prosił, a może doradzał, jak z Blanche postąpić.

– Ano nie śmiem – odpowiedział człowiek zwierzęciu, jakby mowę jego rozumiał. – Ona taka czysta, taka nieśmiała… Jak jej tknąć, nie dotykając?

Ogier podniósł się na zadnich nogach, przednimi kopytami w przegrodę uderzył i zarżał.

– Nie, stary! Tak to z klaczami można. Z niewolnymi i służkami takoż. Z nią nie… Z nią to w łożnicy po błogosławieństwie jeno. Ale ociec nie zwolą. Po co mam ją rozpalać? By unieszczęśliwić – ją i siebie? Ona biedna, sierota, a my najbogatsi hrabiowie. O dobru rodu mi myśleć, a nie o sercu.

Koń bokiem do Raymonda obrócony ogon uniósł i wydalił kilka solidnych pączków.

– To koniec, mówisz? Nie ma nadziei?

Nie doczekawszy się odpowiedzi, obejrzał, czy podkowy się nie luzują, i zadowolony z pracy kowala, acz niepocieszony w swym zmartwieniu, opuścił stajnię.

*****

Margot słyszała wszystko. Bodajby ją jak tę Blanche hrabicz Raymond tak uczuciem darzył!…

Parę samotnych nocy minęło, w które tamtą jedną, tę w jego komnacie, tylko wspominać mogła. Wspomnieniami piczy nie wypełni…

Pocieranie się ręką tylko tęsknicę do jego członka wzmagało. Co noc zasypiała na swoim stryszku pusta i nieszczęśliwa, zżerana zazdrością o konkurentki. Wyobrażała sobie, jak on je chędoży, i gorzała zawiścią wobec nich wszystkich.

 

AD MCXIX. IX kalendas Septembris / a. †Bartolomei apostoli. Troyes et Bar/Champagne

Rok 1119, 24 sierpnia, niedziela. Święto Bartłomieja apostoła. Troyes i Bar/Szampania

 

Tego dnia hrabia Lambert wybrał się z Raymondem do Baru.

Oficjalnym powodem tego wyjazdu było sprawdzenie, jak sobie radzi Eustachie, której mąż wciąż przebywał w Ziemi Świętej, i czy pomocy sąsiedzkiej nie potrzebuje. Jej mąż, hrabia Gautier, był wprawdzie wasalem monsieur Lamberta, ale jego ród oraz posiadłości w postaci hrabstwa barskiego, których właścicielem był z racji wiana wniesionego przez żonę, stawiały go na poziomie niemal równym hrabiemu Szampanii. Prawdziwym powodem odwiedzin, co rychło wyszło na jaw, była jednak jego córka, Perronelle.

Hrabina Eustachie przyjęła ich obiadem, który wystawnością nie odbiegał od uczt świątecznych. Stół uginał się od mięs; zarówno dziczyzna, jak i ptactwo były przyprawione obficie oliwą i ziołami, co chlubne świadectwo wystawiało i ochmistrzowi, i kucharzom. Wina były przednie, pewno prowansalskie, bo ziemie Szampanii takich słodkich gron nie rodziły. Hrabianka Perronelle puchary gościom napełniała osobiście, czyniąc słodkie minki i uśmiechy Raymondowi śląc w nadmiarze.

„Żebyż to Blanche choć raz się tak do mnie uśmiechnęła” – pomyślał vicehrabia. W porównaniu ze skromną i niedostępną ojcową wychowanicą hrabianka wydała mu się prostacka. Nie zarumieniła się ani razu; ani gdy spojrzenia przez pół pacierza nie zdejmował z jej twarzy, ani gdy dla wypróbowania jej ogłady wypowiedział żart, ani gdy obdarzył komplementem jej pełną kibić, ani nawet gdy dłoń jej pochwycił w swoją i przytrzymał przez długi oddech. Na wszystko miała odpowiedź jedną – śmiech perlisty. Nawet na dworne zapytanie, zaczepkę bardziej:

– Czyż grona na moszcz, co winu temu zaczyn dał, hrabianka sama wyciskała? Bo nie wiem, czemu innemu słodycz swą trunek ten zawdzięczać może…

…gdy kielich od ust ujmował, odpowiedzi składnej się nie doczekał. Zagadnięta – jak to ona – pokazała ząbki, śmiechem zyskała czas na namysł i, żeby na niemowę snadź nie wypaść, odrzekła jeno:

– Sługi od tego mamy.

A więc na winorośli i gospodarstwie takoż się nie zna.

Po kilku takich próbach cała ciekawość, jaką odczuwał do każdej nowej dziewki, vicehrabiemu przeszła. To już wolał służebne w Troyes, które płoniły się wdzięcznie, sromały się na zawołanie, dygały rozkosznie i ogólnie więcej żywości płci przejawiały niż ta, rajona mu najwyraźniej, hrabiowska córa. A Blanche, z jej rumieńcami, które każdym spojrzeniem wywoływał, z jej oczami, śledzącymi go wszędzie, acz uciekającymi, gdy tylko jego wzrok napotkały, stanowiła zupełne przeciwieństwo Perronelle: prostej, nudnej i nachalnej. Uważnie śledził spoźrzenia ojca, które ten mu w czas konwersacji z hrabiną słał niby zapytania. Wszak połączyć oba hrabstwa unią małżeńską byłoby rzeczą korzystną; rozumieli to obaj.

Pod koniec pobytu w Barze poczuł się zaniepokojony; z ojcowego oblicza wyczytał, że i w jego oczach dziewka okazała się wprawdzie głupia, ale w jego planach wzmocnienia Szampanii niczego to nie zmieniało. Snadź decyzja już zapadła.

Wyruszywszy w drogę powrotną długo po nonie, bo grzeczność i rozsądek nakazywały nie siadać na koń zaraz po sutym obiedzie, do Troyes przed kompletą zdążyć nie mogli. Raymond, znudzony i zarazem niezaspokojony wizytą, zastanawiał się, zali dziewka, której po nieszporach w wejściu do kaplicy kazał czekać, nie postąpi jak Alys i na samotność pełną chuci go nie wystawi. Wierzył, że wieść o nauczce danej tamtej rozeszła się po służebnych i że żadna jej błędu nie powtórzy, ale pewności nie miał, co tylko wzmagało jego niecierpliwość. Podróż jednak miast się skrócić – wydłużyła się; w porze komplety byli jeszcze na pięć lig od zamku. Z powodu nowiu było ciemno, choć oko wykol. Pachoły z pochodniami, którymi drogę oświetlały, jechały stępa, a przez to cały orszak pośpieszać bardziej nie mógł.

Ale w końcu dojechali. Pora była nocna; poza strażami i paroma sługami wyczekującymi powrotu hrabiego wszyscy spali. Koniuchowie przejęli konie, pachoły z pochodniami rozbiegły się po podworcu, to ku stajniom, to ku izbie warty, to hrabiom drogę do komnat oświetlać. Raymond wziął łuczywo z rąk sługi, a jego samego odprawił. Teraz nie potrzebował świadków. Zakręcił przed głównym wejściem, straże dla niepoznaki obszedł, aż na koniec wraził smolną szczapę w kunę przy odrzwiach kaplicy i przy jej blasku rozglądał się wokół wejścia.

Czeka gdzieś tu na niego, zali nie?

Przed kaplicą nie było nikogo. Powoli odemknął dźwierze; zaszeleściły jeno, widno zawiasy były dobrze łojem pomazane. W środku zrazu nic nie widział; potem zobaczywszy mdły, czerwony ognik wiecznej lampki, ku ołtarzowi krok, dwa postąpił. Zatrzymał się; uszy nastawił. Dziewka, jeśli tu się schroniła, kroki jego musi słyszeć. Śpi? Oczy vicehrabiego, wciąż nienawykłe do ciemnicy, niczego nie ukazały, ale słuchem wychwycił czyjś oddech. Była z lewej, na dwa kroki najdalej. Stąpając uważnie, powoli szedł w jej stronę, cichy niby przy podchodzeniu zwierza w boru. Wstrzymał oddech. Jeszcze żadnej dziewki tak nie łowił… Skradanie się, by kibić ucapić, pisk dziewczęcy usłyszeć, stłumić go dłonią położoną na usta, suknie zadrzeć i aktem gwałtownym chuć męską rozładować, pobudziło jego zmysły myśliwego tak, że uszy czy może instynkt pierwotny niezawodnie naprowadziły go na jej ciało.

Niedźwiedzim chwytem objął ją oburącz, ścisnął. Dziewka wydała ino skowyt; niegłośny, bo zduszona dechu nabrać wżdy nie mogła. By do wrzasków, przed Najświętszym Sakramentem wielce nieprzystojnych, nie doszło, dłonią odszukał jej nos, a podle niego gębę zatkawszy, zadzierał suknie. Nie broniła się; widać dopadnięta w miejsce i czas umówiony, wiedziała, co się stanie.

I stało się. Raymondowy członek, stojący już od początku nocnych łowów, naprężony szamotaniną, pobudzony zapachem dziewki z niej wynikłym, wbił się w nią jak kordelas myśliwca w łanię złapaną w sidła. Picza, zrazu sucha, wnet powitała go aromatyczną mokrością swego wnętrza. Dziewka wydała nosem rozkoszny mruk; ręce, dotąd uderzające go po ciele, ułapiły go i przyciągnęły tak, iż ich podbrzusza zwarły się miłośnie. Zrozumiał, że krzyczeć już nie będzie, i chwycił oburącz za pośladki, na się w pełni naciągając. Odtąd on cwałował, a ona anglezowała, zmierzając równym tempem ku wspólnej rozkoszy.

Zapewne w mniej niźli dwa pacierze na jej szczyt by dotarli, gdy wtem wierzeje kaplicy roztwarły się, jasność pochodni niczym ognia piekielnego mało Raymonda nie oślepiła, a zaś zmroził go krzyk dwóch gardeł.

W blasku owych krwawych ogni rozpoznał w tarmoszonej dziewce swą siestrę, Sophie. Jego członek wciąż w niej pęczniał, nadal mile ściskany jej przyrodzeniem. Wyrwawszy go z wrzaskiem okrutnym, iście z szatańskim mogącym rywalizować, odwrócił się. W wejściu stał demon, płonącą szczapę unosząc nad głowę, że niepodobna było doźrzeć oblicza skrytego pod cieniem kaptura, jakoby miast nosa, warg, czoła i lic okazował pustkę otchłani. Za to w ławie bliskiej ołtarza rozpoznał vicehrabia trzecią postać, która stała zwrócona doń twarzą okoloną koroną jasnych włosów, i milcząc, wpatrywała się weń rozszerzonymi oczami. Blanche! Wieniec białych kwiatków na jej głowie jaśniał niby aureola nad obliczem Przeczystej Dziewicy Maryi w obrazie podle ołtarza.

Nic, że demon, wnet łuczywo na posadzkę rzuciwszy, znikł w ciemnościach, by pozostawić ich troje samym sobie. Wszystko, co najgorsze, już się stało. Szatan dzieła dokonał, ofiary swoje przyłapane na kazirodztwie wobec Najświętszego Sakramentu dla większego Zeń szyderstwa na śmierć wieczną skazując. Jedna Blanche uszła bez grzechu śmiertelnego, ale i jej los, jako świadka bezeceństwa prowadzącego do upadku rodu dynastów Szampanii, został przesądzony.

*****

Raniej

 

Rankiem, ledwie krótkiej mszy w kaplicy wysłuchawszy, sire Lambert z Raymondem koni dosiedli i z małym pocztem sług i straży wyruszyli do Baru. Obserwująca ich wyjazd Sophie, która wiedziała już, na co patrzeć, podchwyciła moment, gdy brat ugadywał dziewkę. Dziś jego wybór padł na Biet, jej pokojową. Gdy mężczyźni opuścili zamek, hrabianka przywołała ją do swojej komnaty. Służka weszła, dygnęła i czekała na polecenie.

– Dokąd Raymond przyjść ci polecił? – odezwała się Sophie władczo.

Pokojowa zapłonęła czerwienią, nie wiedząc, jak należy postąpić. Głowę skłoniła głębiej, myśląc snadź, czy bardziej warto być posłuszną, czy wstydliwą.

– No, gadajże! – ponagliła ją hrabianka.

Władczy ton przesądził. Biet wybrała posłuszeństwo.

– Pod kaplicą monsieur hrabicz być kazali…

– Kiedy?

Teraz już się nie namyślała. Odpowiedziała, nie mieszkając, acz oczu nie podnosząc:

– Na nieszpór.

Sophie uzyskała, co chciała. Pokojowa została odprawiona, a Sophie wiedziała już, gdzie i kiedy dziś się zasadzi, aby brata podglądać. Zabawa ta zajmowała ją coraz bardziej, a i łaskotki…

W porze nieszporów mężczyźni nie wrócili, więc i czekać pod kaplicą nie było po co. Sophie poszła do świetlicy.

Po wieczerzy nadal ich nie było. Zagadnęła sierżanta, czy pocztu ojcowego nie widać ze stołbu, ale po dwóch pacierzach przysłał do niej pachoła z wieścią, że nie. Rozmyślała, jak ma postąpić. Krążyła wokół wejścia do kaplicy podobnie jak Biet. Zauważywszy się wzajem, smyrgnęły obie; Biet gdziesik, a Sophie do wnętrza; tu może przeczekać bez wstydu, wszak pacierza nikt jej nie zabroni. Blanche też tam była. Bawiły tu teraz we dwie; hrabianka w tyle, przy wejściu, czekając na gwar z podworca świadczący o powrocie podróżnych, a baronówna z przodu, przy ołtarzu, gdzie miała swoje miejsce. Żadna nie przeczuwała, że druga nie dla modlitw tu siedzi.

Niebawem noc zapadła, ciemności oślepiły zmysły i obie przysnęły.

Blanche śnił się Raymond. Bóg zza chmur wskazywał nań gorejącym palcem i mówił: „Ten ci jest”. Raymond zaś leżał i jęczał: „Ratuj…”. Usiłowała dociec, co by to znaczyć mogło, że ratować go ma i przed kim, ale Najwyższy w promień przeistoczony tego wyjawić nie chciał; przed jej duchowym wzrokiem przemieniając się w różne postacie, milczał, aż na koniec do Raymonda się upodobnił.

Sophie zaś śniła o ogonach męskich, które mieszały się jej z innymi, aż raptem wzdrygnęła się, bo posłyszała Emilie, która mówi: „…dziewkom tylko ogon dyabelski wyrosnąć może”. W kaplicy panowały ciemności mdłym światłem knotka przy tabernaculum nierozjaśniane. Wszędy cisza… Ponownie zapadła w senne odrętwienie.

Ze snu nagle wyrwana dechu mało co dobyła, by zaraz dłoń mocną, niechybnie męską, poczuć na wargach. Gdyby nie ona, krzyczałaby przejęta strachem. Napastnik suknie zadzierać począł, zakasywać, aż w jej vaginę ogonem męskim uderzył, rozwarł wrota dziewczęce i wszedł pewnie, jak to już snadź wielekroć czynił. Jej zaś męskiego przyrodzenia ognistość i sprawność przywołała bratowe zabawiania z dziewkami, a własne pieszczoty, jakżeż miłe, przecie się przy nich zdały mdłe. Z krzyku przeto zrezygnowała, skupiwszy się na łaskotkach w dole brzucha. On, wyczuwszy jej przyzwolenie, przestał zatykać usta, a podsadziwszy ją oburącz, uczynił sobie lepszy przystęp do vaginy, co i jej się spodobało. Do tej swojej głębi, którą teraz miała całą wypełnioną, palcami wszak nie dotarła, a i grubości takiej nimi nie osiągnęła. Poczęła zatracać się w rozkoszy, której zaledwie przedsmaku, jak teraz się okazywało, dotąd dostąpiła. Myślenie swoje skupiała tylko na tej błogości, na nic innego nie bacząc. Męskie ręce to podnosiły jej kibić, to opuszczały, a jej zdawało się, że frunie kędyś do wyżyn niebiańskich.

Nagle z tego stanu zapomnienia o świecie wytrąciły ją krzyk wielki i światło. Roztwarte powieki odsłoniły oczy, a te ukazały jej o pół łokcia odległe oblicze brata. Wykrzywiało się ohydnie, przypominając dyabelskie. Wrzasnęła ze strachu i zrozumiała, że ma go w sobie, że to Raymond owych rozkoszy jej dostarcza. W nagłej odrazie wzajem się odepchnęli. Sophie odsunęła się ku ścianie; ława za nią stojąca podcięła jej nogi, więc rzycią na nią opadłszy, zamarła.

Światło pochodni ukazywało przerażonego brata, szeroko otwartymi oczami spoglądającą na nich spod ołtarza Blanche, a w drzwiach postać do demona podobną, bo spod kaptura na jej głowę narzuconego miast oblicza patrzyła ciemna pustka. Demon wnet znikł, ogień ze szczapy rzuconej na posadzkę zbladł, a duszę hrabianki wypełniły czarne, bliskie rozpaczy myśli.

Stała się oto zakałą rodu. Przez Kościół, przez Boga i przez ludzi potępioną.

Przejdź do kolejnej części – Gladii et vaginæ – Rozdział II. Pokuta

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Z radością witam kolejną historyczną sagę na łamach NE. Dotychczas autorzy skupiali się przede wszystkim na starożytności, teraz przyszła pora na wieki średnie. Nieco brudniejsze i bardziej zarośnięte niż antyk, ale też fascynujące swoją odmiennością.

Zasiadam więc do lektury i obiecuję niebawem podzielić się wrażeniami!

No i przeczytałam!

Świetnie napisana opowieść. Język bezbłędny, bohaterowie na razie dość płascy psychologicznie, ale z potencjałem na dalszy rozwój.

Z dwóch głównych wątków bardziej interesujący wydawał mi się ten dotyczący córki hrabiego, jej seksualnego przebudzenia oraz poszukiwań.

Z kolei wątek Rayminda z czasem zrobił się monotonny. Wykorzystywanie przez niego kolejnych służebnych – doprawione sporą dozą brutalności – na początku było ekscytujące, ale w końcu przestało takim być.

Na szczęście wtedy obie nici fabularne spotykają się i splątują. Co pozwala sądzić, że w kolejnej części nie będzie już tak beztrosko.

Oby dane nam było ją niedługo przeczytać!

W odróżnieniu od innych historycznych i pseudohistorycznych opowiadań na tym portalu, zauważyłam, że tutaj średniowiecze jest jedynie tłem dla licznych aktów miłosnych, czy raczej seksualnych 🙂 Ale to nie przeszkadza, przeciwnie – jest inaczej, ale z dbałością o szczegóły. Nawet, gdyby były wymyślone, fajne są takie „smaczki”, jak inne rodzaje siodeł dla pana i dla służby.
Język z epoki nie utrudnia mi w ogóle czytania, może dlatego, że kończyłam klasę humanistyczną w liceum i miałam nawet obowiązkowe 4 lata łaciny 🙂 Niestety, średniowiecze nie było moim ulubionym rozdziałem historii, więc nie mam pojęcia, czy nie wciska nam się kitu. Może to i lepiej.
Gratuluję pomysłu i wykonania!

Cześć, Yen!

Może się wydawać, że średniowiecze stanowi tu jedynie tło… mogę jednak zapewnić Cię, że wrażenie to minie już w rozdziale 2. Tomp sporo uwagi poświęcił temu, by jego bohaterowie myśleli i działali zgodnie z duchem epoki. Szczególnie dotyczy to Raymonda, który teraz korzysta z przywilejów wysokiego urodzenia, ale wkrótce zmuszony zostanie od gruntowej zmiany swojego postępowania.

Pozdrawiam
M.A.

Witaj!
Takie miałam pierwsze wrażenie, bo akcji poza wątkami erotycznymi jest tutaj niewiele. Owszem, wiemy, że gdzieś tam są jakieś krucjaty:) Gdzie giną dzielni mężowie… I w zasadzie tyle, póki co. Nie, żeby mi to przeszkadzało. I tak jest ciekawie
Natomiast dualizm podejścia do „edukacji” albo raczej do „seksualności” kobiet i mężczyzn – myślę, że jak najbardziej zgodny z epoką, tak samo jak wszechobecna „pobożność”. Nawet czas jest odmierzany pacierzami. Jestem pod wrażeniem.

Ów „pacierz” odpowiada dzisiejszym ~35-40 sekundom i był wyznaczony standardowym (czyli rytmicznym w trybie chóralnym) odmawianiem Modlitwy Pańskiej, czyli „Ojcze nasz”. Ta jednostka czasu w aspekcie realiów XII w. nie budzi wątpliwości. Z nazwami jednostek i okresów czasu we wszystkich moich opowieściach historycznych, których akcja rozgrywa się przed XIV w. (wtedy powstał pierwszy zegar wieżowy z napędem mechanicznym i wskazówkami) miałem problem. Nikt o tym wyraźnie nie pisze; nawet czytam rozbieżne z Biblią (ta wspomina o 12 godzinach dnia i 12 nocy, ale tam długość dnia nie była tak zależna od pory roku, jak 3000 km na północ, w Polsce czy Anglii) wzmianki o 6-godzinnym dniu. Nie wyobrażam sobie, by jakieś „godziny” ustalane gnomonem mogły znaleźć zastosowanie w strefach, gdzie 1/3 dni (i wszystkie noce 😉 ) jest bezsłoneczna.
Zgodnie zresztą z tą biblijną chronologią średniowieczny dzień podzielony został przez modlitwy godzin, do dziś stosowane w klasztorach, na: jutrznię (świt), prymę (pierwsze nabożeństwo poranne, zaraz po przebudzeniu i ubraniu się) tertię (tercję), sekstę (nabożeństwo południowe, po którym je się w klasztorach obiad), nonę (po której powoli kończy się pracę), nieszpory (dziękczynienie za pracę i jej owoce, po którym je się wieczerzę) i kompletę (nabożeństwo-modlitwę bezpośrednio poprzedzające sen).

Zrobiłem dużo, by „nie wciskać kitu”. Mało kto zdaje sobie sprawę z tego, jak mało jest informacji o tzw. codziennym życiu w tamtych czasach. Historycy skupiają się na wydarzeniach, a tymczasem mi problemy sprawiały potrawy, stroje i nawet to, gdzie względem zamku była stajnia. Mam nadzieję, że z tych dylematów wybrnąłem zadowalająco.

Przepraszam, nie chciałabym, żeby mój komentarz zabrzmiał, jakbym myślała, że „wciskasz kit”. Uważam tylko, że jest sprawnie i bardzo wiarygodnie napisane. Podobają mi się te szczegóły, łącznie ze strojami, co prawda niektórych nie znam, ale mogę sprawdzić albo domyślić się – tak sprawnie o tym piszesz. W pewnym sensie to jest nawet edukacyjne pod względem historycznym. Pamiętam, jak kiedyś nauczyciel historii przepytywał nas z elementów stroju Sarmaty. Gdybym wtedy czytała opowiadania erotyczne o takich Sarmatach, którzy się co chwilę ubierają i rozbierają, na pewno lepiej by mi było zapamiętać!

O, skoro kategoria „Średniowiecze” została już na szczęście przez Tompa zapełniona, to teraz przydałby się śmiałek, który wziąłby się za polski wiek XVI-XVIII!

Historyczka brała się wprawdzie za ten temat:
https://najlepszaerotyka.com.pl/2022/12/19/ognie-i-miecze-i-step-historyczka/
ale szybko go, niestety, poniechała.

Pozdrawiam
M.A.

XVII wiek to pestka! Znamy go z wielu źródeł pisanych. Wymieniają one nazwy strojów i potraw. Sprzed epoki słowa pisanego nie wiemy literalnie nic! Jeśli gdzieś w mogile coś nieprzegniłego przetrwało bądź na fresku/miniaturze w rękopisie utrwalono, to i tak nie znamy nazwy. Stąd nazwy, którymi starałem się oddać garderobę XII-wiecznej Szampanii pochodzą niestety z czasów znacznie późniejszych. Rekonstruktorzy strojów średniowiecznych (można kupić np. suknię wzorowaną na freskach; jeśli ręcznie szyta, kosztuje ponad 1000 zł 🙂 , a i tak tkanina pochodzi z wielkoprzemysłowych krosien i barwiona jest chemią) też nic do tematu nazw nie wnoszą.

Raczej się na średniowieczną suknię nie skuszę, raczej by nie przetrwała suszenia w suszarce bębnowej ;)) Ale wiem, że są amatorzy i profesjonaliści odtwarzający szczegóły tamtej epoki.
https://www.visit1066country.com/whats-on/the-battle-of-hastings-re-enactment-2025-p1928581

Całkiem fajne, ale nie mój styl 🙂 Na pewno są praktyczne i bardzo skromne!

Dobry wieczór,

z wielką ciekawością zasiadłem do lektury nowego historycznego romansu na łamach NE. Jak dotąd nasi Autorzy podchodzili do tematu średniowiecza z dużą ostrożnością, może za sprawą odmiennej mentalności żyjących wówczas ludzi, szczególnie ich głębokiej wiary przesycającej każdy aspekt człowieczej egzystencji. Z drugiej jednak strony, ludzie pozostają ludźmi i nawet gdy próbuje się ich żądze oraz namiętności okiełznać i wepchnąć w wąskie, dopuszczone regułami religii koleiny, to i tak znajdą sposoby na ich realizację. To właśnie średniowiecze (choć nieco późniejsze, niż opisane w powyższym tekście) dało nam Opowieść o Róży, Dekameron czy Opowieści kanterberyjskie, jak i bogaty wybór mniej znanych wierszy swawolnych i erotycznych. Dobrze więc, że dzięki twórczości Tompa możemy się bliżej przyjrzeć tej epoce.

Na całą opowieść składa się kilka rozwijających się równolegle wątków, ale w jej centrum znajduje się rodzina hrabiego Szampanii, szczególnie zaś jego dzieci – młodociana i nieuświadomiona jeszcze Sophie oraz korzystający pełnymi garściami z życia i swojej pozycji wicehrabia Raymond. Ich odmienna sytuacja daje możliwość prześledzenia tego, jak obie płcie radziły sobie z pożądaniem, jak eksplorowały granice tego, co dozwolone i wypuszczały się dalej, w niebezpieczne rejony, zakazane przez wszechpotężny i wiecznie obecny Kościół. Z początku historia wydaje się beztroska, ale wkrótce wydarzenia potoczą się bardziej dramatycznie, poważnie wpływając na życie każdej z osób dramatu.

Znając już nieco kolejne rozdziały tego romansu rycerskiego mogę zapewnić, że będzie pasjonująco, tajemniczo, czasem brutalnie, innym razem swawolnie. Bohaterowie obojga płci będą poddawani próbom i wystawiani na niebezpieczeństwa. Akcja nie ograniczy się jedynie do idyllicznych krajobrazów północno-wschodniej Francji, pozwoli na odwiedzenie wielu innych miejsc i krain.

Mnie najbardziej zachwyciła stylizacja językowa, jaką zastosował Autor. Od początku do końca mistrzowsko panuje nad językiem, z jednej strony umiejętnie go archaizując, by odpowiadał naszym wyobrażeniom tego, jak mówili i myśleli ludzie epoki, z drugiej zaś dochowując starań, by mimo wszystko był zrozumiały, czytelny, a wręcz przystępny dla współczesnego odbiorcy. Szanuję również uwagę dla detali, szczegółowe opisy ubrań, siodeł, przedmiotów codziennego użytku. To bardzo dobrze buduje klimat i utwierdza w przekonaniu, że Tomp dobrze wie, o czym pisze.

Pierwszy rozdział zasługuje w pełni na najwyższą notę. Liczę, że kolejne nie tylko nie obniżą lotów, ale wręcz wzniosą się na jeszcze wyższe poziomy!

Pozdrawiam
M.A.

Odpowiedz

unstableimagination

Niezmiernie ciekawa lektura. Wspaniały klimat, wyczarowany świetną stylizacją. To nie średniowiecze z seriali TV, ale prawdziwie inne czasy. Fascynujące, jak oddałeś inny sposób myślenia ludzi!
I nie tylko. Nie wiem, jak to zrobiłeś – takim językiem, tak barwnie i z lekkością odmalowałeś sceny. A dzieje się dużo i ze szczegółami.
Historia podoba mi się już sama w sobie, bardzo lubię średniowieczne klimaty. Stylizacja nadaje jej zupełnie nowy wymiar.
Tompie, jestem pełen podziwu.
Aha. Pomyślałem, że hrabianka nie nazwałaby swojej klaczy Gitane. Po szybkim sprawdzeniu, to słowo mogło nie istnieć we Francji tak dawno temu. A nawet jeśli, to raczej miało bardzo negatywne konotacje.
Kim jest Margot?
Wielce ciekawą opowieść ową odnalazłem i niemalże zapach starego papieru poczuwszy, z ukontentowaniem całość przeczytałem. Jedynie frasuję się teraz, bo jakoby coś z głową mi się porobiło i myśli inaczej układać się poczęły.

Witaj tu, UNSTABLEIMAGINATION! Cieszę się, że Ci się podoba 🙂 .
„Gitane” wg mojej kwerendy znaczy „czarnula”, a słowem tym na pewno w XII w. nie określano Cyganów, bo wtedy Cyganie (piszę Cyganie, bo nazwę Romowie wprowadzono do języka polskiego współcześnie) byli we Francji nieznani.
Kłopot w tym, że rozmawiamy o leksemie z języka francuskiego, a tymczasem w XII w. język francuski nie istniał, a TAM i WTEDY mówiono w langue d’oïl.
Możliwe, że w langue d’oïl nie znano leksemu „gitane” = „czarnula”, a kogoś o ciemnej karnacji skóry i brunetów nazywano inaczej. Z przykrością stwierdzam, że nie rozstrzygnę tego dylematu, bo nie znam żadnego słownika langue d’oil. Jednak to imię klaczy nie jest dla całości narracji zbyt ważne i proszę o jego akceptację.
UWAGA SPOJLER!
Margot jest bardzo ważną postacią. Będą jej poświęcone (w całości!) Rozdziały III i V, a kim jest, wyjaśni się w Rozdziale VI.
PS Fraza staropolska dobrze Ci wychodzi 🙂 , ale papieru w XII w. w Europie jeszcze nie było.

Bardzo ciekawa dyskusja językowa. Jestem ciekaw – czy ktoś używa jeszcze tego langue d’oil? Rozumiem, że chodzi o szampański? Nie jestem językoznawcą, a Wikipedia podpowiada, że langues d’oil to była cała grupa dialektów romańskich, którymi mówiono w całej północnej Francji, od Lotaryngii po Poitou.

Co do Margot, też podczas lektury tego rozdziału czułem, że coś z nią się dzieje podejrzanego 🙂

Pozdrawiam
M.A.

Wg kwerendy historycznej w XII wieku (jeszcze) ziemie dzisiejszej Francji były językowo podzielone na dwa wielkie obszary językowe, północny i południowy. Nazwy (d’oil i d’oc) wzięły się ze słowa „tak”. Północ potwierdzała „oil”, a południe „oc”. Szczegółowa mapka wszystkich dialektów tu:
https://static.wikia.nocookie.net/lingwistyka/images/8/8a/Jezyki_i_dialekty_Francji.jpg/revision/latest?cb=20211221160046&path-prefix=pl
Z tych to języków (chyba bardziej z północnego, bo tam była dziedzina królewska) ok. XV wieku powstał, a raczej zaczął powstawać, współczesny francuski jako język całego królestwa od Morza Śródziemnego po Kanał.
O ile znalazłem zarówno teksty jak i minisłowniczek langue d’oc, to nie udało mi się to z langue d’oil”.

Opowiadanie dopracowane pod względem formalnym, wręcz wycyzelowane. Realia i klimat średniowiecznej Francji oddane w każdym słowie i każdym szczególe. To najważniejsza zaleta tekstu, wiedza Autora godna najwyższego uznania. Odniosłem jednak zarazem pewne wrażenie przerostu formy nad treścią. Początkowo opowiadanie bawiło mnie niewymuszoną rubasznością, z czasem jednak sceny i wydarzenia zaczęły powtarzać się z monotonną rutyną. Ani fabuła, ani bohaterowie niczym szczególnym nie zaskakiwali, nie pojawiły się żadne bardziej dramatyczne epizody czy punkty kulminacyjne. Przyznam szczerze, zaczęło powiewać nudą i lekturę ukończyłem z pewnym trudem. Ponieważ lubię teksty osadzone w realiach historycznych, liczę na ożywienie fabuły w kolejnych odsłonach.

Ciesząc się z uznania dla jakości formalnej, zarzut fabularnej niedoskonałości pozostaje mi przyjąć z pokorą, jako dotyczący subiektywnego odbioru. Nie byłbym jednak sobą, gdybym nie polemizował ze zdaniem, że „ani bohaterowie niczym szczególnym nie zaskakiwali, nie pojawiły się żadne bardziej dramatyczne epizody czy punkty kulminacyjne”. Na ogólnie błahym tle ekscesów (ekscesików…) seksualnych hrabiąt Szampanii rysują się dwa osobne wątki: miłości romantycznej (rozmowa Raymonda z koniem – nie wiem, czy tak częsty motyw, by mógł wydać Ci się oklepany) i tajemnicza Margot, która kryje oblicze (i nie tylko). A jeśli przełomowa dla dalszych dziejów Raymonda scena w kaplicy z demonem oświetlającym łuczywem scenę przypadkowego gwałtu kazirodczego była dla Ciebie nudna, to chyba nie mam dla Ciebie dobrych wieści: moje talenty fabularne zapewne ocenisz jako mierne. Co mnie zasmuci tylko częściowo, bo nie przeceniam swoich umiejętności. 🙂

To jest oczywiście odpowiedź na komentarz NEFERA. 🙁

Napisz komentarz