Wiekopomna strata (Marcin Mielcarek)  4.87/5 (13)

9 min. czytania

Jimi Photog, „Kagney Linn Karter”, CC BY-SA 2.0

Siedziałem przy otwartym oknie i gapiłem się na latającą wokół muchę. Dużą i tłustą, błyszczącą na zielono. Wyraźnie szczęśliwą, na tyle szczęśliwą, że głupia nie chciała opuścić wygodnych czterech ścian. Sytuacja jak u Lema. Pieprzona mucha i pilot, z tym, że ze mnie żaden był pilot. W każdym razie długo pozwalałem jej latać, zanim ją zabiłem. Wiecie jak to jest. Kwestia przeludnienia i tak dalej. Ona albo ja. Średnio siedemdziesiąt kilometrów kwadratowych na człowieka, na statystyczną muchę pewnie jeszcze mniej. Było o co się bić. Poza tym mierził mnie ten jej entuzjazm, sprawiał, że czułem się jeszcze podlej.

Kilka minut później usłyszałem dzwonek do drzwi. Dopiłem puszkę piwa i wyrzuciłem ją do kosza, nie chcąc wyjść przed potencjalnym gościem na menela, bo przecież nie było jeszcze południa. Oczywiście nie wiem kto i kiedy wymyślił taką zasadę, w każdym razie w Dekalogu jej nie uświadczycie.

Podszedłem do drzwi i zanim otworzyłem, zerknąłem przez wizjer. To był Tomek. Dłubał w nosie, myśląc, że tego nie widzę, a może wcale się cholera nie krył. Pozwoliłem mu wejść do środka. Nie zdjął nawet butów tylko wparował do środka i wylądował na kanapie. Wyglądał na przygnębionego. Kiedy usiadłem na fotelu naprzeciwko, odezwał się:

– Kurwa, ona nie żyje.

Nie wiedziałem o jakiej kobiecie mówi, więc zapytałem.

– Kagney Linn Karter. Ona nie żyje. Kurwa mać. Co za wiekopomna strata.

– Kiedy to się stało?

– Pół roku temu. Ale dopiero teraz się dowiedziałem. Cholera jasna, nie wiem co mam ze sobą zrobić. Byłem fanem. Naprawdę oddawałem jej cześć. Wiesz o kim mówię, racja?

Powiedziałem mu, że nie bardzo kojarzę, więc wyciągnął telefon i pokazał mi jej zdjęcia. Była niczego sobie, na ulicy rzadko kiedy widziało się takie ciało. Ale w końcu przecież to tylko amerykańska gwiazda porno.

– Popełniła samobójstwo. Wsadziła sobie w usta lufę gnata i pociągnęła za spust.

– Depresja?

– Depresja, kurwa jego mać.

Gapiłem się na jej zdjęcia. Naprawdę mogła się podobać. Ale teraz przecież to wszystko było martwe. Te duże, sztuczne piersi. Ten zgrabny, okazały tyłek. Te nogi do samego nieba. Rozwiane, blond włosy. I oczy jak morska laguna. Wszystko to poszło do piachu, nieodwołalnie i bezpowrotnie.

Tomek przyniósł ze sobą butelkę wódki, pół litra, więc zrobiliśmy ją w pół godziny. Cały czas nawijał o Kagney i kazał mi puścić na dużym ekranie jakiś film z jej udziałem – w ramach hołdu czy coś w tym stylu. Oglądając go miałem ochotę się wyrzygać, ale nie powiedziałem mu o tym. Chodziło o te sceny, a raczej facetów i ich różowe, okropne fiuty i te drgające półdupki. Nazwijcie mnie konserwatystą, ale gość na ekranie był dla mnie elementem zbędnym.

– Świetna z niej była dupa – powiedział na koniec.

– Tak – przyznałem, idąc jego tropem. – Kawał był z niej dupy.

Potem Tomek opowiedział mi, że kręci z jedną cizią, w pewnym stopniu nawet podobną do Kagney. Była z Ukrainy i miała trzyletnie dziecko. Przyjechała jakiś czas temu i on się nią zaopiekował. To znaczy na ile potrafił i mógł – bo wciąż mieszkał w małym pokoju u swoich starych. Jej facet, chyba mąż, siedział na wschodzie w okopach.

– No i, kurwa, sprawa wygląda tak, że ponoć mają go zwolnić do cywila. Został ranny, lekko rany znaczy, i udało mu się za łapówę załatwić zwolnienie. Kasę na łapówę częściowo załatwiłem ja, bo ona mnie wyprosiła – oznajmił. – Facet ma tutaj przyjechać na dniach.

– I co teraz?

– Nie wiem, cholera. Najwyżej będziemy się bić.

– Przecież ty nigdy w życiu się nie biłeś. Nie masz nawet serca załatwić muchy.

– Wiem. Ale będę się o nią bił. Na śmierć i życie.

– Coś czuję, że może być to twoja pierwsza i ostatnia walka, chłopie.

Tomek był mulatem, to znaczy nie był mulatem, tylko w jednej czwartej czarny. Skórę miał jasnobrązową, oczy niebieskie. Ciemne loczki na głowie i dwadzieścia siedem lat. Teraz pracował jako operator wózka widłowego, ale kiedyś studiował na uniwerku i robił tam furorę wśród młodych, bladych siks. Jego babka miała jakiś tam gorący romans w Afryce i przywiozła w brzuchu jego matkę do Polski. On sam uważał się za białego, miał się nawet za Słowianina, czytał te wszystkie bzdety Gieysztora, obchodził pogańskie święta i tak dalej. W ogóle nie przyjmował do wiadomości swojego częściowego afrykańskiego pochodzenia. W pewnym sensie było w tym coś szlachetnego, a w pewnym – chorego.

– Masz mnie za czarnego? – pytał często, miał chyba na tym punkcie kompleks.

Kiedyś opowiadał nawet, że w szkole go za to gnoili. Za kolor skóry znaczy. Mocno to na niego wpłynęło. Mnie w szkole gnoili za inne rzeczy, a przynajmniej próbowali. W pewnym sensie też byłem inny.

– Tomek, mam na to wylane – odpowiadałem.

Tacy-sracy, wiecie – nudziła mnie taka zabawa w kolory. Prawica zrobiła z tego order, lewica zrobiła z tego kalectwo. A przecież i tak, prędzej czy później, trafiamy do piachu, na przykład tak jak Kagney – więc jakie to ma kurwa znaczenie czy mamy różową, czarną czy żółtą cipkę?

Kiedy wychodził, objął mnie jak jakiś Dostojewski, a może to ja objąłem go jak Dostojewski, nie pamiętam w każdym razie. Wyszedł i zamknął głośno za sobą drzwi. Wróciłem do okna i zacząłem gapić się na martwą muchę. Leżała na parapecie. Po chwili przyleciała druga. Cud albo coś jeszcze lepszego. Wygoniłem ją, nie chciałem, żeby podzieliła los swojej poprzedniczki. Ale ona nic. Trwała u mnie, przykleiła się miejsca jak rzep psiego ogona. Zupełnie jakby rozumiała, że tam za oknem, na ulicy, nie czeka na nią nic dobrego.

Kilka minut później ponownie usłyszałem dzwonek do drzwi. Znów schowałem piwo do lodówki i otworzyłem. Tym razem była to sąsiadka z góry. Miała czterdzieści kilka lat, może pięćdziesiąt. Blondynka. Ładna, ale trochę sfatygowana twarz. Matka trójki dzieci, z których żadne nie chciało jej znać. Rozwódka. Picie ją tak załatwiło.

– Ma pan jakąś książkę do pożyczenia? Jestem fanką – powiedziała.

Sprezentowałem jej jakąś. Dawno temu. Od tamtej pory za każdym razem twierdziła, że jest moją fanką. Sęk w tym, że ja nie miałem fanek. Ani fanów.

– Niech pani poczeka – odparłem.

Chodziło jej o moje książki, oczywiście, bo niby o czyje, kurwa? Barysa?

Podszedłem do regału w salonie, wziąłem jedną i wróciłem do korytarza. Podałem jej książkę, zastrzegając, że to mój jedyny egzemplarz i że ma ją zwrócić.

– Naprawdę nie ma pan ich więcej? – spytała.

– Szewc w dziurawych butach chodzi – powiedziałem. – Podobno.

Zaśmiała się i odwróciła. Udała do swojego mieszkania na górę, kręcąc tym swoim obfitym, dojrzałym, przerośniętym tyłkiem. Gapiłem się na niego rzecz jasna, jak to pies. W końcu zamknąłem drzwi i wróciłem do okna. Mucha zniknęła. Szukałem jej po całym mieszkaniu, ale zniknęła na zawsze. Dopiłem puszkę piwa i pomyślałem, że chyba pójdę do sąsiadki na górę. Ta historia z martwą gwiazdką porno poruszyła mnie dogłębnie.

Wyszedłem na korytarz, potem kilkanaście stopni i zadzwoniłem dzwonkiem do jej drzwi. Czułem się trochę jak akwizytor, albo jak ksiądz chodzący po kolędzie. W każdym razie niezbyt pewnie, bo nie wiedziałem, czego mogę się spodziewać.

– Tak? – spytała, otwierając na oścież drzwi.

Było krótko po trzynastej, a ona stała wymalowana jak gwiazda, starała się oszukać mnie, czas i chyba samą siebie. Miała uśmiech na twarzy, szczery, dobry uśmiech.

– Pomyślałem, że wejdę – rzuciłem. Zaprosiła mnie do środka i kazała usiąść w kuchni. Spytała, czego się napiję. Powiedziałem, że może zrobić nam drinka.

– Oj, mam tylko różowe wino – powiedziała.

– Niech będzie.

– Zwykle nie piję tak wcześnie.

– Ani ja.

Krzątała się po kuchni, pozwalając mi gapić się na jej duży tyłek, skryty pod szarym materiałem dresów. Z tego co wiedziałem, to pracowała jako sprzątaczka w jakiejś tam dużej firmie. Na imię miała Hania. Wyglądała jak utyta wersja Kate Moss.

– Bardzo podobają mi się pana książki – powiedziała, siadając na krześle obok mnie.

O kurwa, pomyślałem sobie. A potem zapytałem czy czytała coś Raymonda Carvera albo Bukowskiego albo Fante. Albo chociaż Hemingwaya.

– Nie znam ich – odparła, z błogą niewinnością w oczach.

– Nie szkodzi.

– Ale wiem, że bardzo fajnie pan pisze.

– Dziękuję.

Zaczęliśmy pić wino. Było słodkie, może nawet za słodkie, ale smakowało mi. Piliśmy i rozmawialiśmy. Właściwie, to ona mówiła. Jako alkoholiczkę szybko ją wzięło. Efekt zmarnowanych lat.

– Mój były mąż nigdy nie przeczytał nic dłuższego niż Przegląd Sportowy – wyznała. – A raczej niż dłuższego niż tabele z wynikami meczów.

– Pewnie wcale nie był takim okropnym gościem – stwierdziłem.

– Był, był. Straszny facet, ale takie rzeczy dostrzega się dopiero po czasie. Nalać ci jeszcze wina?

– Pewnie.

Kiedy wróciła z nowym kieliszkiem, położyłem jej dłoń na kolanie. Nie wzbraniała się. Minęło kilka sekund i jej jęzor wylądował w moich ustach. Jej ślina smakowała jakoś tak kiepsko, zupełnie jakby coś zdechło jej w gębie, ale nie wzbraniałem się, bo pewnie ja smakowałem niewiele lepiej. W każdym razie poszliśmy do salonu.

– Czemu nie do sypialni? – zapytałem.

– Tam robiłam to tylko z mężem.

– Naprawdę?

– Tak. Jestem wierzącą kobietą. Katoliczką.

Zacząłem od całowania jej ust, przeszedłem w końcu do szyi, wiedząc, że pewnie jej się to spodoba. Kiedy wziąłem się za piersi ukryte pod bluzką, złapała mnie za jaja i zaczęła masować krocze. Nie spodziewałem się tego, naprawdę mnie capnęła. Usiadłem na kanapie, a ona dobrała się do mnie, pozbawiła mnie spodni i gaci i wzięła do ust. Patrzyła mi w oczy podczas pieszczot i muszę przyznać, że jej jasne spojrzenie mnie krępowało. Niezbyt po chrześcijańsku, nie? Kiedy byłem już bliski wytrysku, powiedziałem jej o tym, ale wydawała się być głucha.

Potem wstała i udała się do łazienki, słyszałem odgłos lecącej z kranu wody. Ja podniosłem się, poszedłem do kuchni i nalałem sobie jeszcze wina do szklanki. Kiedy wyszła z łazienki, zapytała, skąd biorę pomysły na pisanie.

– O kurwa – powiedziałem. – Żebym ja to wiedział.

Chyba nie spodobała jej się ta odpowiedź, więc rzuciłem coś o boskim natchnieniu i tak dalej. Takie tam tanie gówno, nie mające nic wspólnego z prawdą. Wtedy się oczywiście uśmiechnęła. O ludzie, pomyślałem. Pisarz czy poeta twierdzący, że czeka na natchnienie jest równie gówno warty co alkoholik, zapewniający, że rzuci na drugi dzień. Jeszcze raz gówno. Nie ma czegoś takiego i nigdy nie było. Jesteś albo cię nie ma. Przedstawiam prawdę objawioną.

– Słuchaj, czy ty liżesz kobiety tam na dole? – Zapytała.

– No jasne.

Ułożyła się na kanapie, a ja uwaliłem się na kolana i zająłem jej capiącą rybą cipką. O Jezu, naprawdę dawała jak w piątek. Serio, miałem problemy, aby zrobić to jak Bozia przykazała. Odruch wymiotny i tak dalej. Ale wiecie, jestem samarytaninem. Poświęcenie i tym podobne. Doprowadziłem ją w końcu do orgazmu językiem i ustami, a ona powiedziała, że to istny cud i ten teges. No dobra, zagrało mi w głowie. Zrobić swoje i czas się zwijać.

Wywaliła się na plecach, nogi do góry, nogi na pagony. Waliłem ją tak jakiś czas, przód-tył, wiadomo o co chodzi. Pieprzony tłok, automat, mechanizm pchający. Chwyciłem ją za cyca, lewego i prawego, pieściłem kciukiem sutki, wykonywałem subtelne, umiejętne ruchy wokół brodawki. Złapałem ją na tym, że ma do tego słabość, więc po kilku minutach doszła, drąc się prawie jak Dziewica Orleańska na stosie. Potem wlazłem na nią jak misjonarz z Łacińskiej Ameryki i dmuchałem ją i dmuchałem, dziwiąc się, że mam w sobie tyle energii i siły. Bo wiecie, doskwierało mi życie. Kilka problemów. Kiepska robota, szef debil, brak farta. Męczyło mnie to, co nas wszystkich męczy. Pieskie życie.

Nie założyłem na łeb kaptura, więc wyszedłem w czas i trysnąłem na jej brzuch i piersi. Było tego, bo dawno nie miałem okazji, rozumiecie, jak to jest czasami. Niczym De Sade sprofanowałem jej ciało i wcale nie było mi z tym źle. Miałem chyba w sobie coś z libertyna.

– Opiszesz to? – Zapytała po chwili, udając się do łazienki.

– Ale co?

– Wiesz o czym mówię.

– Nie wiem, czy jest o czym.

– Nie podobało ci się?

– Pewnie, że podobało.

– To opiszesz to?

– Zastanowię się.

Oczywiście, że to opisałem. Jakim cudem inaczej mielibyście się o tym dowiedzieć? Proszę bardzo, kilka zdań, zdań złożonych, nie tak długich i męczących jak u Faulknera, ale zawsze.

W każdym razie kiedy wróciłem do siebie i otworzyłem kolejne piwo, naszła mnie pewna refleksja. Rzadko kiedy nachodziło mnie coś takiego, ale szło to mniej więcej tak: obok Sade’a będę tkwił w kotle w drugim kręgu piekła. Tak zaplanował to sobie wieki temu Dante. Nic się nie zmieniło przez te lata, żadnego oświecenia, iluminacji. Brak proroków i wizjonerów. Natchnionych duchem.

Cieplutko, cholera. Naprawdę cieplutko.

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Kagney Linn Karter nie żyje?! Kompletnie umknęła mi ta informacja. I choćby za to należą się podziękowania autorowi.

A co do Kagney… cześć jej pamięci!

Szkoda dziewczyny. Cześć jej pamięci!

Też byłem zaskoczony i widzicie co z tego wyszło. Chociaż aż takim wielkim fanem nie byłem oczywiście 😉

Jestem pewien, że za życia Kagney była muzą dla wielu. Po tragicznej śmierci okazała się nią jeszcze dla Ciebie. I choćby dlatego przyłączę się do wspólnego zawołania – cześć jej pamięci!

Bo opowiadanie z tego wynikło calkiem niczego sobie!

Szczerze powiedziawszy, podobnie jak Marcin nie należałem do fanów Kagney Linn Karter. Z długonogich blondynek rządzących w drugiej dekadzie XXI wieku zawsze wolałem Kayden Kross, uważałem, że miała zdecydowanie więcej klasy. A jednak zasmuciła mnie wieść o jej samobójczej śmierci. Zastanawiam się, co dzieje się w życiu kobiety, która decyduje się na taki krok. Rocznik 1987 – miała przed sobą jeszcze całe życie.

Nie wiem, czy opowiadanie Marcina to hołd dla gwiazdy, która w tak brutalny sposób pożegnała się ze światem. Raczej nie, smutne losy Kagney stanowią raczej punkt wyjścia dla reszty opowieści, w której Eros i Tanatos splatają się w nierozerwalną jedność. Ale i tak wyszło całkiem niezłe epitafium.

Pozdrawiam
M.A.

Opowiadanie w stylu Bukowskiego. Myślę ze wzminka o nim w tekście, zamierzona. Świetnie się czyta. Pozdrawiam

Z Bukowskim mi po drodze także dziękuję. Pozdrawiam!

Podczas lektury zastanawiałam się, po co narrator poszedł do sąsiadki i uprawiał z nią seks. Wydaje się, że wcale go ona nie kręci, on jej nawet za bardzo nie lubi. Nie ma też między nimi, przewijającej się w poprzednich opowiadaniach, więzi finansowej. Więc po co? Czy dlatego, że wyraziła zainteresowanie jego książkami? Z litości? O co tu chodzi?

Myślę, że to wynika z tekstu – w końcu umarła gwiazda porno, a śmierć i seks są ze sobą powiązane. Seks to tworzenie życia, śmierć to jego kres. Seks przedłuża życie (pewnie i dosłownie) – płodzenie dzieci przedłuża nasz gatunek i sprawia, że non omnis moriar.
Nie wydaje mi się, żeby faceci potrzebowali jakiegoś szczególnego powodu do seksu. Wystarczy, że się nudził. Albo miał ochotę na łatwy seks i wiedział, że sąsiadka mu nie odmówi, bo jest jego fanką.
Podoba mi się styl autora. I jak wspomina porno-gwiazdkę: „Ale teraz przecież to wszystko było martwe. Te duże, sztuczne piersi. Ten zgrabny, okazały tyłek. Te nogi do samego nieba. Rozwiane, blond włosy. I oczy jak morska laguna. Wszystko to poszło do piachu, nieodwołalnie i bezpowrotnie.” Przywołanie obrazu żywej, atrakcyjnej kobiety, będącej obiektem pożądania wielu mężczyzn, żeby pokazać, że jest już zimna i martwa. Klasa.

Myślę, że Yen ujęła to lepiej niż mógłbym sam odpowiedzieć.

To znaczy, że autor dobrze ujął w słowa swoje myśli 🙂

Napisz komentarz