Zielonooka (Barman-Raven)  3.84/5 (4)

16 min. czytania

Moon’s Madness – Merz, /moonsmadness.wordpress.com

Impreza z dziewczynami z mojej poprzedniej firmy. Zimowy wieczór w jednym z pubów. Wyśmienicie. To był fajny, zgrany zespół. Rozrzuciło nas po całym rekrutacyjnym rynku, od Sasa do lasa – część przeszła do wewnętrznych działów HR, część realizowała się w konsultingu, część założyła własne firmy, ale wciąż staraliśmy się utrzymywać ze sobą kontakt. Dziewięć kobiet i ja sam – czułem zawistne spojrzenia facetów siedzących przy stolikach obok. Zaczęliśmy się już zbierać, kiedy któraś z dziewczyn wpadła na pomysł kontynuowania wieczoru w bardziej tanecznej formie. Potrzebowałem takiej chwili oddechu. Chciałem się oderwać od codzienności i pobawić do świtu.

Dodatkowo miałem jeszcze jeden powód, by nie kończyć spotkania tak nagle.

Trzymałem się zawsze zasady, żeby w pracy i miejscu zamieszkania nie flirtować zbyt intensywnie, by wszystko działo się na granicy jednoznacznej deklaracji, ale jednak z bezpiecznym marginesem żartu.

Jak mówią bracia Rosjanie „gdzie żywiosz, nie jebjosz”. W tym przypadku kosztowało mnie to wiele, bo przez kilka miesięcy czułem, że jedna z towarzyszek tego wieczoru pozwalała na odrobinę więcej, niż dopuszczałaby to korporacyjna etykieta.

Dziś mogliśmy bawić się bez ograniczeń. Nie łączyła nas już wspólna firma, nie było więc niebezpieczeństwa codziennego spotykania się w biurowych korytarzach, w przypadku gdyby flirt zakończył się seksem.

Kilka chwil i znaleźliśmy się w jednym z warszawskich klubów.

Taniec, alkohol, coraz śmielsze dotknięcia i coraz bardziej zachęcający uśmiech. Wysoka, z talią w klepsydrę i pełnym biustem, kokietowała coraz bardziej. Wbijała sterczące, sprężyste piersi w moją klatkę piersiową przy każdym poruszeniu. Jak przez mgłę pamiętałem, że trenowała siatkówkę. Nie – to jej facet uprawiał tę dyscyplinę. Nieważne.

W głowie już wyświetlił się plan na najbliższe godziny. Miałem pewność, że skończymy ten wieczór albo w mojej kawalerce, albo w pokoju jednego z pobliskich hoteli. Chciałem seksu… Nie, nieprawda. Wystarczyłby jeden SMS do aktualnej kochanki i miałbym wieczór ociekający rozpustą. Chodziło o coś innego. Miałem ochotę na polowanie. Na nową zdobycz. Jednorazową przygodę, do której koleżanka z dawnej firmy doskonale się nadawała. Bez oglądania się na jej uczucia i nadzieje. Widziałem oczyma wyobraźni, jak początkowo z nieśmiałością zdejmuje koszulkę, a po chwili rozkłada przede mną nogi i daje się zerżnąć. Jak mięso. Jeszcze tylko kilka drinków, jeszcze tylko chwila podrygiwania na parkiecie w ramach swoistego tańca godowego i będzie moja.

Nagle poczułem na sobie spojrzenie. Natarczywe, świdrujące, wytrącające z rytmu. Wokół pulsujące sylwetki zanurzone w muzyce. Wymieszane zapachy kobiecych perfum, męskich ciał buzujących testosteronem, dymu papierosowego i posmaku tequili na podniebieniu. A naprzeciwko, po drugiej stronie parkietu, utkwione we mnie, zielone oczy. Oczy, które prowokowały, nie obiecując nic w zamian. Roziskrzone oczy z wyraźnym zaproszeniem do flirtu.

Była niedaleko – cały czas w polu widzenia, skupiona na mnie i na prowokowaniu. Jej uśmiech i sposób poruszania zachwycały i jednocześnie irytowały. Wzbudzały pragnienie, by tam, w środku tłumu, założyć sobie na ramiona te jej długie nogi i mocnymi ruchami sprawić, by powieki bezwiednie same zakryły wwiercające się we mnie spojrzenie.

Jak zaczarowany patrzyłem na specjalnie dla mnie odbywające się przedstawienie – jak, siedząc na skórzanej kanapie, zsuwa ze stopy szpilkę i kładzie nogę na czarnej skórze siedziska. Niedbałym, ale jednocześnie pełnym gracji ruchem przechyliła butelkę desperadosa. Nabrzmiałe wargi dotknęły szklanej szyjki. Spod półprzymkniętych powiek obserwowała, czy patrzę. Patrzyłem. Patrzyłem i byłem zachwycony

Z tego zapatrzenia wyrwał mnie głos:

– Jerry, cześć… Do następnego razu. – W tonie dotychczasowej partnerki wyczułem, że to było nieodwołalne pożegnanie.

– Już idziesz?

– Nie lubię się dzielić. – Odwróciła się na pięcie i wyszła.

Nie dotknąłem jeszcze tych oczu i tych uśmiechniętych ust, jeszcze nie miałem okazji zakosztować smaku i zapachu wyzywającego ciała, ale moja partnerka miała rację – nie istniała w całym klubie żadna inna kobieta oprócz Zielonookiej.

Chwile spędzone na prowokowaniu się nawzajem. Z oddali, na dystans. Pierwsze zetknięcie bioder w tańcu i… przygarnąłem ją do siebie. Wąchałem szyję, nie dotykając, całowałem włosy, zanurzałem się w aurze jej rozpustnego pragnienia.

Nie pozwalała się pocałować, pomimo że jej usta błądziły po mojej twarzy i szyi.

Zdziwiony zapytałem wprost:

– Czemu nie?

Uśmiechnęła się i tuż przy mojej szyi wyszeptała:

– To jest zarezerwowane… dla niego.

Na takie dictum nie byłem w stanie nic poradzić. Odpuściłem.

Wspólne zatracenie się w tańcu pozwoliło odsunąć pragnienie seksualnego spełnienia.

Poruszanie się w rytm muzyki dało namiastkę miłości cielesnej, namiastkę spełnienia, namiastkę połączenia w splocie ciał.

Już po imprezie odwiozłem ją do mieszkania jej znajomych ciepłą, pachnącą naszym tańcem, zmęczoną zabawą i trochę wstawioną. Zasnęła wtulona we mnie, zanim zdążyłem choć raz pocałować jej pełne usta.

Pomyślałem, że lepiej, iż tak się stało. Bałem się fascynacji, bałem się zaangażowania, a jej oczy i uśmiech sprawiały, że świat wirował wokół… Zielonookie zauroczenie.

Czasem wystarcza świadomość. Świadomość, że można było sięgnąć, że wszystko to, co dzieje się w głowie, jest możliwe. Czasem wystarcza przekonanie, że u drugiej osoby są emocje, że nic nie stoi na przeszkodzie, by w kilka chwil przejść do konsumpcji wrażeń i cielesności. Łudziłem się, że i tym razem wystarczy sama świadomość tego, że „mogłoby być”. Łudziłem się, bo moje myśli jak bumerang wracały w kierunku jednej osoby.

Była połączeniem skrajności – wyuzdania i subtelności, delikatności i drapieżności, piękna i zepsucia. O takich kobietach poeci mówią „femme fatale”. Zawróciła mi w głowie. Zawróciła w głowie i wyjechała. Zabrała pożądanie, zabrała zabawę dystansem i ironią. Zostawiła tylko niespełnienie i palącą potrzebę, by jeszcze… by choć przez chwilę znów poczuć na sobie ten pożerający wzrok… by poczuć, że ktoś pragnie mnie całym sobą.

Trzy tygodnie czekania. Trzy długie tygodnie odmierzane sekunda po sekundzie.

Jak to się dzieje, że kiedy spotykasz kogoś i ten ktoś robi na tobie spore wrażenie, to cała rzeczywistość wokół jakby się sprzysięgła, żeby o tej nowo poznanej osobie przypominać…?

Zasada świeżości i skupienia umysłu na odtwarzaniu najbardziej oczywistych skojarzeń? A może fatum – los, który wrednie podrzuca wskazówki, byśmy podejmowali decyzję „niby-samodzielnie”?

Wyłączając się na chwilę z internetowego świata starałem się skupić na książce, przebiegałem wzrokiem kolejne strony, odsuwając sprzed oczu obraz Zielonookiej.

Pierwsze dwa rozdziały i bezsilność zacisnęła gardło grubą kluchą:

Co pana teraz cieszy?

– Jesteśmy razem.(…)

– Więc cieszy pana, że jest pan ze mną – rzekła Ewa. – Podczas gdy ja, jeśli mam być szczera, boję się.

– W gruncie rzeczy i ja się boję – rzekł cicho Nowak. – A ponadto boję się, że nic na to nie poradzimy. (…)

Dlaczego pan o tym mówi? Dlaczego? – rzekła Ewa z rezygnacją.

– Bo się boję.

– Znamy się niecałe dwanaście godzin.

– Wystarczająco, aby wyrządzić sobie krzywdę.

– Krzywdę?

– To, że pani jest, stanowi moją krzywdę.

– No, wie pan? Po co ten wysoki, śmieszny ton? Proszę zejść o kilka szczebli niżej.

– Z chęcią. Ale jak?”

Znałem ją krócej. A bałem się nie mniej niż bohater Tyrmanda.

Trzy tygodnie natarczywych myśli, wyobrażeń odsuwanych jak najdalej, by nie marzyć, bo takie fantazje zazwyczaj kończą się rozczarowaniem. A przecież rozczarowania bałem się najbardziej.

Trzy tygodnie nocnych rozmów i poznawania się – niespiesznie, ale bez przesadnej ostrożności. Trzy tygodnie niewyspania i flirtu na podtekstach, podwójnych znaczeniach i skojarzeniach. Trzy tygodnie rozmów o mnie, o niej i o jej partnerze. O tym, dla którego rezerwowała pocałunki. Trzy tygodnie czekania. I wreszcie przyjechała.

SMS: „Jestem już w Warszawie”.

Ileż razy tak czekałem i ileż razy okazywało się to zaledwie stanem podniecenia. Tego dnia godziny wlokły się niemiłosiernie. Zmuszałem się, by nie patrzeć na zegarek. Im częściej spoglądałem, tym wolniej mijały minuty.

W końcu upragniony wieczór. Czekałem w knajpce na Krakowskim Przedmieściu – miała przyjść ze znajomymi. Pierwsze klika sekund niepewności i w końcu zobaczyłem znajomą postać w drzwiach. Kiedy jej twarz rozjaśniała uśmiechem, hormony wybuchły w mojej głowie kolorowymi fajerwerkami. Muśnięcie pełnych ust na policzku i jej wąska talia znikła w objęciu moich rąk.

– Witaj, Jerry…
– Witaj, Kasiu…

Nie trzeba było mówić nic więcej.  Wszystko, co chciałem wiedzieć, na co miałem lękliwą nadzieję, wszystko powiedziało mi serce bijące tak mocno, że aż wyczuwalne poprzez materiał koszuli.

Swobodna, znudzona towarzyszącymi nam ludźmi, uśmiechnięta, zagniewana, zamyślona… Nie mogłem nasycić się jej widokiem. I wciąż zaskakiwała mnie tym, jak dobrze się rozumieliśmy – w pół słowa, w pół zdania. Wystarczyło, że spojrzeliśmy na siebie i nawiązywało się milczące porozumienie.

Wyuzdana nie mniej niż ja sam. Zepsuta i nastawiona na branie – wszystkiego, co sfera erotyczna mogła jej dać. Kochająca wolność i nienawykła do samoograniczania. Tak samo jak ja zagubiona w poszukiwaniu nowych wrażeń, tak samo jak ja niepoukładana, tak samo jak ja uzależniona od flirtu i zdobywania.

Kolejne chwile niby razem, niby osobno. Poczucie wolności, nieskrępowanego czerpania z siebie i własnych namiętności. Alkohol lejący się strumieniami, szum w głowie i taniec. Tak jak się umawialiśmy, tak jak sobie to przyrzekliśmy – żadne z nas nie ograniczało drugiej strony, żadne nie rościło sobie praw do wyłączności. Kolejne chwile na parkiecie – bez niej. W pewnym momencie zorientowałem się, że moja Zielonooka jest od jakiegoś czasu adorowana przy barze przez dwóch mężczyzn. Znajomi zaczęli szykować się do wyjścia, a ja musiałem podjąć decyzję, czy bawimy się dalej w tę dziwaczną grę, czy po prostu wracam do ciepłego łóżka.

– Kasiu… – wtrąciłem się w rozmowę między nią a mężczyznami. – Chodź, chcę chwilę pogadać.

Starałem się nie okazywać zniecierpliwienia. Ale w końcu nie po to rezerwowałem sobie wieczór tylko i wyłącznie dla niej, żeby przyglądać się, jak flirtuje z obcymi facetami. Równie dobrze mógłbym spotkać się z kochanką czy przyjaciółmi lub po prostu poczytać książkę w domowym zaciszu. Czekałem tak długo na ten wieczór, a ona poświęcała czas jakimś przypadkowym dupkom.

– Nie teraz, Jerry. Nie widzisz, że jestem zajęta…?

Zgryźliwy ton i skrzywienie ust spowodowały, że żądza połączona z alkoholem wybuchły złością. Szarpnąłem Zielonooką za łokieć. Przyciągnąłem do siebie, ale oparła się naciskowi. Spojrzała wyzywająco w oczy.

Nie pamiętam, co powiedziałem, nie odtworzę w pamięci również jej odpowiedzi. Sprowokowała mnie. A ja uległem tej prowokacji.

Nie uderzyłem jej mocno. To było bardziej zaznaczenie stanu, do jakiego mnie doprowadziła. Zmrużyła tylko oczy. Obróciła się na pięcie i w kilka chwil stała już przy jednym z ochroniarzy.

– Przepraszam, ale ten pan – wskazała ręką na mnie – mi się naprzykrza. Czy mógłby pan coś z tym zrobić…?

Pełen seksapil niewinnej dziewczynki odniósł skutek. Sekunda i już szerokoplecy stróż porządku tłumaczył mi, czym skończy się dla mnie kolejna rozmowa z Zielonooką.

– Tak… Oczywiście… Jasne… – zgadzałem się ze wszystkimi banałami, jakimi mnie uraczył, ledwie panując nad wściekłością.

– I żeby mi to było ostatni raz. – Ochroniarz skończył przemowę. Najwidoczniej uznał mnie za jednego z wielu zbyt natarczywych wielbicieli Zielonookiej.

Ona, z odległości kilku metrów, patrzyła wprost na mnie, czekając najwidoczniej na efekt rozmowy.

– Zbieramy się! – warknąłem do niej, dając do zrozumienia, że mam dość gierek.

– Ale ja jeszcze nie wypiłam swojego… – Widziałem, że znów zaczyna pogrywać.

– Idziemy – JA idę. A ty idziesz ze mną

Adorujący ją faceci wydawali się lekko zmieszani tą sceną zazdrości. Byłem jednak tak wściekły, że wszelkie konwenanse i maniery zupełnie poszły w zapomnienie. Już byliśmy w korytarzu, w drodze do szatni, kiedy Zielonooka po raz kolejny spróbowała prowokacji:

– A co, jeśli ja chcę zostać? – Zatrzymała się nagle w przejściu pełnym ludzi.

Zwykle zbyłbym takie ultimatum krótkim: „to zostań”. Zwykle nie zrobiłoby to na mnie wrażenia. Zwykle… ale nie tym razem.

Jedna krótka myśl – „Przegięłaś!” – i nie rozglądając się wokół, strzeliłem ją po raz drugi tego wieczoru. Niemal natychmiast moja twarz zapiekła od jej palców. „Oddała mi…?!” – wyświetliło się w głowie pytanie i fala podniecenia objęła lędźwie. Zapragnąłem ją przytulić i ucałować czerwień policzka, ale nie zdążyłem – silne męskie ramiona obezwładniły mnie od tyłu.

– Tym razem to już, stary, przesadziłeś. – Ochroniarz przybył mojej partnerce z odsieczą.

W niedźwiedzim uścisku zostałem odciągnięty w stronę wyjścia.

– Zostaw go, świrze! To mój facet…! – usłyszałem podniesiony głos. To Kaśka wrzeszczała na bramkarza. Za te słowa dzisiejszego wieczoru oddałbym naprawdę wiele.

Kilka chwil i zostaliśmy odstawieni przed klub. Zimne powietrze grudniowej nocy paliło mrozem. A ona stała naprzeciwko mnie z buńczuczną miną, oczekując najwyraźniej przeprosin.

Od słowa do słowa i znów zaczęliśmy się kłócić.

– Spierdalaj! – wrzasnęła mi w końcu w twarz.

Tego było już za wiele. Posunęła się zbyt daleko. Nawet wobec mnie prowokacje mają swoją granicę. Opanowanie i spokój. Tym razem naprawdę posunęła się zbyt daleko.

– To cześć… – Skupiłem całą swoją uwagę na dokładnym założeniu rękawiczek, a pod stopami zaskrzypiał zmrożony śnieg. Nogi same znalazły drogę przed siebie. Byle dalej od niej.

Mroźna świeżość nocy otrzeźwiała mnie powoli. Śnieg skrzył się w światłach latarni. Skierowałem się w stronę postoju taksówek. Nie czułem żalu, nawet chwilowa złość przeszła. Mogło być z tego coś naprawdę ekscytującego, ale nie byłem w stanie zaakceptować takiej huśtawki emocjonalnej. Od uwielbienia do wściekłości – to nie byłem ja. Nie chciałem tak odczuwać, nie chciałem wchodzić w taką relację. Oczywiście – szaleńcze podniecenie, zazdrość, nawet irytacja małymi złośliwościami były do przyjęcia. To, że potrafiła zagrać na tym samym poziomie w zabawie słowem i znaczeniami, było nawet przyjemne, ale bez przesady – pożądanie nie było w stanie przykryć teraz złości. To jedno „spierdalaj” na początku znajomości wykluczało jakikolwiek ciąg dalszy.

Drrryń! Drrryń! – Telefon w kieszeni zawibrował.

– Tak, słucham? – Minęło kilka chwil, zanim w słuchawce usłyszałem jej głos.

– Gdzie jesteś? Przepraszam… Wróć do mnie… proszę.

Zatrzymałem się tuż przed drzwiami taksówki.

– No i co ja mam z tobą zrobić?

– Wróć… proszę… – W jej głosie nie było uśmiechu. Słyszałem, że jest bliska rozpłakania się.

– Dobrze – usłyszałem swój głos – zaraz będę.

Wszystko to, co myślałem jeszcze chwilę temu, przestało mieć znaczenie. Zdałem sobie sprawę, że tak naprawdę czekałem na ten telefon i jej prośbę, bym wrócił.

Wtuliła się we mnie jak mała dziewczynka, obejmowała ramionami, opierając głowę o moje ramię.

Po chwili podniosła twarz i popatrzyła na mnie wielkimi zielonymi oczami.

– Bałam się, że nie wrócisz… Czemu tak długo nie odbierałeś?

Zakłopotanie dopadło mnie, zanim zdążyłem się zorientować.

– Szukałem telefonu… Chodź. Jedziemy do mnie… – Po chwili przytulała się do mojego policzka w taksówce.

Brama, drzwi klatki schodowej, korytarz, drzwi mieszkania.

– To moja nora.

Kilka minut i wnętrze zajaśniało blaskiem świec. Kolejna rzecz, która nas łączyła – zamiłowanie do jasnożółtych płomyków.

Zielonooka usiadła na szerokim parapecie i podkuliła kolana pod brodą. Paliła papierosa zamyślona i zapatrzona w czarną taflę szyby.

– O czym myślisz? – przerwałem milczenie, zdając sobie sprawę z tego, że ta chwila ciszy wcale nie była krępująca.

–  Zastanawiam się, co ja tu robię i czy na pewno tego chcę – Twarz miała skupioną. – Myślę… czy to dobrze, że tu jestem…


Została do rana.

Ranek zmienił się w pełen dzień. Dzień przeciągnął się do końca weekendu. Kolejne tygodnie zlały się w nieprzytomny festiwal nieziemskiego seksu i krótkich jak błyski lampy stroboskopowej wyrywków szarej rzeczywistości.

Po miesiącu przywiozła swoje rzeczy do mojej „nory”. Stanęła nad stertą ubrań, mebli i sprzętów kuchennych z niepewną miną. Musieliśmy szukać innego lokum.

W tym czasie poznawałem jej ciało od stóp do głów. Przeliczyłem wszystkie jej piegi w jedną stronę i z powrotem. Jej kobiecość reagowała na najmniejsze muśnięcie z mojej strony obfitą wilgocią. Znałem jej ciało na pamięć i wiedziałem, jak sprawiać jej przyjemność. A przy tym wciąż nie miałem dość.

Jak narkotyk uzależniała mnie od siebie, a ja sprawiałem, że bez mojej miłości i uwielbienia nie potrafiła już normalnie funkcjonować.

W końcu znalazłem dla nas idealne miejsce – dobrze wyciszone mieszkanie na warszawskiej Pradze, gdzie nie zwracaliśmy już uwagi sąsiadów odgłosami gwałtownie uprawianego seksu.

Tego wieczoru mieliśmy zaplanowaną mini parapetówkę. Najbliższe nam osoby i my.

Ostatnie przygotowania, ostatnie rozstawione naczynia, jeszcze odkurzanie podłóg i wszystko było już gotowe. Czekałem na pojawienie się mojej kobiety. Wracała późno z pracy.

– Muszę wziąć prysznic i zaraz do was przyjdę. – Po przyjściu szybko zniknęła w łazience.

– Zapalimy?

Wyszliśmy z koleżanką na balkon. Zanim skończyłem papierosa, zauważyłem, że drzwi od łazienki uchyliły się, a zza nich wyjrzała kochanka. Stanęła na palcach przed lustrem. Czarne legginsy opinały jej długie nogi i pupę. Do tego założyła jasny sweterek, który luźno opadał na jej biodra. Obróciła się na palcach, zebrała w dłoni nadmiar swetra i odsłoniła brzuch. Drugą ręką sięgnęła do upiętych w ciasny kok włosów. Krytycznie spojrzała na siebie. Zadowolona mina mówiła wszystko. Musiałem przyznać – Zielonooka wyglądała szałowo. Nawet w tym niby niepozornym komplecie zachwycała wyglądem, gładkością ruchów, gracją wygiętej w prowokującej pozie szyi – była bardzo sexy.

Poczułem falę podniecenia zalewającą podbrzusze. Straciłem wątek rozmowy. Obserwując swoją dziewczynę, przestałem słuchać. Starałem się wrócić do rzeczywistości, ale pokusa podglądania była nie do pokonania. Ze swojego miejsca na balkonie, po przekątnej pokoju widziałem dokładnie to miejsce, w którym moja kochanka urządzała nieświadomie pokaz.

– Wracamy? Chłodno się zrobiło… – Zostałem przywrócony do realności.

Dziewczyny usadowiły się przy stole. Z minuty na minutę rozmowa potoczyła się sama. Położyłem dłonie na ramionach mojej kobiety. Przez jej ciało przebiegł dreszcz. Odchyliła się i lekko mnie pocałowała. Zatracałem się w niej, kiedy miała tę łagodność w oczach. Miękkość spojrzenia, które mówiło: „ty jesteś mój, a ja jestem twoja”. Resztę wieczoru spędziliśmy, zachowując się jak nieśmiali zakochani. Stopy dotykały się niby przypadkowo pod stołem, ocieraliśmy się o siebie, odkładając naczynia w kuchni, całowaliśmy się przelotnie w przejściu między pokojem a łazienką. Oswajaliśmy tę przestrzeń bez pośpiechu, bez wulgarności. Te pomieszczenia stawały się naszym domem również dzięki tym ulotnym, delikatnym dotknięciom i pocałunkom.

Patrzyłem na nią. Patrzyłem, jak z przejęciem tłumaczy coś koleżankom, klnąc przy tym jak szewc. Patrzyłem, jak pije zimną wódkę. Patrzyłem, jak podjada pieczone jabłka. Patrzyłem, jak bezgłośnie, tylko poruszając ustami, prosi, bym zrobił jej kanapkę. Patrzyłem, jak się śmieje i jak ze zdecydowaną miną wyjaśnia swoją opinię. Patrzyłem, jak zaciąga się papierosem i jak jej zamyślone oczy wpatrują się w mrok wieczoru. Patrzyłem na nią z zachwytem tych pierwszych momentów zauroczenia. Im bardziej próbowałem się przed tym bronić, tym bardziej poddawałem się czarowi i urokowi jej zachłannego spojrzenia…

To nie było zwykłe zauroczenie. To było coś więcej. Coś czego nie sposób opisać, bo każda próba kończy się niepowodzeniem, coś czego żadne zdanie, żadna fraza nie jest w stanie oddać wystarczająco głęboko i przekonująco. Seks? Oczywiście, pragnąłem jej każdą komórką ciała. Miłość? Bez wahania oddałbym za nią duszę diabłu. To było coś ważniejszego. Bez niej nie umiałbym żyć. Bez niej nie chciałbym żyć.

Wieczór powoli miał się ku końcowi.

Odprowadziłem roześmiane i mocno już podchmielone koleżanki na przystanek. Odczekałem, aż wsiadły do autobusu i ruszyłem w drogę powrotną do domu. Nie spieszyłem się.

Noc na Pradze jest magiczna. Spowija mrokiem brudne bramy, cieniami wygładza nierówności chodników, ukrywa w stertach liści porzucone butelki. Szedłem cichą, spokojną ulicą, mimo że jeszcze przed chwilą miałem problem z odpaleniem papierosa na wietrze. Zatrzymałem się na przejściu dla pieszych. Pomarańczowe światło migało równomiernie.

„Zapalę jeszcze jednego” – pomyślałem. – Nie będę robił zamieszania w domu.

Sięgnąłem po szeleszczącą zmiętą paczkę i wydobyłem z niej papierosa. Pstryknąłem zapalniczką, która błysnęła jasnym płomieniem. Wszystkie te dźwięki rozchodziły się echem po opustoszałej ulicy.

Przypomniałem sobie, jak narzekałem, że tak już jesteśmy do siebie przyzwyczajeni, że nie robimy sobie niespodzianek. Nie spodziewałem się zastać jej nagiej i czekającej, bym wziął ją w objęcia. Uśmiechnąłem się do tej myśli. Emocje, jakie Zielonooka wzbudzała we mnie dzisiejszego wieczoru, wynagradzały mi wszystkie malutkie potknięcia – sam przecież nie byłem kryształowy.

Jeszcze kilka kroków i starając się nie hałasować, wszedłem do klatki schodowej. Nieomal na palcach przeszedłem przez korytarz i nacisnąłem klamkę.

Po uchyleniu drzwi stanąłem zaskoczony. W mieszkaniu paliło się światło i cicho grała muzyka. Moja kobieta stała na wprost mnie ubrana jedynie w bieliznę. Czarny stanik, pas i pończochy w tym samym kolorze. Całości dopełniał, wyraźnie odcinający się na jej jasnej skórze, ciemny trójkącik koronkowych majtek. Podniecenie uderzyło ze zdwojoną siłą. Była jednocześnie naga i ubrana. Tak jak tego pragnąłem, tak jak lubiłem najbardziej. Pocałowała mnie mocno. Prowokowała na każdym kroku. Czasem robiła to nieświadomie, czasem nakręcała mnie z pełnym wyrachowaniem.

– Poczekaj. To jeszcze nie wszystko… – Uśmiechnęła się jedynym w swoim rodzaju uśmiechem. W oczach dostrzegałem migotanie, obiecujące o wiele więcej… Podczas gdy ona mocowała się z założeniem czarnych czółenek na wysokim obcasie, ja już zdążyłem pozbyć się połowy swojego ubrania.

Znów stała przed lustrem, a ja znów na nią patrzyłem. Była olśniewająca. Wyuzdana. Piękna. Tkwiłbym tam jeszcze długo w niemym zachwycie, gdyby nie zbliżyła się do mnie i znów nie pocałowała. Stojąc na wysokiej szpilce, była odrobinę wyższa ode mnie. Przesunąłem dłońmi po jej ciele. Zadrżała. Poczułem jej język na ustach. Był w tym pocałunku pośpiech i zachłanność, jakiej się po niej nie spodziewałem. Pożądliwa i niezaspokojona.

– Chodź. – Pociągnęła mnie w kierunku kuchni rozjaśnianej jedynie światłem włączonego laptopa. Poblask monitora sprawił, że ciało kochanki lśniło w niebieskiej poświacie. Nierealna i jednocześnie tak bliska. Powietrze przesycone było zapachem podniecenia. Ten aromat był wyczuwalny niemal na języku. Ciężka, mocna barwa żeńskiego pierwiastka w połączeniu z moim własnym, ledwie wyczuwalnym.

Usiadła na kuchennym blacie, przyciągając mnie do siebie i odchylając na bok koronkę majtek. Mokry srom aż plasnął o moje podbrzusze. Sekundy na pozbycie się spodni. Stając na palcach, ledwie dostawałem do rozwartej w oczekiwaniu kobiecości. Zielonooka zniecierpliwiona zeskoczyła na podłogę. Jednym ruchem przyciągnęła krzesło. Rozstawiła szeroko nogi i wypięła się zapraszająco w moją stronę. Nie potrzeba mi było wyraźniejszej zachęty. Wszedłem jednym ruchem. Znałem jej ciało na pamięć – każdą krągłość i każdy mięsień, wszystkie pieprzyki i wszystkie piegi. Natychmiast zgraliśmy się w gwałtownym tempie. Och, jakże lubiła być pierdolona. Brutalnie i mocno – do bólu wyprężonego penisa i zgniatanych raz za razem warg sromowych. Jeszcze szybciej. Jeszcze mocniej. Do utraty tchu. Do skurczu mięśni. Do bólu.

Odbijałem się od pełnych pośladków w jednostajnym takcie pieprzenia. W rytmie na dwa organizmy szukające zatracenia w fizyczności. Brałem i byłem brany w tym samym czasie. Jej zachłanność na bodźce oszałamiała i powodowała pierwotną radość z kopulacji. Nie było we mnie samczego samozadowolenia z posiadania kobiety, była wypełniająca umysł i lędźwie ekstatyczna przyjemność ze spółkowania, z jednoczenia się w akcie seksualnym z drugą osobą.

Ciało pode mną zadrżało. Kobiecy krzyk rozbrzmiał w całym mieszkaniu. Jeszcze dwa pchnięcia. Ciepła obręcz zacisnęła się wokół członka. Jeszcze nie wybrzmiał ostatni akord krzyku mojej dziewczyny, kiedy dołączył do niego mój przeciągły jęk.

Chwilę później staliśmy na balkonie naszego nowego mieszkania. Chłód nocy studził nasze spocone ciała. Objęci pod kocem chroniliśmy się przed podmuchami zimnego wiatru. Wspólny papieros smakował wyśmienicie.

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

No, jak widać romantyczne opowiadanie też może być dobre ;D
Dla mnie trochę zbyt przesłodzone, ale i tak doceniam…

;D … Tyś rzekła.

Zielonookie zauroczenie…
Nie ukrywam – pisanie Kruka lubię. Bardzo.
Miałam już przyjemność czytać ten tekst, ale dzisiaj, podczas oddawania się lekturze, nie mogłam się uwolnić od tego fragmentu z książki Piotra Adamczyka:
„-Chodź ze mną na spacer.
-Nie mogę.
-Dlaczego?
-Bo ze spaceru trudno się potem obudzić.
-Aha. Mówisz o tęsknocie?
-Tak.
-Boisz się tęsknoty?
-Tak.
-Kochałaś się ze mną.
-Tak.
-I za tym nie będziesz tęsknić? Za moim dotykiem, ciałem?
-Będę, ale pójść do łóżka to zupełnie coś innego niż pójść na spacer”.

Tak, tak…powiało ckliwością. 🙂

Wolę Tyrmanda – jest mniej „coelhowski”.

Tego się akurat się spodziewałam.
Przyznaję, że i ja fanką „takiej” literatury nie jestem (Coelho – a kysz!), ale z jakiegoś powodu ten fragment mi gdzieś w głowie został. 🙂

Spodobał się. Za pewną atmosferę i bohatera jak Piotruś Pan. Za nieśmiesznie rozwijającą się fabułę za grę w chowanego z czytelnikiem.
Parę razy się skrzywiłem, bo mogłeś ciągnąc rzecz lakonicznie, a na ułamek zdania zmieniałeś styl.

Czy czółenka są na wysokim obcasie?
Poza tym tak. Podobało sie Barmanie. I czytam tylko mi to trochę wszystko zajmuje.

Dziękuję Seelenverkoperze.
Ta zauważona przez Ciebie „zabawa w chowanego” sprawiła mi sporo frajdy.
Czółenka mogą być na wysokim obcasie (nawet ponad 10 cm), mogą być nawet na platformie i wtedy są napraaaawdę wysokie… Wierz mi – jestem „łagodną formą” fetyszysty kobiecych butów.

Przeczytałam tekst tydzień temu. Lekturze towarzyszyło wrażenie chaosu i zmęczenia. Po tygodniu i ponownym przeczytaniu opowiadania nie minęło. To dziennik – wydarzenia opisane przychodzą jakby bez pogłębionej refleksji. Nie pierwszy raz tak odbieram Twoją pracę. Chciałabym poznać relację drugiej strony.

Nie pierwszy też raz towarzyszyło mi wrażenie, że to Twój bohater jest niewolnikiem kobiet. To nie on nad nimi dominuje. To one bardziej lub mniej świadomie panują nad jego emocjami. Wraca przy tej okazji wspomnienie innego Twojego tekstu – gdy Twój bohater zakładał swojej partnerce obrożę, nie aby ją zdominować, ale by ochronić ją przed pokąsaniem.

Wywołałeś też inne wspomnienie/doświadczenie. Wielokrotnie się przeprowadzałam i zaiste nowe miejsce zmienia nas, którzy się do niego wprowadzamy. Niby znamy i partnera, i swój dobytek, a jednak nowa przestrzeń, geometria, konieczność wyrobienia w sobie nowych nawyków, nauczenia się nowego współistnienia z przestrzenią i sobą nawzajem, określa wszystko na nowo.

Zaślepienie zauroczenia, choćby trwało dłużej, oddałeś przekonująco i za to dzięki. Słów „szałowo” czy „sexy” nie znoszę. Ale to moje fanaberie. Pisz, bo lubię Cię czytać.

Wrażenie chaosu, brak refleksji… to cechy stylu „gonzo” – wspólnie z bohaterem spoglądasz „live” na wydarzenia dziejące tu i teraz. Wiem, czas przeszły utrudnia takie widzenie, ale w teraźniejszym nie lubię pisać.
Więc po części jest to wynik zamierzony.
Co do opętania kobietami i ulegania ich czarowi to wszyscy moi bohaterzy mają jedną cechę wspólną – fascynację, wręcz narkotyczne uzależnienie od kobiecości. Nie wypieram się tej cechy u żadnego z bohaterów. Ale generalizacja może prowadzić do wniosków wiodących na manowce. Każdy związek to interakcja. Emocje przepływają między bohaterami, często tworząc nowe, zasakujące nawet czasem, sytuacje.

Rzeczywiście czas przeszły utrudnia właściwy dobór narzędzi do interpretacji tekstu. Spodziewam się otrzymać historię zinterpretowaną przez bohatera, a tymczasem zostawiasz mnie z tym zadaniem samą. Sama mam sobie znaleźć powód, dla którego podzieliłeś się z Czytelnikiem opowieścią. Bliższe na określenie tego sposobu zapisu jest mi słowo „impresja”.

Cieszę się, czytając zdanie: „Każdy związek to interakcja.” Jak często wchodzi się w nowy związek z nawykami i kliszami z poprzedniego. Doceniam w Twoim bohaterze/bohaterach tę otwartość na drugą osobę; także bardzo emocjonalne reagowanie na sygnały wysyłane przez partnerki. Większość z nas stara się jednak kontrolować i tonować swoje reakcje – Twój bohater po prostu się im poddaje. Bez zastanowienia, bez rozprawy i wyroku, który rozstrzygnie spór wewnątrz jaźni „powinienem/chcę – nie wolno mi”.

Guys, please…Czółenka!

Oups! Już poprawiam:)

Mogłeś powiedzieć drogi Barmanie, że miałeś konsultantkę merytoryczną odnośnie damskiej garderoby bo obaj wyszliśmy na niezłych ignorantów.

Wobec tego ja, udzielny władca Nibylandii, hrabia Doggerlandu, Wysoki Lord Ziemiomorza od Wyspy Havnor aż po kres archipelagu Kargardzkiego, despota Eriadoru, Gondoru i Arnoru, udzielny dzierżyciel krain Morfeusza i Dziadka piaskowego od krańców najdalszych koszmarów po sny freudowskie, Pan na mieście Sigil będącym centrum wszechświatów, ostatni sukcesor władców Cesarstwa Rzymskiego i Bizantyjskiego Seelenverkoper z łaski nieistniejących bogów nihilizmu, entropii, chaosu i mizantropii zwany także Wodzem Zbłąkanym Psem ostatnim przywódcą Widmowych Popielniczek czyję się po prostu głupio w sprawie tych czółenek.

Barmanie,
Pomysł fajnie zrealizowany, jest tylko jedno małe „ale” – imię bohatera – po „polskiemu” Jery to Jarek, ewentualnie Jerzy…
Ale to może moja fanaberia związana z tym, że od ponad 10 lat więcej jestem poza Polską, niż w Polsce.
Tobie i czytelnikom NE –
Wesołych i rodzinnych świąt,
z pozdrowieniami aktualnie z Wietnamu…

Drogi Seelervenkoper’ze, Barman Raven zbyt późno zdecydował się na skorzystanie z usług konsultantki i tak oto pojawił się ten czółenkowy problem. Nie przejmuj się, mogło być gorzej, mogliście napisać np. „springi”.

Kilka kartek z pamiętnika zebrane w jedną myśl.
Przeczytawszy powyższe, nasuwa się pewne skojarzenie. Tekst jest poświęcony kobiecie, wspomnieniom o niej. Jednak mi, jako osobie postronnej, najbardziej utkwią w pamięci emocje. Czasami tak jest, że dany człowiek blednie w naszej pamięci, natomiast pozostają po nim emocje. I tak widzę ten tekst.
Wewnętrzne zmagania bohatera po kłótni w knajpie odzwierciedlają życie. Takie prawdziwe, bez udziwnień. Jedno słowo, jeden gest, by poczuć ekscytację, a już po chwili furię.
Dwoje wariatów. Gdzieś na linii podświadomości wyczuwają, że odbierają świat na podobnym poziomie. Wystarczyło jedno spojrzenie, by Łowca się obudził. Ale „ofiara” jest równie sprytna jak on sam.

Pozdrawiam,
kenaarf

P.S. „Sexy” rzeczywiście jest słabe. A zwrot „wysoka, z talią w klepsydrę (…)” odbieram albo jako duży skrót myślowy, albo źle stworzone zdanie, które smagało po oczach.

Napisz komentarz