Space Oddity (pandora)  4.52/5 (7)

28 min. czytania

Na początku mówili nam, że to zorza polarna, tylko wyjątkowo występująca na przedziwnej szerokości geograficznej. Radio, telewizja, internet, gazety… wszystko karmiło nas przecudną papką kolorowych rysunków, trójwymiarowych modeli i mądrych komentarzy.

Ja zauważyłem ją wieczorem, wychodząc na balkon, żeby zapalić. O mało nie zakrztusiłem się moim Marlboro, gdy zamiast zasnutego przemysłowym dymem granatowego nieba powitała mnie przedziwna purpurowo-złota smuga przecinająca horyzont pod kątem prostym. Natychmiast poleciałem po cyfrówkę i bojąc się, że nie zdążę, uwieczniłem  niesamowite zjawisko. Dopiero chwilę potem, gdy wpatrzony w niebo zapaliłem wreszcie nikotynowy gwóźdź do trumny zorientowałem się, że nie ja jeden zwróciłem uwagę na przedziwny stan łódzkiego nieba.

– Niezły pokaz, co nie?

Cykając wolną ręką kolejną fotkę odwróciłem głowę do kierunku z którego doszedł mnie głos sąsiadki. Stała na balkonie obok, oddzielonego szeroką na dwa metry przepaścią ósmego piętra.

Pani Mariola też paliła, ale gorszej klasy, tańsze papierosy. Co dziwne, widziałem to nawet po kolorze dymu.

Skinąłem głową i potwierdziłem, zaciągając się.

– Ma pani rację. Naprawdę ładne…

Potem okazało się, że sama też robiła zdjęcia, ale starym telefonem komórkowym, w związku z czym bardzo zależało jej, żebym przegrał moje amatorskie ujęcia aparatem. Przez moment obydwoje podziwialiśmy wciąż jaśniejącą na nieboskłonie zorzę. My, i praktycznie wszyscy mieszkańcy naszego bloku. My, i mieszkańcy innych bloków. Nasze osiedle, nasze miasto i cały świat. Każdy patrzył na cudowną złotą zorzę, która mieniła się nawet po zachodzie słońca.

Każdy patrzył na jaśniejący koniec świata.

*

Komórka nerwowo podskakiwała na biurku, terkocząc o drewno pod wpływem wibracji. Rzadko ktoś dzwonił do mnie o tej porze – ostatnio można by powiedzieć nawet, że w ogóle nieczęsto do mnie dzwoniono. Jako markotny student trzeciego roku informatyki nie byłem raczej popularną osobistością. Podniosłem komórkę z myślą, że to pewnie moja mama sprawdza, jak się wiedzie na uczelni jej starszemu synowi. Pomyliłem się.

Numer jaki pojawił się na telefonie nie należał ani do mojej matki ani do nielicznych znajomych. Prawdę mówiąc widziałem go pierwszy raz na oczy.

– Słucham? – rzuciłem głucho do słuchawki, oczekując podświadomie zaproszenia na prezentację kolejnych bezsensownych bubli, których nigdy nie kupię. Takim telefonicznym naciągaczom płacą za każdego naiwniaka jaki pojawi się na ich spotkaniu, wobec tego wydzwanianie po wieczorach do obcych osób nie wydawało się tak dziwne. Dopiero po chwili doszło do mnie, że przecież nigdy nie dzwonią na komórki, tylko na telefony stacjonarne. No i jest sobota.

– Karol, to ty? – poznałem głos w słuchawce.

Zmroziło mnie. Czego chciał ode mnie dziekan wydziału? Czyżby odkryli wreszcie co zrobiłem z trzecim serwerem?

– T… tak, to ja, panie dziekanie. W czym mogę pomóc?

– W Łodzi jesteś, tak czy nie? – pytanie brzmiało groźnie, a doktor Mahoń nie wysilił się aby przemycić choćby nutkę sympatii w zadanym nieskładnie pytaniu.

„No, to jednak wylatuję. Szkoda.” – myśl jaka wtedy mnie naszła była raczej spokojna. Prawdę mówiąc miałem sporo czasu, żeby się z nią oswoić. Zastanowiło mnie tylko, dlaczego ktoś taki osobiście pofatygował się aby do mnie zadzwonić z tą informacją. Wszystkie poprzednie zawiadomienia przychodziły drogą pocztową… Widocznie tym razem postanowili wywalić mnie z pompą, jako przykład i już definitywnie.

– Jestem, panie dziekanie. Coś się stało? – zadałem niewinne pytanie.

– Stało się. – jego ton znów wydał mi się dziwny, jakby wcale mi nie groził. – Bierz dokumenty i natychmiast na wydział. Natychmiast!

Powtórzył polecenie głośniej i rozłączył się, zostawiając mnie ze smutnym zadaniem wynalezienia wytłumaczenia, jakie za parę dni przedstawię swojej matce.

„No, to koniec!”

*

Coś działo się nie tak jak powinno. Ulice Łodzi wyglądały przedziwnie w ten gorący wieczór, rozświetlone dodatkowo kolorowym blaskiem nieba. Zorza jaśniała na całego, nadając nierealny poblask zniszczonym kamienicom i szerokiemu chodnikowi jakim szedłem.

W mieszkaniu napiłem się jeszcze piwa i wypaliłem kolejnego papierosa, przysłuchując się relacji w radiu o niespotykanym fenomenie. Następnie wypatroszyłem syf z szuflad i znalazłem swoją legitymację studencką, wymięty (i niechcący zalany piwem) indeks, wrzuciłem je luzem do plecaka i wyszedłem na klatkę schodową. Gdy opuszczałem budynek ustawiłem odtwarzacz MP3 na fale radiowe i złapałem radiową Trójkę, gdzie jakiś redaktor dopasowując się do magicznego klimatu wieczora puścił „The Great Gig In The Sky” Floydów. Wziąłem głęboki oddech, rześkie powietrze wypełniło mi płuca i ruszyłem.

„And I am not frightened of dying, any time will do,

I don`t mind. Why should I be frightened of dying?

There`s no reason for it, you`ve gotta go sometime.

I never said I was frightened of dying.”

 

Do uczelni doszedłem gdy w uszach rozbrzmiewała mi już sama końcówka utworu. Jednak zasada mówiąca o tym, że kto ma najbliżej spóźnia się najbardziej często okazywała się w moim przypadku prawdziwa. Do cholery, raz nawet spóźniłem się na imprezę odbywającą się w moim własnym mieszkaniu!

Minąłem kolejną z wielu par przechadzających się beztrosko i wpatrujących w niebo. Faktycznie, wieczór sprzyjał romantycznym chwilom, ja sam przyłapałem się na tym, że stojąc na balkonie zapragnąłem, by koło mnie był ktoś, kogo mógłbym przytulić… W końcu wywalili – nie, wypierdolili mnie nie z uczelni. Ciężkie życie, prawda? A mimo magicznej aury przyłapałem się na tym, że minąwszy blondynkę i wyższego od niej o głowę łysolka obejrzałem się za krańcem jej krótkiej spódnicy. Uspokoiło mnie to trochę. Może i Informatyk oraz romantyk, ale mam przynajmniej jeszcze ludzkie odruchy. Niektóre.

Wydział był rozświetlony. Widząc to aż przystanąłem. Biorąc pod uwagę porę i dzień tygodnia, było to przynajmniej tak niesamowite, jak dzisiejsza fenomenalna zorza.

Mariusz, nasz grupowy brodacz i guru od robotyki podszedł do mnie i zamemłał bezsensownie ustami. Skrzywiłem się i jednym ruchem wyłączyłem odtwarzacz, odpowiadając:

– Teraz mów.

Parsknął, po czym przetarł dłonią spocone czoło i najwidoczniej powtarzając to co wcześniej rzekł:

– Nareszcie jesteś. Mahoń kazał na ciebie czekać… Chodź.

Zaśmiałem się głupio i posłusznie poczłapałem za odwracającym się znajomym.

– Czuję się naprawdę zaszczycony… Idziemy na aulę? To nawet miłe, że tak dużo o mnie myślą, robiąc to całe show. Jak myślisz, będzie też gilotyna?

Brodaty chłopak odwrócił głowę i sapnął, pokonując kolejne stopnie starych schodów prowadzących do głównych drzwi.

– Pochlebiasz sobie – skomentował moje dąsy. – Nie wiem o co ci chodzi, Karol, ale wątpię, żeby… czekaj, nic ci nie powiedzieli?

Orientując się, że najwyraźniej wiem o wiele mniej niż powinienem przystanął i odwrócił się do mnie, z ewidentnie pytającą miną. Skrzywiłem się, również lekko zdezorientowany.

– No jak to? Przecież mnie wywalają, tak?

Mariusz przygryzł wargę i przecząco pokręcił głową. Myślałem, że jeśli się pomyliłem w moim osądzie, to wyjaśni mi to osobiście. On jednak stał tak przez chwilę, patrząc się na boki i dwa razy przecierając zaczerwienione czoło. „Naprawdę, nieźle się poci.” – przeleciało mi przez myśl.

– No i? – ponagliłem.

Chłopak wziął głęboki oddech, i zbierając odwagę zadał mi pytanie.

– Słyszałeś, co mówią o tej zorzy?

Kiwnąłem spokojnie głową, a on dokończył:

– To kłamstwo.

*

Moja mama miała lekko ponad czterdzieści lat, ale z reguły wyglądała o wiele młodziej. Lubiłem, kiedy się uśmiechała, śmiała – dodawała jej to jakiegoś wyjątkowego światła i nadziei. Była szczupłą, atrakcyjną na swój wiek kobietą, o farbowanych na ciemny, rudy kolor włosach. Dziś jednak brakowało jej tego światła i tej energii. Za to dawała je Zorza, lub jak nazywaliśmy ją w Projekcie – Otchłań.

Dawała światło i energię. Ale nie takie same.

Podszedłem bliżej, zdejmując po drodze lekką kurtkę i rzucając ją na kanapę.

Mama siedziała na krześle ustawionym wprost naprzeciw okien wychodzących na zachód. Z samych okien zostały zdjęte – zdarte – morelowe zasłony i firanki, teraz niedbale rzucone w kąt koło szafy.

Stanąłem za nią i objąłem ją dłońmi, lekko się pochylając. Lekko przekrzywiła głowę i po chwili dotknęła moich dłoni swoją. Poczułem zimno jej ciała. A może to ja byłem za ciepły?

Przez dłuższą chwilę nie mówiłem nic. Zresztą, chyba nie było trzeba. Jednak po głowie kołatała mi się paląca myśl, że jeśli ona czeka, jeśli chce żebym ja coś powiedział – to powinienem. Nie mogę przegapić takiej okazji. Chce jej jakoś ulżyć, pomóc.

– Przynajmniej jest ładna, prawda? – stwierdziła, siląc się na odrobinę humoru.

Nie wiedziałem właściwie co odpowiedzieć. Faktycznie, wizualnie ta ogromna smuga-tęcza prezentowała się pięknie, ale równocześnie było też w niej coś przerażającego.

– Przerażająco ładna. – odpowiedziałem odruchowo, tłumacząc swoje myśli, ale równocześnie z tym przed oczyma pojawił mi się inny obraz, a raczej postać, skojarzenie. Chciało mi się palić, znowu. Przez chwilę wahałem się, czy nie sięgnąć do leżącej blisko kurtki i nie wyjąć napoczętej paczki. Szybko jednak tą myśl porzuciłem. „Niech wierzy w to do końca. Nie palę i już.”

– Będę musiał iść. Wpadłem tu tylko na chwilę… Chociaż wiesz, że nie chcę cię zostawiać samej. – Nawet mnie zaskoczyło jaki potrafię być suchy i formalny w takich sytuacjach. Głupek, powinienem to lepiej przemyśleć.

Ścisnęła mocniej moją dłoń, czułem teraz wyraźnie, że lekko drży. Domyślałem się, że ma teraz zamknięte oczy, zaciśnięte do granicy bólu zęby. Tak samo, gdy odchodził od nas ojciec, wyrywając co tylko mógł z naszej rodziny. Skuliła się, ale nie rozchyliła palców. Wolną dłonią pogładziłem jej głowę. Chłodny wiatr przeszył mieszkanie, wpadając przez otwarte na oścież okna do mieszkania.

– Rzuciłam je wreszcie, wiesz..? – Przerwała wreszcie trwającą kilka minut ciszę. Dopiero po chwili zorientowałem się, o czym mówi, widząc rozkruszony tytoń na podłodze obok. Zrobiło mi się niedobrze.

– Rzuciłam… w końcu mi się udało… – kontynuowała. – Tylko… po co? Przecież… to i tak za późno…!

Rozpłakała się, a ja obszedłem krzesło naokoło i przytuliłem mocno. Gdy uspokoiła się niedługo potem uśmiechała się niepewnie, choć w jej oczach dominowała straszna pustka.

– Nigdy nie jest za późno. – powiedziałem pewny siebie. A co jeszcze mądrego mogłem powiedzieć?! Kiwnęła głową. Wiedziałem, że jest już zupełnie zrezygnowana. A na to nie mogłem pozwolić.

– Nie poddawaj się, mamo. Nie poddawaj. Ja… Muszę teraz iść. Walczę, wiesz? Walczę. Nie żegnam się z tobą, wiesz?

Przytuliliśmy się jeszcze raz, a ja wstałem i bez słowa ruszyłem do wyjścia. Zgarnąłem z kanapy kurtkę i przewiesiłem ją sobie przez ramię. I tak było wystarczająco ciepło.

Dopiero gdy nacisnąłem klamkę usłyszałem jej głos.

– A wiesz, o co walczysz? – zapytała cicho.

Czy wiedziałem o co walczę? O kogo walczę?

*

Na początku mówili nam, że to zorza polarna, tylko wyjątkowo występująca na przedziwnej szerokości geograficznej. Radio, telewizja, internet, gazety… wszystko karmiło nas przecudną papką kolorowych rysunków, trójwymiarowych modeli i mądrych komentarzy. Wszystko trąbiło, zachwycając się tym cudem natury i jego niecodziennym pięknem. Pary całowały się w romantycznej poświacie, na internecie pojawiały się klimatyczne kawałki podłożone pod zdjęcia i filmy wideo z kolorowym fenomenem. Wszystko chłonęło Zorzę. Wszyscy ją kochali, choć nie wiedzieli czemu. Każdy wybiegał na dwór, chciał ją wdychać, podziwiać, kochać. Cztery godziny później, około północy, gardła kochanków, amatorów nocnych zdjęć, astronomów, starych, młodych, sławnych i zapomnianych rozdarł potężny krzyk strachu i rozpaczy. Obrzydliwy, mrożący krew w żyłach wrzask terroru. Gdy uwierzyli, ich podziw i zachwyt przemienił się w zwierzęcy strach i ludzkie szaleństwo.

Media i ludzie karmili nas kolorową papką o Zorzy.

Media i ludzie kłamali.

– Od tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego ósmego roku Stany Zjednoczone Ameryki Północnej prowadziły na orbicie okołoziemskiej tajny projekt o kryptonimie Far Sunrise. W ogólnych założeniach ten niezwykle ambitny projekt miał być alternatywą dla otrzymywania energii i ciepła przy użyciu konwencjonalnych metod stosowanych powszechnie na całym globie. Zapewniałby… jak bym to nazwał – ekologiczną i przemysłową dominację Stanów nad światem, dostarczając tanim kosztem tyle energii, na ile byłoby zapotrzebowanie, a wszystko to bez użycia jakichkolwiek surowców. Technicznie projekt opierał się na teoretycznej reakcji jądrowej w warunkach próżni kosmicznej, w ośrodku skonstruowanym pomiędzy dwudziestoma ośmioma satelitami o charakterze hybrydowej…

Znów na chwilę straciłem wątek prowadzonego przez profesora Mahonia wykładu o Zorzy. Pomijając fakt, że facet potrafił przynudzać nawet w tak krytycznej sytuacji i to mówiąc o tajnym projekcie Stanów, dodatkowo byłem rozproszony. A może raczej, kolejno: zaskoczony, sfrustrowany, wystraszony, zdołowany, zawiedziony i skołowany. Aha, i jeszcze głodny, ale w tej sytuacji odczuwałem to tylko jako zwielokrotnienie mdłości narastających w moim żołądku.

Bezsensownie bawiłem się długopisem, unosząc go w palcach, przekręcając i opuszczając, rozpraszając widocznie siedzącego obok mnie Mariusza i jeszcze jednego kolegę z grupy, którego imienia nigdy nie udało mi się zapamiętać poprawnie. Adam, powiedzmy. Wiedziałem, że pierwsza litera się zgadzała, więc wystarczało wymyślać imienia zaczynające się podobnie – uznawał to za rodzaj dowcipu i chyba nie miał za złe gdy w kilkuminutowej rozmowie zwracałem się do niego „Artur”, „Arek” i „Armstrong”.

Jakoś nie mogłem skoncentrować się na hybrydowym charakterze połączeń i oddziaływań amerykańskiej matrycy satelitów. Zastanawiałem się co ja tak właściwie tutaj robię; tu, razem z dwudziestoma innymi studentami w podobnym mi wieku, w dużej sali naszego wydziału, bogato wyposażonej we wszelaki sprzęt komputerowy nowej generacji. „Sala maniaków”, jak ją przezywaliśmy, obsadzona była teraz wydawałoby się losowo wybranymi ludźmi, skupionymi, wpatrującymi się w naprędce skleconą prezentację profesora Andrzeja Mahonia. „A może właśnie Andrzej?” – przeleciało mi znowu przez myśl i spojrzałem na Anonimowego, który uśmiechnął się do mnie, nerwowo i krótko.

Jak to się dzieje, że ląduję w grupie właśnie z Nią? Elita elit, najlepsi studenci drugiego, trzeciego, czwartego roku, wszyscy w jednej sali. Aha, no i ja. Wyłapałem Ją wzrokiem. Siedziała, tak samo jak wszyscy skupiona, w milczeniu wpatrując się w prezentację profesora. Przyjrzałem się jej, znowu wypalając w myślach kolejny obrazek i wrzucając go do folderu „Uwaga – boli”. Boli, ale jest piękne.

Szczupła, właściwie chuda, patrząc po jej niesamowicie wąskiej talii i szyi, ale zgrabna. Szatynka, z długimi prostymi włosami opadającymi na plecy oraz jednym większym kosmykiem seksownie zasłaniającym jej jedno oko. Delikatny make-up, lekko podkreślone kształtne usta, smutne spojrzenie. Biała, jak zawsze biała, lekka bluzka, opinająca jej wydatny lecz nie przesadnie obfity biust, z głębokim i prowokującym dekoltem. Obcisłe niebieskie jeansy, sprane na kolanach i krańcach nogawek. Szpilki. I jej oczy. W zależności od chwili w jaką się w nie spojrzało, od jej humoru i emocji wyglądały inaczej, miały nawet inny kolor – od chłodnej szarości poprzez żywą zieleń aż do kojącego błękitu. Jedno z nich wciąż było skrywane przez niesforny kosmyk, ale nawet to pozostałe wystarczało, aby po krótkim w nie spojrzeniu…

Nawet teraz emanowała seksapilem i atrakcyjnością, ale nie w ten tandetny sposób co te pompowane silikonem i malowane tuszem różowe laleczki Barbie z dyskotek. Gorąco. Elegancja. Groźba.

Dorota była magnesem. Kobietą, nie dziewczyną; właśnie kobietą-magnesem. Ja byłem odporny na magnesy, zrobiony nie z metalu, a właściwie z niczego. Co ciekawe, można mnie było właśnie w ten sposób opisać, przynajmniej z wyglądu – metalowiec, metal. Poznaliśmy się na pierwszym roku, rzuceni przez los do jednej grupy. Ja trafiłem tam jako „trup” – serce i dusza wypalone przez kolejne rozczarowanie miłosne. Byłem nieczuły, niezainteresowany, zimny i sarkastyczny. I nie chciałem wierzyć, że ktoś potrafi to zmienić. A gdy ona okazała mi ciepło, jako pierwszy z ludzi na tej ziemi okazała mi uczucie, zrozumienie i ciepło, ja wciąż nie chciałem wierzyć, że potrafię pokochać. Nie chciałem jej kochać.

Kłamałem. Jak jasna cholera.

Nie chciałem jej kochać, i oczywiście będąc idiotą jakim jestem – pokochałem najmocniej jak potrafiłem. I gdy wreszcie zdecydowałem się do tego przyznać, zdecydowałem się dać jej i sobie szansę – uciekła. Odkryłem, że bez niej nie potrafię oddychać. Że bez niej nie potrafię spać. Że ożywiła mnie tylko po to, żeby znów zabić. Czy kiedykolwiek coś do mnie czuła, czy tylko…

…kłamała?

– …krytycznych! I dziś, o godzinie osiemnastej czterdzieści nastąpił zapłon wszystkich reaktorów jednocześnie, powodując ogromne zaburzenie elektromagnetyczne. – zdumiony odkryłem, że profesor wciąż nie dał za wygraną i kontynuuje swój wywód. Zmusiłem się, aby słuchać. – Skrótem: na skutek przeładowania spowodowanego błędem sprzętu, obliczeń lub czynnikiem zewnętrznym na orbicie okołoziemskiej powstała anomalia, objawiająca się optycznie pod postacią zorzy, którą z tej półkuli będziemy mogli obserwować jeszcze przez kilka godzin.

O proszę, wygląda na to, że niechcący trafiłem na jakąś sensowną część wykładu. Przestałem bawić się długopisem lecz mimochodem rzuciłem kątem oka na siedzącą po przeciwnej stronie pokoju Dorotę.

– Anomalia, Otchłań, jak wolę się osobiście do tego odnosić, nie jest statycznie przywiązana do naszej orbity… – poświęcił chwilę na zmianę slajdu, po czym lekko drżącym głosem kontynuował – Tu widzimy, że Otchłań jest tylko w małym stopniu podatna na ziemskie przyciąganie, pozostając w praktycznie niezmienionej pozycji… Problem tylko w tym, że zmienia się ładunek na jej powierzchni, przez co… powiększa się w stabilnym tempie…

Na chwilę zamilkł. I dopiero to, nie dziwne zgrupowanie, nieprzewidziane spotkanie z Dorotą czy sam temat spontanicznego wykładu mnie zaniepokoiło. Wydawało się, że profesor nie wie co powiedzieć… lub odwrotnie – wie, lecz nie znajduje na to siły.

– Panie profesorze… proszę powiedzieć, czy ta anomalia jest groźna dla ludzi w jakiś sposób? – kobiecy, lekko zadziorny głos przebiegł salę wypełnioną odgłosem szum wentylatorów.

O nie, już wolałem ciszę. Dlaczego to ona musiała zadać to pytanie?

Starszy mężczyzna przełknął ślinę, poprawiając przy tym rozrzucone na pulpicie kartki. Milczał jeszcze przez chwilę, a każdy z nas wstrzymywał oddech. Bo chyba każdy z nas przeczuwał, że coś jest naprawdę nie w porządku. Wreszcie, profesor zdecydował się odpowiedzieć.

– Agencja dyplomatyczna i prezydent Stanów… już oficjalnie przeprosili przedstawicieli większości państw Europy. Przekazali przy tym najszczersze zapewnienia, że naród amerykański jest… w żałobie.

Długopis wyślizgnął mi się ze spoconych palców. „Że co?”

– Zorza jaśniejąca na niebie jest w tym momencie największym zagrożeniem jakie spotkało Ziemię… i według danych przekazanych przez NASA, dołączonych do przeprosin… to chyba ostatnie zagrożenie.

Ciężko opisać konsternację i niepewność jakie wywołał wśród studentów zgromadzonych w „Sali maniaków”. Wszystkie te zdania wydawały mi się tak pokrętne i niepokojące, że nawet sam nie wiem kiedy zadałem to pytanie:

– Czym jest ta… Otchłań? Co to właściwie znaczy?

O dziwo, wcale nie zostałem wyśmiany przez innych za moje idiotyczne pytanie, ocierającego się o ignorancję. Myślę, że mimo iż słuchali wykładu o wiele uważniej niż ja, i pewnie o wiele lepiej rozumieli techniczne zagadki tej sprawy, to w ich głowach również kłębiło się podobnie jak u mnie. Każdy chciał po prostu wiedzieć wprost.

Profesor Mahoń zamknął oczy i ponownie zebrawszy siły powiedział już spokojniej.

– Według wszystkich danych, to po prostu koniec świata. Koniec Ziemi, konkretnie.

Nie chciałbym być na jego miejscu, nikt z nas nie chciałby. Zebrać najlepszych uczniów swojego wydziału, i to w sobotę wieczór, kiedy większość będzie już zapewne dość pijana. Rozpocząć prezentację przygotowaną chyba „na kolanie”, opowiadać o tajnych projektach USA, satelitach i globalnej dominacji. Przekazać przeprosiny od prezydenta Stanów. I na koniec obwieścić koniec świata.

I nagle zrozumieliśmy. Wszyscy, co do jednego. I choć niektórzy z nas, tak jak ja, czuli współczucie dla dość poniżającej roli jaka przypadła panu Mahoniowi, każdy z nas zareagował tak samo.

„Sala maniaków” wybuchła maniakalnym śmiechem. Mistrzowsko przygotowany dowcip szalonego profesora zadziałał bezbłędnie.

Śmialiśmy się jeszcze dobre kilkanaście minut, bez słów czy przerw. Ja musiałem wysmarkać się w chusteczkę, Mariusz opluł monitor, rechocząc głośno, a Aleksander nawet popłakał się ze śmiechu, podobnie zresztą jak sam profesor Mahoń.

Dopiero potem zauważyliśmy, że profesor naprawdę płacze, skulony obok pulpitu. Dopiero potem dowiedzieliśmy się, że rząd USA przesłał każdemu z krajów Europy, Azji i Afryki plany lekkich satelitów przeznaczonych jako szalupy ratunkowe. I że to my mieliśmy je budować. W dwa dni.

*

Nie miałem nigdy postury mogącej uchodzić za muskularną. Ale dlatego też nie musiałem podnosić metalowego szkieletu komory sam – mieliśmy od tego pomocników, których przysłał zarząd miasta. A raczej to, co z niego zostało po panice jaka zapadła na jego posiedzeniu. Nas samych informatyków zostało dziesięcioro. Ponad połowa gdy zrozumiała co się dzieje zareagowała różnie, ale i tak byli nieprzydatni dla naszego szalonego projektu. Jedni zaczęli gapić się w pustkę, pięciu uciekło w nieznanym kierunku (prawdopodobnie do rodzin lub bliskich), Ewelina rzuciła się z pracowni na trzecim piętrze, a Tomek został, ale kompletnie postradał zmysły i bardziej przeszkadzał niż pomagał. Ale mimo wszystko został. Potem dołączyli chłopaki z robotyki i paru z inżynierskich, co w sumie dało nam pokaźną sumę dwudziestu bohaterów ratujących świat.

Nasza ekipa dostała do dyspozycji stadion ŁKSu jako plac budowy trzech „szalup” według amerykańskiego projektu, jednak my sami rezydowaliśmy wciąż na naszym wydziale, gdzie nadzorowaliśmy przygotowanie poszczególnych elementów. Opustoszały parking za budynkiem zawalony był teraz różnego rodzaju metalowymi częściami, wokół których biegali spoceni robotnicy, wykonujący nasze polecenia. Potem przewozili gotowe elementy na stadion, gdzie znajdowała się druga grupa studentów zajmująca się montażem.

Zorzy, czy też Otchłani nie było widać, niebo powoli przechodziło w zwykłą pomarańcz zachodzącego słońca. Mieliśmy różne odczucia, jedni głęboko wierzyli, że Zorza była tylko efektem atmosferycznym, a cała akcja montażowa jest jakimś przedziwnym sprawdzianem lub pomyłką. Ci wierzyli, że anomalia nie pojawi się już na niebie. Drudzy wierzyli w Otchłań.

Zarówno jedni i drudzy z niepokojem patrzyli w niebo, oczekując podświadomie pojawienia się ponownie tej tęczy zagłady.

Ja wtedy też tak samo wyszedłem z „Sali maniaków”, gdzie przeprogramowałem wraz z Mariuszem  partię systemów satelitów. Wyszedłem na fajkę, ale również spojrzeć w niebo i zobaczyć to, co wiem, że się tam pojawi. Zamiast tego zobaczyłem Ją.

Nie paliła, zamiast tego stała oparta o balustradę małego balkonu auli. Zachodzące słońce podświetlało jej sylwetkę. Wyglądała tak pięknie, a ja wręcz czułem bijący od niej smutek, który mieszał się z moim własnym, odrobinę innym.

Zawahałem się. Chyba każdy by się zawahał. Chyba. Miałem ochotę wyjść na dach, zapalić papierosa i położyć się tak, czekając na koniec świata. Według wszystkich informacji, nawet długo bym nie czekał.

Zamiast tego podszedłem do niej i udając, że nie zwracam na nią uwagi stanąłem obok. Zapalając papierosa popatrzyłem prosto w słońce i uśmiechnąłem się. Co jeszcze mogłem zrobić?

– Nie odbiera – powiedziała po chwili, bardzo cicho, jakby bojąc się zacząć temat.

To Marlboro smakowało mi jakoś wyjątkowo. Może też dlatego, że usłyszałem wreszcie jej głos po tylu miesiącach ciszy. A może po prostu trafiłem na jakąś lepszą partię.

– Dzwonię do niego od wczoraj, od spotkania. Byłam na chwilę w domu, ale nic nawet nie zostawił.

Westchnąłem. Dlaczego ja nigdy nie potrafię być złośliwy, gdy z nią rozmawiam? Nawet, gdy wbija mi wielki zardzewiały kołek prosto w serce.

– Telefony komórkowe nie działają przez to pole elektryczne – powiedziałem spokojnie, po czym poszukałem chwilę wzrokiem po placu parkingowym położonym pod nami i wskazałem na jedną z kupek rozrzuconego wokół plastiku. – Mój tam leży.

Opuściła niżej głowę. Mimo że nie patrzyłem na nią bezpośrednio, widziałem kątem oka jak smutno i zarazem pięknie wygląda. Kasztanowe włosy opadały jej na piersi, a twarz oświetlało coraz cieplejszej barwy słońce. Nie byłem wysoki, raczej przeciętnego wzrostu, a ona zdawała się być teraz o głowę niższa, pomimo butów na obcasie.

– Wie, gdzie jestem. Mówiłam mu, dokąd idę – zaczęła znowu po minucie milczenia – Pytałam, nikt go nie widział, nie przychodził…

Zaciągnąłem się mocniej, aż zakłuło w nozdrza i krtań. „Pal, pal…”

– Przykro mi – to wszystko co mogłem wykrztusić. A jednak miałem satysfakcję, że zabrzmiało sucho. Choć, do cholery, nie chciałem żeby ją to skrzywdziło. Jak zawsze.

Milczała. Przygryzłem filtr i odwróciłem się do niej.

– Przepraszam, nie powinienem tak mówić. Naprawdę mi przykro… Pomijając to co czuję, to wiem, że jest ci z nim dobrze. I cieszę się, że kogoś takiego masz.

– Chyba „miałam” – parsknęła, podnosząc głowę i poprawiając włosy. Widziałem, że miała w kącikach oczu łzy.

– Czemu? Nie poddawaj się tak! – „Idiota! Czemu bronię związku, którego nienawidzę?”

Pociągnęła nosem, więc wyjąłem chusteczkę i podałem. Gdy jednak wyciągnąłem rękę popiół z papierosa niefortunnie spadł wprost na nią, wypalając kilka dziur. Fakt pomocy i moja najwidoczniej dziwaczna mina wywołał u niej uśmiech, a może cień uśmiechu… ale w dalszym ciągu uśmiech! Zrobiło mi się odrobinę lżej.

– Hm… czekaj, mam więcej – sięgnąłem do kieszeni po następną, ale przerwała mi, raźnym głosem oznajmiając, że ma swoją.

Dorota jaką znałem zawsze była osobą mocną, samodzielną, wręcz zadziorną… prawie zaprzeczeniem kobiecego charakteru. Lubiła pić alkohol, beknąć przy innych, a jednocześnie zachowywała swój styl, elegancję i to coś, co sprawiało, że wciąż była podniecająca i magnetyczna. Teraz chyba niechcący uratowałem małą cząstkę tej samodzielności.

Dogaszając niesfornego Marlboro na metalowym spawie barierki znów zwróciłem się twarzą ku słońcu.

– Nie poddawaj się. Widziałem już wielu takich, którzy ulegli, poddali się i zwariowali… łącznie ze mną. Nie chcę, żeby ciebie też coś takiego spotkało.

No cóż, widocznie moje ego uznało, że muszę przybrać postać moralizatora. Hurra.

– Ty… ty się trzymasz jeszcze, prawda? – znów chyba tknąłem nie tą strunę, co trzeba. Oparła się o barierkę i lekko wychyliła. Przez moment miałem odruch, żeby ją złapać, mając w pamięci niedawne tragiczne wydarzenia.

– Czemu tak uważasz? – z całą swą męską głupota zamiast obserwować, czy nie zamierza skakać spojrzałem oczywiście prosto na jej wypinający się tyłek. Od razu zrobiło mi się nieswojo. „Nie w takiej chwili!”

Uniosła głowę, strząsając włosy za ramiona i stanęła na palcach. Chwilę zbierała myśli.

– Odkąd… nie, jeszcze wcześniej. Odkąd cię znam, troszczysz się o mnie, opiekujesz, interesujesz… Nawet jak ja robię ci.. takie rzeczy. Nie zasługuję…

Zasługujesz. – przerwałem, po czym pozwoliłem jej kontynuować, wyjmując kolejnego papierosa. Ciekawe, co mnie prędzej zabije: wielka, czarna dziura czy rak płuc?

Skrzywiła się na dźwięk mojej kwestii, ale tylko pokręciła głową, odpuszczając.

– Czasem myślę, że jesteś jak… – przerwała, i jakby szukając odpowiednich słów, spojrzała prosto na mnie. Wbiła szarą stal swoich oczu prosto w moje i dokończyła. – Jak anioł stróż, wiesz?

Musiałem naprawdę głupio wyglądać. Chociaż z drugiej strony, można by tą sytuację wstawić jako scenę kiepskiego filmu romantycznego, chyba dałaby radę. Ona, piękna i smutna, w bieli i błękicie, patrząca się na mnie – ubranego na czarno metalowca, nieogolonego, z nie zapalonym petem w gębie. Jaką cholerną ochotę miałem, by ją objąć!

– Nie jestem aniołem. – odpowiedziałem, zapalając tytoń. Kończył mi się gaz w zapalniczce. Cóż, chyba już nie zdążę go uzupełnić. – Tylko spójrz na mnie. To raczej twoja rola… Dorotko.

Widziałem, jak usłyszawszy to łzy same zaczęły napływać jej do oczu. Na ten widok sam miałem ochotę płakać… rozdzierała mi serce.

Zdążyłem upuścić papierosa na posadzkę balkonu, inaczej wciąż trzymając go w ustach przypaliłbym jej piękne kasztanowe włosy gdy nagle wtuliła się w moją klatkę piersiową.

– Przepraszam… – załkała.

Zupełnie zaschło mi w gardle. Czułem się jak w kosmosie, podczas gdy moja ręka nierealnie wolno płynęła w powietrzu, by wreszcie pogładzić ją po włosach. „Ostatnio często to robię…”

Nie buntowała się, mimo że teoretycznie nie powinienem już jej nigdy w życiu dotknąć. Objąłem ją drugą ręką, czując ciepło wspaniałego ciała bijące przez cienką, biała bluzeczkę.

– To się wszystko teraz skończy, prawda? – zapytała, choć wiedziała, że nie odpowiem na to pytanie. – Boję się…

Zaśmiałem się. Szczerze się zaśmiałem. Powiedzcie, czy była głupsza rzecz jaką mogłem zrobić? Uniosłem dłonią jej głowę, tak, bym mógł jej spojrzeć w oczy. Uśmiechałem się, a ona rozpaczliwie starała się powstrzymać płynące łzy. Widocznie nie chciała, żebym widział ją w takim stanie.

– Ty się boisz, aniołku? – zapytałem, wciąż się uśmiechając. Nie myślałem o tym, że może to źle odebrać, jako sarkazm czy złośliwość z mojej strony. Faceci są jednak widocznie prostym organizmem, jeśli chodzi o emocje i budowanie zdań. – Najsilniejsza kobieta na świecie jaką znam? Hej, jeśli to zrobisz, to faktycznie świat się chyba skończy.

Pociągnęła nosem. Było w tym coś tak naturalnego, że nie mogła nie wydać mi się słodka. Wolną ręką sięgnąłem do kieszeni i wytarłem jej nosek, dopiero po chwili orientując się, jakim jestem idiotą.

– Aj… przepraszam, przepraszam – aż zamachałem rękami, widząc jak umazałem jej piękną twarz popiołem z papierosa.

Zaczęliśmy się śmiać. Ja i ona, praktycznie naraz. Napięcie, stres i strach zaczęło z nas uchodzić w tej właśnie postaci. Było to tak bezsensowne, że aż naprawdę śmieszne. Minęło dopiero kilka minut zanim się uspokoiliśmy.

A potem przytuliła mnie, jeszcze raz, ale inaczej. Całym ciałem powiedziała „dziękuję”, a ja starałem się odpowiedzieć „proszę, kocham cię”. Nie wiem, czy mi się udało, bo przerwał nam Szalony Tomasz, który wchodząc na plac pod nami zaczął wydzierać się na robotników.

– Co jest, do kurwy nędzy! Szyyybciej, szyypciej, ofermy, faraon rozkazuje! Haha!

Robotnicy nie zwracali na niego już żadnej uwagi, jeden czy dwóch poświęciło mu tylko przelotne spojrzenie. Dorota tymczasem puściła mnie i staliśmy obok siebie, podobnie jak wcześniej, a jednak czułem się zupełnie inaczej.

– Mówisz, że twoja tam leży? – poprawiając sobie włosy, drugą ręką wskazała na pozostałości mojego telefonu.

Kiwnąłem głową, a ona dała krok w tył i zamachnęła się. Chwilę potem jej Nokia rozprysnęła się na kilkadziesiąt kawałków tuż obok Tomasza, który wystraszony zaczął udawać żabę, skacząc na bok.

– Dalej niż ty – zakomunikowała dumnie, uśmiechając się raźnie w moim kierunku. Wyłapałem niesamowitą zieleń jej oczu.

Uśmiechnąłem się w odpowiedzi i spojrzałem na zegarek. Drużyna na ŁKSie powinna montować już korpusy na miejsca. Dwadzieścia sześć godzin.

– Nie wiedziałam, że palisz – powiedziała, widząc, że kontroluję czas. Widocznie zrobiło jej się głupio, po tym wszystkim przed chwilą.

– Od dziś już nie – zakomunikowałem po czym sięgnąłem do kieszeni i rzuciłem paczką za barierkę, nie patrząc gdzie poleci.

Ona natomiast się obejrzała, co natychmiast wykorzystałem, ujmując zaskoczoną dziewczynę w pasie i podrzucając ją do góry. Pisnęła, najwyraźniej uznając, że ją także chcę potraktować w przedstawiony przed chwilą sposób, ale ja tylko wziąłem ją na ramiona i wszedłem do środka budynku. Śmiejąc się objęła moją szyję. Czułem, że mogę teraz iść nawet na koniec świata. Albo do końca świata. Nie, na koniec.

Zamiast tego zaniosłem ją na dach.

Płaska przestrzeń pokryta blachą oddawała ciepło, dlatego zanim postawiłem ją na podłodze, upewniłem się, że nie zgubiła swoich czerwonych butów. Ściągnąłem po tym swoją kurtkę i rozłożyłem na płasko. Posłużyła nam za siedzisko.

Chwilę siedzieliśmy w milczeniu, dając wiatrowi dmuchać nam prosto w twarz.

– Czemu mnie tu zaniosłeś? – zapytała w końcu. Szczerze? Miałem kilka odpowiedzi, ale sam nie wiedziałem, która jest prawdziwa.

– Nie wiem. I chciałem ci coś pokazać.

Znów spojrzałem na zegarek, po czym rozpiąłem go i zadowolony położyłem na blasze obok. Ona popatrzyła na mnie pytająco.

– Jak to? Przecież tu nic nie ma… A Łódź już trochę mi się opatrzyła.

Skinąłem tylko głową i uśmiechając się, wskazałem palcem niebo na zachodzie.

Ziemia wykonała dalszy obrót i błękit powoli skrywał się za horyzontem zabudowanym blokami. Niebo, nagle zmieniając kontrast wydawało się błyskać i oczom ukazała się smuga kolorowego dymu zawieszonego w przestrzeni kosmicznej. Zorza, pokrywająca teraz mniej więcej połowę nieboskłonu mieniła się tęczowo, przeważając złotem i purpurą. Cały czas była nad nami… po prostu nie było jej dobrze widać, przez słońce. Moje wytłumaczenie do niej nie dotarło. Nie powinienem był chyba tego robić, bo nie była na to przygotowana. Powinienem się domyślać, jakie uczucia wzbudzi u niej ujrzenie nagle Otchłani, tak wielkiej i tak nagle.

Dorota z otwartymi w przestrachu ustami sięgnęła na oślep ręką i napotkawszy moją dłoń zacisnęła mocno. Dach odbijał teraz tą szaloną elektryczna tęczę i zdawało nam się, że siedzimy na wielkim kolorowym rysunku.

– Nie bój się. Nie pozwolę, żebyś zniknęła. – powiedziałem ciepło.– Uratuję świat. Dla ciebie.

Powoli odwróciła głowę w moją stronę. W jej oczach odbijała się teraz cała Zorza, kolorując jej duszę milionem barw. Właśnie tym dla mnie była. Milionem barw, życiem, światem. I ja miałbym pozwolić, żeby nastąpił jego koniec?

Miałem ochotę się rozpłakać, tym razem ze szczęścia, że w moi życiu zobaczyłem coś tak pięknego, ale nie pozwoliła mi. Przysunęła się szybko, unosząc na kolanie. Nasze usta spotkały się, łapczywie pieszcząc wzajemnie. Jej były słone, moje spierzchnięte. Ale nie robiło nam to różnicy. Całowaliśmy się z ochotą, a nasze ręce zaczęły wędrować, jakby obdarzone własną wolą. Dotykałem jej talii, tak okropnie i cudnie wąskiej. Zjechałem w dół, na biodro, na krągły pośladek, delikatnie masując i zaciskając palce. Poczułem jej gorąco, gdy druga dłoń przejechała po plecach, zahaczając o biały stanik schowany pod cienkim materiałem. Gdy dłonią dotknąłem jej policzka załkała, ale nie przestała mnie całować.

Pchnęła mnie w tył, a ja poczułem pod plecami gorąco rozpalonych słońcem blach dachu. Kręciło mi się w głowie, gdy rozpinałem guziki jej białej bluzki, lekko wilgotnej pod pachami. Nawet to mnie podniecało, ta jej szalona realność i naturalność. Usiadała na mnie okrakiem, poczułem na sobie przyjemny ciężar. Zaczęła mi zdejmować koszulkę, więc na chwilę musiałem przerwać jej rozbieranie. W międzyczasie zobaczyłem fragment jej płaskiego brzucha, o idealnie gładkiej skórze. Gdy już zdarła ze mnie T-shirt oparłem się z powrotem i syknąłem, czując jak metal parzy mi skórę.

Dysząc uniosłem dłonie i zająłem się trzema ostatnimi guzikami bluzki, podczas gdy ona okrężnymi ruchami masowała mi klatkę piersiową. Uporałem się wreszcie z ą częścią ubrania, Dorota zaś pomogła mi, odchylając ręce do tyłu. Biały materiał spłynął na dach, odsłaniając to, o czym tak często fantazjowałem. Jęknąłem raz, widząc krągłe piersi, perfekcyjnie wypełniające biały biustonosz. Czułem, że nabrzmiały członek zaraz rozsadzi mi spodnie, a naciskające od góry ciało ukochanej podniecało mnie jeszcze bardziej. Uniosłem dłonie i zawisły kilka centymetrów nad tymi cudnymi piersiami. Nie, nie wahałem się, chciałem ich dotknąć. Po prostu nie wierzyłem, że to realne. Pomogła mi, łapiąc ręce i wręcz wciskając je w te cudne cycuszki.

Zacząłem je łapczywie ugniatać, pomimo że wciąż miała na sobie stanik. Zauważyła to również, i sięgnęła do tyłu, rozpinając zapinkę. Szybko pozbyliśmy się i tej części garderoby. Bezpośredni dotyk wspaniałych piersi o mało nie wywołał u mnie przedwczesnego orgazmu. Delikatna, gładka skóra wydawała się nierealna, kształt, jędrność i gorąco od nich bijące przyprawiało o zawroty głowy. Dyszeliśmy oboje, ona pojękiwała od czasu do czasu i przymykała rozkosznie oczy. Drażniłem sutki, ugniatałem całe cycuszki, ważyłem w dłoniach i pieściłem jak tylko umiałem. Nie mogłem się opanować. W duszy paliło pożądanie, w spodniach męskość, a plecy paliła niemiłosiernie blacha. Ale to było dla mnie nieważne.

Wreszcie nie wytrzymaliśmy. Ona uniosła się na kolana, i zaczęła zabierać się za rozpinanie mojego rozporka, usuwając pieszczone przeze mnie cuda z zasięgu rąk. Uporała się nadzwyczaj sprawnie i po chwili zaczęła opuszczać mi spodnie wraz z bokserkami w dół. Równocześnie musiała się przesunąć w dół razem z nimi. Gdy już odsłoniła wystarczająco dużo, pochyliła się, a ja westchnąłem, gdy poczułem piersi układające się miękko na moich kolanach i gorące wargi dotykające czubka penisa.

– Zwykle tego nie robię – powiedziała z przekąsem, a ja zanim zdążyłem to jakoś skomentować, poczułem jak członek zanurza się w wilgotnych ustach i pokonując kolejne centymetry ociera się o język i podniebienie ukochanej. Odrzuciłem wszystkie kłębiące się nerwowo myśli i skupiłem na odczuciach. Ogień palący moje barki dodawał wszystkiemu posmaku sado-maso.

Jedyne co byłem w stanie zrobić, to położyć dłoń na metalu dachu i zaprzeć się, aby nie uciec odruchowo od nadmiaru przyjemności jaki dawała mi Dorota. Spięty, uniosłem lekko biodra i ułatwiałem jak mogłem to, co robiła. Jej usta przesuwały się rytmicznie w górę i w dół, zaciśnięte wargi sprawiały mi niebiańską rozkosz. Czułem wyraźnie, jak bawiła się języczkiem z czubkiem penisa, za każdym razem powodując że traciłem na moment oddech.

Chwilę potem zaczęła ssać, ponętne piersi ocierały mi się o kolana, w końcu nie wytrzymałem. Chyba zdążyłem coś powiedzieć i ją ostrzec, nie pamiętam dokładnie. W każdym razie nie wysunęła go z ust, pozwoliła wytrysnąć do środka. Strzeliłem mocno, kilka razy zapełniając jej usta. Ku mojemu zdziwieniu, połknęła wszystko.

Zawsze uważałem, że nigdy nie będę w stanie pocałować się z dziewczyną która przed chwilą smakowała mojej spermy. Myliłem się jak cholera. Chyba działało to na nas oboje.

– Przepraszam… – wyszeptała mi w ucho, a ja dopiero po chwili zrozumiałem, o co jej chodziło i zaśmiałem się cicho.

– Co? – zapytała swoją niby-oburzoną manierą.

– Nie czujesz? – zaśmiałem się, tarmosząc lekko włosy leżącej na mnie piękności.

Chwilę po prostu leżała, potem poruszyła się i jej jeansy otarły się o stojącego znów na baczność penisa.

Wzrok jakim mnie obdarzyła był bezcenny, choć dam głowę, że przy niej niejeden partner miał szybko drugi wzwód. Zrobiło mi się trochę głupio, więc spytałem:

– …chcesz?

Kiwnęła tylko głową, obdarowując mnie kojąco błękitnym spojrzeniem. Chciało mi się śmiać.

– Możemy tylko zmienić pozycję? – zaproponowałem.

– Pewnie.. jak tylko chcesz. – odparła.

Ucieszony podparłem się łokciami i podniosłem. Nawet nie jęknąłem, gdy z obrzydliwym mlaśnięciem płaty mojej skóry odlepiły się od rozgrzanej blachy.

– O Boże… – Dorota przyłożyła dłoń do ust, oglądając rozległe oparzenie, jakiego się nabawiłem przez tą krótką chwilę przyjemności, a ja męską manierą nie omieszkałem zauważyć, jak ponętnie jej nagie piersi prezentują się w świetle Zorzy. Bez niego prawdopodobnie również.

– To nic, to nic, Dosiu… – uspokoiłem ją, gładząc po włosach. Nieoczekiwanie gładzenie po włosach przeszło w gładzenie pupy okrytej wciąż obcisłymi jeansami. Kobieta-magnes, mówiłem przecież.

Stała naprzeciwko, a ja klękając na mojej kurtce rozpiąłem jej rozporek i delikatnie zsunąłem spodnie, odsłaniając kuszące, białe stringi. Natychmiast przylgnąłem do nich twarzą, policzkiem ocierając się o wzgórek i chłonąc zapach jej ciała. Zakręciło mis się w głowie, czułem pulsowanie w penisie. „Cholerne krążenie informatyka, nie wspiera wielowątkowości!” – zażartowałem sobie kiepsko w myślach.

Gdy ona bawiła się moimi włosami, delikatnie drapiąc po głowie, ściągnąłem i tą wstydliwą część garderoby na dół. Dopiero, gdy wystąpiła krok po kroczku z majteczek zdecydowałem się podnieść wzrok do góry. Na wysokości mojej twarzy była idealnie gładka, lekko opalona szparka. Szparka Doroty. Nie myśląc wiele, dotknąłem jej ustami, a ona westchnęła i przycisnęła do siebie moją głowę.

Zacząłem pieścić ją oralnie, wymyślając kosmiczne figury językiem, smakując każdy centymetr delikatnego, różowego ciała, cmokając i drażniąc łechtaczkę. Po chwili zmieniliśmy pozycję, tym razem to ona się położyła, a ja dopilnowałem, by żadna część mojego anioła nie dotykała tej piekielnej blachy. Wznowiłem lizanie, pieszcząc jedną dłonią piersi. Po chwili przyłączyła się i oboje bawiliśmy się w najlepsze jej cycuszkami, ugniatając jędrne ciałko i drażniąc sutki.

– Jeszcze… jeszcze Karol… – wyjęczała, trochę nieśmiało. Moje… imię? Zachęcony przyspieszyłem tempo lizania, wywołując między tymi zgrabnymi nogami mały potop jej soczków oraz śliny. Niedługo potem biodra kochanki same zaczęły ruszać się na boki, czasem podskakiwać lekko do góry, aż wreszcie Dorotą wstrząsnęła fala przyjemności. Nie pozwoliłem temu uczuciu minąć za szybko, jeszcze przez chwilę nie przestawałem pieścić szparki.

Dyszeliśmy oboje, ja wciąż skulony pomiędzy jej nogami, ona wpatrzona w Zorzę, już bez strachu. Wreszcie podniosła się i usiadła na swoich kolanach, pytając:

– Stoisz jeszcze?

Nie musiała. Wątpię, czy w takiej sytuacji, przy niej, byłbym w stanie nie stać.

– Jak w szeregu, pani major – zażartowałem. Znowu debilnie.

– Mmm… To dobrze – odparła skwapliwie, po czym okręciła się i ustawiła na czworaka, tak wypinając tyłek, że nawet gdybym był ślepy, oczy wyszłyby mi na wierzch. Dotknąłem pośladków, tak gorących i jędrnych, że nie mogłem się powstrzymać i dałem jej klapsa, choć wcale nie mocnego. Syknęła cicho, ale nie zabiła mnie z tego powodu. Uniosłem się, wsparłem na kolanach i nacelowałem swój sztywny pal na jej mokrą i gorącą cipkę.

– Jesteś moją pierwszą – wyszeptałem, pochylając się i wsuwając penisa w rozpalone wnętrze, szczęśliwie trafiając za pierwszym razem.

Widać podnieciło ją to jeszcze bardziej, bo sama z siebie zaczęła wykonywać ruchy biodrami. Nabijała się na mnie tak seksownie, że przez chwilę wątpiłem, czy wytrwam w tym niebie dłużej niż kilka sekund. Ale dzięki temu, że szczytowałem kilka minut wcześniej, opanowałem się i przejąłem inicjatywę, nadając własne tempo ruchów. Po chwili zgraliśmy się i znaleźliśmy wspólny, satysfakcjonujący nas oboje rytm rozkoszy.

Byliśmy na dachu naszej uczelni, w przeddzień Armagedonu, dysząc i jęcząc z rozkoszy, jaką dawały nam nasze zespolone ciała. Totalnie nadzy, bezwstydni, prawie dzicy… ale jednak tak dumni, tak radośni.

Jej pupa rozkosznie ocierała mi się o podbrzusze, zdołałem też jedną ręką znaleźć jej krągłą pierś i zacisnąć ją na krągłym kształcie. Cipka Doroty była gorąca, śliska, ale ciasna. Ocierałem się o jej ścianki z dziką radością. Coraz szybciej i szybciej, gwałtowniej, bardziej pierwotnie. Ona odwzajemniła ową pasję, pozwalając własnemu ciału odlecieć w nieznane.

Po kilku minutach zgraliśmy się jeszcze raz, w jednym jęku i okrzyku rozkoszy. Ja doszedłem pierwszy, a gdy tylko wytrysnąłem w środku, Dorota również wzniosła się na te same wyżyny.

Po wszystkim wyszedłem z niej delikatnie, pomogłem usadowić się wygodniej na ubraniach i przytuliłem. Nasze ciepło wypalało się , a my obserwowaliśmy Zorzę rosnącą na ciemniejącym niebie. Zrobiliśmy to jeszcze dwukrotnie, za każdym razem zapominaliśmy coraz bardziej o tym, co nas dzieliło. Ja zapominałem o „tamtym” Karolu. Zapominałem o urwanych skrzydłach anioła. Zapominałem, że przecież nie mam już serca. Zapomnieliśmy w końcu, że mamy uratować świat.

Przypomniałem sobie o tym rano, gdy obudziłem się samotny na dachu wydziału. Zorza… Otchłań, groziła złotem i pomarańczą, kontrastując z położonym po przeciwnej stronie nieba wschodzącym słońcem. Nie, nie śniłem, jak mi się przez chwilę zdawało – kilka metrów dalej znalazłem zaczepiony o komin znajomy stanik rozmiaru 70C.

A do tego chciało mi się palić, bardziej niż kiedykolwiek.

– Pieprzony nałóg.

Zapominając, że pokazowo wywaliłem moje Marlboro przez balkon znalazłem w kieszeni odtwarzacz MP3 i niewiele myśląc, włączyłem. W uszach zabrzmiało „Eclipse”. Okazało się, że to nie radio, cała płyta Pink Floydów która znajdowała się na karcie pamięci.

„All that you touch

All that you see

All that you taste

All you feel

All that you love

All that you hate

All you distrust

All you save

All that you give

All that you deal

All that you buy

Beg, borrow or steal

All you create

All you destroy

All that you do

All that you say

All that you eat

Everyone you meet

All that you slight

Everyone you fight

All that is now

All that is gone

All that`s to come

And everything under the sun is in tune

But the sun is eclipsed by the moon.

There is no dark side of the moon really.

Matter of fact it`s all dark.„

Dwadzieścia godzin później Ziemia raz na zawsze zniknęła z Układu Słonecznego.

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Czytelniku, chętnie zamieścimy dobre opowiadania erotyczne na Najlepszej Erotyce. Jeśli stworzyłeś dzieło, które ma nie mniej niż 2000 słów, zawiera ciekawą historię i napisane jest w dobrym stylu, wyślij je na nasz adres ne.redakcja@gmail.com. Każdy tekst, który przypadnie do gustu Redakcji Najlepszej Erotyki, zostanie opublikowany, a autor dostanie od nas propozycję współpracy.

Przeczytałeś? Oceń tekst!

Tagi:
Komentarze

Wyłapałam sporo błędów interpunkcyjnych i stylistycznych typu: „uniosłem do góry”, „zsunąłem w dół”, ” Kobieta-magnez”. Mnóstwo powtórzeń: „Jej pupa rozkosznie ocierała mi się o podbrzusze, zdołałem też jedną ręką znaleźć jej krągłą pierś i zacisnąć ją na krągłym kształcie”. Poza tym Dorota odzywa się na sali do profesora, a jakiś czas później do Karola, który zauważa, że nie słyszał jej głosu od dawna. Wydaje mi się, że słyszał – na auli.
Opowiadanie bardzo mi się podobało ze względu na nastrój, pre-apokaliptyczny, smętny, smutny. Bohater też sympatyczny, chociaż nie wiem, czy są tacy faceci w wieku studenckim. Tacy… Świadomi swoich emocji. Mający z nimi kontakt.
Fajny klimat, osadzenie w konkretnym mieście, miejscach też mi się podobało.
Scena seksu opisana z punktu widzenia Karola bardzo emocjonalnie, ale bez przesytu. W sam raz.
Samo zakończenie… No cóż, gdyby to był film, to pewnie by się obroniło (nasuwa mi się skojarzenie z „Don’t look up”?), ale tak wydaje się napisane na szybko, pozostawia niedosyt. W mojej opinii, zabrakło paru zdań opisu samej apokalipsy.
Całość się broni, może fabuła nie jest zaskakująca, ale wykonanie bardzo mi się podobało.

Cześć!

Mnie również ujął klimat opowiadania. Z jednej strony szaleńczy wyścig z czasem, by uratować choćby jedną osobę na milion, z drugiej rezygnacja większości ludzi (ukazana na przykładzie matki bohatera), dla których zabraknie miejsca w tych chałupniczo składanych gwiezdnych szalupach. A na tle tego wszystkiego zwykłe, ludzkie uczucie, oblewane ostatnimi promieniami słońca dosięgającymi Ziemi. Bardzo dużo udało się upakować w tym nieprzesadnie przecież długim tekście.

Skojarzenie z „Nie patrz w górę” nasuwa się owszem, za sprawą podobieństwa wyjściowej sytuacji, ale możemy być dumni, że po pierwsze, nasi wpadli na to wcześniej, a po drugie, jednak w opowiadaniu ludzkość energicznie bierze się za poszukiwanie rozwiązań, a nie chowa głowę w piasek pod wpływem internetowej idiokracji.

Zakończenie stanowczo zbyt krótkie i pobieżne. Chciałoby się wiedzieć, czy z tej końcowej krzątaniny coś jednak wynikło. Pewnie nie, ale jednak byłaby to jakaś kropka nad i.

Pozdrawiam
M.A.

P.S. Usterki które znalazłem usunąłem, w najmniejszym możliwym stopniu ingerując w tekst.

Tekst jest dłuuugi, ale warto go przeczytać. Jest romantycznie, jest poważnie, jest apokaliptycznie. I przede wszystkim jest dobrze. Całkiem piękny ten koniec świata.

Napisz komentarz